Czterdziestu pięciu/Tom IV/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro Chicot na dobre postanowił incognito opuścić dwór króla Nawarry, zaraz zaczął pakować podróżny swój tłomoczek.
Upakował zaś o ile mógł najmniejszy, bo wychodził z zasady, że ten śpieszniej podróżuje, kto mniejszy ciężar dźwiga.
Jakoż szpada jego była najcięższy częścią bagażu, który z sobą unosił.
— Obaczmy — mówił do siebie, zawiązując tłomoczek, ile mi potrzeba czasu na przesłanie królowi wiadomości o tem, co widziałem i czego się obawiam.
Dwa dni na przybycie do miasta, z którego poczciwy gubernator wyprawi gońca.
Przypuśćmy, że tem miastem jest Cahors, o którem król Nawarry tyle mówi, i które go tak sprawiedliwie obchodzi.
Przybywszy tam, będę mógł odpocząć, bo przecież siły ludzkie wyczerpują się.
Wypocznę więc w Cahors, a konie za mnie pędzić będą.
No, przyjacielu Chicot, przygotuj nogi, nabierz lekkości i zimnej krwi. Mniemałeś, żeś już wypełnił całe swoje zlecenie dudku, a to dopiero połowa i jeszcze nie zupełna!..
To powiedziawszy Chicot zagasił świecę, jak mógł najciszej otworzył drzwi i wyszedł macając.
Chicot jako zręczny strategik, idąc za paziem, rzucił był okiem na prawo, na lewo, przed i po za siebie, a przez to rozpoznał całą miejscowość.
Widział przedpokój, korytarz, schody, a na dole dziedziniec.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków w przedpokoju, wnet trącił nogą o jakiś przedmiot, który natychmiast powstał.
Był to paź, który spał na materacu rozłożonym tuż podedrzwiami i który przebudzony powiedział:
— A, dobry wieczór, panie Chicot, dobry wieczór.
Chicot poznał d’Aubiaca.
— Dobry wieczór panie d’Aubiac — odrzekł — ale usuń się, bądź łaskaw, mam ochotę przejść się nieco.
— Ale!.. kiedy może niewiesz, panie Chicot, że zabroniono przechadzać się nocą w okolicach zamku.
— A to dlaczego, panie d’Aubiac?
— Bo król lęka się złodziei, a królowa galantów.
— Tam do dyabła!
— A sami tylko złodzieje lub galanci, zamiast spać, przechadzają się po nocy.
— Jednak, panie d’Aubiac — z najmilszym uśmiechem powiedział Chicot — ja niejestem ani jednym ani drugim; jestem posłem bardzo strudzonym łacińską rozmową z królową i wieczerzą z królem, bo królowa doskonale umie po łacinie, a król doskonale pije; przepuść mię więc przyjacielu, bo mam wielką ochotę do przechadzki.
— Po mieście?
— O! nie, po ogrodzie.
— Do licha, panie Chicot, to jeszcze bardziej zabronione, niż przechadzka po mieście.
— Muszę cię pochwalić mój mały przyjacielu rzeki Chicot — żeś taki służbista mimo twojego wieku. Ale powiedz mi, czy cię nic niezajmuje?
— Nic.
— Może lubisz grywać w karty, może kochasz się?
— Na grę trzeba pieniędzy, panie Chicot, aby zaś kochać się, trzeba mieć kochankę.
— Zapewne — rzekł znowu Chicot, i zaczął coś szukać w kieszeni.
Paź patrzył co on robi.
— Przypomnij no sobie przyjacielu — powiedział — a ręczę, że znajdziesz jaką ładną kobietę, której proszę cię kup za to wstążek i zaprowadź ją na tańce.
To mówiąc, Chicot wsunął paziowi w rękę dziesięć pistolów, bynajmniej nie oberżniętych tak jak pistole bearneńczyka.
— Widać, panie Chicot — powiedział paź — że pan przybywasz z dworu francuzkiego, pan tak umiesz ujmować, iż panu nic odmówić nie można; wyjdź pan zatem, ale jak można najciszej.
Chicot niedał sobie tego dwa razy powtórzyć, przesunął się jak cień po korytarzu i po schodach, lecz na dole w przedsionku znalazł oficera śpiącego na krześle.
Ten człowiek własnym ciężarem zamykał drzwi tak, że żadną miarą przejść niemożna było.
— Ha! łotrze paziu — mruknął Chicot — ty o tem wiedziałeś a nieuprzedziłeś mię.
Na domiar nieszczęścia oficer spał bardzo lekko; ruszał się i wstrząsał; raz nawet wyciągnął rękę, jakby się zupełnie miał przebudzić.
Chicot obejrzał się wkoło i szukał czy zapomocą długich nóg i silnej pięści, niepotrafi wymknąć się jakim innym otworem niż drzwiami.
Nakoniec znalazł to czego szukał.
Było to okrągłe okno w arkadzie, na wpół otwarte, bądź dla przepuszczenia powietrza, bądź dlatego, że król Nawarry jako mało dbały właściciel, nie uznawał za rzecz stosowną rozkazać aby wprawiono szyby nowe.
Chicot palcami macał ścianę, wyrachował przestrzeń zawartą pomiędzy wystawami i na jednej z nich oparł nogę jak na drabinie.
Nakoniec, wyciągnął się, a czytelnicy nasi znają jego zręczność i lekkość, tak, że niezrobił nawet tyle szmeru, co liść suchy za powiewem wiatru po ścianie spadający.
Ale okno było niezmiernie wypukłe, tak, że jego elipsa nie wyrównywała objętości brzucha i ramion Chicota, chociaż brzuch jego gdzieś znikł, a ramiona skulone jak u kota, ukrywały się w ciele, aby mniej miejsca zajmowały.
Ztąd poszło, że gdy Chicot wytknął przez okno głowę i jedno ramię, a nogę usunął z wystawki, to zawisł pomiędzy niebem a ziemią, tak że ani naprzód ani wtył poruszyć się nie mógł a po długich dopiero usiłowaniach, rozdarł kaftan i skaleczył ciało.
Położenie jego trudniejszem było, ponieważ szpada, której rękojeść przejść niechciała, zahaczyła się i wstrzymywała Chicota, który dobywał wszelkich sił, wszelkiej cierpliwości, wszelkiego przemysłu, aby odpiąć temblak, a właśnie tę zapinkę piersią swoją przygniatał; musiał więc zmienić postępowanie; zdołał prawą ręką sięgnąć na plecy i wydobyć szpadę z pochwy, czego dokazawszy, łatwiej potrafił znaleźć miejsce do przeprowadzenia rękojeści.
Tak więc szpada upadła na podłogę, a Chicot prześliznąwszy się przez otwór jak węgorz, pośpieszył za nią, oburącz zagłuszając głośny jej upadek.
Cała ta walka człowieka z żelaznemi szczękami okna, nieobeszła się bez hałasu, i gdy Chicot powstał, znalazł się oko w oko z żołnierzem.
— A! dla Boga! czyś się nie skaleczył panie Chicot?... — spytał tenże nadstawiając mu ostrze swojej halabardy, zamiast podpory.
— Czy jeszcze!... — pomyślał Chicot — ale pomny na współczucie tego człowieka, odpowiedział.
— Nie mój przyjacielu, bynajmniej.
— To szczęście — rzekł znowu żołnierz — niewiem czy kto inny potrafiłby takiej sztuki dokazać nienakręciwszy karku; doprawdy, to tylko pana trzeba na to panie Chicot.
— Ale zkąd u licha wiesz jak się nazywam — zapytał zdziwiony Chicot — usiłując iść dalej.
— Wiem, bo dzisiaj rano widziałem pana w pałacu i spytałem: Co to za wysoki jegomość rozmawia z królem? To pan Chicot odpowiedziano mi, i ztąd znam pana.
— Nie można być grzeczniejszym, mój przyjacielu, ale śpieszno mi, pozwól więc...
— Co panie Chicot?
— Abym cię pożegnał i udał się za mojemi interesami.
— W nocy z pałacu wychodzić nie wolno, a ja mam rozkaz pilnować tego.
— Widzisz jednak, że wolno, kiedy wyszedłem.
— Jest racya, to prawda, ale...
— Ale co?
— Pan wrócisz i na tem będzie koniec panie Chicot.
— A! nie.
— Jakto nie?
— Tędy przynajmniej bardzo zła droga do powrotu.
— Gdybym był oficerem zamiast żołnierzem, zapytałbym pana, dlaczego tędy wyszedłeś; ale to do mnie nienależy. Powinienem baczyć abyś pan wrócił, i proszę, abyś wrócił.
To mówiąc żołnierz prośbę swą poparł tak przekonywającym dowodem, iż wzruszył Chicota.
W skutek tego Chicot znowu poszukał w kieszeni i wyjął z niej dziesięć pistolów.
— Zbyt jesteś oszczędny mój przyjacielu — powiedział do żołnierza, i zapewne pojmujesz, że skoro podarłem odzież wychodząc tamtędy, to ją jeszcze gorzej podrę wracając i chyba będę chodził nago, co byłoby bardzo nieprzyzwoitą rzeczą na dworze, posiadającym tyle młodych i ładnych kobiet, zacząwszy od królowej; przepuść mię zatem a pójdę do krawca.
I wetknął mu w rękę dziesięć pistolów.
— Idź więc panie Chicot, ale prędko — powiedział żołnierz i schował pieniądze.
Gdy się Chicot dostał na ulicę, stanął i uważał miejscowość.
Udając się do pałacu, przeszedł był całe miasto, ale teraz musiał przebywać zupełnie przeciwną drogę, ponieważ wypadało mu wyjść inną bramą nie zaś tą, którą przybył.
Noc jasna i wcale niepochmurna, ucieczce jego niesprzyjała, żałował więc mglistych nocy Francyi, podczas których, o tej godzinie, na ulicach Paryża, jeden drugiego o cztery kroki niewidział, wreszcie na szpiczastym bruku, gwoździami nabijane trzewiki Chicota, sztukały jak końskie podkowy.
Tak więc zaledwie nieszczęśliwy poseł zawrócił na drugą ulicę, zaraz spotkał się z patrolem.
Stanął umyślnie, sądząc, że wpadnie w podejrzenie, skoro zechce skryć się lub przejść gwałtem.
— A! dobry wieczór panie Chicot — rzekł mu dowódzca patrolu, salutując szpadą — czy chcesz pan abyśmy go odprowadzili do pałacu, bo zdaje się, że zabłądziłeś i niemożesz trafić.
— No proszę! czy wszyscy mię tutaj znają? — szepnął Chicot. To coś dziwnego.
Po czem dodał głośno i najswobodniej:
— Mylisz się panie chorąży, ja nie idę do pałacu.
— To źle czynisz, panie Chicot — poważnie odparł oficer.
— A to dla czego?
— Ponieważ bardzo surowy edykt zabrania mieszkańcom miasta Nérac wychodzić w nocy, chyba tylko w razie konieczności; za pozwoleniem i z latarnią.
— Przebacz pan — powiedział Chicot — ale ten edykt mnie dotyczeć niemoże.
— Dla czego?
— Ponieważ nie jestem mieszkańcem miasta Nérac.
— Prawda, ale pan czasowo bawisz tutaj...
Mieszkańcem nienazywa się ten kto pochodzi z..., ale ten który mieszka w... A pan pewno niezaprzeczysz, że mieszkasz w Nérac, ponieważ spotykam pana na ulicach tego miasta.
— Bardzo logicznie pan rozumujesz, ale na nieszczęście mnie pilno bardzo. Chciej więc pan odstąpić na ten raz od rozkazu i przepuścić mię.
— To pan zabłądzisz panie Chicot, Nérac ma bardzo kręte ulice, możesz pan wpaść w jaką dziurę, potrzeba panu przewodnika, pozwól więc niech cię trzej moi ludzie odprowadzą do pałacu.
— Ależ powiadam panu, że nie idę do pałacu.
— A dokąd?
— Nie mogę sypiać, a więc przechadzam się. Nérac jest bardzo przyjemne miasto i jak mi się zdaje pełne wypadków; chcę więc obejrzeć je i poznać bliżej.
— Zaprowadzą pana dokąd pan chcesz. Hola! trzech ludzi niech się przygotuje.
— Panie oficerze, zaklinam pana, niepozbawiaj mię malowniczości mojej przechadzki; ja lubię sam chodzić.
— To pana jacy rabusie zamordują.
— Mam szpadę.
— A! prawda, niewidziałem jej! To pana prewot przyaresztuje jako zbrojnego.
Chicot spostrzegł, iż się próżnemi słowy z kłopotu nie wywikła; wziął więc oficera na stronę.
— Mój panie — rzekł mu — jesteś młody i przystojny, i wiesz, że miłość jest tyranem surowym.
— Zapewne, panie Chicot, zapewne.
— Otóż! mnie miłość pali oficerze. Muszę odwiedzić pewną damę.
— A gdzież to?
— W pewnym cyrkule.
— Czy młoda?
— Ma lat dwadzieścia trzy.
— Czy ładna?
— Jak bogini miłości.
— Winszuję, panie Chicot.
— A więc pan mię przepuścisz?
— Ba! widzę, że muszę koniecznie.
— Tak, koniecznie, mój panie.
— A więc idź pan.
— Ale sam, nieprawdaż?.. Pojmujesz pan, że nie mogę jej skompromitować...
— Dobrze! dobrze... Idź pan, idź.
— Ale, panie oficerze, chciej mi powiedzieć, z kąd mię znasz?
— Widziałem pana w pałacu u króla.
— Co to jest małe miasto! — pomyślał Chicot — gdyby mię w Paryżu tak dobrze znali, nieraz pewno zamiast kaftana miałbym skórę podziurawioną!
I uścisnął dłoń oficera, który mu powiedział:
— Ale, ale, w którą pan stronę idziesz?
— W stronę bramy Agen.
— A nie zabłądź pan.
— Alboż idę złą drogą?
— Owszem, idź pan tylko prosto i unikaj nieprzyjemnego spotkania, życzę panu tego.
— Dziękuję.
Chicot ruszył żwawiej i weselej niż kiedykolwiek.
Ale nieuszedł i stu kroków a już spotkał się ze strażą miejską.
— Do pioruna, jak dobrze pilnują miasta! pomyślał Chicot.
— Nie wolno tędy!... — piorunującym głosem zawołał prewot.
— Ależ mój panie — zagadnął Chicot — pragnąłbym jednak...
— A! to pan, panie Chicot, czegóż pan w tak zimną porę chodzisz po ulicach?
— No! to pewno musiał się kto założyć o mnie — pomyślał niespokojny Chicot.
I ukłoniwszy się eh ciał iść dalej.
— Strzeż się panie Chicot — powiedział prewot.
— Czego panie urzędniku?
— Pan zapewne zbłądziłeś, bo pan idziesz ku rogatkom.
— A tak.
— W takim razie przyaresztuję pana.
— E! nie, panie prewocie, to byś pan dopiero pięknie się popisał.
— A jednak muszę...
— Przybliż się pan, mości prewocie, niech pańscy żołnierze nie słyszą o czem mówić będziemy.
Prewot przybliżył się.
— Słucham — rzekł.
— Król dał mi zlecenie do porucznika stojącego na straży w bramie Agen.
— A! ha!... — rzekł zdziwiony prewot.
— Czy to pana dziwi?
— Tak jest.
— Jednak niepowinion byś dziwić się skoro mię znasz.
— Znam, bo widziałem pana w królewskim pałacu.
Chicot tupnął nogą, bo już niecierpliwić się zaczynał.
— To powinno przekonać pana, że posiadam zaufanie króla.
— Zapewne, zapewne; to idź pan parne Chicot, niezatrzymuję dłużej.
— Dziwna rzecz ale przyjemna — pomyślał Chicot — wprawdzie zaczepiam po drodze o różne przedmioty, ale się jednak ciągle dalej toczę. „Ventre de biche“! otóż i brama, musi to być brama Agen; za pięć minut będę za miastem.
I rzeczywiście przybył do tej bramy strzeżonej przez placówkę, przechadzającą się wzdłuż i w szerz z muszkietem na ramieniu.
— Przebacz przyjacielu — rzekł Chicot — ale zawołaj aby mi otworzono!
— Ja tu nie rozkazuję panie Chicot — odpowiedział żołnierz — bo jestem tylko prostą-placówką.
— Czy i ty znasz mię?... — w rozpaczy zawołał Chicot.
— Mam ten zaszczyt panie Chicot, dzisiaj rano byłem na warcie w pałacu, i widziałem jak pan rozmawiałeś z królem.
— Otóż mój przyjacielu, skoro mię znasz to dowiedz się o jednej rzeczy.
— O jakiej?
— Że król dał mi bardzo pilne zlecenie do Agen, otwórz mi zatem bramę.
— Uczyniłbym to z największą przyjemnością, panie Chicot, ale niemam kluczy.
— A któż je ma?
— Oficer służbowy.
Chicot westchnął, i zapytał.
— A gdzież jest ten oficer?
— O! niech pan sobie nierobi trudu — odparł żołnierz i pociągnął za sznurek od dzwonka, który przebudził śpiącego oficera.
— Co tam?... — spytał tenże wyglądając przez okno.
— Mój poruczniku, oto ten pan chce aby mu bramę otworzono i wypuszczono go na pole.
— A! przebacz pan, panie Chicot — zawołał oficer — bardzo mi przykro, że pan czekasz ale zaraz służę.
Chicot wściekał się i gryzł paznokcie.
— Czyż ani jednego nie znajdę, któryby mię nieznał? Nérac to czysta latarnia, a ja to chyba świeca!
Oficer ukazał się we drzwiach.
— Przebacz panie Chicot — rzekł śpiesznie zbliżając się, trochę zasnąłem.
— Nic nieszkodzi, mój panie, wszak noc na to służy aby spać; bądź pan tak dobry i każ mi otworzyć bramę. Ja na nieszczęście sypiać niemogę. Pan zapewne wiesz, że król mię zna?
— Tak jest, widziałem dzisiaj rano; jak pan rozmawiałeś z królem.
— Tak właśnie — mruknął Chicot. Ale chociaż pan widziałeś, to jednak nie słyszałeś o czem mówiliśmy.
— Nie panie Chicot, nie słyszałem.
— Otóż król, rozmawiając ze mną, polecił mi, abym tej nocy udał się do Agon w pewnym interesie; a to właśnie zdaje mi się jest brama Agen.
— Tak panie Cbicot.
— Zamknięta?
— Jak pan widzisz.
— Raczże mi pan otworzyć, bardzo proszę.
— I owszem panie Chicot! Anthenas, Anthenas, otwórz bramę panu Chicot, tylko prędko!
Chicot wytrzeszczył oczy, spojrzał jak nurek, który pięć minut pod wodą zabawiwszy, tylko co na wierzch jej wypłynął.
Brama skrzypnęła na zawiasach i otworzyła się przed Chicotem jak wrota do raju, bo za nią widział już wszelkie rozkosze swobody.
Serdecznie uściskał oficera i udał się pod arkadę bramy.
— Dowidzenia — rzekł — bardzo dziękuję.
— Dowidzenia panie Chicot, szczęśliwej podróży!
Chicot znowu uszedł parę kroków.
— Jakiż ja roztrzepany — zawołał oficer pospieszając za nim i wstrzymując go za rękaw — zapomniałem zapytać pana, czy masz paszport.
— Jakto! paszport?
— A tak, jeżeli pan znasz wojskowe przepisy, musisz zapewne wiedzieć co to jest paszport? Z miasta takiego jak Nérac nie wolno wychodzić bez paszportu wydanego wprost od króla, zwłaszcza, kiedy król przebywa w tem mieście.
— Przez kogóż powinien być podpisany ten paszport?
— Przez samego króla. Skoro więc król dał panu jakie zlecenie na prowincyę, musiał także dać i paszport.
— A! ha!.. więc pan wątpisz o tem, że mię sam król wyprawił — powiedział Chicot z zaiskrzonem okiem, bo widział, że wszystkie jego zabiegi na niczem spełzną, a w zapamiętaniu chciał zabić oficera i odźwiernego i mieć przez to otwartą bramę, bez względu, iż sto wystrzałów z muszkietów może go ścigać.
— O niczem nie wątpię panie Chicot, a mianowicie o rzeczach, które mi pan objawić raczyłeś, lecz zważ pan, że jeżeli król dał panu zlecenie...
— Osobiście panie, osobiście!
— To zapewne wie, że pan masz wyjść z miasta.
— „Ventre de biche! — zawołał Cbicot — tak sądzę.
— Będę więc musiał doręczyć pański paszport gubernatorowi miasta.
— A któż jest tym gubernatorem? — spytał Chicot.
— Pan de Mornay, który wcale nie żartuje, jak to panu zapewne wiadomo, i który po prostu rozstrzelać mię każę za przekroczenie przepisów służby.
Chicot ze złośliwym uśmiechem pogładził rękojeść swojej szpady, lecz obejrzawszy się postrzegł, że całą bramę otoczył ront zewnętrzny, który właśnie miał przeszkodzić jego wyjściu, gdyby mu się udało zabić oficera, placówkę i odźwiernego.
— No — pomyślał Chicot westchnąwszy — głupiec jestem, przegrałem sprawę.
I na miejscu zawrócił.
— Czy chcesz panie Chicot aby cię odprowadzono? — spytał oficer.
— Nie, dziękuję, to nie warto trudu.
Wracał więc sam, ale nie na tem skończyły się jego męczarnie.
Spotkał prewota, który mu powiedział:
— A cóż to! panie Chicot, czy już załatwiłeś twoje zlecenie? Do licha! jakiś pan szybki!...
Dalej oficer z patrolem zszedł się z nim na rogu ulicy i zawołał:
— Dobry wieczór, panie Chicot. A cóż owa dama!... Czyś kontent z miasta Nérac, panie Chicot?
Nakoniec żołnierz z krużganku, zawsze tego samego miejsca pilnujący, dogryzł go ostatniem docięciem, mówiąc:
— Do dyabła, panie Chicot, krawiec źle panu odzież naprawił; przebacz pan, ale teraz się jeszcze bardziej podarła.
Chicot nie chciał obdzierać się ze skóry jak zając, przełażąc przez okno, położył się zatem podedrzwiami i udał że śpi.
Przypadkiem, a raczej przez litość otworzono mu drzwi, i Chicot strudzony i upokorzony wszedł do pałacu.
Jego strapiona mina wzruszyła pazia, ciągle na swojem stanowisku zostającego.
— Kochany panie Chicot — rzekł tenże — czy chcesz, abym ci to wszystko wyjaśnił?
— Chcę wężu, chcę — mruknął Chicot.
— Otóż! wiedz pan, że król tak pana kocha, iż nie chce puścić od siebie.
— I ty o tem wiedziałeś, rozbójniku, a nie uprzedziłeś mię?
— Nie mogłem, panie Chicot, nie mogłem, to była tajemnica stanu.
— Ależ ja ci zapłaciłem, zbrodniarzu!
— O! przyznaj pan, że tajemnica warta była więcej, jak dziesięć pistolów.
Chicot wszedł do swojego pokoju i zasnął z wściekłości.