Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Ankus Królewski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga księga dżungli |
Wydawca | Wydawnictwo „Mewa” |
Data wyd. | 1947 |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Jungle Book Two |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cztery są rzeczy nienasycone —
każda z nich łupu wciąż łaknie i czeka:
gardziel sępa i paszcza szakala,
ręce małpy i oczy człowieka.
Przysłowie puszczańskie.
Gdy olbrzymi skalny pyton Kaa już może po raz dwóchsetny od urodzenia zmienił skórę, Mowgli, który nigdy nie zapomniał, że jedynie dzięki niemu ocalił życie podczas pewnej nocnej przeprawy na obszarze Chłodnych Legowisk (być może, że sobie ją przypominacie), przyszedł złożyć mu życzenia. Zmiana skóry wprawia węża zawsze w zły humor i przygnębienie, trwające tak długo, póki nowa skóra nie nabierze blasku i pięknego wyglądu. Kaa już nigdy nie podrwiwał sobie z Mowgliego — owszem za przykładem innych plemion puszczańskich uznał w nim władcę kniei i znosił mu wszelkie nowiny, jakich, rzecz prosta, wiele musiał się nasłuchać wąż tak długi i długowieczny. Nikt nie mógł iść w zawody z wężem Kaa, gdy szło o znajomość życia t. zw. średniej dżungli — tego życia, co toczy się tuż nad ziemią, albo i pod nią, wśród głazów, nor i pni drzewnych. To, czego wąż Kaa nie znał, dałoby się spisać na najmniejszej z jego łusek.
Pewnego popołudnia Mowgli siedział wśród olbrzymich zwojów jego cielska, nawijając na palec zrzuconą świeżo przezeń, postrzępioną i podartą skórę, która pokręconymi pasmami zwisała wszędy po skałach. Kaa z wielką uprzejmością podwinął się pod szerokie, gołe plecy Mowgliego, tak iż chłopak prawdziwie wypoczywał w tym żywym fotelu.
— Wybornie odlazła! — szepnął do siebie Mowgli, bawiąc się starą skórą. — O, nawet łuski z oczu wybornie odeszły. Ależ to zabawna rzecz widzieć u czyichś nóg nakrycie jego głowy!
— Co znowu! Gdzieś ty u mnie widział nogi? — nadąsał się Kaa. — A ponieważ cały mój ród zwykł zrzucać z siebie stare odzienie, przeto nie widzę w tym nic zabawnego. Czy tobie twoja własna skóra nie wydaje się czasem zastarzałą i szorstką?
— Owszem, ale wtedy idę się wykąpać, moja Płaska Głowo! Choć i to prawda, że podczas wielkich upałów radbym wyskoczyć ze skóry (oczywiście, bez bólu) i pohasać sobie bez tej powłoki.
— Ja się też kąpię, ale swoją drogą zmieniam też skórę. Jakże ci się podoba moja nowa odzież?
Mowgli powiódł ręką po skórnej szachownicy olbrzymiego grzbietu.
— Żółw ma grzbiet twardszy, ale mniej wzorzysty — rzekł tonem znawcy. — Żaba, moja imiennica, jest bardziej nakrapiana, ale za to mniej twarda. Skóra twoja wygląda wcale ładnie; jej deseń przypomina kropki w kielichu płomienistej lilii.
— Przydałaby jej się woda. Nowa skóra nabiera pełnej barwy dopiero po pierwszej kąpieli. Chodźmy się wykąpać.
— Zaniosę cię! — rzekł Mowgli i nachylił się ze śmiechem, by podnieść z ziemi najgrubszą część wężowego kałduna. Bezowocny był to wysiłek; z równym skutkiem mógłby kto kusić się o podniesienie rury wodociągowej dwustopowej długości. Kaa leżał spokojnie, sycząc z cichego zadowolenia. Potem rozpoczęli zwykłą zabawę wieczorną. Stanęli przeciw sobie — chłopak, kipiący warem młodzieńczej tężyzny i pyton, odziany w nową, wspaniałą skórę. Był to prawdziwy popis sił oraz bystrości wzroku. Ma się rozumieć, że Kaa, gdyby tylko chciał pokazać, co umie, potrafiłby zmiażdżyć dziesięciu Mowglich za jednym zamachem; atoli stare wężysko zabawiało się ostrożnie i nigdy nie rozpętało nawet dziesiątej cząstki swej mocy. Gdy Mowgli był już na tyle silny, by móc znosić szorstką nieco musztrę, Kaa nauczył go tej zabawy, która nadawała wprost niezwykłą gibkość i zwinność muskułom chłopca. Niekiedy ruchliwe zwoje ciała wężowego oplatały zapaśnika aż niemal po samą szyję, on zaś usiłował oswobodzić jedną przynajmniej rękę i złapać pytona za gardło. Wówczas Kaa błyskawicznie usuwał się gibkim ciałem. Mowgli, szybko przebierając nogami, starał się przydeptać pętlicę olbrzymiego ogona, który wił się wstecz, szukając po omacku jakiego pnia lub skały. Najpierw kołysali się przez czas jakiś, to w jedną, to w drugą stronę, głowa przy głowie, wzajemnie wypatrując dogodnego chwytu — aż w końcu ta piękna, do posągu podobna grupa zmieniała się w kłębowisko czarnożółtych zwojów, oraz szamocących się ramion i odnóży, to tarzających się po ziemi, to znów podnoszących się w górę.
— Naści! naści! naści! — syczał Kaa, wykonywając łbem zręczne poruszenia, którym nawet zwinna dłoń Mowgliego nie umiała zapobiec. — Patrz, jużem cię tu ugodził, Braciszku! I jeszcze raz! i jeszcze raz! Co? zdrętwiały ci ręce? Naści jeszcze raz!
Zapasy te zawsze kończyły się w sposób jednaki — celnie wymierzonym, nagłym i potężnym rzutem głowy, który przewracał chłopca na ziemię, zmuszając go do wykonania kilku koziołków. Mowgli nigdy nie zdołał sobie wyćwiczyć oka w tym stopniu, by umiał w porę ustrzec się tego ciosu. Zresztą Kaa wyraźnie mu oświadczył, że byłyby to stracone zachody. Okazało się to i tym razem.
— Szczęśliwych łowów! — fuknął na koniec Kaa i w tejże chwili chłopak wyleciał jak z procy, na odległość może sześciu sążni od miejsca walki. Podniósł się z ziemi, śmiejąc się i sapiąc na przemiany; w garści i za paznokciami pełno miał ziemi i trawy. Trzeba było się obmyć z tego błota i znoju — przeto ruszyli we dwójkę do miejsca, gdzie mądre wężysko lubiło zażywać kąpieli. Była to głęboka, czarna sadzawka, okolona skałami i urozmaicona zwałem pni drzewnych. Mowgli wśliznął się do niej bezszelestnie, jak przystało na mieszkańca puszczy, i przepłynął ją w poprzek; wychynął z niej głowę, również bez szelestu, po czym wykonał zwrot w tył, trzymając ręce za głową i przyglądając się księżycowi, wschodzącemu sponad skał i mącąc stopą odbicie jego w wodzie. Do szlifowanego diamentu podobna głowa pytona iście jak diament przekrajała szklistą taflę wodną i spoczęła na ramieniu chłopca. Leżeli tak przez pewien czas spokojnie, moknąc do syta w chłodnej wodzie.
— Co za rozkosz! — przemówił na koniec Mowgli sennym głosem. — Ludzie, jak sobie przypominam, kładli się o tej porze na twarde kłody drzewa we wnętrzu swych glinianych paści, zagradzali starannie drogę wszelkim rzeźwiejszym powiewom powietrza, naciągali sobie stęchłe wełniane okrycia na ociężałe głowy i śpiewali złowrogo przez nosy. W dżungli daleko przyjemniej!
Ze skały ześliznął się w tej chwili zwinny wąż kobra, napił się wody, rzucił im pozdrowienie „szczęśliwych łowów!“ — i oddalił się.
— Ps-s-t! — syknął Kaa, jak gdyby nagle coś sobie przypomniał. — A więc masz w dżungli wszystko, czego dusza zapragnie, Mały Bracie?
— O, nie! — zaśmiał się Mowgli. — Ot, dobrze by było, gdybym co miesiąc mógł zapolować na nowego, równie potężnego Shere Khana... i to własnoręcznie, bez odwoływania się do pomocy bawołów! Pragnąłbym też, by słońce świeciło w porze deszczowej, a deszcze przysłoniły słońce w czasie skwarów letnich. Cieszyłbym się też, gdybym nigdy nie wracał z próżnymi rękami, skoro mam ochotę upolować kozła; nie zadawala mnie też kozioł, gdy radbym upolować jelenia, a nie wystarcza mi i jeleń, gdy celem mych łowów jest nilghai. Ale zdaje mi się, że pomiędzy nami nie ma nikogo, kto by nie doznawał uczuć podobnych.
— Czyż doprawdy nie życzysz sobie nic więcej? — jął dopytywać się wąż-olbrzym.
— Czegóż bym mógł sobie jeszcze życzyć? Wszak mam dżunglę i łaskę dżungli! Czyż można marzyć o czymś więcej pomiędzy wschodem i zachodem słońca?
— Ale... ale... kobra mi mówił... — zaczął Kaa.
— Jaki znów kobra? Ten, który odszedł przed chwilą, nie mówił nic... Zajęty był polowaniem.
— Nie, innego kobrę mam na myśli.
— Czy często się wdajesz z jadowitym plemieniem? — spytał Mowgli. — Ja ustępuję im z drogi. Kobry w kłach swoich noszą śmierć, a to rzecz wcale nieprzyjemna... zwłaszcza, że one są tak małe i dostrzec je trudno. Ale jakiż to zakapturzony gad z tobą rozmawiał?
Kaa obrócił się zwolna w wodzie, jak parowiec na morzu, i rzekł:
— Przed trzema, czy też czterema miesiącami polowałem na obszarze pamiętnych ponoć dla ciebie Chłodnych Legowisk. Zwierzyna, którą ścigałem, uciekła z wrzaskiem na cysterny, chroniąc się do domu, który kiedyś rozwaliłem gwoli tobie, i tam zapadła pod ziemię.
— Ależ mieszkańcy Chłodnych Legowisk nie żyją w norach! — przerwał Mowgli, który wiedział, iż Kaa mówi o małpach.
— Ta istota nie żyła tam, ale... jej właśnie chodziło o życie — odparł Kaa, a język drgał mu jakoś dziwnie. — Wpadła w norę, ciągnącą się bardzo daleko. Poszedłem w ślad za zbiegiem i niebawem miałem już w gębie zdobycz. Przespawszy się po tych łowach, jąłem posuwać się naprzód.
— Pod ziemią?
— Nie inaczej. W końcu zetknąłem się z jakimś Białym Kapturem (białym kobrą), który zaczął opowiadać o różnych, nieznanych mi wpierw, dziwach i pokazał wiele rzeczy, jakich nigdy przedtem nie miałem sposobności oglądać.
— Czy nową zwierzynę? Byłyż to pomyślne łowy? — spytał Mowgli, odwracając się szybko na bok.
— Nie była to zwierzyna... o nie! Połamałbym sobie na tym wszystkie zębiska!... Atoli Biały Kaptur opowiadał mi (a mówił tak, jak gdyby naprawdę znał się na sprawach ludzkich), że ludzie nie wahają się dać życia, byle tylko mogli zobaczyć te dziwy.
— Chodźmy więc je zobaczyć — rzekł Mowgli. — Pamiętam, że i ja kiedyś byłem człowiekiem.
— Wolnego! wolnego! Wszak nic innego, tylko pośpiech zgubił Żółtego Węża, co pożerał słońce... Ale do rzeczy... Otóż wiedliśmy wówczas pod ziemią dłuższą rozmowę, w czasie której wspomniałem i o tobie, nazywając cię człowiekiem. Na to odezwał się Biały Kaptur (a jest on tak stary, jak dżungla): „Wiele to już czasu upłynęło, odkąd nie widziałem człowieka. Poproś go, by tu przyszedł i przyjrzał się stosom tych rzeczy, za których najmniejszą cząstkę niejeden człowiek gotów położyć swe życie.“
— E, to na pewno jakaś znowu zwierzyna... Z drugiej strony wiem jednak, że jadowite stworzenia nie odznaczają się uprzejmością i nie zwykły nam donosić, że zwierzyna znajduje się w pobliżu.
— Bo też nie jest to bynajmniej zwierzyna. To... to... to... ja sam nie wiem, co to takiego.
— Chodźmy więc tam! Nigdy jeszcze nie widziałem Białego Kaptura, a chciałbym też zobaczyć i te inne dziwowiska. Czy on na nie poluje?
— Gdzie tam! Przecież to są przedmioty martwe. On powiada, że jest ich strażnikiem.
— Aha! To tak, jak wilk pilnuje mięsa, które zawlókł do swego leża. Chodźmy!
Dopłynął do brzegu, wytarzał się w trawie, by się wysuszyć, i ruszyli we dwójkę do Chłodnych Legowisk — owego opustoszałego miasta, o którym jużeście pewno słyszeli. W tym to czasie Mowgli wcale już nie lękał się małp, natomiast małpy okazywały przed nim śmiertelną trwogę. Jak było, tak było, dość że w ową porę plemiona małpie grasowały w puszczy, przeto Chłodne Leża, oblane poświatą miesięczną, ciche były i puste. Kaa wdarł się na taras, gdzie stały zwaliska altany królowej, przesunął się po rumowisku i zapuścił się w zasypaną do połowy klatkę schodową, która wiodła z środkowej komnaty pod ziemię. Mowgli rzucił hasło wężów.
— Ja i ty jesssteśśśmy z-z-z jednej krwi! — i jął czołgać się na czworakach w ślad za pytonem. Czołgali się przez czas dłuższy spadzistym korytarzem, który skręcał kilkakrotnie w różne strony, aż w końcu doszli do miejsca, gdzie korzenie jakiegoś wielkiego drzewa, wyrastające o trzydzieści stóp nad ich głowami, wyważyły olbrzymi głaz ze ściany. Przeleźli przez ten otwór i znaleźli się w ogromnej komnacie, której kuliste sklepienie było również nadwerężone korzeniami drzewnymi, tak iż przez szczeliny przesączało się w ciemną głąb tu i ówdzie światło drobnymi skrawkami.
— Nie ma co mówić, bezpieczna nora — rzekł Mowgli, podnosząc się na nogi; — jednakże za daleko położona, by w niej można było bywać codziennie. Ale cóż tu jest godnego widzenia?
— A ja, to nic? — ozwał się głos jakiś w głębi komnaty i Mowgli spostrzegł jakąś białą zjawę, wyłaniającą się zwolna z mroku. Jął przyglądać się jej ruchom — coraz lepiej rozpoznawał jej kształty — i już niebawem miał przed oczyma olbrzymiego kobrę, największego, jakiego zdarzyło mu się widzieć w życiu. Gad ten mierzył bez mała osiem stóp długości, zasię barwa jego skóry, wyblakła wskutek długiego przebywania w ciemności, przypominała odcień starej kości słoniowej. Nawet okulary na wypuszczonym kapturze spłowiały już, przybierając kolor blado-żółty. Oczy gorzały mu jak rubiny, przydając osobliwego uroku przedziwnej postaci.
— Pomyś-ś-lnych łowów! — zasyczał Mowgli, który nie rozstawał się nigdy ani z nożem, ani z dobrym wychowaniem.
— Co słychać w mieście? — odezwał się Biały Kobra, nie odpowiadając na jego pozdrowienie. — Co słychać w wielkim warownym mieście... w mieście stu słoniów, dwudziestu tysięcy koni i niezliczonych gromad bydła... w mieście Króla Dwudziestu Królów? Słuch mi stępiał i już od dawna nie słyszałem gongów wojennych.
— Nad naszymi głowami szumi knieja — odrzekł Mowgli. — Ze słoni znam tylko Hathiego i jego trzech synów. Co się tyczy koni, było ich trochę w wiosce, ale wszystkie powybijała Bagheera... A co to jest król?
— Mówiłem ci — szepnął Kaa do kobry — mówiłem ci już cztery miesiące temu, że twoje miasto z dawna przestało istnieć.
— O nie! Moje miasto... miasto leśne, którego bram strzegą baszty królewskie... to miasto zginąć nie może. Zbudowano je, jeszcze zanim ojciec mego ojca wylągł się z jaja, przeto trwać będzie i wtedy, gdy synowie mych synów zbieleją, jak ja. Tak! Miasto to wzniósł Salomdhi, syn Chandrabij‘i, wnuk Viyej‘i, a prawnuk Yegasuri‘ego, za dni Bappa Rawaia. Czyją jesteście trzodą?
— Zbiłem się doszczętnie z tropu — bąknął Mowgli, zwracając się do Kaa. — Nie rozumiem jego mowy.
— Ja również. On jest bardzo stary. Ojcze Okularników, tu wszędy wokoło jest jeno knieja, jako była od początku.
— A zatem — zapytał Biały Kobra — kimże jest ten oto, który siedzi bez trwogi przede mną, nie zna imienia króla, a przemawia przez usta ludzkie naszą mową? Któż jest ta istota, uzbrojona nożem, a przemawiająca wężowym językiem?
— Nazywają mnie Mowgli — brzmiała odpowiedź. — Pochodzę z dżungli. Wilki są moimi współplemieńcami, a obecny tu Kaa jest mi bratem. A kimże ty jesteś, Ojcze Okularników?
— Jestem strażnikiem skarbu królewskiego. Tę skałę ponademną zbudował radża Kurrun za lat owych, gdym jeszcze miał ciemną skórę... iż bym groził śmiercią każdemu, kto by tu się zakradł w złodziejskich zamiarach. Potem przez otwór zniesiono tu skarby i posłyszałem śpiewy mych opiekunów, braminów.
— Hmm! — mruknął Mowgli. — Miałem już raz do czynienia z braminem, gdym przebywał w ludzkiej gromadzie i... co wiem, to wiem... Tylko patrzeć, a skądciś przylezie jakieś licho!
— Pięć razy od czasu, gdy jestem strażnikiem, podnoszono kamień, ale zawsze w tym celu, ażeby dosypać skarbów, nie zaś ujmować. Nie ma bogactw, które by się mogły mierzyć z tymi oto bogactwami, z tym skarbem stu królów. Atoli wiele, wiele, czasu upłynęło, odkąd ostatni raz poruszono głaz nade mną, przeto mi się wydaje, iż w moim mieście wygasła pamięć o skarbie.
— Miasta już nie ma. Popatrz-no w górę. Oto tam widać korzenie wielkich drzew, rozsadzających kamienie. Drzewa nie zwykły rosnąć po społu z ludźmi — przekonywał go Kaa.
— Po dwakroć i trzykroć ludzie znaleźli drogę do tego miejsca — odrzekł Biały Kobra gniewnie — atoli nie odzywali się ani słowem, poki nie spotkali się ze mną, idąc po omacku w ciemności; wówczas wydawali krótki okrzyk... i nic więcej... A wy przyszliście tu sobie we dwójkę, Człowieku i wężu, i staracie się mnie omamić, bając mi, że miasto moje już nie istnieje i że skończyły się dni mego stróżowania. Ludzie zmieniają się nieco z wiekiem, ale ja nie zmieniam się nigdy! Póki nie podniesie się kamień, póki nie wejdą tu bramini, śpiewając znane mi pieśni, póki nie nakarmią mnie ciepłym mlekiem i nie wyniosą mnie z powrotem na światło dzienne, póty ja... ja... ja... i nikt inny... jestem strażnikiem skarbu królewskiego! Powiadacie, że miasto wymarło i tu oto widać odziomki drzew? Schylcież się więc i zabierzcie, co się wam podoba. Na całej ziemi nie ma skarbu, jako ten. Człowiecze o wężowym języku! Jeżeli ujdziesz żyw tą drogą, którą tu przybyłeś, tedy ukorzą się przed tobą królowie i będą sługami twymi!
— Znowu straciłem trop! — zauważył chłodno Mowgli. — Czyżby jaki szakal dogrzebał się aż tutaj i pokąsał tego Białego Kapcana... chciałem powiedzieć, Kapturnika? Wściekła się doprawdy ta gadzina! Ależ, Ojcze Okularników, ja tu nie widzę nic takiego, co by warto było zabrać!
— Na bogów słońca i księżyca! toż-ż-ż ten s-s-myk na ś-ś-śmierć osz-szalał! — syknął kobra. — S-s-spojrzyj tylko, boć oczom twoim dano oglądać s-s-skarby, jakich nie widział żaden z ludzi! Dopuszczę cię do tej łas-s-ski, zanim zamkną się twoje ol-ś-ś-nione oczy!
— Niedobrze by na tym wyszedł, kto by w dżungli wspomniał o swej łasce Mowgliemu — wycedził chłopak przez zęby — ale, jak mi wiadomo, ciemność zmienia całą postać rzeczy. Ano, przyjrzę się, skoro tak ci na tym zależy.
Jął wytrzeszczonymi oczyma rozglądać się po komorze, a potem podniósł z ziemi garść jakichś świecidełek.
— Aha! — ozwał się. — To mi jakby przypomina owe fatałaszki, którymi zabawiano się w ludzkiej gromadzie; cała różnica w tym, że tamte były brązowe, te zaś żółte.
Rzuciwszy na ziemię złote monety, ruszył dalej. Posadzka komory była zasłana na kilka stóp głębokości pieniędzmi złotymi i srebrnymi, które wysypawszy się z przetlałych worów, z czasem rozsuły się po ziemi warstwami, jak układa się piasek podczas odpływu wody. Pomiędzy nimi, nad nimi i spod nich, niby uwięzgłe w piasku szczęty okrętowe, sterczały nabijane turkusami. i karbunkułami haudy[1] z dłutowatego srebra, brzeżone płytkami kowanego złota. Były tam palankiny i lektyki do przenoszenia monarchiń, oprawione w srebro i wykładane emalią, o drążkach z rękojeściami agatowymi i bursztynowych frędzlach. Były i złote świeczniki, obwieszone dziurkowanymi szmaragdami, które migotały na każdym z ramion. Były srebrne płaskorzeźby, na pięć stóp wysokie, przedstawiające nieznanych jakichś bożków, z drogimi kamieniami zamiast oczu. Były wyzłacane kolczugi, naszywane po bokach paciorkami spróchniałych już i sczerniałych ziarnek roślinnych. Były szyszaki grzebieniaste, okolone wianuszkami krwistych rubinów; były tarcze z laki, szyldkretu i skóry nosorożca, okute listwami i guzami z czerwonego złota i zdobne szmaragdami po krawędzi; były wetknięte w pochwę miecze o brylantowych rękojeściach, sztylety i noże myśliwskie; były złote misy ofiarne, świątalne warząchwie i przenośne ołtarzyki o niewidzianych nigdy kształtach; były agatowe czarki i bransolety; były kadzielnice, grzebienie, słoiki z wonnościami, henną i proszkiem do czernienia rzęs, suto ozdobione złotem; pierścionków i kolczyków, naramiennic, czepców kosztownych i przepasek było wprost bez liku; były też trzy, na siedem palców szerokie, sznury szlifowanych diamentów i rubinów, oraz drewniane skrzynie, trzykrotnie okute żelazem, w których drewno zetlało już na proch, odsłaniając znajdujące się we wnętrzu stosy nieszlifowanych szafirów, opali, kocich oczu[2], diamentów, szmaragdów i granatów.
Biały Kobra mówił prawdę. Żadnymi pieniędzmi nie dało by się opłacić ani cząstki tego skarbu, co tu się nagromadził od wieków, jako plon wielu handlów, podatków, wojen i grabieży. Już sam zapas bitej monety przerastał wszelką cenę, a cóż dopiero mówić o złożach drogich kamieni! Dość powiedzieć, że waga nieobrobionego złota i srebra dosięgała dwustu albo i trzystu ton. W dzisiejszych Indiach każdy władca tubylczy, choćby najuboższy, posiada skarb, który wciąż się pomnaża; choć zdarza się, że któryś z tych oświeconych książąt wyprawi czterdzieści lub pięćdziesiąt zaprzężonych w bawoły wasągów, naładowanych srebrem, by zmienić je w banku na rządowe banknoty, to jednak większość radżów woli przechowywać w skrytości zarówno swój skarbiec, jak też wiadomość o nim.
Atoli Mowgli, jak łatwo zgadnąć, nie rozumiał wcale, do czego służą te wszystkie świecidła. Początkowo przypadły mu do gustu noże, rzucił je jednak niebawem, gdy przekonał się, że nie mają tej wagi, co jego nóż własny. W końcu wszakże na przodku haudy, zagrzebanej do połowy w stosie pieniędzy, znalazł coś takiego, co mu się spodobało. Był to długi na dwie stopy ankus, czyli bodziec używany na słonie — podobny nieco do małego bosaka. Jego szpic był z jednego, błyszczącego rubinu, a o jakie osiem cali poniżej rękojeść była otoczona zwartym kręgiem nieszlifowanych turkusów, dających dłoni dostateczne oparcie. Dolna krawędź była z agatu, ozdobionego wieńcem floresów — w których listki były ze szmaragdów, a kwiecie z rubinów, osadzonych w chłodnym, zielonym kamieniu. Resztę rękojeści stanowił trzonek z kości słoniowej, natomiast samo żeleźce — zarówno ostrze, jak i krzywik — było ze stali napuszczanej złotem i okrytej rysunkami, przedstawiającymi połów słoni. Te właśnie rysunki przykuły uwagę Mowgliego, który zauważył, że mają one coś wspólnego z jego przyjacielem Hathim.
Biały Kobra szedł ślad w ślad za nim.
— Czy nie warto umrzeć, by posiąść rzecz taką? — zapytał. — Czy nie wyświadczyłem ci wielkiej łaski?
— Nie wiem o co ci chodzi — odrzekł Mowgli. — Te przedmioty są twarde i zimne i nie nadają się do jedzenia. Atoli tę drobnostkę — (to mówiąc, podniósł ankus) — pragnąłbym wynieść stąd i obejrzeć lepiej w świetle słonecznym. Powiadasz, że wszystko, co tu się znajduje, należy do ciebie. Czy więc nie podarujesz mi tej pięknej rzeczy? Przyniosę ci za to parę żab do jedzenia.
Biały Kobra aż się zatrząsł ze złośliwej uciechy.
— Rozumie się, że ci to podaruję — odpowiedział. — Podaruję ci wszystko, co się tu znajduje... póki stąd nie odejdziesz.
— Ależ ja już odchodzę. W tej norze jest ciemno i chłodno, a mam ochotę zabrać do dżungli ten kolczasty przedmiot.
— S-s-spójrz, co leży koło twej s-s-stopy!
Mowgli sięgnął ręką i podniósł z ziemi jakiś przedmiot biały i gładki.
— To czaszka ludzka — rzekł spokojnie. — A tam leżą jeszcze dwie inne.
— Ci ludzie przyszli tutaj przed wieloma laty, by zabrać s-s-stąd s-skarb. Ja przemówiłem do nich w ciemności... a oni spoczęli cicho... na wieki...
— E, na co mi znów byłby potrzebny ten skarb, jak ty go nazywasz! Jeżeli pozwolisz mi zabrać stąd ten bodziec, to życzę ci szczęśliwych łowów. Jeżeli nie pozwolisz, to również niech ci służą szczęśliwe łowy! Nie mam zwyczaju walczyć z jadowitym plemieniem, a przy tym nauczono mnie czarodziejskiego zaklęcia, używanego przez wasze plemię.
— Tutaj obowiązuje tylko jedno czarnoksięskie zaklęcie: moje!
Kaa z rozgorzałymi oczyma rzucił się przed siebie.
— A któż-ż to mnie prosił, żeby mu s-s-sprowadzić człowieka? — syknął.
— Juś-ś-ści, że ja! — zaseplenił stary kobra. — Już-ż-ż dawno nie zdarzyło mi się s-s-spotkać człowieka... i to jeszcze człowieka, co by się wy-s-s-sławiał naszą mową!
— Ale ani słowem nie wspominaliśmy o łowach. Jakoż teraz wrócę do puszczy i wyznam, iż-ż wydałem go na ś-śmierć oczywistą? — nadąsał się Kaa.
— Ja nigdy nikogo nie uprzedzam o łowach. Co się zaś tyczy tego, jak masz wrócić do puszczy... patrz, oto tu jest dziura w ścianie... A teraz ucisz się, opasły małpożerco! Wystarczy jeno, bym tknął twego karku, a puszcza nie ujrzy cię już więcej. Żaden człowiek, który tu wszedł, nie wyszedł stąd cało! Jestem strażnikiem skarbca królewskiego grodu!
— Ależ powiadam ci, biała gli-s-s-to, żyjąca w ciemnościach, że tu już nie ma ani króla, ani mias-s-sta! — fuknął Kaa. — Wszędy wokoło jest puszcza!
— Skarbiec jeszcze pozostał. Ale jakoś sobie poradzimy! Zaczekaj chwilę, s-s-skalny wężu, i przypatrz się, jak nam ten s-s-myk zaraz poskacze. Mamy tu do-s-s-syć miej-s-s-s-ca do wyścigów! Życie każdemu jes-st miłe! Poha-s-s-aj s-s-sobie, s-s-serdeńko, mój chłopczysiu żwawy! Hej, w s-skok!
Mowgli położył spokojnie rękę na głowie pytona i szepnął:
— Ta biała stwora miała widocznie dotychczas do czynienia tylko z członkami ludzkiej gromady, ale nie wie jeszcze, ktom ja zacz! Skoro się domaga łowów, zaraz będzie je miała!
To rzekłszy jednym ruchem podniósł wzwyż obwisły dotąd brzeszczot i cisnął go przed siebie. Pocisk ugodził kobrę tuż pod zgrubieniem w tyle głowy i przeszedł na wylot, przytwierdzając gada do drzwi komnaty. W mgnieniu oka Kaa całym swym ciężarem przytłoczył wijące się cielsko przeciwnika, obezwładniając je od ogona po sam kaptur. Łeb, sterczący na sześć cali ponad kapturem, miotał się zaciekle to w prawo, to w lewo, a ślepia gorzały krwawym blaskiem.
— Dobij! — szepnął Kaa, widząc, że Mowgli sięga do noża.
— Nie! — odrzekł Mowgli, obnażając ostrze; — nie będę nigdy zabijał, o ile mnie do tego głód nie zmusi. Ale przypatrz-no się, mój Kaa!
Uchwycił kobrę poniżej kaptura, otwarł mu przemocą paszczę za pomocą noża i odsłonił straszliwe jadowite kły szczęki górnej. Były czarne i spróchniałe, iż ledwo trzymały się w dziąsłach. Biały Kobra, jak to bywa w starości z każdą żmiją, postradał już z dawna broń swą najskuteczniejszą: truciznę.
— Thu-u (spróchniały pień )! — rzekł Mowgli — po czym, odsunąwszy na bok pytona, wyrwał ankus i uwolnił Białego Kobrę.
— Kto inny powinien być teraz strażnikiem królewskiego skarbu! — ozwał się z powagą. — Ty już na nic się nie zdasz, pniu spróchniały! Thuu! Pohasaj sobie, serdeńko, Thuu!
— Jes-s-stem shańbiony! Zabij mnie! — syczał z bólu Biały Kobra.
— Nie mam ochoty cię zabijać. Szkoda o tym gadać zresztą. No, my już odchodzimy. Zabieram z sobą ten kolczasty przedmiot, jako dowód, żem ciebie zwalczył i wystawił na pośmiewisko.
— A zatem uważaj, żeby ta rzecz w końcu nie zabiła ciebie samego! To ś-ś-śmierć! Pamiętaj, że to ś-ś-śmierć! Ta rzecz sama wystarczy, by poginęli od niej wszyscy mieszkańcy mojego mia-s-s-sta! Niedługo będziesz się nią cieszył, leś-ś-śny człowieku, albo i ten, kto weźmie ją od ciebie. Dla niej będą się ludzie zabijali, zabijali, zabijali! Moja siła już zwiotczała i zeschła, ale ten ankus s-s-spełni za mnie s-swą powinność! To ś-ś-śmierć! To ś-śmierć! To ś-ś-śmierć!
Mowgli przelazł przez dziurę i znów poczołgał się wąskim korytarzem, zmierzając ku wyjściu. Rzuciwszy po raz ostatni okiem w stronę komnaty, dostrzegł jeszcze Białego Kobrę, jak uniesiony wściekłością kruszył sobie nieszkodliwe zębiska o głupowate twarze złotych bałwanków, leżących na ziemi, sycząc przy tym:
To ś-śmierć! To ś-śmierć!
Wyszedłszy z lochu, Mowgli i Kaa z radością i ulgą powitali światło dzienne i ojczystą dżunglę. Ankus, iskrzący się żywo w blasku poranka, napełnił chłopca niemal taką radością, jaką przejąłby go pęk niespotykanego dotąd kwiecia, wetknięty we włosy.
— Ależ nawet oczy Bagheery nie błyszczą tak jasno, jak ten oto przedmiot — zawołał z zachwytem, obracając rubin wokoło. — Muszę pokazać to Bagheerze!... Ale cóż to miał na myśli Thuu, bając coś o śmierci?
— Nie potrafię ci na to odpowiedzieć — rzekł Kaa. — Jestem aż po sam czubek ogona przejęty s-s-smutkiem, iż s-s-stary kobra nie zakosztował s-s-smaku twego noża. W Chłodnych Legowis-s-skach zawsze czai się jakieś licho... zarówno na ziemi, jak i pod ziemią. Ale teraz jestem głodny. Czy nie zechciałbyś dziś towarzyszyć mi w łowach?
— Niestety, nie! Bagheera musi obejrzeć tę moją zdobycz. Szczęśliwych łowów!
I odbiegł w podskokach, wymachując wielkim ankusem i zatrzymując się od czasu do czasu, aby nasycić oczy jego widokiem. Tak doszedł w końcu do tej części dżungli, w której zwykle przebywała Bagheera. Jakoż znalazł ją tam, jak zapijała wodą świeżo upolowaną zwierzynę. Chłopak jął opowiadać od początku do końca wszystkie swe przygody. Pantera słuchała, przyglądając się ankusowi i obwąchując go czasem, gdy zaś posłyszała relację o ostatnich słowach Białego Kobry, jęła mruczeć przytakująco.
— Więc uważasz, że Biały Kaptur mówił prawdę? — zapytał Mowgli skwapliwie.
— Urodziłam się w klatce królewskiego zwierzyńca w Oodeyporze, więc mam tu w dołku to uczucie, że znam się nieco na ludziach. Wiem, że niejeden człowiek byłby gotów polować i zabijać trzy razy w ciągu nocy, byle zdobyć ten oto tylko jeden kamyk.
— Ależ właśnie ten kamień zawadza i cięży mej dłoni. To broń niewygodna. Znacznie wolę mój mały jasny nożyk. Przyjrzyj się zresztą: ten czerwony kamień nie nadaje się wcale do jedzenia! Czemużby więc ludzie mieli dla tak głupiej rzeczy polować i głowy sobie wzajemnie rozbijać?
— Idź, prześpij się, mój Mowgli. Żyłeś pomiędzy ludźmi, a jednak...
— Aha, przypominam sobie! Ludzie zabijają i polują nie dla potrzeby, lecz dla zabicia czasu i przyjemności. Zbudź się, Bagheero, bo chciałbym się dowiedzieć, do czego służy ten kolczasty przedmiot.
Bagheera — której spać chciało się setnie — niechętnie odemknęła oczy i jęła nimi mrugać złośliwie.
— Przedmiot ten sporządzili ludzie, aby kłuć nim do krwi w głowy synów Hathiego. Widywałam rzecz podobną na ulicach Oodeypore’u, przed klatkami naszego zwierzyńca. Do tego ościenia przylgnęła krew niejednego z krewniaków Hathiego.
— I na cóż oni dźgają tym ościeniem w głowy słoni?
— By w ten sposób wrazić im w głowy Prawo Ludzkie. Ludzie nie mają ani kłów, ani pazurów, więc wymyślają takie oto dziwa — i jeszcze gorsze.
— Coraz to więcej krwi, im bardziej zbliżam się choćby do rzeczy, wyrobionych rękoma ludzkiej gromady! — rzekł Mowgli z obrzydzeniem, a ankus zaczął mu już nieco ciężyć w dłoni. — Gdybym o tym wiedział, nigdy bym nie wziął w rękę tego paskudztwa. Przedtem widziałem krew Messui na krępujących ją powrozach, teraz zaś czuję krew Hathiego. Nie chcę mieć przy sobie tej rzeczy! Patrz, co z nią zrobię!
Ankus warknął w powietrzu, zamigotał i utkwił ostrzem w ziemi pośród kępki drzew, o pięćdziesiąt sążni opodal.
— Teraz ręce moje oczyściły się od piętna śmierci — to mówiąc, Mowgli jął wycierać dłonie o świeżą wilgotną ziemię. — Thuu powiadał, że śmierć będzie szła w ślad za mną. Nie wiem, czy mu wierzyć, bo jest to gad stary, biały i bzikowaty.
— Czy biały, czy czarny, czy śmierć, czy życie, mało mnie to wzrusza. Ja kładę się spać, Mały Bracie. Nie umiem polować przez noc całą i wyć przez cały dzień; jak to czynią niektóre plemiona.
To rzekłszy, Bagheera odeszła do wiadomej sobie myśliwskiej kryjówki, odległej o dwie mile. Mowgli zaś wydrapał się z łatwością na drzewo, które wydało mu się dogodne, związał razem kilka pnących się łodyg i w prędszym czasie, niż zdołaliśmy to opowiedzieć, bujał się już w przepysznym hamaku na wysokości pięćdziesięciu stóp ponad ziemią.
Wprawdzie nie czuł się nieswojo w jaskrawym świetle słonecznym, jednakże, idąc za nawyczkami swych przyjaciół, starał się jak najmniej w nim przebywać. Zasnął niebawem, rojąc przez sen, iż zabawia się rzucaniem przepięknych kamyczków. Gdy się obudził, już wśród gałęzi rozlegały się donośne głosy wszelkiego stworzenia, a ziemię znów zalegał szary zmierzch wieczorny.
— E, nie zawadzi chyba, że sobie zerknę jeszcze raz na tę zabawkę — rzekł sam do siebie i ześliznął się po drabince pnączy na ziemię. W tejże chwili jednak posłyszał przed sobą w ciemności jakieś prychanie. Rozpoznał Bagheerę.
— Gdzie się podział ten kolczasty przedmiot? Nie widzę go! — zawołał Mowgli.
— Zabrał go jakiś człowiek. Oto ślad tego człowieka.
— No, w takim razie przekonamy się, czy Thuu powiedział prawdę. Jeżeli to żądło istotnie grozi śmiercią, to człowiek ten umrze niebawem. Chodźmy za nim.
— Zapolujmy sobie wpierw — doradziła Bagheera. — Pustka w żołądku źle wpływa na bystrość wzroku. Ludzie chodzą zazwyczaj krokiem powolnym, a dżungla jest okryta rosą, która nam ułatwi znalezienie choćby najlżejszego śladu.
Z łowami uwinęli się prędko, niemniej prawie trzy godziny zbiegły, nim uporawszy się z jedzeniem i piciem, mogli na koniec puścić się tropem człowieka. Mieszkańcy kniei wiedzą dobrze, że żadne okoliczności nie upoważniają do tego, by śpieszyć się z posiłkiem.
— Czy sądzisz, że ten szpikulec odwróci się w dłoni owego człowieka i zabije go? — zapytał Mowgli. — Thuu opowiadał, że w tym kolcu siedzi śmierć.
— Dowiemy się o tym, gdy go wykryjemy — odrzekła Bagheera, biegnąc z głową przy ziemi. — Widzę, że tu idzie pojedyńcza stopa — (chciała przez to powiedzieć, że widzi ślad jednego tylko człowieka) — a brzemię, które niesie, wcisnęło mocno w ziemię jego pięty.
— Haj! Toż to jasne, jak wszystkie pierony! — odpowiedział Mowgli.
Poczęli biec wartkim, krętym kłusem gończym poprzez gmatwaninę cieniów i blasków księżycowych, idąc wiernie śladami dwóch bosych nóg ludzkich.
— Tu już biegł szybko — rzekł Mowgli, gdy dochodzili do wilgotnej i grząskiej polany. — Palce jego nóg są rozwarte szeroko. Ale czemu w tym miejscu nagle skręcił w bok?
— Zatrzymaj się! — krzyknęła Bagheera, odsądzając się przepysznym skokiem na możliwie największą odległość; albowiem gdy ślad przestaje być jasnym i wyraźnym, najlepszą rzeczą bywa przerzucić się naprzód, nie zostawiając przy tym własnych śladów, by nie mieszały się z innymi. Stanąwszy na ziemi, Bagheera odwróciła się w stronę Mowgliego, wołając:
— Tu idzie nowy ślad na spotkanie tamtego. Stopa jest znacznie mniejsza, a palce zwracają się ku środkowi.
Mowgli podbiegł i przyjrzał się śladom.
— To stopa myśliwca gondyjskiego! — zawołał. — Przypatrz się! Tędy on wlókł swój łuk po murawie! Teraz rozumiem, dlaczego pierwszy ślad tak nagle zboczył. Człowiek o dużej stopie ukrył się przed człowiekiem, mającym małą stopę.
— Prawdę mówisz! — potwierdziła Bagheera. — A teraz musimy się rozłączyć, byśmy nie włazili sobie wzajemnie w trop i nie zacierali śladów. Ja będę szła za dużą, a ty Mały Bracie, pójdziesz za Gondem, który ma małą stopę.
To rzekłszy, Bagheera jednym susem wróciła na ślad pierwotny, zostawiając Mowgliego, pochylającego się nad cudacznym, palcami do środka obróconym śladem małego dzikusa leśnego.
— A teraz — mówi do siebie Bagheera, posuwając się — krok za krokiem po linii większych odcisków — ja, Duża Stopa, skręcam tu w bok. Teraz chowam się za skałą i waruję tu cicho, nie ośmielając się nawet ruszyć nogą. Ogłaszaj swoją drogę, Mały Bracie!
— Teraz ja, Mała Stopa, dochodzę do skały — mówił Mowgli, biegnąc swym szlakiem — Teraz siadam pod skałą, wspierając się na prawej ręce i przytrzymując łuk nogami. Czatuję tu długo, przeto ślad mych stóp wrył się głęboko w ziemię.
— Ja to samo — odezwała się Bagheera, ukryta za skałą. — Czatuję, opierając koniec ościenia o kamień. Szpic się ześliznął, bo na kamieniu widać rysę. Ogłaszaj swoje ślady, Mały Bracie.
— Jedna... dwie gałązki... i jedna duża gałąź są ułamane — mówił Mowgli półgłosem. — A teraz... w jakiż sposób mam to głosić? Aha! Teraz rzecz się wyjaśniła! Ja, Mała Stopa, oddalam się z głośnym tupaniem i wrzawą, tak iżby mnie posłyszał człek o dużej stopie...
Jął krok za krokiem oddalać się od skały, wchodząc w gęstwę drzew, i coraz to bardziej podnosił głos, w miarę zbliżania się ku wielkiej siklawie.
— Idę — coraz — dalej — tam — gdzie — huk — spadającej — wody — przygłusza — moje — wołanie — i — tutaj — się — zatrzymuję. Odkrzyknij się ze swego tropu, Bagheero, Duża Stopo!
Pantera przez czas jakiś uwijała się na wszystkie strony, by wymiarkować, jakim szlakiem ciągną się spod skały ślady Dużej Stopy. Niebawem jednak dała znać o sobie.
— Wyczołgałam się na klęczkach spoza skały, ciągnąc za sobą oścień. Nie widząc nikogo, zaczynam biec. Ja, Duża Stopa, umiem biec szybko. Ślad jest wyraźny. Idźmy każdy swoją drogą! Ja zmykam!
To mówiąc, Bagheera mknęła rysującym się wyraziście dużym śladem, a Mowgli kroczył drobniejszym śladem Gonda. Przez czas pewien panowała w puszczy cisza.
— Gdzie jesteś, Mała Stopo? — zawołała Bagheera.
Odpowiedział mu na to głos Mowgliego z odległości niespełna pięćdziesięciu sążni z prawej strony.
— Um! um! — znacząco chrząknęła Bagheera. — Oba ślady biegną pobok, zbliżając się coraz bardziej ku sobie!
Przebiegli znów dobre pół mili, pozostając wciąż w jednakowym oddaleniu od siebie. Naraz Mowgli, który nie trzymał głowy tak nisko przy ziemi, jak Bagheera, zawołał:
— Spotkali się z sobą! Szczęśliwych łowów! Patrz! tu stał człowiek o małej stopie, oparłszy się kolanem o skałę... a tam widać Dużą Stopę.
O niecałe dziesięć sążni od nich leżało rozciągnięte na zwale głazów, ciało chłopca z okolicznej wioski, przeszyte na wylot przez pierś małą, pierzastą strzałą gondyjską.
— I cóż powiesz na to, Mały Bracie? — łagodnie zagadnęła Bagheera. — Czy Thuu istotnie jest tylko starym wariatem? Jedną śmierć w każdym razie jużeśmy widzieli!
— Idźmy dalej! Ale gdzież się podział ów cierń o czerwonym oku... pijący krew słoni?
— Może... może ma go obecnie człowiek o małej stopie. Widzę znowu tylko ślad pojedyńczy.
Ślady drobnego człowieka, który najwidoczniej biegł szybko, dźwigając na lewym ramieniu jakiś ciężar — biegły nieprzerwanym ciągiem dokoła długiego zakosu niskiej, wypalonej trawy, gdzie każdy odcisk wpadał od razu w oczy tropicielom, jakby był wytłoczony w rozpalonej sztabie żelaznej.
Żaden z łowców nie odezwał się ani słowem, póki nie dotarli do małej kotliny, na której dnie taiły się świeże jeszcze popioły obozowego ogniska.
— Znowu! — krzyknęła Bagheera, stając w miejscu jak skamieniała.
Koło ogniska leżały osiniaczone zwłoki małego Gonda, z nogami zagrzebanymi w popiele.
Bagheera wzrokiem pytającym spojrzała na Mowgliego.
— Tego dokonano laską bambusową — wyjaśnił chłopak, ledwo rzuciwszy okiem na nieboszczyka. — Sam posługiwałem się takim kijem, gdym służył za pastucha bawołów w ludzkiej gromadzie. Żałuję teraz, żem sobie pokpiwał ze starego kobry. Widzę, że on znał się na ludziach, jak ja sam powinienem był na nich się poznać! Czyż nie mówiłem, że ludzie mordują nie z potrzeby, ale ot, dla zabicia czasu?
— W rzeczywistości jest trochę inaczej. Zabijają się dla różnych czerwonych i błękitnych kamyczków — odpowiedziała Bagheera. — Pamiętaj, że kiedyś przebywałam w królewskim zwierzyńcu w Oodeypore.
— Jeden, dwa, trzy, cztery tropy — rzekł Mowgli, pochylając się nad zgliszczami ogniska. Ślady czterech ludzi, mających stopy obute. Szli oni nie tak szybko, jak chodzą Gondowie. Ale cóż złego mógł im wyrządzić ten mały leśny człeczyna? Przypatrz się, Bagheero! Oni tu stali w pięciu i rozmawiali przez czas jakiś, zanim jego zabito. Wracajmy, Bagheero! W brzuszku mi coś zaciężyło i coś tak we mnie skacze, to w dół, to w górę, jak gniazdko wilgi na czubku gałązki.
— Niedobre to łowy, gdy wypuszcza się z rąk zwierzynę, znajdującą się tuż obok. W drogę! — krzyknęła pantera. — Tych osiem stóp obutych nie mogło zajść daleko!
Przez całą godzinę nie przemówili do siebie ani słowa, posuwając się szerokim szlakiem, wydeptanym obutymi stopami czterech ludzi.
— Ludzie zawdy bywają skwapliwsi do jadła, niż do biegu — odrzekł Mowgli, mknąc nurkiem wśród niskich krzaków młodej dżungli, którą teraz przetrząsali. Bagheera, biegnąc na lewo od niego, zawarczała nagle w jakiś dziwny sposób, nie dający się opisać.
— Otóż mamy takiego, który już zginął... pożarty! — zawołała.
Pod jednym z krzaków leżał bezładny kłąb pstrej odzieży, a koło niego była rozsypana garść mąki.
— Zginął również od bambusowego kija — odpowiedział Mowgli. — Przypatrz się! Tym białym pyłem żywią się ludzie. Oni zabrali zdobycz temu człowiekowi, który dźwigał ich pożywienie, a jego samego oddali na żer Chilowi.
— To już trzeci! — stwierdziła Bagheera.
— Przyniosę Ojcu Okularników dużo świeżych i tłustych ropuch, żeby się stary najadł do syta! — rzekł Mowgli sam do siebie. — Ta dziwna rzecz, pijąca krew słoni, jest chyba wcieloną śmiercią... ale i tak jeszcze nie wszystko rozumiem...
— Chodź dalej! — rzekła Bagheera.
Nie uszli jeszcze i pół mili, gdy naraz posłyszeli złowrogą pieśń pomoru, rozgłaszaną przez wronę Ko spośród gałęzi drzewa tamaryszkowego. Pod tym drzewem leżeli trzej jacyś ludzie, otaczając półprzygasłe, dymiące ognisko, nakryte blachą, na której widać było sczerniały i zwęglony placek z przaśnej mąki. Tuż przy ognisku spoczywał nabijany rubinami i turkusami ankus królewski, skrząc się i błyszcząc w świetle słonecznym.
— Dziwnie sprawny jest ten przedmiot! Tylu ludzi sprzątnął w tak krótkim czasie! — zauważyła Bagheera. — Ale jak oni pomarli, mój Mowgli? Na żadnym z nich nie widać ani sińca, ani skaleczenia.
Mieszkaniec dżungli, dzięki swemu doświadczeniu, zna się lepiej na trujących jagodach i ziołach, niż niejeden lekarz. Mowgli powąchał dym, wznoszący się znad ogniska, odłamał kawałek zwęglonego placka, wziął go do ust i natychmiast wypluł z obrzydzeniem.
— Jabłko śmierci! — zawołał, odchrząknąwszy po kilkakroć. — Człowiek, któregośmy wpierw spotkali, musiał wmieszać tę truciznę do jadła, przeznaczonego dla tych, co się go pozbyli, a przedtem zabili Gonda.
— Ładne łowy, nie ma co mówić! Cios za ciosem! Trupy prędko jadą... — zauważyła Bagheera.
„Jabłkiem śmierci“ nazywają mieszkańcy dżungli kolczasty owoc dziędzierzawy[3], najstraszliwszą i najprędzej działającą truciznę, jaką znają Indie.
— I cóż dalej? — spytała pantera. — Mamyż teraz my obaj wymordować się wzajemnie dla tego krwawookiego narzędzia zagłady?
— Czy ono umie mówić? — zapytał Mowgli szeptem. — Zali wyrządziłem mu krzywdę, gdym odrzucił je precz od siebie? To jednak pewna, że ani tobie, ani mnie nie zdoła ono uczynić nic złego, boć nie pożądamy tego, o co ubiegają się ludzie. Gdyby tę rzecz tu pozostawić, na pewno nie omieszkałaby zabijać człowieka jednego za drugim i to z taką szybkością, z jaką spadają z drzewa orzechy, strącone wichurą. Nie miłuję ludzi, to prawda, ale sześć trupów w ciągu jednej nocy, to i dla mnie za dużo!...
— E, co się tym przejmować! — mruknęła Bagheera. — Ludzie, to ludzie, nic więcej! Mordują się wzajemnie i jakoś im z tym dobrze...! Ów pierwszy mały człowiek leśny polował naprawdę zręcznie.
— Ludzie, to po prostu szczeniaki, które gotowe potopić się, byle ugryźć kawałek księżycowego blasku, zwierciedlącego się na wodzie. Ale cała wina jest po mojej stronie! — mówił Mowgli takim tonem, jak gdyby znał się wybornie na wszystkim. — Już nigdy nie przyniosę do puszczy żadnych obcych wymysłów... choćby były od kwiatów piękniejsze! Ten zaś dziwotwór — dodał, biorąc ankus ostrożnie w rękę — winien powrócić do Ojca Okularników. Wprzódy jednak musimy się wyspać, a nie chciałbym spać obok tych ludzi... uśpionych... Trzeba też pogrzebać i tę błyszczącą gadzinę... bo gotowa znów nam uciec i zabić jeszcze z sześciu ludzi. Wykop mi jamę pod tym drzewem.
— Ależ, Mały Bracie — burknęła Bagheera, podchodząc ku wskazanemu miejscu. — Powiadam ci, że ten krwiopijca nic tu nie jest winien. Całą biedę ściągają na siebie tylko ludzie!
— Wszystko jedno! — żachnął się Mowgli. — Kop jamę, ale głęboką! gdy się przebudzimy, odgrzebiemy znów to dziwo i zaniesiemy je tam, skąd je wziąłem!
W dwie noce później, gdy Biały Kobra siedział markotnie w głębi mrocznej komory, osamotniony, oraz pełen żalu i wstydu z powodu poniesionej straty, nagle przez szczelinę w murze przeleciał z furkotem królewski ankus, nabijany turkusami, i z głośnym szczękiem upadł na warstwę złotych monet.
— Ojcze Okularniku! — zawołał Mowgli, chowając się przezornie za murem — dobierz sobie któregoś z młodszych, a co tęższych i roztropniejszych plemieńców, i razem we dwójkę pilnie strzeżcie królewskiego skarbca, by żaden człowiek nie wydostał się stąd żywcem.
— Aha! Mój ankus-s- wraca do mnie! Wsz-sz-szak mówiłem, że w nim jes-st ś-ś-śmierć! Ale jak to się s-s-stało, żeś ty jeszcze żyw? — słabym głosem zasyczał stary kobra, owijając się pieczołowicie wokół rękojeści ankusa.
— Sam tego pojąć nie mogę! Na wołu, który mnie okupił! Toż ten cudak położył sześciu ludzi trupem w ciągu jednej nocy! Nie pozwól, by miał jeszcze kiedy wyjść stąd na światło dzienne!