Duży Maciek i Mały Maciek

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Duży Maciek i Mały Maciek
Pochodzenie Książę Świniarek oraz inne bajki
Wydawca Księgarnia Literacka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Lille Claus og store Claus
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DUŻY MACIEK I MAŁY MACIEK.

W pewnej wsi żyło dwu ludzi, mających to samo imię. Obaj byli Maćki. Jeden miał cztery konie, drugi jedną tylko szkapinę. Dla odróżnienia nazywano posiadacza czterech koni wielkim Maćkiem, a właściciela szkapy małym Maćkiem.
Posłuchajmy, co im się przydarzyło, bo to prawdziwa historia.
Przez cały tydzień musiał mały Maciek orać pole wielkiego i pożyczać mu swego konia. W zamian za to pomagał mu wielki Maciek swymi czterema, ale tylko raz w tygodniu i to w niedzielę. W niedzielę trzaskał mały Maciek dziarsko z bicza i paradował piątką, bo w ten dzień wszystkie konie uważał za swoje.
Słońce świeciło, brzmiały dzwony wszystkich wież, wzywając na nabożeństwo, a wystrojeni ludzie szli do kościoła z książkami pod pachą patrzyli, na orzącego piątką koni, małego Maćka. Radowało go tak, że trzaskał z bicza i pokrzykiwał:
— Dalejże, dalej koniki moje!
— Nie mów tak, — ostrzegał go wielki Maciek. — Wszakże masz tylko jednego konia.
Ale ile razy ktoś przechodził, zapominał mały Maciek o wszystkim i powtarzał, trzaskając z bicza:
— Dalejże, dalej koniki moje!
— Zabraniam ci surowo! — zgromił go raz wielki Maciek. — Jeśli raz jeszcze powiesz te głupie słowa, palnę twego konia w łeb, tak że padnie na miejscu trupem.
— Nie powiem już tego nigdy, — przyrzekł mały Maciek. Ale gdy znowu zobaczył kogoś, kto go pozdrowił podczas orki, rozradował się bardzo tym, że uprawia swe pole aż piątką koni, trzasnął z bicza i zawołał:
— Dalejże, dalej koniki moje!
— Dam ja ci twoje koniki! — krzyknął wielki Maciek, wziął kół z płota trzasnął tak mocno w łeb Maćkowego konia, że legł martwy.
Już nie mam konia! — płakał mały Maciek. Potem zdjął zeń skórę, wysuszył na wietrze, wsadził w worek i ruszył do miasta, by ją sprzedać.
Droga była daleka, wiodła przez ciemny, gęsty las, a przy tym pogoda nie dopisywała. Mały Maciek zabłądził i gdy odnalazł drogę, było już za późno iść do miasta, a także wracać do domu.
Tuż pod lasem była wielka zagroda chłopska. Okna przysłaniały okiennice, ale światło błyskało przez szpary.
— Może mi tu dadzą nocleg, — pomyślał Maciek i zapukał.
Gospodyni uchyliła drzwi, ale gdy powiedział, czego chce, odprawiła go, mówiąc, że męża w domu nie ma, a sama boi się nocować z ludzi nieznanych.
— Muszę przenocować na polu, — powiedział sobie, gdy mu drzwi przed nosem zatrzasła.
Przed domem stała wielka sterta siana, pomiędzy nią a ścianą była szopa z płaskim dachem słomianym.
— Tam się położę, — rzekł sobie Maciek. — Doskonale mi tam będzie. Sądzę, dodał, widząc bociana na gnieździe że pan bociek nie ukąsi mnie w nogę.
Wylazł na wierzch szopy i legł, próbując, jak mu będzie najwygodniej spać.
Drewniane okiennice nie domykały się od góry, Maciek mógł tedy zajrzeć do izby.
Zobaczył stół nakryty obrusem, na nim zaś wino, pieczeń i wyśmienitą rybę. Gospodyni i kościelny siedzieli przy stole sami jedni. Ona mu dolewała wina, on zaś połykał łakomie wyborną rybkę.
— Ej, dobrzeby było skosztować tych smakołyków, — szepnął Maciek, wyciągając szyję. — Ach! Jest i babka! Jakaż śliczna, rumiana. To prawdziwa uczta!
Nagle usłyszał, że ktoś zbliża się konno do zagrody. Był to mąż owej gospodyni, wracający do domu z miasta.
Gospodarz ten był to człek bardzo dobry, miał tylko tę słabostkę, że nie mógł znieść widoku kościelnego. Ile razy go ujrzał, wpadał w wściekłość i dlatego to pewnie kościelny wybrał się z wizytą wówczas, kiedy go nie było w domu. Dlatego też zapewne dobra gosposia chciała nakarmić biednego kościelnego wszystkim, co najlepszego miała.
Gdy posłyszeli tę ten t konia, przerazili się oboje wielce. Gospodyni, otwarła wielką, stojącą w kącie skrzynię, a kościelny skrył się w nią, wiedząc dobrze, że gospodarz nie może znieść jego widoku i nie chcąc go przywodzić do gniewu.
Gospodyni schowała coprędzej jedzenie i wino do pieca, chciała bowiem uniknąć pytań męża.
— Co za szkoda! — westchnął Maciek, widząc to z góry.
— Kto tam siedzi na dachu? — spytał gospodarz, spoglądając na Maćka skrytego w cieniu. — Zejdź lepiej człecze i chodź do izby.
Wdzięczny za zaproszenie, opowiedział Maciek gospodarzowi, że zmylił drogę i prosił o nocleg, ale mu odmówiono.
— Przenocuję cię, chłopcze! — rzekł dobry gospodarz. — Musimy też coś przekąsić.
Gospodyni powitała męża i gościa bardzo uprzejmie i zastawiła im wielką miskę kaszy. Gospodarz jadł z apetytem, bo był głodny, ale Maćkowi nie schodziło z myśli smaczne jedzenie ukryte w piecu.
Pod nogami, przy stole miał on worek z suchą skórą końską, którą chciał sprzedać w mieście. Nacisnął worek nogą, aż skóra zatrzeszczała.
— Cicho bądź! — rzekł, kładąc palec na ustach i depcząc znowu skórę, tak że skrzypnęła jeszcze głośniej.
— Cóż tam masz w tym worku? — spytał gospodarz.
— To czarodziej! — odparł Maciek. — Powiada, że nie potrzebujemy jeść kaszy, bo zaczarował cały piec pieczeni, ryby i pieczywa.
— Co ty mówisz? — zawołał gospodarz, otwarł piec i zobaczywszy przysmaki schowane przez żonę, zdumiał się wielce. Pewny był, że to dzieło czarodzieja. Gospodyni nie śmiała się sprzeciwiać i postawiła zaraz wszystko na stole. Zaczęli smacznie zajadać, a po chwili Maciek nadeptał znowu skórę.
— Cóż mówi twój czarodziej? — spytał gospodarz.
— Powiada, że zaczarował jeszcze trzy flaszki doskonałego wina, które stoi również w piecu.
Gospodyni musiała przynieść wino. Popili i rozweselili się. Gospodarz zapragnął posiąść czarodzieja Maćkowego — Czy umie on też wywoływać diabła? — spytał.
— Tak! — rzekł Maciek. — Czarodziej mój czyni wszystko, co chcę — prawda? — spytał zwracając się do w orka. Powiada, że tak. Ale nie warto oglądać diabła, jest on szkaradny.
— O, ja się nie boję! — powiedział gospodarz. — Chciałbym go nawet zobaczyć. — Chce się ukazać dziś w postaci kościelnego.
— Huu! To naprawdę straszne! Musisz wiedzieć chłopcze, że znieść nie mogę widoku kościelnego! Ale to nic! Wiem teraz, że nie będzie to kościelny, ale diabeł, przeto jakoś wytrzymam. Tylko niech się do mnie nie zbliża zanadto.
— Spytam mego czarodzieja, — rzekł Maciek, nadeptał znowu w orek i pochylił się, nadsłuchując.
— Cóż mówi?
— Mówi, byście, panie gospodarzu uchylili wieka tej skrzyni, która stoi w kącie, a zobaczycie go. Tylko trzymajcie mocno wieko, by nie uciekł.
— Pomóżże mi! — powiedział gospodarz i w raz z Maćkiem uchylili wieka skrzyni, w której siedział kościelny, kłapiąc zębami ze strachu.
— Ach! — krzyknął gospodarz, odskakując wstecz. — Widziałem go! Wygląda naprawdę zupełnie jak kościelny! To coś okropnego! Oblali tę sprawę i pili późno w noc.
— Musisz mi sprzedać, chłopcze, swego czarodzieja, — oświadczył gospodarz.
— Nie mogę w żaden sposób! — zawołał Maciek. — Pomyślcież tylko, ile mam zeń korzyści.
— Dam ci korzec srebra! — rzekł gospodarz. — Muszę go mieć koniecznie!
Nalegał ta k długo, że Maciek rzekł w końcu:
— Byliście dla mnie dobrzy, gospodarzu, daliście mi nocleg, przeto się zgadzam sprzedać wam mego czarodzieja. Wezmę korzec srebra, ale musi być kopiaty.
— Będzie kopiaty i to z czubem! — odparł gospodarz. — Ale musisz sobie także zabrać tę skrzynię. Nie chcę jej mieć w domu, bo może tam jeszcze siedzi diabeł.
Maciek dał gospodarzowi swój worek ze skórą, a dostał kopiasto nasypany korzec pieniędzy srebrnych. Gospodarz dał mu jeszcze ogromne taczki dla zabrania pieniędzy i skrzyni, a gdy ranek zaświtał, mały Maciek poszedł, pchając przed sobą z trudem pieniądze i kościelnego siedzącego w skrzyni.
Przed lasem płynął tak wartki strumień, że go przepłynąć było trudno.
Maciek zatrzymał się na środku mostu i rzekł do siebie głośno, tak, by słowa jego usłyszał kościelny:
— Cóż mi u licha po, tej skrzyni!
Ciężka jest, jakby była pełna kamieni. Nie mam już sił! Cisnę ją przeto do wody! Jeśli dopłynie do domu, to dobrze, a jeśli nie, to i tak nie wielka strata. Podjął skrzynię z jednej strony, jakby ją chciał zepchnąć w wodę.
— Daj spokój! — wrzasnął kościelny, — Wypuść mnie!
— Hu! — zawołał Maciek niby to przerażony. — Diabeł siedzi jeszcze w skrzyni! Dalejże z nim do wody. Niech tonie szatańska bestia.
— Nie! Nie! — krzyknął znowu kościelny. — Puść mnie, a dam ci cały korzec srebra!
— A to co innego! — odparł Maciek i otwarł skrzynię.
Kościelny wylazł z niej, zepchnęli obaj skrzynię do wody, a potem poszli do domu, gdzie Maciek dostał korzec srebra. Miał teraz pełne taczki pieniędzy i był wielce uradowany.
— Dobrze sprzedałem końską skórę! — powiedział sobie, dotarłszy do domu. Wysypał pieniądze na podłogę i pomyślał. — Wielki Maciek będzie zły, gdy się dowie, jak się zbogaciłem przez jednego, jedynego konia. Ale nie powiem mu tego wprost.
Zawołał wyrostka i posłał go do wielkiego Maćka z prośbą o pożyczenie półćwiartka do mierzenia zboża.
— Na cóż mu to? — zadumał się wielki Maciek i wysmarował dno półćwiartka smołą, chcąc poznać, co będzie mierzył, wedle tego, co się przylepi do dna. Stało się, że gdy dostał z powrotem półćwiartek, na dnie jego ujrzał trzy wielkie srebrne monety.
— Cóż to zaczy? — zawołał wielki Maciek i pobiegł do małego Maćka. — Skądże masz taką kupę pieniędzy? — spytał go.
— Dostałem je za skórę końską, sprzedaną, wczoraj wieczorem.
— A to doskonały interes! — rzekł wielki Maciek, pobiegł do domu, zabił pałką wszystkie cztery konie, zdjął z nich skórę i udał się do miasta.
— Skóry! Skóry! Kto kupi skóry? — wołał po ulicach.
Zbliżył się doń szewc i garbarz, pytając, ile za nie żąda.
— Korzec srebra za każdą! — odparł wielki Maciek.
— Czyś oszalał? — powiedzieli. — Czy sądzisz, że płacimy korcami srebra?
— Skóry! Skóry! wołał dalej i żądał od każdego korzec srebra za skórę.
— Drwi sobie z nas! — zawołali szewcy, wzięli pocięgle i nabili porządnie wielkiego Maćka.
— Masz za skórę! Masz za skórę! — wołali. — Będziesz miał na własnej skórze centki zielone i żółte miast pieniędzy! A teraz precz z miasta!
Wielki Maciek umykał co siły. Takiego bicia nie dostał jeszcze nigdy w życiu.
— Odpłacisz mi za to, mały Maćku! — rzekł, przybywszy do domu. — Zabiję cię i basta.
Tymczasem małemu Maćkowi zmarła stara babka. Nie była dlań dobrą, złościła się często i lżyła go. Ale mimo to Maciek uczuł żal, położył zmarłą, do własnego łóżka i nakrył ciepło, sądząc, że może jeszcze odzyska życie. Tak miała spędzić noc, an zaś siadł w kąciku na stołku i zdrzemnął się, jak to już czynił nieraz podczas choroby staruszki.
W nocy otwarły się nagle drzwi. Wszedł duży Maciek z siekierą w ręku. Wiedząc, gdzie stało łóżko małego Maćka, poszedł doń prosto i zadał cios w głowę zmarłej babce małego Maćka; myślał, ze zabija jego samego.
— Masz zapłatę, — powiedział. — Teraz nie będziesz już mnie oszukiwał!
Potem odszedł do domu.
— Zły to człowiek! — rzekł sobie mały Maciek. — Sądził, że mnie zabija, a uderzył jeno zmarłą babkę. Dobrze się stało, że już nie żyła, inaczej bowiem byłby ją na miejscu uśmiercił.
Mały Maciek ubrał nieboszczkę w odświętną odzież, pożyczył od sąsiada konia, zaprzągł go, posadził babkę na tylnym siedzeniu, tak by nie spadła i ruszył przez las. Słońce dogrzewało mocno, to też Maciek zatrzymał się przed gospodą w celu pokrzepienia sił.
Właściciel gospody był to wielki bogacz i człek dobry, jeno tak popędliwy, jakby był wypchany papryką i tabaką.
— Dzień dobry! — powitał Maćka — Cóż to, widzę, od samego rana przybrałeś się odświętnie.
— Jadę do miasta z babką, — odparł Maciek — siedzi ona we wozie i zejść nie może. Raczcie jej wynieść, panie gospodarzu szklankę miodu. Ale mówcie głośno, bo nie dosłyszy.
— Dobrze! — rzekł gospodarz. — Nalał do szklanicy miodu i wyszedł do zmarłej, która siedziała wyprostowana na wozie.
— Macie tu szklankę miodu od wnuka! — zawołał. Ale zmarła nie rzekła ani słowa i nie ruszyła się wcale.
— Czy słyszycie? — krzyknął na całe gardło, — Oto szklanka miodu dla was!
Powtarzał to raz po raz, a gdy zmarła nie ruszyła się z miejsca, wpadł w złość i cisnął jej szklankę w twarz. Po tym ciosie zwłoki przewaliły się naprzód, gdyż nie były przywiązane do siedzenia.
— A to co!? — zawołał mały Maciek, wybiegając z gospody i chwytając gospodarza za gardło. — Nikczemniku! Zamordowałeś mi babkę! Patrz, jaką ma dziurę na czole!
— Ach, cóż za nieszczęście! — zawołał gospodarz, wznosząc ręce. — Wszystkiemu winna moja popędliwość. Dobry, kochany Maćku, milcz o tym, co się stało, bo mi utną głowę, a top rzecz bardzo, niemiła. Dam ci korzec srebra i pochowam twą babkę jakby władną.
Maciek dostał cały korzec srebra, a gospodarz pochował jego babkę jakby własną.
Przybywszy do domu z pieniędzmi, posłał zaraz mały Maciek do wielkiego z prośbą o pożyczenie półćwiartka.
— Cóż to znaczy? — zdziwił się wielki Maciek. — Wszakże go zabiłem! — To powiedziawszy, pobiegł sam z półćwiartkiem zobaczyć, co się dzieje.
— Skądże masz tyle pieniędzy? — spytał, wytrzeszczając oczy.
— Zabiłeś nie mnie, ale moją babkę. Wziąłem ją na wóz i sprzedałem za korzec srebra, — odparł mały Maciek.
— A to doskonały interes! — powiedział wielki Maciek, wrócił do domu, zabił ciosem siekiery swoją babkę, włożył ją na wóz i pojechał do miasta, do aptekarza, pytając, czy nie potrzebuje martwego człowieka.
— Któż to jest i skądeście wzięli trupa, gospodarzu? — spytał aptekarz.
— To moja babka, — odparł — zabiłem ją i przywiozłem sprzedać za korzec srebra.
— Na miłość boską! Chyba bredzicie w gorączce, gospodarzu! — zawołał aptekarz. — Nie wygadujcie takich rzeczy, bo przypłacicie to utratą głowy!
Zbeształ go należycie, wykazał, jakiej dopuścił się zbrodni, jaki zeń zły człowiek i na jaką zasłużył karę. Wielki Maciek przeraził się wielce. Wypadł z apteki, skoczył na wóz, zaciąwszy konie, czmychnął z miasta. Pozwolono mu odjechać, gdyż wszyscy sądzili, że zwariował i mówi od rzeczy.
— Odpłacisz mi za to! — zawołał znalazłszy się na gościńcu. — Dam ja ci nauczkę, mały Maćku.
Przybywszy do domu, wyszukał największy wór, jak i miał, poszedł do małego Maćka i rzekł:
— Szkaradnie mnie podszedłeś, mały Maćku! Naprzód pozabijałem konie, potem zamordowałem babkę. Wszystko to twoja wina! Ale przyszła kryska na Matyska. Już mnie nie będziesz zwodził.
Powiedziawszy to, porwał małego Maćka, wsadził w wór, zawiązał i wziął na plecy, chcąc go utopić.
Droga wiodła obok kościoła i było dość daleko do strumienia. Mały Maciek był ciężki. Toteż spocił się rychło wielki Maciek i postawił wór, oparłszy go o mur kościelny. Przyszło mu też na myśl, że nieźleby było wstąpić i zaśpiewać Panu Bogu bodaj jeden hymn dla uproszenia przebaczenia grzechów. Mały Maciek nie mógł się sam wymknąć, a pomóc mu nie mógł nikt, gdyż wszyscy byli w kościele. Po namyśle wszedł do środka.
Mały Maciek kręcił ,się w worze i biadał, bo nie mógł się wydobyć. Naraz nadszedł stary pasterz siwowłosy, pędząc przed sobą trzodę krów i wołów. Zwierzęta potrąciły worek z Maćkiem, tak że się przewrócił.
— O, biada mi! — zapłakał Maciek. — Taki jestem jeszcze młody, a już muszę iść do nieba!
— A jam już taki stary, a nie mogę się tam dostać! — odparł pasterz.
— Rozwiąż wór i wejdź weń zamiast mnie, a zaraz dostaniesz się do nieba! powiedział mały Maciek.
— Uczynię to z radością! — zawołał pasterz i wypuścił go z wora. — Musisz za mnie pilnować bydła! — dodał jeszcze pasterz, poczym wlazł w wór, Maciek go zawiązał, a potym ruszył z trzodą.
Niedługo wyszedł wielki Maciek z kościoła i wziął wór na plecy. Wydał mu się dużo lżejszy, gdyż stary pasterz i połowy tyle nie ważył, co mały Maciek.
— Jakże mi teraz lekko! — powiedział sobie. — To nagroda za to, żem był na nabożeństwie.
— Doszedł do strumienia, rzucił w wodę pasterza i zawołał, myśląc, że to mały Maciek:
— Skończyły się twoje żarty! Zawrócił do domu, ale na rozstaju spotkał małego Maćka pędzącego bydło.
— Cóż to znaczy? — spytał. — Wszakże cię utopiłem przed chwilą!
— To prawda! Przed chwilą rzuciłeś mnie do strumienia!
— Skądżeś więc wziął to piękne bydło?
— To jest bydło wodne! — odparł mały Maciek. — Opowiem ci całą historię. Przedewszystkim dziękuję ci bardzo, że mnie utopiłeś, bo oto teraz żyję znowu i jestem niezmiernie bogaty. Bałem się ogromnie, gdym siedział w worze, a jeszcze bardziej, gdyś mnie cisnął do wody. Poszedłem zaraz na dno, ale nie stało mi się nic złego, bo tam rośnie wysoka, miękka trawa. Gdym tylko spoczął na dnie, rozwiązano zaraz worek, zjawiła się prześliczna dziewica w białych szatach z zielonym wieńcem na głowie, wzięła mnie za rękę i powiedziała: — Witam cię, mały Maćku! Oto na początek daję ci to bydło. O milę stąd pasie się przy drodze cała ogromna trzoda. Weź ją sobie także. Przekonałem się, że strumień stanowi wielki gościniec ludu wodnego. Po dnie chodzili i jeździli ludzie od strony morza, aż w głąb lądu do samych źródeł strumienia. Śliczne kwiaty kwitły wszędzie i zieleniła się trawa, a ryby, niby ptaki powietrzne przelatywały mi błyskawicznie koło uszu., Piękni byli ludzie, ale najpiękniejsze jeszcze bydło, pasące się po rowach przydrożnych i łąkach.
— Czemu wylazłeś tak prędko na wierzch, skoro tam tak ładnie na dnie? — spytał podejrzliwie wielki Maciek.
— Spryciarz jestem! — odparł, śmiejąc się mały Maciek. — Słyszałeś przecież, że dziewica wodna powiedziała, jako o milę stąd czeka przy drodze ogromna trzoda bydła. Pod nazw ą drogi rozumie strumień oczywiście, bo nic innego nigdy nie widziała. Tedy ruszyłem po bydło, że zaś, jak wiesz, strumień tworzy mnóstwo zakrętów, przeto, chcąc sobie oszczędzić jakie pół milki, wybrałem ląd i idę na przełaj. Rozumiesz? Chcę się poprostu jak najprędzej dostać do swojej trzody.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek! — powiedział wielki Maciek. — Czy myślisz, że i ja dostałbym bydło wodne, gdybym się znalazł na dnie strumienia?
— Zapewne! — odparł mały Maciek. — Ale nie mogę cię dźwigać na plecach, bo jesteś zbyt ciężki. Jeśli atoli sam pójdziesz i wleziesz w worek, to zepchnę cię do wody z miłą chęcią:
— Dziękuję! — rzekł wielki Maciek. — Ale pamiętaj, jeśli nie dostanę bydła, gdy Stanę na dnie, to cię spierę na kwaśne jabłko! Bądź pewny!
— Nie! Nie bądźże taki porywczy! — prosił mały Maciek.
Niebawem dotarli do strumienia. Bydło zobaczywszy wodę, pobiegło raźnie naprzód, a mały Maciek rzekł:
— Widzisz, jak im spieszno zejść na dno strumienia.
— Pomóżże mi! — powiedział wielki Maciek i wlazł w wielki wór, przewieszony dotąd przez grzbiet jednego byka. — Włóż także wielki kamień, gdyż obawiam się, że nie pójdę zaraz na dno.
— Jakoś to będzie! — odparł mały Maciek, włożył na dno wora duży kamień, zawiązał wielkiego Maćka, podparł wór plecami i... bęc!... wielki Maciek wpadł w wodę. Poszedł zaraz na dno
— Obawiam się trochę, że nie dostanie bydła! — pomyślał mały Maciek i zawrócił ze swą trzódką spokojnie do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.