Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym człowieku stojącym w postawie wyniosłéj i śmiałéj z podniesiony szpady, Penhoel nie poznał swego stryja Jana; przywykł bowiem widzieć poczciwego starca z pochylony głowy z obliczem pokorném i łagodném. W pierwszéj chwili mniemał prawie, że to było przywidzeniem.
Cofnwąszy się o krok, machnął szpady w powietrzu, jakby chciał oddalić natrętne widmo, lecz szpada jego spotkała klingę Jana Penhoela wydając brzęk żelazu właściwy, który ocuca jak dźwięk trąby.
Światło lampy padało bezpośrednio na czoło starca uwieńczone białemi jak śnieg włosami. Spojrzenie jego było smętne, lecz zarazem malowało się wnim stałe postanowienie. Na szczęk oręży, przelotna iskra zabłysła pod jego powiekę i w téj chwili można było poznać, że Jan de Penhoel dobry i spokojny staruszek, musiał niegdyś dzielnie władać tą bronią.
Przez sekundę Remigeusz przypatrywał się mu w milczeniu.
Odejdź ztęd! — rzekł nakoniec — i nie chciéj mnie kusić... bo gdybym nie był bliskim śmierci, miałbym jeszcze z tobą rachunek do załatwienia mój stryju!..
Starzec nic nie odpowiedział.
— Odejdź! — powtórzył Remigeusz ściskajęc rękojeść szpady.
Stryj milczał jeszcze.
Jego duże niebieskie oczy, ze spokojnością i ukorzeniem zwracały się na oblicze zmienione synowca, któremu piana wystąpiła na usta.
— Odejdź!.. — powtórzył po raz trzeci — wiesz dobrze iż ta kobieta jest winną... i że syn Penhoela ma tylko jeden środek wymierzenia sobie sprawiedliwości.
— Wiem dobrze iż twoja żona jest świętą — odpowiedział nakoniec Jan głosem łagodnym i przejmującym — i wiem to także, iż moim obowiązkiem jest zatrzymać rękę syna mego brata, który chce popełnić nikczemne zabójstwo...
Remigeusz machnął swoją szpady ciężki jęk wydawszy.
— Jestem tu panem! — zawołał — odejdź!.. albo zginiesz!...
I zwrócił się ku stryjowi, który stał nieporuszenie; ręka jego w któréj trzymał szpadę zaledwie się poruszyła, a szpada Penhoela upadła na ziemię.
Remigeusz podniósł ją złorzecząc i znów zaczął nacierać, lecz nadaremnie wymierzał razy, które zdawały się padać na kamienną ścianę.
Stryj Jan trzymał ciągle rękę wysoko zasłaniając piersi i ograniczał się jedynie na odpieraniu razów, nie występując zaczepnie.
Remigeusz dyszał; czoło jego było oblane potem, a w krótce znużył się do tego stopnia,
że się oparł o ścianę.
— Ah! — zawołał zgrzytając zębami — więc to tym sposobem wywdzięczasz się za dobrodziejstwa mojego ojca i moje, Janie Penhoelu!...
— Oby Bóg podał mi tylko sposobność, a wtedy przekonałbyś się, żebym nieszczędził życia za ciebie — odpowiedział starzec, którego oddech był zawsze jednostajny i spokojny — przekonałbyś się że niejestem niewdzięcznikiem.
Remigeusz udając nadzwyczajne utrudzenie, śledził z pod oka jego poruszenia, a upatrzywszy sposobną chwilę, poskoczył ku niemu wymierzając raz w piersi. Stryj Jan nie zachwiał się nawet i po raz drugi wytrącił szpadę z ręki synowca, który chcąc się po nią nachylić, utracił równowagę i upadł ciężko na ziemię, z któréj nie mógł się podnieść.
Znużenie w ciągu tego potykania, w zburzenie i pijaństwo, wszystko to połączone przykuło go do podłogi tak, że był niezdolnym się ruszyć.
Jan złożył swoją szpadę i otarł pot z czoła, wzniósł do nieba wzrok dziękczynienia a potém uklęknął przy Marcie, podnosząc jéj głowę drżącą ręką.
— Pani odzyskując przytomność, a tém samem i pamięć która powracała w raz z życiem, wymówiła imię Blanki.
— Znajdziemy ją moja córko! — rzekł stryj Jan.
Marta spojrzała w około; wzrok jéj zatrzymał się na próżnym miejscu, gdzie był zawieszony portret Ludwika.
— O! przypominam sobie... — poszepnęła. Ah! czemuż mnie nie zabił!...
Stryj Jan zbliżył ją do serca.
— Znajdziemy ją..., przyrzekam ci żej ą wynajdziemy!
Zdobył się na pocieszające słowa i przywracające nadzieję któréj sam niepodzielał; albowiem widział przez okno swego pokoju, jak Robert unosił Blankę przez ogród, a następnie dosiadłszy konia, pędził cwałem drogą do przewozu.
Pierwszą jego myślą było ścigać Roberta, gdyż domyślał się wszystkiego z drabiny przystawionéj do okna pokoju Blanki; lecz nim doszedł do portu kruczego, już Robert przeprawił się przez rzekę i pędził drogą Redońską.
Wincenty spotkał go w zaroślach na wysokości miasteczka Bains.
Gdy Stryj Jan wstępował smutny na pagórek, Wincenty popędzał swego konia, aby mógł stanąć jak najspieszniej w Penhoelu; gdyż od pół roku jak się oddalił, nie otrzymał z tamtąd żadnéj wiadomości. Przejeżdżając przez Redon, gdy się dopytywał co się dzieję w pałacu, wzruszali głową nic mu nieodpowiadając.
Było wprawdzie miejsce, w którym wiedziano zawsze co się dzieje w pałacu Penhoela. Wincenty wstąpił do oberży pod uwieńczonym boranem, lecz od tegoż rana ta oberża należała już do innego właściciela; stary Géraud i jego małżonka utraciwszy cały majątek, wydalili się do portu Ś. Mikołaja Z drugiéj strony rzeki Wilaine.
Wincenty był dręczony smutném przeczuciem, lecz jednocześnie serce jego biło z radości. Za kilka chwil spodziewał się ujrzeć Blankę. Jéj powaby zapewno się rozwinęły....ten nagły i niespodziany powrót, czyliż wywoła uśmiech na jéj pięknych ustach, albo łezkę w jéj dużych niebieskich oczach?..
Od czasu jak Benedykt Haligan był już zbyt podeszłym ażeby mógł pełnić obowiązki przewoźnika, zawieszono dzwon u przewozu, którego odgłos dochodził do pałacu, dla dogodności żądajęcych przeprawić się przez rzekę.
Zsiadłszy z konia, Wincenty pobiegł do słupa, przy którym był przytwierdzony prom, którym przed chwilę przewiózł się Robert, i zamiast zadzwonić, wskoczył do promu i w krótce dostał się na brzeg przeciwny. Spostrzegłszy światło w chacie Haligana, pobiegł węzką ścieżką i wszedł do siedziby Benedykta.
— Niech ci Bóg błogosławi Penhoelu — przemówił do niego starzec — burza się zbliża...
czuje to po bólach mego biednego ciała.
— Co słychać w pałacu? — zapytał Wincenty lękliwie.
— Pałac stoi jeszcze — odpowiedział Haligan nieporuszywszy się, leżęc wznak z oczami wrytemi w powałę chaty.
Wincenty odetchnęł.
— Obawiałem się... — szepnął, poczém dodał wesoło:
— Jak się ma mój dobry ojciec?
— Twój ojciec ma się tak, jak człowiek wypędzony z jedynego miejsca przytułku... odpowiedział Haligan.
Wincenty cofnął się zdumiony.
— Jakto? — zawołał — czy Penhoel wypędził mojego ojca?
— Mój syna — odpowiedział przewoźnik — Penhoel nie może nikomu udzielić przytułku...
gdyż sam jest tułaczem...
— Oh! — rzekł Wincenty niedowierzając temu co słyszał — a pani?...
— I pani także.
— A moje siostry?...
— Nie żyją... — odpowiedział Benedykt przeżegnawszy się.
— Nie żyją! — powtórzył Wincenty padając na kolana — moje siostry... moje biedne siostry...
A Blanka?...
Benedykt wstrzymał się z odpowiedzią.
— Czyś napotkał kogo na drodze? zapytał nareszcie.
— Tak — wyjąknął Wincenty.
— Czy ten człowiek trzymał co na ręku?
— Tak — odpowiedział młodzieniec.
— A więc — rzekł Haligan — on trzymał Blankę, twoją kuzynkę...
Wincenty wykrzyknął przeraźliwie, a przewoźnik obrócił się na bok.
Po kilku chwilach, Wincenty powstał jednym skokiem, przeprawił się przez rzekę i dosiadł swego wierzchowca.
Puścił się w pogoń za pochwycicielem Blanki, nie wiedząc jego nazwiska. Ten zaś powracał w téj chwili do pałacu.
Robert de Blois porwał Blankę pomimo wiedzy Penhoela Było to wypadkiem stałéj myśli którą oddawna żywił. Podług niego, Ludwik Penhoel powrócił do Francyj albo przynajmniéj niebawem przybędzie. Wieści, które w okolicy krążyły; nabierały codziennie większego prawdopodobieństwa, a nawet przytaczano szczegóły. Mówiono że Ludwik zebrał ogromne summy za morzem, a byli nawet niektórzy, co oznaczali do jakiej wysokości dochodziły.
Mając Blankę w swoim ręku, Robert spodziewał się osiągnąć korzyści; znając bowiem dokładnie tajemnicę rodziny Penhoelów, a mianowicie wiedząc o stosunkach jakie zachodziły między Ludwikiem i matką, mówił sobie: „jeżeli ten zacny mąż jest rzeczywiście bogatym, Blanka byłaby nie złą partją... niech żyją stryjaszkowie z Ameryki!“
Byłby znalazł powód do oddalenia pani, lecz przypadek oszczędził mu tego trudu. Marta bowiem która śledził od zmierzchu, wyszła jakieśmy widzieli udając się na cmentarz. Robert korzystał z jéj nieobecności; a ponieważ drzwi były na klucz zamknięte, przystawił drabinę do okna i dostał się do pokoju bez żadnéj przeszkody.
Blanka spała. Przebudziwszy się w objęciach człowieka, którego twarzy nie widziała, była tak zatrwożona, iż zaledwie mogąc wydać lekki okrzyk, zemdlała.
Wszystko zdawało się sprzyjać temu pochwyceniu, lecz w chwili gdy Robert wchodził z swym łupem do ogrodu, spotkał się z Penhoelem.
Robert uzbroiwszy się na wszelki przypadek, nie pomyślał nawet o użyciu broni, gdyż pomiędzy nim i Remigeuszem zaszła scena krótka i charakterystyczna. Remigeusz jakkolwiek był w przykrém położeniu, zachował jednakże tyle mocy, iż mógł obronić córkę nawet przeciw Robertowi, lecz ostatni że tak się wyrazimy, panował nad nim pod każdym względem.
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedział na pierwsze pytanie Penhoela odkrywając twarz Blanki.
— Uprowadzam ją z sobą... wierz mi Penhoelu że ona niepowinna obchodzić ciebie...
Od razu dotknął jego słabéj strony. Od trzech lat Robert usiłował podniecać podejrzenia tlejące w głębi serca Penhoela; cel był prawie osiągnięty i potwarz zdawała się nawet zbyteczną.
Złożywszy Blankę na kanapie darniowéj, Robert wyjął z kieszeni pugilares, w którym były dwa listy przytoczone wyżéj, z których jeden wykradł Marcie, a drugi Penhoelowi.
Udawał że wyszukuje jakiegoś wyrażenia i że rozpoznają niewyraźne pismo. Pomiędzy innemi, znalazł zdania wymyślone i improwizowane przez siebie samego, które się odnosiły do powrotu Ludwika na kilka miesięcy przed urodzeniem Blanki.
Penhoel doznał dzikiéj radości utwierdziwszy się w domniemanéj zbrodni swéj żony, o któréj już nie wątpił więcéj.
Robert miał słuszność. Cóż teraz obchodziło na pół pijanego Remigeusza porwanie dziecka miłości; owszem szczycił się niejako, że sprzedał córkę za dwa listy.
Koń był w pogotowiu przy sztachetach ogrodu, na którym Robert puścił się galopem uwożąc Blankę ciągle zemdloną do dawnéj nory Bibandiera, gdyż wiedział o tém że w całéj okolicy nie było nikogo, ktoby go przyjął do swego domu i chciał przechowywać porwaną córkę Penhoela.
Remigeusz zadowolniony z siebie, wszedł do salonu dla odczytania swobodnie przejętych listów, gdzie spotkał p. Protazego Hiven, który mu się kłaniał niżéj jak zwykle.
Po tych oznakach uprzejmości, Makroefal zaczął przemawiać, rozpoczynając od tego: że najserdeczniejszém jego życzeniem było zawsze, dać się porąbać w kawałki za pana Penhoela, i z tego więc względu, przyjął na siebie przykre posłannictwo.
Osnowę tego posłannictwa stanowiło to, że Remigeusz de Penhoel sprzedał urzędownie z prawem odkupu swoje dobra panu margrabi Pontales, z warunkiém niezwłocznego wejścia w posiadanie.
— I z Łych przeto zasad — dalej mówił Makroefal — rzeczony swego imienia Penhoel winien uważyć: że swego imienia Pontales żądać będzie... albo raczéj — poprawił się prawnik — daję mu uprzejmie do zrozumienia... bo przecież nie jestem komornikiem Bogu dzięki... że należy mu oddać w posiadanie pałac, albo wyraźniej mówiąc, opuścić go dobrowolnie w najkrótszym czasie.
Penhoel słuchał z wrytym wzrokiem i głowę podniesiony. Zdawało się że prawnika nie rozumie.
W ciygu nocy Ś. Ludwika, Robert i Pontales używszy napróżno gróźb i obietnic, chwycili się ostatniego środka.
Pokazali mu papiery wykradzione przez Cyprjanę i Djannę z domu Hivena a odzyskane przez Bibandiera. Były to fałszowane dokumenta, w których Remigeusz dopuścił się naśladowania podpisów brata i sfabrykował mniemane pełnomocnictwo, upoważniające go do sprzedaży spadkobierstwa Ludwika, którego uważał za umarłego.
Rzeczywistym doradcą tych środków był pan Protazy Hiven zmownie z Robertem i Pontalesem działający; lecz praw o uznaje tylko w innym dopuszczającego się bezpośrednio wykroczenia; a ponieważ Remigeusz sfałszował podpisy własnoręcznie, musiał więc uledz.
Odtąd nie posiadał ani kawałka ziemi.
— Spodziewam się że p. wice-hrabia — odezwał się Makreofal krzywiąc usta do słodkiego uśmiechu — przekonanym jest, że użyłem wszelkich sposobów, ażeby wyprowadzić go z drażliwego położenia... lecz tam gdzie nic nie ma, niemożna nic zrobić... wyjednałem tylko stósowną zwłokę, w skutku usilnych starań moich.
— Jaką zwłokę?... — zapytał Penhoel, który dotąd nic nie mówił.
— Dzięki mojej usilności — odpowiedział Makreofal — pan wice-hrabia uzyskał godzinę czasu na przysposobienie się do wyjazdu....
Remigeusz okazał znak oburzenia.
— Za pozwoleniem — odezwał się prawnik — winienem zwrócić uwagę JW P. że pałac sprzedany został z wszelkiemi ruchomościami... ztąd wynika, że gdy p. wice-hrabia nie może nic z sobą zabrać, zdaje się że w przeciągu godziny będzie mógł urządzić swoje interessa...
Makreofal pomimo pozornéj pokory, nie mógł pokryć złośliwéj radości, któréj doznawał wypełniając to posłannictwo.
— Proszę się oddalić! — rzekł Remigeusz.
— Niech pan wice-hrabia przebaczyć raczy, jeżeli nie mogę natychmiast uczynić zadość jego rozkazowi, jak to jest moim obowiązkiem... lecz nie skończyłem jeszcze mego zlecenia... osoba która mnie tu przysłała do p. wice-hrabiego, życzy sobie, ażeby pan zamieszkał jak najdaléj od gminy Glenaku, dla uniknienia zobopólnych nieprzyjemności...
jestem również upoważniony oświadczyć panu wice-hrabiemu, że każdy dzierżawca dóbr Penhoela lub Pontalesa, któryby go przyjął, będzie natychmiast wydalony... a p. wice-hrabia jest zbyt szlachetnym, ażeby chciał narażać biédaków...
— Idź precz!... — krzyknął Penhoel zniecierpliwiony.
Uważając że jego brwi się marszczyły, Hiven przeląkł się, a wynurzywszy raz jeszcze swoją żądzę, że pragnąłby dać się porąbać w kawałki za pana wice-hrabiego, cofnął się tyłem do drzwi przy ciągłych i uniżonych ukłonach. Poczém udał się także do stryja Jana, dla wymówienia mu mieszkania.
Penhoel pozostawszy sam, przez kilka sekund był jak odurzony. Dotąd zamykał oczy nie chcąc widziéć skutków swego upadku. Po niejakim czasie gniew, głuchy zastąpił odurzenie które go dotąd gnębiło i gorzki uśmiech oświecił jego posępne oblicze. Pomyślił o Marcie.
Powstał.
— Ona... — pomruknał — ona to jest przyczyna wszystkiego... Jeszcze jestem panem domu przez godzinę... mam więc dość czasu do zemszczenia się!...
Niezwłocznie udał się do pokoju Blanki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W salonie, stryj Jan podpierał Martę która lubo odzyskała zmysły, lecz pogrążona była w odmęcie przerażających myśli, skupionych w jéj głowie skutkiem poprzednich wypadków.
— Potrzeba odzyskać siły — Marlo — mówił starzec — albowiem jeszcze się nie skończyły twoje próby... Nieszczęście spadłe na nasz dom... i jakkolwiek twój mąż postąpił sobie nieszlachetnie, powinnaś go jednak pocieszać w utrapieniu.
Gdy Jan kończył te wyrazy, zegar wybił jedenastą. Dźwięczny odgłos dzwonka zdawał się wywierać taki wpływ na Remigeusza jakby ciężka ręka przebudzała go z uśpienia. Usiłował powstać oparłszy się obu rękami na podłodze gdzie przed chwilą leżał rozciągnięty.
— Jedenasta!... — pomruknął — nie okazując nic po sobie coby przypominało to, co się stało — Cóż miałem robić o jedenastej?...
Stryj Jan wiedział o tém dobrze. Otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zabrakło mu wyrazów.
Remigeusz spoglądał w około.
— Ta sala wydaje się teraz bardzo wielką — pomruknął — dawniéj wydawała się mniejszą, wtedy gdy byli wszyscy...
Zaczął liczyć zwolna na palcach.
— Wincenty... Djana i Cyprjana... twoje dzieci stryju... Blanka... Roger, nasz syn przybrany... daléj Robert de Blois... — dodał ciszéj — i Lola... dla czegóż wszyscy ci nas opuścili?
Umilkł i zadrżał...
— Oh!... — rzekł z westchnieniem — przypominam sobie...
Powstał. Mało pozostało śladów poprzedniego opilstwa w jego fizjognomji, na któréj dostrzedz się obecnie dawały oznaki szlachetniejszych uczuć.
— Przypominam sobie... — rzekł — jest to godzina, w któréj Penhoel powinien opuścić na zawsze dom przodków swoich....
Marta stała nieporuszona i obojętna. Te wzruszenia smętne, lecz spokojne, były daleko znośniejsze jak udręczenia, które ją rozdzierały. Stryj Jan przeciwnie, był mocno strapiony.
— Jestem bardzo stary... — mówił — i mniemałem że niedoczekam tego. Daléj.... mój synowcze... godzina wybiła!... Oby Bóg obdarzył nas męztwem przy téj ostatniéj ofierze.....
Remigeusz postąpił krok do drzwi, lecz głowa jego która się podniosła z dumą, spadła na piersi. Potknął się o szczątki ram w których był portret Ludwika; poczém jego wzrok bojaźliwy i niespokojny, zatrzymał się na Marcie.
— Gdyby przynajmniéj ktoś mnie kochał... wyrzekł z rospaczą.
Marta powstała nakoniec i zbliżyła się do niego.
— Remigeuszu... — odezwała się — dopóki mnie nie wypędzisz, zostanę przy tobie...
i będę ciebie kochała...
Te ostatnie słowa wymówiła z wysileniem, bo myślała o córce. Stała ze spuszczonym wzrokiem przy Penhoelu, który się jéj przypatrywał w milczeniu.
— Oh Marto!... Marto!... — poszepnął — gdybyś chciała...
Poczém odwróciwszy się do stryja Jana, pokazał palcem na leżące szpady.
— Dziękuję — rzekł.
I postąpił ku drzwiom salonu, starzec zaś i Marta szli za nim.
Przebyli razem pusty kurytarz, i zeszli z wielkich schodów gdzie także nikogo nie napotkali; następnie można ich było widziéć idących w milczeniu wzdłuż chodników ogrodu.
Stryj Jan otworzył bramę wychodzącą na drogę i wyszedł wraz z Martę. Penhoel przez chwilę wahał się iść daléj.
— Odważnie mój synowcze! — odezwał się stryj Jan — Bóg będzie miał litość nad nami.
Penhoel zakrył sobie twarz rękami i wyszedł nie spojrzawszy za siebie, a zaledwie próg przestąpił, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły, popchnięte niewidzialną ręką.
Pan Błażéj i Bibandier, wyszli z sąsiedniego krzaku i śmieli się dobrzy chłopcy z całego serca.