Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Romans grzeszy — mówią — gdy usiłuje wciskać się W obręb wyższéj filozofii: ciężéj zaś grzeszy, gdy się błąka po drożynach zawiłych nauki socjalnéj, albo gdy rozumuje na wielkiéj drodze ekonomii politycznéj, ubitéj pospolitemi zdaniami człekolubności i drobnostkami sentymentalnemi.
Biedny romans! czyliż nie odgrywa przed wszechwładną publicznością roli trefnisia i niewolnika. Jeżeli chce nauczać przypadkowo, powinien się stać bordzo pokornym i ukrywać starannie naukę, bo każą mu zamilczéć.
Zaledwie pozostaje prawo przedstawienia gdzie niegdzie życia rzeczywistego pośród bajeczności; zaledwie dozwalają mu przytoczenia skromnego przykładu, byleby tylko wyrzekł się wszelkich uwag i teoryi.
Romans ściśle uważany, jest ulotnym. Potrzeba być poważnym, ażeby się korzystnie przybrać w sztywny płaszcz pedantyzmu.
Pióro wszakże pragnęłoby wytchnienia. Nie wszyscy są zdolni do zajmującéj analizy Balzaka albo do pomysłów Suliego. Umysł najczynniejszy zdrzemnąłby się czasami chętnie przy lekkiej rozprawie. Na katedrze nauczycielskiéj zwykle bywa wygodne krzesło. Lecz romans powinien ciągle postępować i nigdy nie siadać.
Gdy ten cierpki pewnik przerwał nam opowiadanie, mieliśmy rospocząć rozdział zdaniem dogmatycznym, mówiąc o p. Penhoelu cóś podobnego; słabość moralna może daléj zaprowadzić na spadzistości złego, jak sama złośliwość.
Uważamy to za niezaprzeczoną prawdę.
Penhoel od dawna dręczony był zazdrością. Widzieliśmy go dawniéj, na łonie spokojnéj pomyślności, iż był dręczony podejrzliwością. W tych to czasach jakieś widmo stawało pomiędzy nim i Blanką. Kochał on swoje dziecię, lecz przytém doznawał posępnéj niespokojności.
A jednakże w tych czasach Penhoel szanował żonę w calem znaczeniu.
Nic można zresztą wyrzec, ażeby jogo zazdrość była zupełnie bezzasadną. Czytelnik mógł odgadnąć z listu przytoczonego w popezedzającym rozdziale, bliższych szczegółów dotyczących rodziny Penhoelów. Okoliczności towarzyszące zaślubieniu Marty z Remigeuszem były tego rodzaju, że pozostawiały pewną wątpliwość wgłębi serca ostatniego.
Synowie kommandora Penhoela, od lat niemowlęcych objawiali w swym postępowaniu to, co ich odznaczało w wieku dojrzałości. Ludwik był silniejszym i pojętniejszym; z tych przeto względów poświęcał się zawsze, aby być ofiarą swojéj wyższości. Kochano go i szanowano bardziéj jak młodszego brata; powodowany wspaniałomyślnością, ustępował Remigeuszowi podarunki i nigdy nie zazdrościł rodzicielskich pieszczot.
Remigeusz korzystał i nadużywał z togo położenia, bo taki był jego charakter. Jednakże pomiędzy obu braćmi zachowała się prawdziwa przyjaźń przez lat 20, lubo ofiary ponosiła tylko jedna strona.
I jak to zwykle bywa, przywiązanie silniejszego do słabszego, zwiększało się przez też same ofiary. Gdy Remigeusz przyzwyczajał się do korzystania zawsze z poświęceń, Ludwik nawzajem przyzwyczajał się coraz bardziéj zapominać o sobie tak dalece, że samolubstwo jednego, rosło w stosunku bezinteresowności drugiego.
Nadszedł dzień, w którym bracia poznali młodéj kobietę. Była to piękna dziewica z sercem łagodném i kochającém, wzniosłéj duszy, umysłu szlachetnego, słowem, jaką pragniemy pojąć za małżonkę i która urzeczywistnia błogie marzenia pierwszéj miłości.
Ludwik jak w każdéj okoliczności, uzyskał pierwszeństwo. Pomiędzy nim i bratem, Marta nie mogła się wahać: był namiętnie kochanym...
Niepodobna ażeby Remigeusz nie odgadł téj miłości, a jednakże udawał że nie wie o niczém. Jego namiętność była żywą i głęboką. Ubrał brata za powiernika. Ludwik nie wiedział czy lepiéj kocha Remigeusza czy też Martę. Przez chwilę wahał się, ponieważ pomiędzy nim i młodą dziewicą zachodził tajemny związek, o którym dotąd nie było wzmianki.
Serce jego było zakrwawione; przez całą noc bezsennie spędzoną zalewał się łzami. Nazajutrz przed świtem wszedł do sypialni swych rodziców, ucałował śpiących i pożegnał na zawsze. Następnie uściskawszy tkliwie brata, bez wiedzy Marty opuścił pałac, mając podówczas lat 21.
Stało się to po nocy w gorączce spędzonéj i w chwili, gdy jego przywiązanie do Remigeusza posunęło się do namiętności.
Podług ścisłéj moralności, Ludwik Penhoel, pomimo bohaterskiego poświęcenia, popełnił wielki błąd, albowiem nie miał prawa opuszczać Marty, która do niego wyłącznie należała. Lecz widząc boleść Remigeusza mówiącego w rozpaczy: „umrę z miłości ku niéj” usłuchał popędu wspaniałomyślnego serca i w pierwszéj chwili doznał bolesnéj radości, spełniwszy bezprzykładną ofiarę.
Co do Marty, była to dziewica szesnastoletnia. Związek który ją jednoczył z Ludwikiem, lubo był wypadkiem nadzwyczajnego zdarzenia, był jednakże ważnym i nierozerwanym pod każdym względem, i według jego przekonania, powinien być tajemnicą dla dziewicy.
Ludwik mylił się w tym względzie, jak również wmawiając w siebie że Marla, któréj wrażenia z powodów młodocianego wieku nie mogły być trwałemi, wkrótce o nim zapomni.
Nazajutrz po swym odjeździe, a może i wcześniéj, gdy go gorączka ominęła, zmienił swoje zdanie. Postępek jego przedstawił mu się tém, czém był w istocie: szlachetnym z jednéj, a z drugiéj strony godnym potępienia; lecz czyliż mógł się cofnąć?
Dnie upływały, i żałość jego coraz bardziéj się jątrzyła. Dręczyły go wyrzuty, ponieważ nie sam tylko się poświęcał. Doznawał szczególniéj cierpień głębokich i niewyleczonych, ponieważ czuł iż miłość jego zwiększała się i pojmował iż jego nieszczęścia były tego rodzaju, że nigdy nic miały się skończyć.
Nie spróbował sił swoich, bo nic wiedział do jakiego stopnia był zakochanym.
Dowiemy się wkrótce, jakim sposobem Marta została małżonką Remigeusza:
Długo i stale okazywała ona wstręt do tego związku, lecz uporczywość jéj, jak również domniemana miłość, jaką żywiła dla nieobecnego, zauważoną została przez Remigeusza dopiero niestety! po ślubie i tém samém pozostawiła w sercu jego raz na zawsze zaród trosk nieprzezwyciężonych.
Bolesna ta uwaga zwiększoną jeszcze została od pewnego dnia, a byłe to po upływie trzech lat, w ciągu których Komandor i żona jego zmarli, a Marta miała zostać matką, gdy Remigeusz na początku zimy, powracał wieczorem z polowania, i wstępując na ścieżkę prowadzącą do pałacu od portu kruczego, usłyszał pomiędzy zaroślami stąpanie; sadząc że gość jakiś zdąża do pałacu, przyspieszył kroku na jego spotkanie. Lecz jakież byłe jego zadziwienie, gdy w przybyszu poznał...
własnego brata... dla którego odtąd, pomimo że podwoje pałacu dla każdego i w każdéj godzinie były otwarte, dla niego na za wsze zamknięte zostały.
Remigeusz mógł jedynie: wyznać, co wtedy zaszło pomiędzy nimi. W pół. godziny potém Ludwik z głową spuszczoną na piersi, szedł ścieżką wiodącą do przewozu.
Zanim się przeprawił na drugą stronę, spojrzał po raz ostatni na dom ojca swego wymawiając imię Marty, i ukrył twarz w dłoniach.
Zawołał Benedykta Haligana, który go nie poznał być może dla tego, że miał podniesiony kołnierz płaszcza i kapelusz twarz mu zakrywał.
Ludwik przebył kilkaset, mil dla odwiedzenia brata, puścił się potém na morze i odtąd już go nie widziano.
Marta wydała na świat Blankę.
Spoglądając na córkę, Remigeusz wstydząc się samego Siebie pomyślił nie raz, że Ludwik bawił być może kilka nocy w okolicach pałacu... Lecz dla ukojenia swojéj niedorzecznéj podejrzliwości, dostateczném było dla niego spojrzeć na pogodną i anielską urodę Marty.
Taki był stan rzeczy do wieczoru burzliwego, w którym p. de Blois i jego służący Błażéj przybyli do pałacu, i odkąd zguba i przekleństwo spadły na ród Penhoela.
Robert pozyskał zaufanie i opanował jego umysł słaby. Był zręcznym i miał szczególny dar podchwytywania tajemnic najstaranniej ukrywanych, a skoro się przekonał o zazdrości Penhoela, ten już był w jego mocy.
Środki jakich do tego użył, były mistrzowskie i obiecywały pewne zwycięztwo. Osiadł za pośrednictwem Loli i Makreofala w zdobytym przez siebie pałacu, pomiędzy panem którym rządził w skutku przejetéj tajemnicy, i panią, któréj się za powiernika narzucił. Nikt nie był w stanie stawić mu oporu, a Penhoel nawet nie spróbował tego. Od początku dał się powodować słabości, zanurzając się w występkach, które usypiają sumienie; a jeżeli kiedy przebudzał się chwilowo, to i wtedy Robert umiał zwracać na korzyść swój intrygi to promyki rozsądku i woli. Pomimo swej miłości dla Loli, Remigeusz w skutku sprzeczności dość pospolitéj jednakże, był zazdrośnym o żonę; z téj to strony Robert nacierał na niego, przemawiał dwuznacznie, zachowując na przyszłość wywietrzenie zupełne. Penhoel był przekonanym że miał w swym ręku dowody własnéj hańby.
Szacunek którego nie mógł w zupełności się pozbyć i przekonanie o swém prowadzeniu wystgpném, utrzymywały go w granicach przyzwoitości względem Marty, lecz w głębi serca żywił dawną urazę, i jego osobiste usterki zamiast równoważyć żądzę zemsty do któréj mniemał mieć prawo, podniecały ją przeciwnie.
Pomimo tych powodów okazania się okropnym w chwili wykonania zemsty, obojętne barbarzyństwo Penhoela względem żony, pochodziło z wrodzonéj słabości jego charakteru. Te istoty dobre w gruncie, jak ich pospolicie mianują, dopuszczają się w pewnych okolicznościach dzikich nadużyć tyraństwa. Jeżeli nie doznają żadnéj przeciwności w życiu, dojdą do schyłku dni swoich nie zabiwszy muchy; lecz jeżeli niedostatek, lub zmienność kolei losu, pozbawi ich męztwa, niepowodzenia którym się oprzeć nie zdołają, zaczną ich prześladować; wtedy ujrzemy ich nikczemnie cofających się przed zwycięzkim przeciwnikiem, szukając około siebie jakiéj ofiary, na którąby mogli wywrzeć swoją bezwładną wściekłość.
A wtedy, są nielitościwemi! pragnęliby podwić katusze, jakiemi ich dręczono; z upodobaniem odgrywają rolę kata; napawają się udręczeniami przez siebie zadawanemi i pocieszają mówiąc do swych ofiar: „ty jesteś przyczyną wszystkiego, co mnie spotkało.”
Takie było położenie Remigeusza względem Marty.
Była ona w tym stanie osłabienia, które następuję po zbyt dolegliwym cierpieniu. Miłosierny Stwórca naznaczył granice, po za któremi boleść ludzka nie może się rozszerzać; bo jeżeli cierpi fizycznie, wtedy wpada w drętwienie, jeżeli zaś moralnie, dusza usypia i utrącą tkliwość.
Marta osłabiona i strapiona, przestała myśléć. Tyle pocisków które w nią ugodziły, pogrążyły ją w osłupienie i przygniotły.
Każde uśpienie ma swoje marzenia. Marla w błędnym śnie pogrążona, resztę swych myśli zwracała do przeszłości.
Po tylu latach, przypadek podawał jéj niestety bardzo późno, balsam na pierwszą boleść, która zakrwawiła jéj serce. Mniemała dotąd, że Ludwik ją opuścił w zamiarze zwiedzenia świata. Nie otrzymała od niego żadnych wiadomości. Wszyscy którzy ją otaczali, wyjąwszy jednéj osoby, to jest stryja Jana, od początku przyjęli za zasadę: najprzód pozbawić ją wszelkiéj w tym względzie nadziei, a następnie zniewolić do oddania ręki Remigeuszowi.
W ciągu pierwszych miesięcy Marta spodziewała się, że ją Ludwik nic opuścił pomimo wszelkich wieści które o nim rozgłaszano. Ludwik byt szlachetnym i Marta była o tém przekonaną. Dla pozbawienia jéj nadziei, potrzeba było używać cierpliwego kłamstwa i nieprzerwanego nalegania.
W końcu Marta znużona ciągłą walką uległa, lecz się nigdy nie ukorzyła.
Są więzienia w których okna okratowane wychodzą na pola lub piękne ogrody. Marta przytłoczony gnębiącą niedolą, ujrzała nagle otwierający się i oświetlony widnokrąg.
To szczęście tak wielkie, zupełne: kochać i być kochaną, Marta posiadała, lecz jéj go skradziono...
Ludwik jéj nie opuścił. List był w 1803 i. pisany, co stanowiło wiele lat rozłączenia, i przywiązanie Ludwika zdawało się że doszło do rozwoju w samotności. Ileż utraconych roskoszy, zastąpionych nieszczęściem długiem, niezwłoczném.
Marta nie tworzyła zupełnych rozumowań; otrzymywała się w połowie drogi, na słowie szczęście i jéj umysł skołatany, gubił się w słodkim omanieniu. Jéj twarz zasłonięta rękami, ubarwiona była lekkim uśmiechem. Groźby nie robiły na niéj wrażenia, grubijańskie wyrażenia Penhoela, brzęczały jak próżny dźwięk około jéj ucha.
Było to wytchnienie kilko-chwilowe być może; lecz pośród oręomnéj puszczy, cień oazy ma niepojęte powaby.
Remigeusz z zamiłowaniem odgrywał rolę kata, zdawało mu się że odgadywał łzy pod rękami Marty i to go zadawalniało.
— Teraz nie zaprzeczasz! — mówił przerzucając karty drugiego pisma — czy ci się już sprzykrzyło kłamać... spodziewałem się po tobie czegoś lepszego... być tak łaskawą słuchać mnie... jeszcze nas inne przyjemności oczekują tego wieczora... i to co pozostaje do czytania, jest bardziej zajmującém...
Marta nic nie odpowiedziała. Nadaremnie Penhoel udawał żartobliwą spokojność; stan opilstwa jego wzmagał się, głos ciężki i chrapliwy bełkotał wyrazy niezrozumiałe, a były chwile, w których z jego martwych prawie oczu, tryskały iskry.
— Tu inaczej postępujemy — rzekł — nie ma tu daty ani podpisu... jest to pisane codziennie... płakano przytém... jest to tytuł ciekawy... słuchaj uważnie...zaczynam:
„Już dwadzieścia razy biorę pióro do ręki, i ze dwadzieścia razy rozdarłam pismo...
Jak ci wyrazić wszystko co się dzieje w mojém sercu... Jak ci donieść o wszystkiém co sie stało... jak wynurzyć, dla czego mam w tobie nadzieje... ja... będąc żoną innego...
— To nic nie stanowi... — przerwał Remigeusz czy raczysz mnie słuchać pani?...
Marta okazała znak głową.
Te wyrażenia uprzejme których Penhoel użył w zamiarze szydzenia, nie osiągały celu z podwójnéj przyczyny: najprzód że pociski jego dotykały martwego i prawie nieczułego ciała; powtóre, że żartobliwość zaostrzała je pośród tumanu opilstwa. Wyrazy którym chciał nadać barwę ironii, wychodziły z jego ust grubiańskie i ociężałe jak obelga pijanego służalca.
„Gdyż jestem już żoną — czytał dalej — opierałam się dopóki mogłam... dopóki mi pozostawała iskierka nadziei, która mnie utrzymywała; lecz wszyscy się przeciw mnie zjednoczyli... twój ojciec i matka... mówili do mnie, biednéj dziewicy wychowanej w ich domu od dziecka, żyjącej z ich dobrodziejstw, mówili mi: „czyliś dla tego weszła do naszego domu, ażebyś się stała przyczyną zguby naszych synów?.. Ludwik wydalił się z twej przyczyny... a teraz Remigeusz umiera dla ciebie”...
„Było to prawdą...wielki Boże! gdybyś go był widział jak się zmienił. Pozostawał po całych tygodniach zamknięty w swoim pokoju, nie chciał siadać z nami do stołu, mówił że sobie życie odbierze... Kommandor i pani która zastąpiła mi matkę, mówili do mnie ze łzami: „Oh! Marto, Marto! jego życie jest w twoim ręku... ulituj się na Boga! i zachowaj nam jedyne dziecię”...
„Gdybyś wymagał krwi mojej dla swego go ocalenia... lecz nie mogłam... wiesz dobrze że nie mogłam”...
Na ustach Remigeusza ukazał się uśmiech szyderczy.
— Oh! tak — pomruknął — mój szlachetny brat wiedział o tém... i gdy wrócił w trzy lata potém... bezwątpienia rozgrzeszył ciebie za twoją zbrodnię.
— On wrócił? — zapytała zdziwiona Marta.
Remigeusz wzruszył ramionami.
„Mówili mi jeszcze — czytał dalej — żeś opuścił dom ażeby nie widzieć łez moich, i gdy im nie wierzyłam, powiedzieli żeś umarł...
„Przez siedm miesięcy, wszystkie ich usiłowania były nadaremne. Ludwiku! nie podobna ażebym, ci wyznała przyczynę mego oporu... wtedy nawet, gdybym uwierzyła wiadomości o twej śmierci, nie mogłabym pójść za mąż w tym czasie”
„Mylę się z resztą pisząc, że wszyscy się przeciw mnie połączyli. Twój stryj Jan i żona jego, która niestety już nie żyje, dodawali mi odwagi, ażebym na ciebie nie kiwała. Gdyby nie oni, umarłabym z udręczenia i wstydu...
Remigeusz przestał czytać.
— Dawno się tego domyślałem — rzekł — nasz poczciwy stryjaszek zdradzał mnie żyjąc z mej łaski... lecz przyjdzie i na niego kolej... i jemu téż wynagrodzę...
Nim dalej czytać zaczął, obrócił kruczek od lampy, której długi knot, rzucał wysoki i dymiący płomień.
— Nic nie widać — pomruknąl.
Krew go oślepiała.
„Jeżeli ten list dojdzie kiedy rąk twoich czytał z coraz większém wysileniem — módl się za małżonkę stryja Jana, która więcej dla mnie uczyniła jak własna matka, i jeżeli kiedykolwiek powrócisz do Francyi, staraj się wynagrodzić stryjowi poświęcenie się je go dla mnie.
„On to mnie jedynie pociesza i czyta Wgłębi mego serca; z nim tylko mogę mówić o tobie”...
— Oh! — rzekł Remigeusz ocierając pot z czoła — to zbyt długie, a przytém nie znajduję tego co szukam. Jestem wszakże pewny że to czytałem pomiędzy twojemi miłosnemi baśniami... prawda że oko bystrzejsze jak moje wskazało mi stronnicę i wyrazy... niech djabeł porwie tę lampę... napróżno ją podnoszę... nic nie widzę...
Wychylił kieliszek wódki ażeby mu się rozwidniło w oczach.
Dalej — mówił — pomijam kilka stronic narzekań i westchnień... wiemy żeś kochała mojego wspaniałomyślnego braciszka... jak szalona.... otóż może teraz natrafię...
„Masz obowiązki do dopełnienia, o których nie wiesz Ludwiku. Niech mnie Bóg uchowa ażebym ci miała wyrzucać i mieszać twój spokój jeżeliś szczęśliwy, albo zwiększać twoje troski jeżeli cierpisz; zbadaj twoje sumienie i przypomnij sobie że dobrowolne wygnanie dozwolone jest tylko temu, który jest sam na ziemi, ty zaś nim nie jesteś”...
— Czy za nadto ominąłem! — wykrzyknął odwracając kartę — tu chyba djabeł się wmieszał... nic nie rozumiem... lampa gaśnie... flaszka się wypróżnia... Ab! gdyby tu był Robert, onby mi dopomógł.
Gdy przerzucał karty na traf, papier wypadł mu z jego rąk drżących, nachylił się po niego, a żyły wystąpiły mu na czoło.
— Zachowałem krew zimną — pomrukiwał nie piłem dla tego... potrzeba spokojności do sądzenia... słuchaj... słuchaj... otóż tego właśnie szukałem...
„Powracaj Ludwiku! błagam ciebie powracaj!..
— Lecz cóż dalej... oh! oh! atrament i papier są jednakiéj barwy... przeklęta lampa!
Zakręcił kruczkiem: szkło prysnęło mu na twarz.
Odskoczył z wściekłością.
— Nie chcesz ażebym czytał — zawołał — i cóż ztąd... widziałem na własne oczy...
Blanka jest jogo córką... jego córką... czy słyszysz?...
Marta od dawna pozostawała w stanie osłupienia, lecz na imię Blanki, ocknęła się z otrętwienia.
— Blanka! — powtórzyła — nie powiedziałeś mi jeszcze co się z nią stało?
Poczém drżąca dodała:
— Czyś się na niéj pomścił?...
Zaczęła odzyskiwać przytomność umysłu. Domyśliła się że Robert korzystając z opilstwa męża, odczytał mu szczegóły, które się w piśmie nie znajdowały.
Penhoel stojąc usiłował zachować równowagę, lubo nogi chwiały się pod nim. Marta uklękła:
— Ona jest twoją córką — szepnęła — przysięgam ci... na miłość Boską! miéj litość nad twoją córką!...
Jéj serce które teraz pospieszniej uderzało, podniosło cokolwiek krwi na jéj lica; jéj oczy zwilżone były łzami, a jéj długie błąd włosy, rozpuszczone spadały w nieładzie na ramiona.
Remigeusz zaczął się w nią wpatrywać w milczeniu; jego fizjonomia przybrała odmienną barwę, a gdy mówić zaczął, w jego głosie przebijało się tkliwe wzruszenie.
— Oh! wiem dobrze że jesteś piękną i gdybyś była chciała, bylibyśmy szczęśliwemi... Pragnąłem kochać ciebie niewolniczo... czy sobie przypominasz Marto... dawno to już... dawno... lecz ja nie zapomniałem, jak moje serce biło na twój widok... Później inna kobieta pozyskała moje serce i odjęła mi rozum... Lola, która jest także bardzo piękną... Lola, która mnie nikczemnie opuszcza wtedy, gdy ja cierpię... lecz ta miłość nie była podobną do tej, jaką ku tobie pałałem... Oh! nie... nie kochałem żadnej kobiety oprócz ciebie... i nie będę innej już kochał!..
Usiadł przy żonie i odsłaniał jej włosy twarz okrywające.
— Czy przypominasz sobie moje prośby i łzy... Nie wiedziałem o mojem nieszczęściu, lecz czułem żeś mnie nie kochała... mój Boże! gdyby mi jaki duch poszepnął „czy chcesz poświęcić całe życie za szczęście jednego tygodnia... w którym będziesz kochanym?” oh! Marto! byłbym chętnie ofiarował to życie...
Marta spuściła oczy.
— Moja córka!.. nie mówisz mi o córce...
Remigeusz powstał, odepchnąwszy krzesło na środek pokoju.
— Jestem szalony! — wykrzyknął, a gniew znowu rozszerzył czerwone plamy na jego bladych policzkach — trzebaż ażeby ta kobieta przywracała mi przytomność... Jego córka!.. nie prawdaż... — mówił odgrażając portretowi brata — jego córka kłamcy podłego... Ani — słowa więcéj... na Boga nie chcę więcéj słyszéć ciebie... Oh! jestem bardzo poniżony... Syn Penhoela jest dziś tak ubogi, jak żebracy przychodzący po jałmużnę do pałacu... Syn Penhoela nie ma już przytułku i nie tylko nędza zagraża jego głowie... lecz jeszcze i hańba... Jeżeli ludzie którzy go zniszczyli, nie ulitują się... nazwisko ojca jego będzie okryte hańbą!... Czy wiesz kto popchnął Remigeusza Penhoela na dno przepaści? — dodał opierając ciężką rękę na ramieniu żony — Oto człowiek, którego lubił, i kobieta, którą ubóstwiał... to ty... niewierna małżonko i on... milcz mówię... rozkazuję]... Wiesz dobrze że mówię prawdę... W dniu w którym po raz pierwszy zmarszczyłem brwi spojrzawszy na kolebkę Blanki, Bóg wydał ma mnie wyrok... Była to ostatnia znikająca nadzieja... Nic już nie ożywiało serca mego i potrzeba było uśpić udręczenia umysłu!... szukałem zapomnienia w pijaństwie, w grze, w miłstkach... i ile razy błąd popełniłem, to zawsze z twéj przyczyny...
Opuściwszy ramie Marty klęczącej, przystąpił do portretu brata:
— Ty i on! — rzekł z dzikim wybuchem gniewu — on nadewszyslko, który mi zatruł życie... on, najnikczemniejszy z ludzi!..
To mówiąc stanął pod portretem, i podniósłszy rękę, uderzył pięścią w płótno, które pękło w tém miejscu, gdzie były piersi: następnie tracąc do reszty pomiarkowanie, oberwał ramy i cisnął je na podłogę; poczém deptał nogami wizerunek swego brata objawiając wściekłą radość.
Wśród tego hałaśliwego zajęcia, nie dosłyszał otwierających się drzwi salonu. Lampa bez szkła wydawała płomień dymny i drżący. Marta i Remigeusz nie dostrzegli, że się któś wcisnął do pokoju i stanął w cieniu za skrzydłem drzwi.
Remigeusz tupał nogami po płótnie rozdartmé, na którém nie można było już rozeznać malowidła.
Marta patrzała na niego przejęta zgrozą, jakby była świadkiem morderstwa.
Remigeusz zatrzymał się nareszcie, wycieńczony gniewem zajadłym i nie powściągniętym, właściwym opilcom.
— Ob! oh! stary Benedykt prawdę mówił że go zamorduję... teraz na ciebie kolej moja pani... — Szedł opierając się o ścianę i stanął nareszcie pod wizerunkiem ojca swego, pod którym zawieszona była szpada.
Już się nie śmiał; a odkrywszy głowę, przeżegnał się:
— Wszystko się skończyło dla nas obojga! — przemówił stłumionym lecz stanowczym głosem.
Naśladuj mnie... i odmów modlitwę...
Podparłszy się na rękojeści szpady, poruszał ustami jakby odmawiał modlitwę.
Marta zaczołgała się do niego na klęczkach — Remigeuszu — szeptała wyciągając ku niemu ręce w błagalny sposób, — ja chcę umrzeć... i przebaczę ci z głębi serca mego... Lecz proszę cię, powiedz mi nim mnie zabijesz, co się siało z moją córką?...
Bemigeusz skończył modlitwę i wskazując palcem na pugilares będący pod stołem, rzekł:
— Czyi iż ci nie mówiłem że musiałem za to zapłacić. Nie miałem już nic... Robert de Blois żądał twej córki za te papiery... i dałem mu ją...
Marta przycisnąwszy obie ręce do serca wydała słabe westchnienie, poczém padła bez zmysłów.
Penhoel spróbował palcem ostrza szpady.
W téj chwili dał się słyszéć lekki szelest przy drzwiach. Człowiek który wszedł poprzednio i ukrywał w cieniu, odejmował także szpadę zawieszoną pod jednym z portretów rodziny.
Penhoel stał o kilka kroków od zemdlonej Marty, i opuściwszy głowę zbliżał się do niej mówiąc:
— Naprzód ją... potém siebie...
W jego obliczu równie jak i w głosie malowało się stałe postanowienie; lecz gdy podnosił głowę i rękę do zadania ciosu, spostrzegł mężczyznę pomiędzy sobą i swoją ofiarą.
Był to stryj Jan, który stał wyprostowawszy grzbiet pochylony wiekiem, i trzymał w ręku szpadę zasłaniając Martę.