Eli Makower/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Zdala od labiryntu wązkich, krętych uliczek, składających żydowską dzielnicę, w innéj zupełnie stronie miasta, wśród czystego, świeżego powietrza, wznosił się gmach wysoki i széroki, w mnogie, wielkie, jasne okna, w obszérne dziedzińce i ogrody zaopatrzony. Był-to przybytek nędzy, choroby i nieszczęścia wszelakiego, zostający pod strażą i opieką kilkudziesięciu niewiast, przybranych w czarne szaty i białe zasłony, a noszących wzniosłą nazwę sióstr miłosierdzia.
Gdy, w skutek naglących zaleceń lekarza i troskliwych starań państwa Fabianostwa, do gmachu tego wniesiono i na łożu złożono młodą kobiétę, któréj zapadłe policzki i czarne, wklęsłe oczy rozpłomienione były ogniem gorączki, z któréj ust wyrywały się co chwila nieprzytomne bezładne wyrazy i wykrzyki — lekarz przybyciu jej obecny stanął na progu wielkiéj, widnéj sali i usługującym tam kobiétom zadał pytanie:
— Gdzie jest siostra Franciszka?
— Siostro Franciszko! zawołało w odpowiedzi parę głosów niewieścich.
Na wołanie to w oddalonym zakątku sali, z nad łoża boleści, przy którem klęczała, podniosła się zwolna kobiéta w czarnej szacie, z twarzą ocienioną fałdami białego kwefu i przyciszonym, łagodnym głosem wyrzekła:
— Oto jestem. Czy kto mię potrzebuje?
Lekarz wskazał jej pokój sąsiadujący z salą, niewielki, lecz widny, wysoki, w którym spoczywała świeżo przybyła chora.
Stanęli oboje we drzwiach pokoju. Zakonnica badawczém, troskliwem okiem rzuciła na powierzoną opiece jéj nieszczęśliwą istotę i miała już zbliżyć się do łoża cierpiącej, gdy lekarz zatrzymał ją gestem i spojrzeniem.
— Obraz zmienności losu, dziwacznych kolei przeznaczenia! rzekł, wskazując na chorą. Czy wiész, siostro, kto jest ta pani wynędzniała, przez wszystkich opuszczona, przytułek jedyny znajdująca pod dachem, pod którym chronimy naszych biédaków, nędzarzy? Jest ona córką możnego dostojnego domu; była podobno piękną, majętną, wielbioną... potém zaś nizko, bardzo nizko upadła. Więcéj może niż kto inny potrzebuje ona duszy słodkiéj, cichéj i przebaczającéj, któraby nad nią czuwała. Dlatego téż powierzamy ją twojéj wyłącznéj opiece, siostro Franciszko.
Kobiéta, do któréj zwrócone były te słowa, stała milcząca i ze splecionemi na piersi rękami wpatrywała się w twarz choréj, jakby z góry już odgadnąć chciała wszystkie potrzeby jéj chorego ciała i wszystkie bóle nurtujące nieprzytomnego teraz jéj ducha. Chorą kobiétę ogarnął był sen gorączkowy, śród którego ręce jéj białe i chude poruszały się jednak niespokojnie pomiędzy opływającemi białą pościel falami kruczych włosów, a z ust jéj szeptem bezdźwięcznym lecz wyraźnym płynęły bezładne słowa.
— Orchów! szeptała — zaprowadźcie mię do Orchowa!.. Tam jest Mieczyś... mój brat... Ja wiem, Ildefonsie, że brat czy obcy, to wszystko jedno... ale zaprowadź mię do Orchowa... do mego brata!..
Na odgłos tych wyrazów oczy zakonnicy szybko przeniosły się na twarz lekarza.
— Kto jest ta pani? szepnęła.
— Lila Ręczycowa, z domu Orchowska, córka Kajetana Orchowskiego.
Pod czarną szatą zakwefionéj kobiéty przebiegło ledwie dostrzegalne drgnienie. Szybkim, szybszym niż zwykle, a cichym bardzo krokiem przystąpiła do łoża i schylona nad chorą, przeciągłe spojrzenie utopiła w jéj twarzy, jakby w tych rysach, zmienionych burzami życia, szukała słabego choćby odbicia obrazu jakiegoś, pogrzebanego głęboko w uciszoném i zrezygnowaném jéj sercu, lecz teraz podnoszącego się przed wzrokiem jéj pamięci w pełném świetle minionéj dawno, choć nigdy nie zapomnianéj przeszłości. Niéma a smętna kontemplacya ta trwała przecież krótką tylko chwilkę, poczém miękkie, w sztuce łagodzenia cierpień wprawne ramiona zakonnicy, otoczyły wiotką kibić choréj, starannie ułożyły ją na białéj pościeli i lekko, pieszczotliwie odgarniać poczęły z rozgorzałego jéj czoła splątaną gęstwinę włosów.
Lila otworzyła oczy... Przed wzrokiem jej, w którym przebiegł chwilowy błysk przytomnéj myśli, jak gwiazdy smutne a łagodne, świéciły szafirowe, łzą osrebrzone, głęboko z pod bladego czoła patrzące oczy siostry Franciszki.
— Kto tu jest przy mnie? zapytała, siląc się na przypomnienie sobie i zrozumienie wszystkiego.
— Ja jestem przy tobie! siostra twoja w Bogu i ludzkości!
— Siostra? zawołała chora z nieprzytomnym znów śmiéchem — to nieprawda! niema na świecie sióstr ani braci!
Potém, wodząc oczami dokoła siebie, z nowém wysileniem zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteś, biédne dziécię, w przybytku cierpienia i pociechy, smutku i miłości...
Przeszywający śmiéch zatrząsł piersią choréj. Oczy jéj rozgorzały.
— Miłości? zawołała. Nieprawda!.. miłości wcale na świecie niéma!.. Nic niéma!.. zimno... ciemno... Ratujcie!
— Gwałtowne wstrząśnienia moralne... szepnął lekarz obok zakonnicy stojący... przeziębienie... siły wycieńczone!.. Trudna, bardzo trudna będzie nam robota z tą chorą, siostro Franciszko!
W parę dni potém do szpitalnego pokoju weszła wraz z lekarzem kobiéta osłonięta czarną woalką, spływającą ze skromnego kapelusza. Szybko przystąpiła do zakonnicy, czuwającéj nad łożem choréj, podniosła woalkę, a ukazując twarz pełną cichego wzruszenia, rzekła:
— Jestem żoną Mieczysława Orchowskiego... jéj brata... Jeżeli pani pozwolisz, będę tu przepędzała jak najwięcéj czasu, aby w razie powrotu choréj do przytomności ujrzéć ona mogła, że nie jest opuszczoną ni wzgardzoną przez swoich.
— Niech będą błogosławieni wszyscy, którzy w progi te wchodzą z miłosierdziem na ustach i przebaczeniem w sercu! szepnęła siostra Franciszka.
Podały sobie ręce, a gdy lekarz badał stan choréj, usiadły jedna obok drugiéj we framudze okna. Oczy zakonnicy tkwiły długo w twarzy przybyłéj kobiéty; policzki jéj, na które kwef biały rzucał przejrzyste cienie, zabarwiły się bladym rumieńcem wyruszenia.
— Jesteś pani żoną pana Mieczysława Orchowskiego? zaczęła, mieszkasz więc — zapewne w Orchowie?
— Tak, siostro.
— Czy...
Tu pod ciężkiemi fałdami czarnéj sukni głos mówiącéj drgnął i zawahał się na chwilę.
— Czy byłaś pani kiedy w Białowoli?
— Nieraz... Czy znasz, siostro, to miejsce, że cię ono tak obchodzi?
— Urodziłam się tam i wzrosłam; pochowałam tam całą prawie rodzinę swoję i rozstałam się z krótkiém swem życiem światowém.
Michalina zdawała się tkniętą nagłem przypomnieniem jakiemś.
— A więc, zaczęła, jesteś, siostro, tą młodziuchną Franią, o któréj...
Zatrzymała się nagle i spuściła oczy, jakby żałując słów wymówionych. Ale miękka dłoń zakonnicy spoczęła na jéj ręku.
— Dokończ pani, szepnęła.
W głosie jéj był dźwięk prośby. Michalina podniosła wzrok i śmieléj już dodała:
— O któréj Kajetan Orchowski długo, długo... z żalem i czułością mówił w przedchwilę skonu synowi swemu....
Tym razem powieki opadły na źrenice siostry Franciszki. Dwie wielkie łzy wypłynęły z pod spuszczonych jéj powiek i upadły na ręce nieruchomo splecione.
Michalina ze zdziwieniem patrzyła na siedzącą obok niéj kobiétę. Z ust męża swego znała jéj historyą, wiedziała więc, że nad głową tą, pochyloną teraz w głębokiéj zadumie, przepłynął już szereg lat długich. A jednak powierzchowność siostry Franciszki nie nosiła na sobie cech starości. Twarz jéj, o rysach ściągłych i łagodnych, gładka była, żadną zmarszczką nie zrysowana, a powlekała ją cera przejrzystéj niemal bladości. W szafirowych oczach jéj, lekko wklęsłych, płonął ogień spokojny, lecz zdradzający pełnię uczucia i myśli. Na całéj powierzchowności jéj rozléwała się dziewiczość, niewyłączająca dostojnéj powagi, skupiona w sobie zaduma, niewyłączająca czujnéj i gorliwéj czynności. Znać było że dusza ta niewinna a silna, boleśnie zraniona niegdyś, a teraz uspokojona, posiadała cudowny zdrój jakiś, w którym czerpała siłę wiecznego odmładzania się i odradzania. Zamyślenie jéj, jakkolwiek smutne znać i głębokie, bo łzy z oczu jéj wyciskające, trwało bardzo krótko. Zaledwie lekarz odwrócił się od łoża choréj, szybkim, cichym krokiem przystąpiła ku niemu i z uwagą pełną skupienia słuchała jego zaleceń. Słuchała ich téż pilnie i Michalina.
— Pozwolisz, siostro, abym ci pomagała? rzekła z prośbą w głosie.
Siostra Franciszka potwierdzająco skłoniła głową.
— Będziesz mię pani wyręczała wtedy, gdy starań moich zażądają inni.
Odtąd dwie te kobiéty nie odstępowały ani na chwilę łoża choréj, czuwając nad niem razem lub z kolei.
Wieczorem, gdy zamykały się bramy zakładu, a rządząca w nim reguła nie dozwalała na pozostawanie w ścianach jego osób obcych, Michalina odchodziła, aby wrócić nazajutrz, o najwcześniejszéj jak można było godzinie.
Lila nie odzyskiwała już ani na chwilę przytomności; umysł jéj napełniony był wciąż strasznemi widziadłami, wśród których ukazywały się jéj najczęściéj obrazy pustyń jakichś i przepaści, przejmujące ją śmiertelną grozą. W ustach jéj powtarzał się ciągle prawie wyraz: nic! wymawiany przez nią czasem z martwém prawie zniechęceniem, czasem z gwałtowną rozpaczą i trwogą. Uczucie i pojęcie pustki jakiejś bezgranicznéj ścigało wciąż nieprzytomne jéj myśli. Niekiedy, gdy wymawiała imiona brata i kochanka, w głosie jéj zdawała się przez chwilę dźwięczyć tęsknota; ale nawet potém wybuchała nieprzytomnym śmiechem i niby ptak, wyuczony mechanicznego wymawiania słów pewnych, powtarzała słowo w słowo wszystkie przeczące, szyderskie zdania, przejęte z ust człowieka, który był piérwszym mistrzem uśpionéj niegdyś jéj myśli i ostateczną przyczyną jéj zguby. Raz tylko wspomniała niewyraźnie i przelotnie o swém dziecku. Siostra Franciszka pochwyciła wzmiankę tę na jéj ustach.
— Czy ona ma dziecię? zapytała, zwracając się do Michaliny.
— Tak; śliczne, pięcioletnie dziecię, które od kilku miesięcy zostaje w domu naszym. Teraz jednak przywiozłam je z sobą do miasta, sądząc że przyjdzie może chwila, w któréj widzieć je i uścisnąć zażąda...
— Gdzież zostawiasz pani to dziecię, przychodząc tutaj?
— Zostawiam je pod opieką krewnéj i przyjaciółki mojéj, Róży Ręczycówny.
Na to imię twarz siostry Franciszki zajaśniała ciepłém, przyjazném uczuciem.
— Znam pannę Różę, rzekła. Była chwila, w któréj zmęczona życiem pustem i bezcelowém, jakie zmuszona była prowadzić w świecie, smutna, zniechęcona do macierzyńskiego domu, chciała wstąpić do zakonu naszego...
— A tyś jéj to odradziła, siostro Franciszko?
— Tak, bo zdawało mi się, że do naszego twardego życia dostatecznie usposobioną nie była, że zdolności jéj i skłonności wiodły ją na inną drogę. To téż udała się ona potém do pani i wiem dobrze jaki wpływ stanowczy i zbawienny wywarłaś na umysł jéj i postanowienia.
— Niemniéj téż, owszem daleko więcéj, Róża zawdzięcza tobie, siostro. Tyś piérwsza w serce jéj i umysł wlała to pogodne i rozumne uspokojenie, które tak konieczne jest dla dokonywania pracy wszelkiéj.
— Choroby moralne równie ciężkiemi i strasznémi bywają, jak choroby fizyczne. Leczyć jedne i drugie, o ile sił starczy, jest obowiązkiem naszym i jedynym celem naszego istnienia, z prostotą odparła zakonnica miłości.
Domawiała właśnie słów ostatnich, gdy do pokoju weszła dość młoda jeszcze kobiéta, w skromnym ubiorze, z pięcioletniem dzieckiem, które wiodła z sobą za rękę. Była-to Róża Ręczycówna, nie owa już rumiana, hoża, wpół płocha i zalotna, wpół rozdrażniona i gniewna dziewczyna, która matce swéj, pani Malwinie, towarzyszyła w sąsiedzkich wizytach, ale kobiéta dojrzała i spokojna, ze świadomą siebie myślą na twarzy, z łagodną powagą w oku. Była-to także znana w mieście całem z gorliwości swéj i wysokiego ukształcenia nauczycielka, dająca się od niedawna poznać w kraju jako pracowita i utalentowana pisarka. Z wdzięcznym szacunkiem pochyliła się nad ramieniem siostry Franciszki, uścisnęła Michalinę i zbliżyła się do choréj.
— Biédna, biédna Lila! szepnęła.
Lila nie poznała ani towarzyszki młodości swéj, ani swego dziecka.
Michalina tymczasem czytała we framudze okna list przez Różę jéj wręczony. Było-to pismo Mieczysława, w którem donosił żonie, że w dniu poprzednim właśnie dokonał się urzędowy opis Orchowa.
„Po raz piérwszy w życiu, pisał Mieczysław, cieszyłem się z tego, żeś przy mnie nie była, żeś nie patrzyła na akt ten, mający dla nas tak smutne znaczenie. Nie rozpaczam, hamuję w sobie zbyt gwałtowne uniesienia, ale z głębokim smutkiem w przyszłość naszą patrzę. Ratunku żadnego już nie widzę. Niegodziwiec, który jest sprawcą naszego nieszczęścia, pragnie podobno jaknajprędzéj strony te opuścić; przedtem jednak chce wydrzeć od nas własność nieszczęśliwéj siostry mojéj, którą mu ona tak lekkomyślnie odstąpiła. Przyśpiesza on wszelkiemi środkami sprzedaż Orchowa, która też zapewne wkrótce nastąpi. Jedyny człowiek, który mógłby mieć nad Poryckim wpływ niejaki, a dla nas dzielną stać się pomocą, Eli Makower, odbywa po śmierci ojca swego zwykłą u Izraelitów ceremonią odsiadywania żałoby, w czasie któréj niewolno mu widzieć się ani rozmawiać z nikim. Tak więc, na teraz przynajmniéj, żadnéj niema nadziei! Bądź jednak mężną, Michasiu, i przedewszystkiem nie wracaj tu, nie odstępuj biednéj Lili. Jeżeli zdołamy uratować jéj życie, przygarniemy ją do serc naszych, a w jakąkolwiek stronę świata los nas rzuci, jakiekolwiek troski i ciężary dźwigać nam odtąd przyjdzie, podzielimy się z nią chlebem naszym i ciepłem naszego rodzinnego ogniska, które, jako jedyne lecz nieocenione dobro, całem i nienaruszalnem wyniesiemy z rozbicia wszystkich najdroższych naszych zamiarów i nadziei.“
Dzień za dniem przechodził, a Lila przytomności nie odzyskiwała. Nadeszło wreszcie przez lekarza zapowiedziane przesilenie choroby. Po nocy strasznie burzliwéj, w krzykach i szamotaniu się gwałtowném spędzonéj, chora otworzyła oczy omglone i zupełnie prawie przytomnym wzrokiem powiódłszy dokoła, poznała stojącą u wezgłowia jéj Michalinę. Patrzyła na nią długo i zdawała się zbiérać rozpierzchłe myśli.
— Michasiu! rzekła ledwie dosłyszalnym szeptem, a gdy przywołana kobiéta pochyliła się nad nią, zapytała: Czy was już wypędzono z Orchowa? czy bardzo, bardzo mną pogardzacie?
Siostra Franciszka przystąpiła do choréj z palcem do ust przyłożonym i zaleciła jéj milczenie. Lila wpatrywała się w twarz jéj przez chwilę.
— Nie wiem kto jest ta pani, szepnęła, ale śniłam o niéj ciągle... ciągle... Zdawało mi się że to anioł... tylko że czarną suknię ma na sobie...
Poruszyła się żywiéj nieco na pościeli i znowu nawpół nieprzytomnie spytała:
— Czy widzieliście kiedy czarną lilią?..
Umilkła i zamknęła oczy. Michalinie powrót ten do pamięci i przytomności wydał się zwiastunem blizkiego wyzdrowienia. Siostra Franciszka jednak, po chwili zastanowienia, wstrząsnęła smutnie głową.
— Niezawsze tak bywa! szepnęła żonie Mieczysława na ucho, myśl jéj zgadując.
Obie kobiéty z niepokojem żywym wpatrywały się w lekarza, gdy w pół godziny potém przybył dla odwiedzenia choréj. Chłodna jednak i poważna twarz człowieka nauki nie zdradzała niczém myśli jego. To téż wysunęły się one za lekarzem i przymknąwszy drzwi za sobą, rozmawiały z nim dość długo. Gdy wróciły na zwykłe swe stanowisko, ujrzały Lilę siedzącą na łóżku, z włosami w nieładzie i z twarzą zalaną łzami.
Oczy jéj pałały.
— Słyszałam wszystko, rzekła słabym bardzo głosem. Doktór mówił że żyć nie będę... że siły moje wyczerpały się zupełnie... że... zgasnę jak świéca... Zresztą, dodała po chwili, opadając na poduszki, mniejsza o to! Co mi po tém pustém, straszném życiu... w którém nic niéma... nic! nic!
Zamknęła znowu oczy, a z pod powiek jéj na twarz śmiertelnie bladą spływały łzy obfite.
Dwie czuwające kobiéty zamieniły spojrzenia pełne boleści. Właściwa pewnym chorym delikatność słuchu i niespokojna ciekawość Lili pozwoliły jéj dosłyszeć słowa lekarza, chociaż za drzwiami pokoju i bardzo cicho wymówione. Usiadły przy łożu i miały właśnie odezwać się do choréj słowami uspokojenia, gdy ona, nie otwiérając oczu ozwała się nagłe i dość głośno:
— Poco ja żyłam?
Potém, prze kilka godzin, nic już więcéj nie powiedziała. Posłusznie, machinalnie prawie przyjmowała lekarstwa, które podawała jéj siostra Franciszka, ale nie otwiérała oczów i nie podnosiła głowy z poduszek. Na czole jéj, powlekającém się coraz głębszą bladością, spoczywała milcząca, nawpół posępna, nawpół apatyczna zaduma; pierś podnosiła się słabo, zaledwie dostrzegalnie.
Nad wieczorem, wezwana przez Michalinę, przybyła Róża, z małym synem Lili. Siostra Franciszka wzięła dziécię za rękę i przyprowadziła je do łoża.
— Lilo! szepnęła Michalina, spójrz na Konradka.
Otworzyła oczy i patrzyła na dziecko zrazu dość obojętnie. Potém jednak poprosiła, aby umieszczono je blizko przy niéj. Z wysileniem widoczném ujęła drobną rączkę chłopczyny, który spoglądał na nią széroko otwartemi, zdziwionemi oczami. Widocznie nie poznawał matki zmienionéj bardzo, a oddawna niewidzianéj.
— Konradku, szepnęła chora, czy nie poznajesz mię?
Dziécku na płacz się zbiérało. Wystraszonym wzrokiem szukał on wciąż twarzy Michaliny.
— Konradku! żywiéj już i jakby niepokojem jakimś tkniętą powtórzyła chora, popatrz na mnie... ja jestem twoją mamą!..
Na te słowa dziécię, jakby przestraszone, zeskoczyło z łóżka i wyciągając ręce ku Michalinie, zawołało:
— To moja mama!
Lila nie rzekła nic. Bolesne tylko drgnienie przebiegło po jéj twarzy. Legła znowu śród bieli poduszek nieruchoma, z zamkniętemi oczami.
Około północy ocknęła się i zapuszczając wzrok w głąb sali, zdawała się z wysileniem wielkiém ścigać wzrokiem krzątającą się w przyległéj sali siostrę Franciszkę.
Widać było że chciała ją przywołać, ale zabrakło jéj głosu i siły. Natomiast od łoża jéj podniosła się Michalina i spełniając życzenie choréj, przywołała do niéj zakonnicę.
— Chciałabym z panią pomówić, szepnęła Lila, gdy siostra Franciszka zbliżyła się do niéj i usiadła na krawędzi jéj łóżka.
— Nazywaj mnie siostrą, drogie dziecię, szepnęła zakonnica, przesuwając ręką po splątanéj gęstwinie jéj włosów.
— Niéma na świecie sióstr ani braci! opryskliwie rzuciła chora. Wszystko to przesąd!
Zakonnica nie odpowiedziała nic. Pochyliła się tylko niżéj i z jednostajną łagodnością zapytała:
— O czém chciałaś mi mówić?
— Czy pani dawno tu jesteś? tu, w tym domu, gdzie sami tylko chorzy i nieszczęśliwi?
— Bardzo dawno, odparła zakonnica.
— Dlaczego pani zostałaś siostrą miłosierdzia?
Siostra Franciszka odpowiedziała spokojnie:
— Nie widziałam dla siebie szczęścia śród świata i chciałam być, o ile mogłam, użyteczną cierpiącym braciom moim.
Nastąpiło chwilowe milczenie. Chora przerwała je piérwsza.
— Może pani rozgniewa się na mnie... ale cóż to mnie już teraz obchodzić może? Czy pani wprzód jeszcze... dawniéj... dawniéj kochała kiedy kogo?
Tym razem na spokojnéj twarzy siostry Franciszki wybiło się żywe wzruszenie i chwilowe wahanie się. Sądziła jednak że powinnością jéj jest odpowiadać na pytania téj do dna zaniepokojonéj, w przedchwilę śmierci ciężko łamiącéj się z samą sobą duszy.
— Tak, odparła po chwili milczenia, kiedyś... kochałam.
Oczy choréj błysnęły. Wkrótce przecież, znużona, przymknęła je i rzuciła krótkie pytanie:
— Kogo?
— Człowieka z piękną, szlachetną duszą, ale słabą wolą.
— A on kochał panią?
— Chwilę.
— A potém?
— Potém... pojął inną za żonę.
Lila otworzyła znowu oczy, które teraz jaskrawym zapaliły się blaskiem.
— O! jakże go pani znienawidziéć musiałaś... jak musiałaś mu złorzeczyć!
Przerażenie nieledwie odmalowało się na twarzy siostry Franciszki.
— Ja, wyrzekła, miałabym nienawidziéć? O! drogie dziécię! nienawiść jest brzydkiém bardzo uczuciem i dziękuję Bogu, że nie miało ono nigdy przystępu do serca mego. Ja jego zawsze kochałam, tak jak za piérwszych dni młodości, błogosławiłam życiu jego i codziennie przy modlitwie każdéj posyłałam do Boga jego imię...
— Kochałaś go pani?.. tyle lat.. nie widząc?..
— Tak, dziécię; i dziś jeszcze, choć on już nie żyje, wspomnienie o nim pozostało we mnie czystem i świętém.
— I nie pokochałaś już pani nigdy nikogo więcéj?
— Nigdy, nikogo, dziécię!
Lila milczała znowu, a potém z gorączkową ciekawością pytała daléj:
— A gdy pani zamknęła się już w tych murach, gdy przestałaś widywać świat i ukochanego swego, a widziałaś tylko same cierpienia i słyszałaś same jęki, czy nie tęskniłaś pani, nie cierpiałaś?
— Tak, dziécię, cierpiałam wiele!
— A! zawołała chora i w oczach jéj błysnęło dziwne jakieś wewnętrzne uradowanie, nie byłaś więc pani szczęśliwą?
— Owszem dziecię moje, bywałam i bywam nieraz bardzo szczęśliwą!
Szyderski uśmiech przebiegł po białych ustach Lili.
— Cierpiałaś pani i byłaś szczęśliwą?.. nie rozumiem tego!
— Miewałam i miewam chwilę wielkiego szczęścia...
— A! teraz rozumiem! Musiałaś pani od czasu do czasu widywać człowieka, którego kochałaś.
— Od chwili w któréj przestąpiłam te progi, nie widziałam go ani razu, a on nie wiedział nawet gdzie i czy żyję... Ale, biédne dziécię moje, bywały dnie i noce takie, w których siadywałam nad łożami istot ludzkich nieszczęśliwych, na ciele chorych, na duszy starganych...
Przerwała sobie na chwilę. Ciężko jéj było stawiać obraz wewnętrznych, świętych uciech swych przed oczy kobiéty, ściganéj i dręczonéj przez mroźne widma pustki i nicości. Ale ona nalegała.
— I cóż? cóż, pani?
— Wtedy, ciągnęła daléj siostra Franciszka, gdy dłonią moją opatrzona, usypiała snem słodkim i krzepiącym zbolała głowa bliźniego, gdy słowami memi ukołysane, milkły choć na chwilę burze jego ducha, gdy skłoniłam go, aby zwątpiały i upadający pod brzemieniem sierocéj doli, wzniósł oczy ku niebu i do Boga zawołał wraz ze mną: „Ojcze mój!” — wtedy byłam szczęśliwą... i dziękowałam Bogu za tę moc pociech i ulg, którą złożył w mych ręku tak, jakbym może nigdy Mu dziękować nie mogła za wszystkie bogactwa i uciechy świata.
Nieśmiała zrazu i wahająca się twarz siostry Franciszki zajaśniała przy ostatnich wyrazach blaskiem czystym i gorącym, a splecione ręce jej podniosły się w górę, poruszeniem pełnem radości.
Lila nie spuszczała z niéj oczu.
— Dziwna rzecz! szepnęła, dziwna! dziwna!.... A jednak, dodała po chwili nieméj zadumy, jest na świecie jedna tylko świątynia i jeden ołtarz — osobistego szczęścia!
Domawiała właśnie ostatnich wyrazów, gdy do mrocznego pokoju, z oddalonéj strony gmachu, przypłynął dźwięk jakiś dziwny.
— Franiu! Franiu! wołał śród ciszy nocnéj głos przeciągły, żałosny.
Siostra Franciszka wyprostowała się i uczyniła poruszenie takie, jakby powstać i odejść miała.
— Kto to panią woła? zapytała Lila.
— Brat mój... obłąkany...
— Gdzież on jest?
— Tam, w przeciwległéj budowli, gdzie mieszkają wszyscy nasi obłąkani...
— I to brat pani rodzony?
— Rodzony... pozbawiony rozumu od dzieciństwa.
— Czegoż on panią woła?
— Chce mię ujrzéć zapewne... woła tak zawsze, gdy mię długo nie widzi.
— I pani nie lękasz się obłąkanego człowieka?
— Pielęgnuję go od najmłodszych lat moich... Wyjednałam u zwierzchności naszéj, aby go tu umieszczono przy mnie...
— Dlaczego pani to uczyniłaś?
— Jest to mój brat!
— Franiu! Franiu! powtórzyło się oddalone wołanie, ze zdwojonym teraz, żałośliwym dźwiękiem.
Zakonnica powstała i zmierzała ku drzwiom. Lila wiodła za nią wzrokiem.
— Siostro! zawołała nagle.
Po raz pierwszy imieniem tém nazwała swą opiekunkę.
— Czego chcesz? dziecię moje.
— Jesteś dobrą, siostro, bardzo dobrą!.. Czy uczynisz dla mnie to, o co cię będę prosiła?
Odpowiedzią na pytanie to był pocałunek, który siostra Franciszka złożyła na jéj czole.
— Powiedz mi, siostro... zaczęła Lila, ale nie dokończyła zrazu. Pierś jéj podnosiła się szybko i ciężko, w zmąconych oczach migotały błyskawice.
— Nie byłam szczęśliwą, ciągnęła daléj, nic nikomu dobrego nie zrobiłam... Chciałabym wiedzieć.. poco żyłam?
Usłyszawszy dziwne to pytanie, zakonnica pochyliła się nad nią i długo, łagodnie, zcicha mówiła jéj słowa uspokajające. Słowa te przecież nie trafiały znać do umysłu ni serca Lili, bo twarz jéj nie utraciła ani na chwilę wyrazu dręczącéj niespokojności. Parę godzin potém przepędziła znowu w milczeniu i nieruchomości zupełnéj. Nad ranem cichym głosem przywołała do siebie Michalinę.
— Michasiu! rzekła, czy ty bardzo kochasz Mieczysia?
— Lilo, odparła kobiéta, brat twój jest mi droższym nad wszystko!
— I nigdy nikogo prócz niego nie kochałaś?
— Nigdy, Lilo.
Milczała chwilę. Potem zapytała znowu, z wyraźném drżeniem w słabym głosie:
— Michasiu! czy ty jesteś szczęśliwą?
— Bardzo, zupełnie szczęśliwą! odparła kobiéta.
Chora gwałtownym ruchem zarzuciła obie ręce nad głowę.
— I ta jest szczęśliwą! szepnęła, wszystkie one szczęśliwe!.. Czemuż ja...
Umilkła i zwróciła twarz ku ścianie. Usta jéj szeptały niewyraźne słowa jakieś.
O bardzo wczesnéj godzinie rankiem do pokoju choréj weszła Róża.
Chora zwróciła twarz ku pokojowi, a poznając Różę, zawołała na nią, aby się zbliżyła. Promyk tajemnego zadowolenia przesunął się po posępnéj jéj twarzy.
— Róziu! zaczęła, dlaczego ty nie zostałeś przy swojéj matce.. przy cioci Malwinie?
— Mama teraz nie ma swego domu. Zresztą chciałam miéć zajęcie jakieś... jakiś cel życia.
Wlepiła w nią wzrok badawczy, przenikliwy.
— Czy ty, Róziu, szczęśliwą jesteś?
Dziewczyna zawahała się. Boleśnie jéj było przyznawać się do szczęścia wobec téj niedoli.
— Jestem spokojną i zadowoloną, odrzekła.
Chora wypuściła rękę jéj ze swéj dłoni i z głębokiém westchnieniem rzuciła się na poduszki. Po chwili jednak szepnęła znowu:
— Róziu! wszyscy mówią o tobie, że jesteś bardzo rozumną, że książki piszesz... Musisz więc wiedziéć.. i powiész mi... ale powiész, prawda?
— Mów, mów, Lilo!
— Nachyl się ku mnie, blizko... bo sił już nie mam.
Róża pochyliła się tak, że uchem swém dotykała niemal ust choréj. Wtedy dwoje czarnych palących się źrenic wpiło się w twarz jéj myślącą i łagodną, spojrzeniem pełném uporczywego, gwałtownego błagania, a drżące wargi choréj szepnęły:
— Powiédz mi... poco ja żyłam?
Całą odpowiedzią na wracające wciąż to pytanie były łzy, które błysnęły w oczach trzech obecnych kobiét.
Około południa Mieczysław, smutny, poważny, stanął w progu pokoju.
Lila, która od paru godzin mówić i poruszać się przestała, otworzyła oczy. Na widok brata twarz jéj drgnęła, a ramiona, ostatniemu wysileniu woli posłuszne, wyciągnęły się ku niemu.
— Mieczyś! wymówiła nieco głośniéj. Przyszedłeś do mnie... nie pogardzasz mną... czy mi przebaczysz?
Pochylił się nad nią i gorące pocałunki złożył na czole jéj i ręku. Cóś jakby uśmiech ulgi i słodyczy przesunął się po drętwiejących jéj ustach, które przecież wyszeptały jeszcze:
— Ty taki dobry jesteś... Mieczysiu! ty mi powiész...
I raz jeszcze wyraz błagalny, pokorny, pełen bólu przeszywającego i prośby, rozjaśnił mącące się jéj źrenice. Z wysileniem wielkiém zarzuciła obie ręce na szyję pochylonego brata i ledwie dosłyszalnie rzekła:
— Powiédz mi... poco ja żyłam?
I to było już ostatnie słowo biédnego jéj życia.