Eli Makower/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
W głębi dzielnicy żydowskiej, w izbie obszernéj i czysto wymiecionéj, stary Judel leżał, jak zwykle, w swym długim, wielkim fotelu, nieruchomy prawie, bo mu sparaliżowane nogi poruszać się nie dozwalały, z piersią podnoszącą się chrapliwym, astmatycznem oddechem. Pomimo jednak cierpień fizycznych, zwiększających się codziennie i coraz prędzej zdających się popychać życie starca ku ostatecznemu kresowi, na twarzy jego rozlewała się słodycz duszy zrezygnowanej, cicho i z wdzięcznością używającej miękkiego spokoju, który, dzięki synowskiej miłości Elego, napełniał późny wieczór jego żywota.
Zadumę starca przerwało ostrożne i powolne otwieranie się drzwi od sieni. Na progu stanął mężczyzna młody.
— Przepraszam, zaczął, powiedziano mi że w tym domu mieszka ojciec Elego Makowera i że jego samego tu znaleźć mogę.
Starzec pochylił się nieco naprzód, z drżącej przezroczystéj dłoni uczynił sobie nad oczami zasłonę i patrzył na przybyłego.
— Niech wielmożny pan wejdzie, rzekł z uprzejmym uśmiéchem na bladych ustach; pewno interes jaki do syna mego... Jego tu teraz niéma, ale on może nadejść... Niech wielmożny pan będzie łaskaw wejść i powiedzieć mi jaki to interes... może ja o nim co wiem...
Mężczyzna próg przestąpił i zbliżył się ku starcowi.
— Pan więc jesteś ojcem Elego Makowera? zapytał.
— Tak, Eli Makower to mój syn.
Wyrazy te stary Judel wymówił z dumą i uszczęśliwieniem, które światło niewypowiedzianéj błogości rozlało po całéj jego twarzy. Zarazem wytężonym wzrokiem patrzył na przybyłego.
— Przepraszam wielmożnego pana, zaczął, oczy moje słabe są i pamięć moja ucieka czasem odemnie... Nie mogę poznać kto pan taki, ale mnie zdaje się, że ja pana znam... Nie wiem co to takiego... pan jest młodym człowiekiem, a mnie się zdaje, że ja pana dawno kiedyś znał jak jeszcze sam młody byłem... i mnie się zdaje że pan kiedyś dawno, dawno temu wielkie dobrodziejstwo dla mnie uczynił... Ale kto pan taki, tego ja sobie przypomniéć nie mogę.
— Wątpię abyś kiedykolwiek widział mnie samego, szanowny starcze! odparł przybyły mężczyzna; ale przypuszczam że powierzchowność moja musiała ci przypomniéć ojca mego, do którego jestem bardzo podobny.
— Ojca! wymówił zwolna stary Judel, pasując się widocznie z pamięci swą. Przepraszam wielmożnego pana, a kto był pański ojciec?
— Jestem synem Kajetana...
— Wiem już, wiem! prostując się, zawołał starzec; wielmożny pan jest synem pana Kajetana Orchowskiego.. Ach! ach! jaki pan do swego ojca podobny! jak mnie miło pana widziéć! Ja stary, biedny Żyd, a pan jest wielmożnym panem... ale niech mi pan swoję rękę poda... niech ja przed śmiercią popatrzę jeszcze długo... długo... na syna naszego dziedzica i niech ja w rękach moich rękę jego poczuję!...
I trzymając rękę Mieczysława w obu swych chudych, drżących od starości i choroby dłoniach, i okrywając twarz jego wzrokiem pełnym głębokiéj radości, mówił daléj:
— Piękny to był pan i dobry, ten pański ojciec! On był nasz dziedzic; my na jego ziemi mieszkali i czynsze jemu płacili, i on mógł nam robić wiele złego albo dobrego. Ale złego on nam nic nigdy nie zrobił i nikogo nie skrzywdził. On był uczony i o wielkich rzeczach myślał, ale jemu nie udawało się... W jego duszy i w jego życiu było coś takiego, co jemu zawsze ręce wiązało, że kiedy miał zbudować wielki pałac, to zbudował małą chatę... kiedy spróbował usypać wysoką górę, to robił się z niéj nizki pagórek... On nie był szczęśliwy... ale był dobry i sprawiedliwy: każdemu w biédzie dopomógł i do każdego łagodném słowem przemówił... Ja jego znał, dobrze znał i on mnie nieraz z wielkiego nieszczęścia wyratował. A choć on wielki pan był, a stary Judei prosty biédny krawiec, choć on chrześcianin był, a ja Żydem jestem, ale jak ja tam wysoko, na innym świecie jego spotkam, to ja do Pana Boga wielkim głosem zawołam, żeby nas obydwóch jednego przy drugim posadził, bo nas jedna ziemia karmiła i my na jedno niebo patrzyli, to niech my już razem i na wielkie oblicze Boga patrzymy!
— Szlachetne masz serce i wdzięczną pamięć, panie Judel, powstrzymując rozrzewnienie swe, rzekł Mieczysław. Dlaczegóż syn twój uczuć twych nie podziela? dlaczegóż ziemią tą, o któréj zgrzybiały ojciec jego z czułością wspomina, handluje jak towarem, głębokie doły i przepaście kopiąc pod stopami tych, którzy na niéj mieszkają?
Judel patrzył w twarz mówiącego oczami pełnemi smutnego zadziwienia.
— Mój Eli! wymówił nakoniec, wielmożny pan o moim Elim, o tym dyamencie moich oczu, o téj koronie głowy mojéj mówi? Czy moje stare uszy niedobrze usłyszały? czy mnie wydało się tylko, że pan o moim Elim z żalem w sercu mówił? Ach! ach! żeby pan znał jego, tak jak ja go znam! Żeby pan wiedział jakie jego serce i jaki rozum! On z mojéj biédnéj, nędznéj chaty nic nie wyniósł, prócz podartego łapserdaka, a teraz do czego on doszedł własnym tylko rozumem swoim! On bogacz i wszyscy jego szanują a on jak tu przychodzi, to nizko przed starym ojcem głowę swoję nachyla i naokoło bystremi oczami patrzy, czy jemu czego nie brakuje. Wielmożny pan nie zna jego chyba, jeżeli może z urazą i żalem w sercu o nim mówić.
Mieczysław stał przed mówiącym, ze skrzyżowanemi rękami i smutnie pochyloną głową.
— Znam dobrze syna twego, panie Judel, rzekł po chwili milczenia. Jesteś pan rozumnym i doświadczonym człowiekiem, pojmiesz więc znaczenie słów moich, gdy ci powiem że syn twój, Eli, jest typem plemienia waszego, skupiającym w sobie wszystko, co ma ono w naturze swéj dobrego i złego. Posiada on w istocie umysł bystry, zdolny i pojętny; w sercu jego nie braknie szlachetnych popędów i uczuć. Jest on najlepszym synem i bratem, ojcem i mężem, kocha gorąco spółwyznawców swoich, a sprawy ich za własne swoje uważa... Za spokój ojca, za szczęście dziecka dałby się ukamienować; dla każdego ze swoich wyjąłby z piersi serce własne... a jednak dobrześ usłyszał, szanowny starcze, że przy wspomnieniu o nim w głosie moim zadrżały gorzka uraza i żal głęboki... Syn twój, który tak dzielnie i troskliwie ratuje swoich, nas do zguby popycha.. wywyższenie się jego z naszych upadków powstało... bogactwo jego, to nasze słabości, z których korzystać umiał, i nasza niedola, którą się wspomagał!..
W miarę jak Mieczysław mówił, ręce Judela podnosiły się w górę, a zciemniałe, pomarszczone powieki nad osłupiałemi źrenicami jego drżeć zaczynały.
— Czy wielmożny pan wszystko to na prawdę o moim Elim powiedział? Co on takiego zrobił, żeby syn naszego dziedzica, naszego dobroczyńcy tak o nim mówił? Niech wielmożny pan da mnie jeszcze rękę swoję i stanie tu przy mnie, blizko, aby stare oczy moje dobrze widziały, że to syn pana Kajetana Orchowskiego do mnie mówi! I niech pan mi powié wszystko... wszystko o moim Elim. Ja jego ojciec.. ja powinien wszystko wiedzieć...
Mieczysław milczał długo, wahający się, niepewny, do głębi wzruszony. Po chwili jednak zniżonym głosem, w którym powaga łączyła się z łagodnością, mówić zaczął:
— Bóg mi świadkiem, panie Judel, że do syna twego nienawiści żadnéj w sercu nie chowam i że złem słowem wyrzeczoném o nim nie chciałbym ranić twego serca. Gdybym był wiedział, że przyjdzie mi podobną rozmowę toczyć z sędziwym ojcem Elego, nie przyszedłbym tu wcale. Teraz jednak milczeć nie mogę. Tak, panie Judel, przez starania i zabiegi syna twego, dziesiątki już współobywateli moich oddały dziedzictwa swe w ręce obcych i wyszły w świat z pod rodzinnego dachu na tułaczkę, która częstokroć słabych i nieumiejętnych wiedzie ku nędzy materyalnéj i moralnemu zepsuciu. Też same starania i zabiegi sprawiły, że i ja także, najdaléj za dwa lub trzy tygodnie, utracę Orchów, a wraz z nim...
Tu twarz młodego mężczyzny, dotąd smutna tylko i poważna, powlekła się rumieńcem silnego wzruszenia. Palący żal rozpłomienił ciemne jego oczy.
— Co ja tracę wraz z Orchowem! zawołał. O! panie Judel, wy tego może i pojąć nie potraficie. Nie o majątek mi już idzie, nie o byt tylko mój i rodziny mojéj. Młody jestem, mam zdrowie, siły i trochę nauki w głowie, nie dopuściłbym więc głodu i nędzy do siebie, ani do tych których kocham. Alem ja ten kawał ziemi umiłował sercem całem! Tam rodzili się i umiérali praojcowie moi, tam urodziłem się sam i wzrosłem. Każde drzewo i każda ścieżka, każda niemal cegła starego dworu tego przemawia do mnie wspomnieniem jakiemś, lub przypomina mi jakiś obowiązek, jakieś przyrzeczenie święte, dane sobie i innym! Podnieść z ruiny to piękne miejsce, użyźnić je, zbogacić, było zadaniem, które postawiłem przed sobą samym w pierwszym zaraz dniu, gdy dojrzałem i pojąłem, że człowiek każdy winien pełnić w swem życiu zadanie jakieś. Włożyłem już w nie pracę lat kilku, a tracąc je, tracę więcéj niż owoce téj pracy, bo cel życia mego, wiarę we własne siły, najbliższą i najlepszą możność zapewnienia spokoju i szczęścia sobie i swoim blizkim.
Judel słuchał mówiącego z pochyloną głową. Podniósł ją potem i zwolna wymówił:
— Dlaczego pan powiedział, że ja nie zrozumiem tego co pan mówi i co pan czuje? Ja zrozumiał. Czy pan widział kiedy w miasteczku Orchowie tę chatę, w któréj stary Judel krawiec czterdzieści lat mieszkał? Mała, biédna brudna chata! Okienka jej były jak oczy ślepe i zapłakane, ściany skrzypiały i kołysały się, gdy wiatr powiał, a na dachu jej rósł żółty, zgniły mech. On tam od rana do nocy i od wieczora do rana siedział nad robotą ciężką... a jak roboty nie miał, to głodem marł i dzieci jego głodem marły. Nie było czego żałować, prawda? Tak i ja z początku myślał; ale kiedy mnie mój Eli zabierał z sobą, żebym tu w spokojności i wygodach siedział, i kiedy wóz zajechał przed moje okienka, a mnie przyszło z mojéj chaty, w któréj ja czterdzieści lat żył, wychodzić, to ja płakał jak dziecko i ściany mojéj staréj izby rękami obejmował, i na ziemię upadł, a miejsca te całował, na których moje dzieci w kołyskach spały i moja biédna żona chorowała i umarła!.
Milczał chwilę, a potem cichszym głosem zapytał:
— Czy wielmożny pan o tém swojem nieszczęściu i wielkim żalu z moim Elim gadał?
— Z synem twoim, panie Judel, rozmawiałem niedawno o wszystkiem co się mnie tyczy. Trudno mi jednak było dotąd zdobyć się na słowo prośby.. Teraz chcę widziéć się z nim...
Zatrzymał się na chwilę.
— Chcę widzieć się z nim, dokończył z iskrą boleści w oku, żeby go prosić...
— Niech pan tego nie robi, zawołał Judel, niech pan jego nie prosi. Ja zrozumiał teraz wszystko. Ja teraz dowiedział się, jaki on ma grzech na sumieniu i jaka pycha w jego sercu mieszka. Jak pan jego będzie prosił, to przez to proszenie powiększy się grzech jego i wzrośnie pycha. Ja jestem jego ojciec; ja jemu powiem... W mojéj głowie zbierają się teraz myśli wielkiemi gromadami, i w mojéj piersi podnosi się teraz wielki płomień... ja wszystkie te myśli jemu odkryję i ten ogień, co we mnie pali się, w jego serce wrzucę!
Słowa te starzec wymówił z uniesieniem wielkiem, obie dłonie przyciskając kolejno do czoła i do piersi, jakby mu w istocie cóś palącego i rozrywającego tłoczyło się pod czaszkę i ku sercu. Potem dodał spokojniéj:
— Niech wielmożny pan idzie z Bogiem i na starego Judela spuści się. Bracia pańscy nie będą już wychodzili z pod dachów swoich przez mego Elego i pan z pod swego dachu dzieci swoich nie wyprowadzi.
Umilkł, ale patrzył wciąż na Mieczysława, a usta jego otwierały się, jakby mu jeszcze cóś do powiedzenia zostawało. Po chwili wyrzekł cichym, łagodnym, proszącym głosem:
— I niech wielmożny pan do mego Elego nienawiści żadnéj nie ma! niech pan jemu przebaczy! Ja panu cóś ważnego powiem. On prosty Żyd. On do wszystkiego doszedł własnym rozumem, co jemu go Pan Bóg dał. Jego nikt nie uczył takich rzeczy, co to tylko delikatnem uczuciem pojąć je można, i jego serce obróciło się całe do tych ludzi między któremi on żył, i do pracy która jego braci i dzieci z biédy dźwigała. Niech wielmożny pan daruje jemu jego omyłki i niech ja przed śmiercią zobaczę, że syn naszego dziedzica w takiéj zgodzie z moim synem żyje, w jakiéj ja zawsze z ojcem pańskim żył.
Gdy starzec domawiał słów ostatnich, szybko otworzyły się drzwi od sieni, a do izby wpadła postać kobiéca, dość dziwnie wyglądająca. Była-to Żydówka, w krótkiéj watowanéj spódnicy i przydeptanych trzewikach. Z wielkiéj, grubéj chusty, która okrywała ramiona jéj i głowę owiniętą szmatem żółtego płótna, wychylała się twarz przelękniona i zbolała, z czerwonemi, nabrzękłemi od płaczu oczami, z czołem pomiętém w tysiące zmarszczek. Prosto odedrzwi rzuciła się ona ku starcowi, a przypadając do kolan jego i obejmując je ramionami, zawołała:
— Gewałt! gewałt!.. tate!.. nieszczęście! wielkie nieszczęście!
Judel zatrząsł się cały z wielkiego przestrachu.
— Gewałt! krzyknął także. Eli! Eli! mój syn, czy on umarł?
— Eli żyje, tate, i on tu do ciebie idzie! Powiedz ty jemu, żeby on naszego Abramka nie gubił, żeby on za nim policyi nie posyłał, żeby jego na granicy nie łapali!.. Aj! aj! mój Abramek! mój syn! mój najmilszy bachores!
Gdy Żydówka tak lamentowała, u nóg starca leżąc i na naglące pytania jego zaczęła mu oczemś żydowskim szwargotem i urywanym głosem opowiadać, Mieczysław domyślając się iż szło tu o sprawy rodzinne, wyszedł z izby.
Opuściwszy dom Judela, młody Orchowski uszedł kilkaset kroków zaledwie, gdy na jednéj z krętych uliczek ujrzał idącego naprzeciw siebie Elego. Uliczka była tak wązka, że dwaj przechodnie otarli się niemal o siebie, a jednak Eli nie spostrzegł Mieczysława. Szedł on powolnym krokiem, z rękami w tył założonemi, z pochyloną nizko głową i wzrokiem utkwionym w ziemię. W bladéj, nieruchoméj twarzy jego nie można było dojrzeć żadnych gwałtownych uczuć, ale malowała się na niéj ciężka jakaś, bezdenna zda się zaduma.
Minął Mieczysława, nie spostrzegając go; ale przed drzwiami ojcowskiego domu twarz w twarz spotkał się z wybiegającą już na ulicę Chają. Na widok jego, kobiéta z przelęknieniem przytuliła się do ściany domu. On stanął, popatrzył na nią i na dom w którym mieszkał jego ojciec.
— Co ty tam robiła, Chaja? zapytał smutnie lecz łagodnie. Ty memu staremu wszystko powiedziała! Oj, głupia, głupia kobiéto! Ty myślała tylko o swoim synu, a nie pomyślałaś o tem, że możesz mego starego swojem gadaniem zabić!
Rzekłszy to, odwrócił się od żony i przyśpieszonym krokiem wszedł do domu ojca.
Judel leżał teraz w fotelu, z głową o tylną poręcz opartą, zmieniony strasznie. Na blade, zapadłe policzki jego wystąpiły, po rozmowie z Chają, okrągłe plamy krwawych rumieńców. Oczy miał przymknięte, ręce bezwładnie złożone na poręczach fotelu; w ciężkim, chrapliwym oddechu, który podnosił wysoko zapadłą pierś jego, odzywały się głuche, przeciągłe jęki.
Eli, obrzuciwszy spojrzeniem zgorączkowaną widocznie, zesłabłą i przerażoną postać ojca, zatrzymał się przy progu i z pochyloną głową zdawał się przez chwilę namyślać nad czemś. Potém przystąpił do fotelu i dotykając lekko dłonią ramienia starca, wymówił zcicha:
— Tate! tate!
Judel otworzył zwolna oczy i spróbował wyciągnąć ku synowi ramiona. Ale siły mu zabrakło. Ręce jego opadły znowu na poręcze fotelu.
— Eli! jęknął, mój Eli! Co teraz stanie się z tobą? co stanie się z tobą?
Eli usiadł na stołku, tuż obok ojca, w zwyczajnéj swéj postawie, z dłońmi złożonemi na kolanach.
— Tate! rzekł, ty o mnie nie lękaj się, mnie nie stanie się nic złego. Serce boli i przeboli! Piéniędzy mnie jeszcze zostało dużo! Ja za tym łajdakiem oczu sobie nie wypłaczę i z głodu dziękować Bogu, nie umrę.
Mówił to z wyraźnym zamiarem uspokojenia i pocieszenia starca; ale na dnie piersi jego drgały suche, tajone łkania.
— Ja, tate, chciał z tego nieszczęścia sekret przed tobą zrobić. Ale kiedy tobie ta głupia kobiéta o wszystkiem powiedziała, to ty, tate, nie martw się, a tylko jednę rzecz mi powiedz...
Przy ostatnich słowach głos Elego zniżył się prawie do szeptu, a drgały w nim tony przerażenia pełne. Judel otworzył oczy, zwrócił je na syna i podnosząc dłoń gestem poważnym, nakazującym niemal, rzekł uroczyście:
— Mów, Eli!
Eli mówił daléj:
— Ty, tate, gadał mi kiedyś, że ja względem Abramka wielką omyłkę zrobił. Jaka to była omyłka? w czem ja zawinił? Cały świat gada, że trzeba teraz dzieciom wysoką edukacyą dawać, i ja jemu edukacyą dał. Czy ja źle zrobił? czy on byłby lepszy, żeby ja jego w ciemności trzymał? Oto pierwsze moje pytanie. A drugie takie: On napisał list do mnie, a w tym liście stoi, że on to tylko zrobił, czego ja sam chciał i taki jest, jakim ja chciał żeby on był. Gewałt! Gewałt! zkąd on takie rzeczy wziął? Czy ja chciał żeby on Żydów zapiérał się? Czy ja chciał żeby on rodzonego ojca i rodzonéj matki nie lubił? Czy ja chciał żeby on kradł i jak złodziéj bez paszportu w świat uciekał? Jednak dlaczego on napisał że ja tego sam chciał? zkąd do jego głowy ta myśl przyszła? Ot, jakie drugie moje pytanie. A dwa te pytania palą się w mojéj głowie, jak dwa płomienie, i kąsają moje serce, jak dwa węże. Tate! tate! wyjm ty ze mnie te płomienie i te węże... powiédz ty mnie to, czego mój własny rozum powiedzieć mnie nie umié!
Judel milczał długo. Gorączkowe rumieńce zniknęły z jego policzków, które powlokły się znowu przezroczystą bladością. Siedział z przymkniętemu powiekami i głową odrzuconą na tylną poręcz fotelu, aż nakoniec otworzył oczy, wyprostował się i wyrzekł z powagą:
— Eli, ja tobie na pytanie twoje odpowiem. Ja przez te wszystkie lata, którem tu przeżył, nic nie robił, tylko myślał i z mądrym rabinem Boruchem rozmawiał, i słuchał jak on mnie czytał piękne, rozumne książki. Moje ciało odpoczywało, ale moja dusza pracowała i dał jéj pan Bóg tę łaskę, że ona zobaczyła wiele, i zrozumiała wiele, i teraz na pytania twoje, Eli, odpowiedzieć mogę. Słuchaj mnie synu, i te słowa które ci ja powiem rozumem swoim rozważaj. Pytasz się mnie czy ty źle zrobił, żeś swemu Abramkowi edukacyą dał. Otóż ja tobie powiem. Ty, Eli, dobrze pomyślał, ale ty zrobił źle, bo ta edukacya, co ty ją jemu dał — była zła!
— Ta edukacya była zła? wykrzyknął Eli. A jaka ona mogła być? On chodził do tych szkół, do których chodzili wszyscy panicze...
— A czy ty nie widział takich paniczów, których edukacya była także zła? Kiedy rozumny człowiek co robi, to on siebie samego zawsze pyta: dlaczego ja to robię? A dlaczego ty Abramkowi edukacyą dawał? Ty myślał żeby z niego był puryc i wielki urzędnik — ale ty nie myślał o tém, żeby z niego był człowiek. Twój Abramek ma edukacyą, ale rozumu nie ma, i twarz on ma bardzo gładką, i figurę delikatną, ale serce u niego chropowate i twarde. W jego głowie niéma żadnéj wiary, a w sercu żadnego kochania, i pod nogami swemi on gruntu żadnego nie ma. Jak on edukacyą dostał, to on żydowski grunt stracił, a innego ty jemu nie pokazał i nikt jemu nie pokazał; dlatego on chodził po świecie, jak człowiek który niema o co oprzéć się, aż — upadł!
— Aj! upadł! upadł! jęknął Eli.
Stary Judel przymknął znowu powieki, a kołysząc się zlekka i powoli na obie strony, mówił daléj:
— Nie jeden nasz Abramek teraz taki! Ja siedzę tu w mojéj izbie, ale ja widzę wiele i słyszę, bo tu różne ludzie przychodzą, i rabin Boruch przychodzi, i opowiada mnie o wszystkich rzeczach, co się teraz na świecie dzieją. Mnie serce od wielkich boleściów ściska się, kiedy ja o naszych młodych żydkach myślę, kiedy ja na nich patrzę i o nich słucham. Przyszedł teraz taki czas, że wielka edukacya stała się jak ta széroka rzeka, do któréj każdemu wolno przyjść i napić się z niéj. Nasze młode Żydki przychodzą do téj rzeki i piją. Ale w téj rzece jest taka woda, która po wierzchu pływa, i taka która aż na dnie znajduje się. Kto napije się téj wody co pływa na wiérzchu robi się gładki i może zostać wielkim urzędnikiem lub doktorem. Ale kto napije się téj wody co pod spodem cicho sobie szumi, ten dobry robi się, i rozumny, i słodki względem ludzi, i sprawiedliwy, i do dobrego ochotny. Nasze młode Żydki piją tę wodę, która po wierzchu pływa, a jak oni jéj napiją się, to jaknajprędzéj żydowski chałat z siebie zrzucają, i tréfne mięso zaczynają jeść, i z biédnych Żydów zaczynają śmiać się, i zapierają się tego, że ich braćmi są. Oni po francuzku i po niemiecku gadają, i czasem koczami jeżdżą i u wielkich panów w pałacach bywają. Oni przestali swoich braci lubić i swoję wiarę w sercu chować. A kogo oni na to miejsce polubili? jaką oni wiarę w swoje serce wzięli? Oni są jak chorągiewki na dachach. W którą stronę wiatr powieje, w tę oni kręcą się. Oni nie lubią gadać o tém że są Żydami, ale gadają że są Niemcy. A jak kto płacze i jęczy, i w wielkim żalu i ucisku jest, to oni od niego odwracają się tyłem, a jeśli przybliżą się, to dlatego żeby jego nogą kopnąć i żeby on w większych jeszcze przepaściach utonął. Ot, jakie oni teraz są, te nasze młode edukowane Żydki!
Umilkł starzec, zmordowany długiem mówieniem, a choć słowa z cicha i z powagą z ust mu płynęły, krwiste plamy rumieńców okryły znowu głębokie wklęsłości jego policzków, a oczy płonęły ogniem silnego wzruszenia.
Eli, z łokciami opartemi o kolana i czołem na obu dłoniach złożoném, słuchał mowy ojca, nie czyniąc poruszenia najlżejszego. Czasem tylko wargi jego drgnęły boleśnie, albo wzrok oderwał się od ziemi i utkwił na chwilę w przestrzeni, z wyrazem głębokiego zdumienia lub namysłu.
Gdy stary Judel umilkł i dyszał ciężko a chrapliwie, Eli, nie podnosząc głowy i nie zmieniając postawy, wyrzekł krótko:
— Mów, tate, mów! Ty mi jeszcze wszystkiego nie powiedział.... mów!
Stary Judel westchnął głęboko. Wzrok jego ogarniał pochyloną głowę syna z dziwném pomieszaniem uczuć: obawy i surowości, tkliwości i powagi. Otworzył parę razy usta, aby cóś wymówić, ale zawahał się; wargi jego drgnęły i nie wymówiły nic. Po chwili dopiéro podniósł nieco ręce, widoczném drżeniem poruszane, i zawołał:
— Eli! Eli! ja tobie powiem jeszcze jedno słowo! ważne słowo! Nasze młode Żydki złe są dlatego jeszcze, że oni w domach ojców na złe rzeczy patrzą! Twój Abramek, Eli, na złe rzeczy patrzył i zrobił to samo co ty robisz, tylko innym sposobem.
Tym razem Eli wyprostował się i osłupiałemi oczami na ojca spojrzał.
— Tate! zawołał, dlaczego ty mnie tak krzywdzisz? Co ja złego robił? Czy ja ciebie nie szanował? czy ja moich braci nie lubił? czy ja szabasów nie święcił i w bożnicy nie modlił się? czy ja komu co ukradł?
Starzec wyciągnął rękę gestem nakazującym milczenie i łagodnie lecz stanowczo wyrzekł:
— Still, Sohn! ja tobie zaraz moje straszne słowo wytłumaczę.
Milczał chwilę z przymkniętemi znowu oczami, a potem otworzył je i mówił:
— U mnie dziś był pan Orchowski, syn naszego dawniejszego dziedzica, i on mnie wszystko powiedział co ty robisz i jakie to interesa są, któremi ty zajmujesz się, i zkąd twoje bogactwo.
Na twarzy Elego odmalowało się widoczne i silne zmieszanie.
— Orchowski? wyrzekł, on tu był? A zkąd on tu wziął się? a poco on tu przychodził?
— On ciebie szukał. Chciał z tobą rozmawiać. On chciał prosić ciebie, Eli, żebyś ty jego nie gubił.
Eli pochylił głowę i patrzył znowu w ziemię. Starzec mówił daléj:
— I ja od niego dowiedział się, że ty już wiele jego braci zgubił dla korzyściów, i że ty jego chcesz zgubić.... Eli! Eli! dlaczego ty tak robił?
— Tate, szepnął Eli, to goimy... to nie nasze bracia!
Stary Judel drgnął cały i wyprostował się jak struna. Oczy jego zaświeciły dziwnym blaskiem, a usta długo drżały, zanim wyrzekły z mocą i uniesieniem:
— Eli! co ty powiedział? To nie twoje serce tak gadało, ale tylko twoja głowa, która nie miała nigdy czasu o takich rzeczach myśléć. Niektóre z naszych rabinów, i wszystkie nasze hasydy gadają, że niby to w talmudzie napisano jest, że Żydom wolno oszukiwać goimów, i gubić ich, i nękać. Ja w talmudzie niebardzo uczony, i tego nigdy nie czytał, i nie wiem czy to prawda; ale ja to wiem, że jeżeli te słowa tam są napisane, to one złe są i niegodne i żebym ja mógł, tobym ja tę kartę na któréj te słowa stoją, wygryzł z księgi własnemi zębami, i poszarpał palcami, i spalił ogniem moich oczów, aby już jéj więcéj nie czytał Izraelita żaden!
Zatrzymał się chwilę, dla odetchnięcia, a Eli, nie odrywając oczu od ziemi, wyrzekł zniżonym i jakby nieśmiałym głosem:
— Tate! wszak to nieprzyjaciele nasi!
Bolesny uśmiech przesunął się po zbielałych wargach starca.
— Nieprzyjaciele? powtórzył. Słuchaj, Eli! niech pamięć twoja cała zbierze się w twojéj głowie i niech tobie przypomni tę straszną porę, kiedy w naszéj biédnéj chacie w Orchowie taka nędza była... kiedy ja roboty nie miał, a moja żona chorowała i z wielkich boleściów stękała, a wy na półkach leżeli i z głodu i chłodu jęczeli... Aż jednego dnia twój brat Mendel, który wtedy małym bachurem był, zlazł z półki i poszedł w pole, i leżał w polu między zagonami, siny cały, jak umarły... Wtedy ojciec tego młodego pana, którego ty chcesz zgubić, przyniósł twojego brata na swoich rękach do naszéj chaty, a ta piękna panna, co wtedy jego narzeczoną była, oddała naszego Mendela jego matce, i cieszyła ją, i swoim oddechem moje sine dziecko rozgrzéwała.... I potém my już nigdy takiego głodu i takiéj nędzy nie cierpieli, bo pan Orchowski czynszu od nas nie brał, i kartofli nam dawał, i drzewa na opał; a jak twoja matka umarła, przyszedł znów sam do mojéj chaty, i mówił mnie dobre słowa, i w rękę mnie włożył dziesięć rublów. Ot jakim nieprzyjacielem naszym był ten pan, którego syna ty chciał zgubić! Czy ja tobie o tem nie mówił? czy ty tego nie pamiętał?
Eli milczał długo.
— Ty, tate, mówił mi kiedyś o tém, ale ja zapomniał i nigdy to wszystko przed pamięcią moją nie stanęło. Ale teraz ja przypomniał sobie... Ten pan Kajetan był dobry człowiek i wiele nam dobrego robił... Nu, to on jeden... ale oni wszystkie? co oni wszystkie nam Żydom dobrego robią?
Starzec wstrząsał głową, wpół smutnie, wpół gniéwnie.
— Gdzie to ty widział, Eli, rzekł, żeby człowiek co sam nic nie ma, mógł drugim wiele dawać? A zresztą co my Żydy dla nich robimy? My pod nimi doły kopiemy, my ustami swemi na nich plujemy, my do nich tyłem odwracamy się, my ich oszukujemy!
Tym razem Eli podniósł się ze stołka i z uniesieniem wielkiém, z ogniem w oczach, zawołał:
— Ny, tate, to wszystko prawda! my im tak robim! Ale dlaczego oni takie pyszne, i takie rozrzutne i takie głupie, że ich oszukać można?
Stary Judel zatrząsł się na ten wykrzyk syna. Ozwała się w nim namiętna izraelska natura; namiętnie téż zawołał:
— Dlaczego oni pyszne i rozrzutne i oszukiwać dają się? A dlaczego my zabobonne i ciemne? dlaczego my szachraje? dlaczego my takie brudne?
Uspokoił się nieco po chwili, lecz zawsze z drżeniem głębokiego zmęczenia i wzruszenia mówił daléj:
— Jeden tylko Pan trzyma w rękach swoich sądy nad ludźmi. A człowiek... kiedy bardzo mądry jest i sprawiedliwy, to on wszystko bratu swemu, człowiekowi, przebaczy i śmiać się z niego ani kamienować go nie będzie... Ale żeby człowiek mądry i sprawiedliwy był, trzeba żeby on widział daleko, bardzo daleko.. Jak on zobaczy początek wszystkiego, to zobaczy także jak z różnych gruntów różne wyrastają ludzie i jak na różnych drogach różne do nich przyczepiają się grzéchy... On zobaczy że z grzéchów ojców wyrastają grzéchy synów, jak jabłka z jabłoni a potém spadają na ich głowy...
Ostatnie słowa Judel wymówił bardzo cicho. Stérane chorobą i wiekiem siły jego upadały i rwały się pod wpływem silnych wzruszeń, pracowitego natężenia myśli i długiego mówienia. W oczach jego, ogarniających wciąż spojrzeniem pochyloną głowę syna, zapalały się i gasły z kolei błyski dziwne, przypominające ostatnie drgania, podnoszenia się i opadania gasnącego w lampie płomienia. Po chwili jednak, głosem zniżonym i drżącym, mówił jeszcze:
— Eli! Eli! ty jesteś bardzo rozumny, ale ty nie miał czasu... i ty o tém nie myślał i tego nie zrozumiał, że złe nie urodzi nigdy dobrego... że jeżeli nieszczęście wielkie nie jest synem wielkiego grzechu, to będzie ono jego wnukiem... ale zawsze będzie... Bo tak Pan Bóg w swojem prawie napisał, że pszenica rodzi tylko pszenicę, a z kąkolu wyrasta kąkol.. nie dziś to jutro.. ale wyrasta... A gdzie dwóch ludzi na jednéj ziemi mieszka, tam oni sobie albo przyjaciele, albo wrogi muszą być. Jeżeli oni sobie wrogi, to jeden drugiemu w robocie przeszkadza i nieszczęście robi... a jeżeli oni przyjaciele, to jeden drugiemu pomaga i ze szczęścia jednego wyrasta szczęście drugiego... Ot, jak mój rozum gada. A teraz ty posłuchaj, jak gada moje serce.
Położył na piersi białą swą, przezroczystą dłoń i mówił znowu, ale ciszéj, coraz ciszej:
— Jak mój mały Mendel wylazł z mojej nędznéj chaty i leżał na polu, pomiędzy zagonami, siny cały od głodu i prawie nieżywy — tak lud żydowski wyszedł ze swego kraju i chodził po świecie, między innemi narodami, blady cały od wielkich strachów i boleściów, trzęsący się i uciekający od prześladowań strasznych. I tak jak ten pan wielmożny podjął mego Mendela z ziemi i wyratował jego od śmierci, tak wtedy był jeden naród na świecie, który lud żydowski do swoich piersiów przycisnął, i na swojéj ziemi posadził, i żyć jemu w spokojności pozwolił. Eli! Eli! czy tobie twoje serce nic nie gada? czy twoje sumienie nic nie zatrzęsło się od tego wszystkiego, co ja tobie powiedział?
Eli milczał. Wzrok jego tkwił w ziemi; na całej twarzy malowało się uczucie podobne do przerażenia, które ogarnia człowieka wtedy, gdy spostrzega, że podwaliny na których budował gmach całego życia swego, kruszą się i łamią, gdy czuje że z wnętrza jego znikają bezwiednie może noszone dotąd uczucia i myśli, a wstępują doń nowe, nieznane, i w sumienie jego i w serce zapadają głęboko. Podniósł po chwili powieki, z pod których ukazały się źrenice zwilgocone wzruszeniem.
— Tate! rzekł, powiédz ty mi jeszcze rzecz jednę. Jeżeli my Żydzi pogodzim się z nimi i za braci swoich uważać ich będziemy, a dzieciom naszym ich grunt damy pod nogi, co będzie wtedy z zakonem naszym? Czy on zniknie razem z chałatami, które my z siebie pozdejmujem? Czy my pójdziem razem z nimi w ich kościołach modlić się i ich Bogu pokłon oddamy?
Judel nie odpowiedział długo. Pierś jego nie pracowała już tak gwałtownie jak wprzódy, owszem, zdawało się że spadł z niej uciskający ją ciężar choroby, że wstępować w nią zaczynała głęboka jakaś, słodka cisza. Ale oczy starca wydawały się więcéj zapadłemi niż przed godziną, a powieki jego w dół zwisłe i ręce na poręczach fotelu złożone uderzały martwą niemal nieruchomością. Po chwili dopiero przemówił szeptem cichym i urywanym:
— Dwóch Bogów niéma, Eli. Jeden jest Bóg, Pan — dla nas i dla nich... Był u nas kiedyś mędrzec wielki... imię jego było: Hillel.... Izrael zwał go słodkim Hillelem.. On dwóch pogan, co do niego przyszli, nauczał zakonu.... a co on im mówił? „Kochaj brata swego, jak siebie samego!” i powiedział im: „oto cały zakon dany przez Pana... reszta z ludźmi przyszła i z ludźmi przejdzie”... I przyjdzie pora że ludzie o zakon Pana kłócić się nie będą, ani wojen ze sobą prowadzić i jeden drugiego oszukiwać i gubić... Przyjdzie pora....
Umilkł, ale usta jego poruszały się długo jeszcze wewnętrznym, niedosłyszalnym szeptem. Na twarz całą padł mu blask dziwny; zdawałoby się że spłynął na nią i oświecił ją łagodny srebrny promień księżyca. Po chwili ręce jego drżące podniosły się nieco w górę:
— Eli! szepnął, pójdź tu do mnie, blizko... niech ja na twojéj głowie ręce moje położę... Ty był zawsze gwiazdą w mojém oku... perłą najdroższą w koronie mojéj głowy... Ty rozumny i dobry!.... Idź... idź do naszych braciów Żydów i wołaj do nich wielkim głosem.... żeby oni szli do światłości i... żeby oni z wielkiej rzeki mądrości pili nietylko tę wodę co pływa po wiérzchu, ale i tę co pod spodem cicho sobie szumi....
Po tych słowach milczenie zaległo w izbie. W kilkanaście sekund dopiéro potem, jak lekkie szemranie w dal odlatującego wiatru, zaszeleścił śród ciszy szept starca:
— Niech błogosławieństwo Abrahama, Izaaka i Jakuba będzie z tobą!... niech twoje ciało będzie zawsze zdrowe a twoja dusza... czysta!...
Wraz z ostatniém słowem Eli uczuł, że dłonie starca osunęły się z pochylonéj głowy jego. Tknięty okropnym błyskiem prawdy, porwał się z klęczek. Judel leżał na fotelu swym... nieruchomy.
Eli z głośnym okrzykiem rzucił się na ojca, dotykał głowy i rąk jego, obejmował go ramionami, całował jego czoło i policzki. Daremnie!.. nic już głębokiego snu starego Judela przerwać nie mogło; tylko promień zachodzącego słońca, ukośnie przez okno padający, rzucił na białą jak marmur twarz umarłego Żyda blask różany i po śnieżnych włosach igrał mu rubinową wstęgą... A dusza jego?.. O! jeżeli gdziekolwiek, po za tą ziemią kędyś wysoko i daleko, istnieje przybytek, w którym gromadzą się dusze co ztąd, jak ptaki, odleciały — to dusza izraelskiego starca tego podążyła w sfery najwyższe i połączyła się z duszami wszystkich tych, którzy wielkimi i świętymi byli nie przez panowanie nie przez blask zewnętrznych bogactw lub powierzchowności cnót, ale przez dosięgnięcie pojęciem, najwyższych, najświętszych prawd ludzkości, przez zawieszenie uczuć i wzroku na świetlistych szczytach jej ideałów!
Czy zaśmiejecie się zemnie, czytelnicy moi, jeżeli wam powiem że w Żydzie Judelu, w owym krawcu ubogim, który przez lat dziesiątki żył suchym kawałkiem chleba i w podartém obuwiu roznosił sporządzone przez się roboty po okolicznych dworkach, że w tym wyrobniku pokornym, cierpliwym, nieuczonym i nieznanym mieszkała wielka, błogosławiona dusza?