<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Pociąg kolei żelaznéj, przybywający z północy, zbliżał się ku ścianom dworca. Po jednéj z sal okazałéj i obszernéj budowy téj przechadzał się, z papirosikiem w ustach i rękami zapuszczonemi w kieszenie zgrabnego paltota, Gottlieb, vulgo Abramek Makower. Miał on na głowie czapeczkę swą ze srebrnym galonkiem, a rozglądając się dokoła w sposób niedbały i znudzony, kształtnéj postaci swéj nadawał ruchy dandysa najgorszego smaku i tonu.
Sala napełniać się właśnie zaczynała przybyłemi pociągiem podróżnymi i wnoszonemi ze dworu pakunkami, gdy młody syn Elego usłyszał za sobą pozdrowienie, znajomym głosem wymówione. Obejrzał się i ujrzał Klemensa Szyłłę, który z worem podróżnym w ręku i skórzaną torebką na plecach witał się z nim poufale i przyjacielsko.
— Gut Abend, Gottliebku!
— Gut Abend! gut Abend! zaśmiał się Abramek. No! jak tam powodziło się w podróży panu Klemensowi? Czy stolica bardzo piękna? A wielkie tam interesa robiłeś dla pana agenta? Aj! aj! ile ja razy myślałem sobie, że chciałbym na twojem być miejscu!
— Zapewne! zapewne! odparł Klemens, świat széroki, wielki, piękny! a co na nim złota!... jeździć tylko i garściami po świecie je zbiérać!
— Tak, markotnie zauważył Abramek, tylko żeby módz jeździć, trzeba nie mieć kajdanów na rękach i na nogach, tak ja je mam..
— Masz je, bo sam tak chcesz; a gdybyś nie chciał tobyś ich nie miał.
Abramek próbował zaprzeczać, ale Klemens zawołał:
— Głodny jestem! Pójdź do bufetu; zjemy cokolwiek i napijemy się piwa.
— No, zasiadając przy bocznym stoliku, żartobliwie rzekł Abramek, a masz ty czém zapłacić? bo dawniéj to u ciebie o zapłaceniu nigdy i słychać nie było.
Klemens roztworzył nawpół pugilares, a w nim ukazała się spora paczka assygnat. Oczy Abramka błysnęły.
— Ot szczęśliwy człowiek! A zkąd ty to wziął?
— Z różnych interesów, odparł syn Augustyna Szyłły. U pana agenta służba dobra, stosunki człowiekowi robi i okazye różne nastręcza.
Przed rozmawiającymi postawiono dwie porcye mięsiwa jakiegoś i dwa wielkie kufle piwa. Abramek mięsa nie jadł, ze względu na obecność w sali dwóch czy trzech starozakonnych, którzy nań i tak już ukośne, niechętne rzucali spojrzenia; ale piwo popijał i zarzucał towarzysza pytaniami o stolicę, bogactwa jéj i świetności, o interesa które załatwiają się w tém ogromném zbiorowisku bogactw i ludzi. Klemens nie pozostawał dłużnym w odpowiedziach. Był on w humorze wyśmienitym. Jadł z apetytem i opowiadał z zapałem. W czasie pobytu swego w stolicy odwiedzał giełdę, przypatrując się pilnie a ciekawie odbywającym się tam finansowym obrotom; bywał obecnym na najrozmaitszych targach lub licytacyach i sam w nich w miarę możności uczestniczył; otarł się o mnóstwo ludzi szukających zysków i zdobyczy na różnych drogach i dowiadywał się od nich o dróg tych zwrotach i krętaninach. Wszystko to zachwycało go i wprawiało w zapał. Zachwytem tym i zapałem dzielił się teraz z Abramkiem, a chciwa ciekawość, z jaką słuchał go izraelski młodzieniec, bawiła go widocznie i do dalszych opowiadań zachęcała. Prawił też o ludziach, którzy grosza nie mając, puścili się w świat szeroki i po pewnym przeciągu czasu, z pomocą sprytu tylko własnego i szybkich obrotów kół fortuny, stanęli na stanowiskach wydatnych a dogodnych.
— Wszystko to jednak niczem jest, zawołał nagle, nóż i widelec z brzękiem na talerz rzucając; wszystko to niczem jest w porównaniu z tem, czego dokazał jeden z waszych. Żydek, prosty Żydek, Lejbuś jakiś, czy Icek. To mi chwat! to mi zuch człowiek!
Na słowa: jeden z waszych, zmarszczył się nieco Abramek, ale ciekawość wzięła górę nad niezadowoleniem.
— Nu! a cóż on takiego zrobił, ten Lejbuś czy Icek? zapytał.
— To długa historya! odparł Klemens, ocierając usta serwetą; ale ci ją w kilku słowach opowiem. Ów Icek to syn jakiegoś faktora, ot takiego naprzykład jak twój stryj Mendel...
Abramek zmarszczył się znowu, co widząc, Klemens zaśmiał się na całe gardło, poczem mówił daléj:
— Nie wiem już jakim sposobem, ale dobił się on kilku tysięcy rubli. Co tu z niemi robić? Kupować, sprzedawać, szachrować w małem miasteczku, w ubogim kraju? Icek poszedł do głowy po rozum, siadł do wagonu i pojechał do Hamburga, a tam siadł znowu na okręt i popłynął...
Tu Klemens, dla sprawienia większego efektu, zawiesił głos na chwilę.
— Gdzie on popłynął? błyskając czarnemi oczami śpiesznie zapytał Abramek.
— Popłynął... do Ameryki!
— Do Ameryki?
— Tak, do Ameryki. A tam siadł znowu do wagonu i pojechał...
Tym razem opowiadający przerwał sam sobie wybuchem śmiechu, spowodowanego wyrazem nadzwyczajnéj, niecierpliwéj ciekawości, który przybrała twarz jego słuchacza.
— Gdzie on pojechał? gdzie on pojechał? naglił Abramek.
— Pojechał daleko... daleko, na zachód, do Kalifornii.
— Do Kalifornii? to tam gdzie złoto kopią?
— Gdzie złoto kopią.
— A co on tam w Kalifornii robił?
— On tam kupił kawał ziemi i zaczął ją kopać. Kopał miesiąc, dwa, trzy, kopał pół roku i nic nie znajdował; ale siódmego miesiąca zato znalazł.. żyłę złota...
— Żyłę złota? wykrzyknął Abramek.
Milczeli chwilę: Klemens zapalał papiérosa, Abramek zaś, którego oczy zdwojonym świeciły blaskiem, przechylał głowę na obie strony, na znak niemego zdumienia i zachwytu.
— A gdzie on teraz jest, ten Icek? zapytał ciekawie.
— Icek mieszka teraz w stolicy, jest sobie wielkim spekulantem, gra na giełdzie, setkami kupuje akcye wszystkich wielkich stowarzyszeń, obraca słowem milionami. Pan z niego teraz, co się zowie. Mieszka w pałacu, jeździ koczami i karetami, a największe figury, sami nawet podobno ministrowie, bywają u niego i kłaniają się mu nizko.
— I pan Klemens widział jego i poznał?.
— Gdzie tam mnie chudemu pachołkowi po takie znajomości sięgać! Widziałem go wprawdzie kilka razy, jak przed gankiem giełdy wysiadał z karety i wchodził na schody, ale nie rozmawiałem z nim ani razu. Same tylko wielkie figury rozmawiać z nim mogą...
— A zkądże pan Klemens wie o tem wszystkiem, kiedy nigdy z nim nie rozmawiał?
— Opowiadali mi o tém ludzie. Niéma w stolicy ani jednego człowieka, któryby nie wiedział o baronie von Lebensdorf i jego historyi..
— O baronie?.. czy on teraz jest baronem?
— A jakże? albożeś myślał że taki rozumny człowiek chodzi jeszcze w chałacie i święci szabasy? Został on chrześcianinem i zrobiono go baronem.
— Aj! aj! po chwili milczącéj zadumy zawołał Abramek, oto człowiek!
— Mądry człowiek, Gottliebku, mądry człowiek. Ale początek mądrości jego był, wiész gdzie? w tych kilku tysiącach rubli, które on miał na podróż do Kalifornii i na kupienie tam sobie kawałka ziemi z żyłą złota. Daj mi piéniędzy, dużo piéniędzy, a i ja takim samym mądrym być potrafię...
— Aha! żebym ja miał piéniądze!
Klemens zaśmiał się.
— Niech tam już ja biédę klepię, bo zkąd pieniędzy wziąć mogę? Mój ojciec goły jak święty turecki i wielkie to już szczęście, jeżeli kiedy wycisnąć z niego potrafię kilkanaście rubli na obuwie i odzienie... Ale... Eli Makower! ho! ho! któż nie wie że u niego piéniędzy jak piasku!..
Abramek na uwagę tę nie odpowiedział nic. Jak zwykle przy wspomnieniu o ojcu i jego bogactwie, wyraz głuchéj niechęci twarz mu okrył.
— No, czas mi do miasta, do pryncypała mego, rzekł Klemens, powstając. Dobréj nocy, Gottliebku, i niech ci się śnią: mądry Icek... przepraszam, baron von Lebensdorf i Kalifornia!
Pomimo pożegnalnych słów tych, Abramek szedł obok towarzysza swego, w głębokiém pogrążony zamyśleniu.
— Czy idziesz do biura telegraficznego? zapytał go Klemens.
Abramek splunął z niechęcią i wzgardą.
— Już ja z tém biurem pożegnał się na zawsze, rzekł; prosiłem o dymisyą i wczoraj mi ją dali.
— A! wolny więc Kozak z ciebie?
— Et, co z takiej wolności? Mnie już te Żydy tutéjsze kością w gardle stoją! Patrzą na mnie jak na raroga za to, że ubieram się i żyję inaczéj jak oni. Rabiny przychodzili temi dniami do ojca, pytając się czemu mnie nie żeni, kiedy ja już wąsy mam, a ojciec chce mnie z córką Efroima żenić, z głupią dziéwką, która czytać nawet może nie umié.. Ot, żebym mógł, tobym na koniec świata od tego wszystkiego uciekł.
— To uciekaj. Któż ci broni uciekać?
Szli znowu kilka minut w milczeniu, aż znaleźli się blizko ustronnéj kamieniczki, do któréj w celu widzenia się z pryncypałem swym, dążył Klemens.
— Panie Klemensie! ozwał się Abramek.
— Co?
— Czy pan Klemens przyjdzie jutro, około dwunastéj, do naszego mieszkania?.. Jabym chciał z panem Klemensem o niektórych rzeczach porozmawiać...
— A taty tam nie będzie?
— On wyjechał do jakiegoś obywatela, którego majątek chce sprzedawać, i wróci za dwa dni dopiéro.
— Czemużby nie? Jeżeli pryncypał mój potrzebować mię w téj porze nie będzie to przyjdę.
Po tych słowach rozstali się.
Nazajutrz, około południa, wchodzili znowu obaj razem do izby, w któréj za bufetem, zastawionym butelkami i talerzami, siedziała Chaja.
Twarz Chai rozpromieniła się, jak zwykle, na widok wchodzącego syna. On powitał ją przelotném, niedbałém skinieniem głowy i przeszedłszy pustą w téj chwili izbę bilardową, wszedł wraz z towarzyszem swym do bawialni upstrzonéj lusterkami i firankami, do słynnego a tylu ludziom złowrogiego stawu swego ojca.
— Pan agent nie dał dziś panu Klemensowi żadnego polecenia? zapytał Abramek.
Klemens nie miał już wczorajszéj rozjaśnionéj twarzy i wczorajszego różowego humoru. Owszem, gniéwnym wydawał się i silnie zmartwionym.
— Niech diabli wezmą pana agenta i wszystkie interesa jego! zawołał. Przyjął mię wczoraj jak psa jakiego i powiedział żebym nie przychodził do niego, bo żadnych poleceń mi już nie da i za kilka dni zupełnie ztąd wyjedzie. Zły jak szatan... Żonka jego przyjechała podobno, ni ztąd ni zowąd, z kupą dzieciaków i wszystkie szyki mu popsuła.
Wiadomości te mało widocznie obchodziły Abramka. Siedział z twarzą opartą na dłoni i milczał. Klemens zato miotał się i biegał po pokoju.
— Ot i znowu, zawołał, człowiek został bez zajęcia i zarobku żadnego! Niewiedzieć co robić i gdzie się obrócić. Niech djabli wezmą takie życie bez celu i przyjemności żadnych, i taki kraj, w którym niczego dobić się nie można!
Mówiąc to człowiek bez kondycyi stanął u okna i zaczął niecierpliwie bębnić palcami po szybie.
— Panie Klemensie! ozwał się Abramek.
— Co?
— Ja tu przyniosłem z sobą mapę geograficzną, ale to dobra mapa, bo na niéj i koleje żelazne oznaczone, i nawet drogi morskie, któremi pływają okręty...
Klemens milczał i nie odwracał się.
— I książeczkę ja także przyniósł taką, w któréj wypisane stoi, ile wszędzie za podróż płacić trzeba...
Klemens milczał jeszcze.
— Mapę i książeczkę pożyczył mi jeden urzędnik od telegrafu, mój dawniejszy kolega... ale tylko na kilka godzin... trzeba więc żebyśmy z panem Klemensem zaraz się do roboty wzięli...
Teraz dopiéro syn Augustyna Szyłły zwrócił się twarzą ku pokojowi. Jakaż zmiana! twarz ta nie była już chmurną, gniewną, lecz przeciwnie, rozświecał ją promień miłéj, tajemniczéj nadziei. Człowiek bez kondycyi, w téj chwili właśnie, wpadł znać na świetny jakiś, wiele obiecujący pomysł. Pomysł ów musiał mieć blizki związek z osobą Abramka, bo Klemens, odwróciwszy się od okna, wpatrzył się w niego pilniéj, bardziéj badawczo niż zwykle. Zdawałoby się że chciał on z twarzy izraelskiego młodzieńca wyczytać najskrytsze uczucia jego i myśli. I wyczytał... Nie bez pewnego zdziwienia nawet ujrzał szczególną zmianę, która od wczorajszego wieczoru zaszła w powierzchowności syna Elego. Cera jego bledszą dziś jeszcze była niż zwykle, zaczerwienienie i lekka nabrzmiałość powiek zdradzały noc bezsennie przebytą, wyraz czarnych oczów stał się napoły posępnym, napoły potężną jakąś namiętnością rozgorzałym. Wczorajsze widać opowiadanie o mądrym Icku i Kalifornii, bez szczególnego, z góry powziętego zamiaru dokonane, głęboko zapadło w umysł młodzieńca i rozpaliło jego wyobraźnię, do najwyższego stopnia podniecając trawiącą go żądzę zysków i użycia, wielkich bogactw i wielkich honorów. Teraz był-to już dla Klemensa materyał wybornie przysposobiony. Wraz ze zmianą interesów i usposobień głównego agenta, do którego wozu fortuny był się przyczepił, tracił on perspektywę wyrobienia sobie położenia jakiego. Nie mógłże więc teraz uczepić się znowu skraju szaty kogoś innego? Abramek rozłożył przed sobą grubą, drobno zadrukowaną księgę i niewielką lecz bardzo szczegółową mapę. Klemens przeszedł się parę razy jeszcze po pokoju, aż stanął przy szafie ogniotrwałéj i uderzył dłonią o żelazną jéj ścianę.
— O! rzekł z uśmiechem, gdybym ja tylko posiadał to, co się znajduje tutaj!
— Nie tak to tam wiele tego jest, jak pan Klemens myśli! ozwał się Abramek. Jego piéniądze w obrotach ciągłych. Tylko że w przeszłym tygodniu kilka tysięcy rubli zarobił, a kilka odnieśli mu Żydki, co u niego pożyczali. On tymczasem te piéniądze tu położył, ale jak wróci, to zaraz je znowu w świat puści.
— A ileż tam tego być może? zapytał Klemens.
— Et! piętnaście tysięcy storublowemi asygnatami i cóś tam jeszcze drobniejszemi.
— Widziałeś te piéniądze?
— Czemu nie miałem ich widzieć? On je przy mnie do szafy chował.
Rzekłszy to, Abramek pochylił się nad mapą, a Klemens chodził do pokoju. I stanął znowu przy żelaznéj szafie i dłonią jéj dotknął.
— Ho, ho! rzekł, żebym ja wiedział jakim sposobem tę szafę trzeba otwiérać!
Nowy ten wykrzyk nie otrzymał zrazu odpowiedzi żadnéj. Po chwili dopiéro Abramek, oczu od mapy nie odrywając, rzekł półgłosem:
— Ja wiem jak ją otwiérać trzeba!
— Mądre to zamki w tych kasach bezpieczeństwa, od niechcenia niby, żartobliwym nawet trochę tonem mówił Klemens — a mądry tate klucz pewno ze sobą wozi! he?
— Jeden, porywczo rzucił Abramek.
— Jakto jeden? alboż są dwa klucze?
— Zawsze bywają dwa.
Klemens zwrócił się nagle ku Abramkowi i śledził oczami kierunek jego wzroku. Rozgorzałe, ponure prawie w téj chwili oczy syna Elego spoczywały na jednéj z szuflad małéj, przy ścianie stojącéj komódki.
— Aha, w téj komódce! wymówił młody Szyłło.
Abramek szybkim ruchem palec do ust przyłożył i syknął:
— Ccccyt!
Teraz już Klemens usiadł, oba łokcie oparł o stół i głowę nad mapą i księgą pochylił. Pochylił się téż nad niemi i Abramek; zamiast jednak patrzyć na rozłożone przed nimi druki i rysunki, patrzyli oni na siebie. Patrzyli i szeptali długo. Włosy ich stykały się nieledwie ze sobą. Abramek kiedy niekiedy spoglądał na mapę i wiódł po niéj palcem daleko... daleko ku zachodowi. Ręka jego trzęsła się jak w febrze, a na śniade czoło występowały grube, perliste krople potu.




Tego samego dnia, o dość późnéj wieczornéj godzinie, chodnikiem jednéj z ulic, postępowali szybko dwaj młodzi ludzie. Obaj pochylone mieli głowy i oczy wlepione w ziemię, a zamieniali ze sobą słowa urywane i ciche, jakby lękali się, aby ktokolwiek tajemnéj ich rozmowy nie podsłuchał. U okien domów, nizko nad ziemią umieszczonych pozamykano oddawna już okiennice; w sklepach i sklepikach pogasły światła; ruch dzienny miasta miał się już ku końcowi i w coraz głębszą ciszę zapadał. Tu i owdzie tylko świeciła wśród ciemności dopalająca się latarnia, zapóźniony przechodzień przemknął pod ścianą domostw, albo środkiem ulicy przesunęła szybko doróżka miejska. Doróżki ukazywały się nawet często, coraz częściéj, a wszystkie w jednę stronę dążyły, w stronę drogi bitéj, do dworca kolei wiodącéj. Pociąg kolei, idący na zachód, opuścić miał dworzec miejscowy w niespełna godzinę.
— Czy pewny jesteś że nie wróci on pierwéj jak jutro wieczorem? zapytał jeden z młodych ludzi towarzysza swego.
— No, już ty o to spokojnym bądź! Jak on wróci, to już tu po mnie i śladu nie będzie.
— Jakto: po tobie? powinieneś był powiedziéć: po nas.
— No, po nas! po nas! odparł smukły, zgrabny młodzieniec. Wszak pojedziemy razem.
— Spodziéwam się! czy ja ci darmo pomagam i tak narażam się? Spokojny zresztą jestem, że słowa mi dotrzymasz, bo wiem że nie dałbyś sobie rady bezemnie. Mam ja teraz znajomości, stosunki, które koniecznie chodzić powinny w parze z twémi piéniędzmi...
— Cyt! syknął wysmukły młodzieniec i zatrzymał się u bramy jednopiętrowego, drewnianego domu. Dom ten miał od ulicy drzwi do połowy oszklone, z nadpisem u góry, ogłaszającym znajdowanie się w tem miejscu bilardu, win, wódek i przekąsek. Przez szyby jego nie przebijało się teraz najmniejsze światełko; okiennice szczelnie były pozamykane.
Dwaj młodzi ludzie zatrzymali się przed bramą, na dziedziniec domu wiodącą. Dziedziniec-to był pusty gospodarskiemi budowlami dokoła ostawiony, a nadniszczonym płotem łączący się z obszérnemi, pustemi w téj porze ogrodami warzywnemi, które znowu przytykały do bitéj drogi, kończącéj się u stóp wspaniałéj budowy dworca.
— No, rzekł jeden z młodych ludzi, czekaj ty tu na mnie... Chodź sobie po ulicy, niby nic, a gdyby tu kto wypadkiem nadjechał lub nadszedł, to zastukaj w to trzecie od bramy okno. Ja tam będę...
— Rozumiem. To okno od stawu taty.
Z temi słowami rozstali się. Jeden z nich wbiegł w dziedziniec, drugi przechadzał się zwolna na małéj przestrzeni w jednę i w drugą stronę, pilnie nadsłuchując wszelkiego odgłosu i często zaglądając w głąb dziedzińca, w którym zniknął jego towarzysz.
Wewnątrz domu, w izdebce rozdzielonéj od bawialni dwoma większemi izbami, w których spały dorastające i małe dzieci Elego, Chaja zaczynała układać się do spoczynku, gdy zastukano do drzwi.
— Kto tam? zawołała Chaja.
Z zewnątrz ozwało się lekkie tylko, niecierpliwe mruknienie; ale Chaja poznała w niém głos syna i śpiesznie drzwi otworzyła.
— Ny! co ty tak późno do domu przychodzisz, jak włóczęga jaki, jak łobuz? spróbowała gniéwać się kobiéta.
Ale Abramek, najmniejszéj zda się uwagi nie zwracając ani na gniéw matki, ani na całą jéj osobę, minął ją w milczeniu, z oczami spuszczonemi, wziął ze stołu palącą się w mosiężnym lichtarzu łojówkę i poszedł w głąb mieszkania. Chai wydało się że twarz syna, która zaledwie mignęła przed jéj oczami, miała w sobie cóś niezwykłego. Że jednak wyobraźnia jéj nie była wcale rozbudzoną i do rojeń jakichkolwiek lub niepokojów skłonną, a członki zmęczone całodzienną krzątaniną, gwałtownie dopominały się spoczynku, zamknęła więc tylko drzwi od podwórza i dosłownie zakopawszy się w piernatach, głęboko usnęła.
Rozbudziło ją światło nagle do pokoju wniesione. Otworzyła senne oczy i ujrzała Abramka, stawiającego na stole świécę i ku drzwiom zmierzającego. Miał on na sobie ten sam paltot, w którym wszedł i czapkę, ale bez galonka już na głowie.
— A dokąd ty idziesz? ozwała się sennym głosem.
Syn nie odpowiedział.
— Czy ty i dziś nie będziesz w domu nocował?
— A jak nie będę, to co? odmruknął młodzieniec i nie rzuciwszy na matkę ani jednego spojrzenia, wyszedł.
Chaja, zgramoliwszy się z łóżka, zdmuchnęła świécę i drzwi zamknęła. Gdy śród ciemności obracała klucz w zamku, przyszło jéj znowu na myśl, że Abramek, wychodząc, był blady, strasznie blady. Stękając i wzdychając, omackiem doszła do łóżka i utonęła powtórnie w piernatach. Abramek, wyszedłszy na mały ganek, jednym skokiem przesadził parę schodów, dzielących go od bruku dziedzińca, lecz zamiast udać się na prawo ku bramie wiodącej na ulicę, gdzie oczekiwał go towarzysz jego i wspólnik, poskoczył na lewo, w stronę rozwalonego nawpół płotu. Po chwili znajdował się już w obszérnych, pustych zupełnie warzywnych ogrodach. Przebył je szybko; wilgotna, miękka ziemia tłumiła szelest jego kroków. Pięć minut nie upłynęło, a był już na szérokiej bitéj drodze, którą szybkim krokiem zmierzał ku czerniejącéj wśród zmroku masie wyniosłych murów dworca.
Klemens tymczasem przechadzał się po ulicy, uderzając niedbale laseczką o deski drewnianego chodnika i pogwizdując, jakby chciał przez to nadać sobie pozór człowieka niedbale i ze swobodną myślą oczekującego na cóś lub na kogoś. Udawanie to zresztą nie było wcale potrzebném. Na mieście panowała pustka, a tu i owdzie otwarte jeszcze i mdłemi światełkami błyszczące podrzędne szynkowe zakłady, czyniły obecność na ulicy zapóźnionego przechodnia bardzo naturalną.
Czas upływał. Klemens, spokojny całkiem zrazu, zewnętrznie przynajmniéj, począł niecierpliwić się i nawet niepokoić. Ostatnia paląca się dotąd uliczna latarnia zagasła. Młody człowiek potarł o ścianę domu zapałkę i przy świetle jéj spojrzał na swój srébrny zegarek.
— Kwadrans tylko do pociągu! szepnął. Możemy się spóźnić!
Upłynęło pięć minut jeszcze, a nikt nie ukazywał się w bramie.
— Musi mu tam ciężko iść z zamkiem, rzekł do siebie Klemens; bodaj że z dzisiejszéj roboty nic jeszcze nie będzie.
W niecierpliwości swéj nie mógł dłużéj biernie zachować się na ulicy. Wszedł w dziedziniec i przechodząc od okna do okna, nasłuchiwał za zamkniętemi okiennicami. Nagle głęboką ciszę nocną rozdarło przeciągłe, przeraźliwe gwizdnięcie. Był-to sygnał zbliżającego się ku dworcowi pociągu.
— Ha! zawołał Klemens półgłosem prawie, spóźniliśmy się już! A zresztą... kto wié możebyśmy jeszcze dobiegli!
Nie mógł powstrzymać się dłużéj: zastukał w okienicę, zrazu ostrożnie, potém silniéj. Żadnéj odpowiedzi. Najgłębsza cisza zalegała wnętrze domu. Gwizdnięcie powtórzyło się. Pociąg stawał u ścian dworca. Klemens drgnął cały. Twarz jego w mroku bielała jak chusta. Z całéj siły zatrząsł okiennicą. Tym razem rozespany i przelękniony głos zapytał z wnętrza po żydowsku:
— Kto tam? czego?
— Po Abramka przychodzę! niech wyjdzie tu do mnie na chwilę... natychmiast.. interes pilny!
— Ny! a zkąd tu Abramek? odpowiedział głos łamaną już polszczyzną; jego tu niéma!
— Niéma? wykrzyknął Klemens. Jakto! był tu przecie przed chwilą!
— To i co że był? On był i poszedł sobie. A co asanu do tego? Idź asan spać i nie budź ludzi po nocach!
Ostatnich słów Klemens już nie słyszał. Pędem strzały wypadł z dziedzińca na ulicę. Stanął jednak jak wryty myślą jakąś uderzony.
— Był i poszedł! rzekł do siebie; a więc uciekł odemnie. Poczekaj, ptaszku, może ja cię jeszcze dogonię!
Mówiąc tak, biegł prawie ku bitéj drodze. Nie uszedł przecież trzystu kroków, gdy nocną ciszę przerwał głuchy, monotonny turkot i ostre gwizdnięcie rozdarło znowu powietrze. Wśród cieniów jak meteor przemknęła wielka purpurowa pochodnia... rój iskier trysnął w górę... Potém.. umilkło wszystko, zagasło. W oddali dróżnik zdmuchnął białe światełko ostatniéj latarki.
Pociąg kolei ruszył w świat...
Klemens stał śród bitéj drogi jak skamieniały. Po chwili jednak zaśmiał się zcicha i zawołał do siebie:
— Pojechał! Oszukał mię!.. Ha, nie byłby Żydem. Natura wilka do lasu pociągnęła!
Mówiąc to, włożył ręce w kieszenie paltota i jak gdy by nic wcale ważnego z nim nie zaszło, zwrócił się z powrotem ku miastu. Gdy wchodził w uliczkę przy któréj znajdowało się mieszkanie jego ojca, pomyślał:
— Cała bieda w tém, że oto jestem znowu bez żadnéj kondycyi.




Szary świt dnia opuszczał się powoli na miasto, w najgłębszym jeszcze śnie i niczém nieprzerwanéj ciszy pogrążone, gdy przed tę samę bramę, przed którą kilka godzin temu przechadzał się Klemens Szyłło, zajechał niewielki wózek, parą włościańskich koni zaprzężony. Z wózka, otulony sutém futrem, z oczami zaczerwienionemi bezsennością i nocnym chłodem, wysiadł Eli Makower. Prędko bardzo rozmówił się z najemnym swym woźnicą, wypłacił mu należność, a wziąwszy w rękę niewielki wór płócienny, stanowiący cały jego podróżny pakunek, zastukał do drzwi domu.
Chaja, którą turkot kół pod oknami ze snu obudził otworzyła natychmiast, a przy szarém świetle świtu, zalegającém już dziedziniec, poznając męża, zawołała z uradowaniem:
Sieh Eli! A co ty tak prędko wrócił? Ja ciebie dziś wieczorem dopiéro spodziéwała się!
— A poco ja tam miał tak długo siedziéć? odparł Eli, witając żonę uściśnieniem ręki i głośnem cmoknięciem w zwiędły jéj policzek. Jak ja skończył interes, to i powrócił.
Z powodu zamkniętych okiennic, ciemność zupełna panowała w mieszkaniu. Eli omackiem poszukał świécy, stojącéj, jak zwykle, na stole u okna i zapalił ją. Chaja leżała już znowu, zakopana w piernatach. Głowa jéj jednak wysuwała się z pod pierzyny, a oczy nawpół senne jeszcze z troskliwością patrzyły na męża.
— Może ty zziąbł, Eli? może ty herbaty napijesz się?
— Ja herbatę pił niedaleko ztąd, w karczmie u Jankla. Teraz ja tylko schowam to co z drogi przywiozłem i spać pójdę.
— A co ty z drogi przywiózł? zapytała Chaja.
Eli wyjął z kieszeni wielki swój pugilares, którego boki dobrze były wydęte, i uśmiéchając się, pokazał go żonie. Chaja z lubością spoglądała na męża i na pugilares. Usta jéj roztwiérały się błogim uśmiéchem.
— Interes dobrze poszedł? rzekła.
— A czemu miał źle pójść? zwykłą swą na podobne pytania odpowiedź, powtórzył Eli.
Wziął świécę ze stołu i poszedł w głąb domu.
W dwóch izbach, dzielących izdebkę Chai od bawialni, rozlegały się sapania i chrapania. Pod jedną ze ścian stały dwa łóżka, jedno większe, drugie małe, dziecinne. Na większém łóżku, śród wysoko usłanych poduszek, spoczywała śliczna głowa piętnastoletniego mniéj więcéj chłopca ze ściągłą, ładnie wykrojoną twarzą, z gęstemi, kędzierzawemi włosami i długą frendzlą ciemnych rzęs, które od zamkniętych powiek spadały na bladawe, delikatne policzki. Przy łóżku tém, na stołek niedbale rzucony, leżał szkolny mundurek. Uśpiony piętnastoletni chłopak był jednym z młodszych synów Elego. Szkolny mundurek świadczył, że i on także jak niegdyś Abramek, uczęszczał do szkół.
Małe, dziecinne łóżeczko było miejscem spoczynku siedmioletniéj najwyżéj dziewczynki, która teraz z drobnemi rączkami, zarzuconemi na rozczochrane, ognistego koloru włosy, z purpurowemi usteczkami nawpół otwartemi, w grubéj lecz czystéj i pąsową tasiemką związanéj u szyi koszulce, spała głęboko. Siedmioletnia dziewczynka ta była wnuczką Elego, którą on i Chaja po niedawno zaszłéj śmierci jéj matki wzięli na swą wyłączną opiekę, pieścili i kochali nad wyraz.
I teraz także dłoń Elego musnęła lekko po ognistych włosach wnuczki; potém wzrok jego tkwił długo w ślicznéj wytwornie zarysowanéj twarzy syna. Stał nad dwojgiem uśpionych dzieci minut parę, a błogość niewypowiedziana rozléwała się mu po twarzy. Potém podniósł nieco świécę, do góry i potoczył wzrokiem dokoła siebie. Uśmiéch pełen dumy i uszczęśliwienia zawisł mu na ustach. Widać było że przypomniał sobie o czémś, że pomiędzy dwoma obrazami jakiemiś w myśli swéj porównanie czynił. Stanęło mu zapewne przed pamięcią własne dzieciństwo jego.
— Ot, zkąd ja wyszedł i dokąd zaszedł! szepnął do siebie Eli. I co mi tam mój stary ze swoim rabinem o omyłkach jakichś gadają, co ja ich niby względem dzieci moich popełniam! Czego im brakuje? Czy one kiedy głodne? czy im ładnych sukien nie kupuję i pięknéj edukacyi nie daję? czy im posagów zabraknie, jak wyrosną?
Ostatnia myśl zdwoiła na twarzy Elego wyraz dumy, uradowania i zupełnéj pewności siebie. Pod wpływem jéj mimowoli dotknął dłonią kieszeni surduta, wydętéj spoczywającym w niéj pugilaresem, i długiém, pieszczotliwém spojrzeniem ogarnął żelazną, misternemi rzeźbami okrytą szafę stojącą w kącie bawialni, któréj próg właśnie przestąpił.
Postawił świecę na stole i w jednéj ręce trzymając grubo wypchany pugilares, drugą wydobył z kieszeni kamizelki klucz osobliwego kształtu. Zwolna i uśmiéchając się wciąż do własnych swych myśli, odemknął ciężkie, żelazne drzwi szafy. Nagle roztworzyły się széroko oczy jego, cała krew uderzyła mu do twarzy, pugilares wypadł z ręki, która opadła w dół, jakby sparaliżowana. W szafie, tam gdzie przed wyjazdem Elego piętrzyły się grube zwoje asygnat, do nowych obrotów przygotowanych — nie było nic!
Przez chwilę Eli stał jak martwy; źrenice jego, krwią nabiegłe, krążyły pod powiekami, nadając twarzy całéj wyraz konwulsyjnego przestrachu i bezprzytomnéj rozpaczy. Nagle krzyk stłumiony wydarł się z jego piersi. Ujrzał kartkę papiéru, która wyraźném pismem żydowskiém nakréślona, leżała na miejscu, gdzie znajdowały się wprzód piéniądze. Ruch którym Eli papiér ten pochwycił, gwałtowny był, dziki niemal! W piérsi jego drżały stłumione, bełkocące jęki i krzyki, gdy przyskoczył do stołu i przy świetle świécy znalezioną kartkę rozpostarł. Od piérwszego bowiem rzutu oka poznał na niéj pismo Abramka. Teraz litery, ręką syna jego ołówkiem nakreślone, skakały mu przed oczami jak furye, wiły się jak żmije. Jaskrawe, krwawe światło jakieś biło z nich ku niemu i oślepiało go.
— Gewałt! gewałt! krzyknął Eli okropnym głosem i obu dłońmi chwytając się z kolei za głowę i piersi, przysiadł na ziemi.
Chaja usłyszała krzyk i szamotanie się męża. Zeskoczyła z łóżka i w kilka sekund była już na progu bawialni. W téj saméj chwili Eli podnosił się z ziemi. Zgarbiony, jakby złamany, trzymał w trzęsących się rękach pismo syna, które czytać próbował. Długo, długo oślepione napływem krwi oczy jego żadnego słowa wyróżnić z pomiędzy innych nie mogły. Pociérał dłonią czoło, oczy, twarz całą, aż nakoniec z téj łuny ognistéj, która obléwała przed nim stół, ścianę i wszystko na co spojrzał, wynurzać się poczęły przed wzrokiem jego czarne, ponure, olbrzymiéj, jak mu się zdawało, wielkości litery, ręką syna jego nakreślone. Litery te składały słowa następujące:
„Tate! kiedy ty wrócisz do N., mnie już tu nie będzie. Ty, tate dał mi edukacyą dlatego, żebym ja wielkim purycem był i żebym, zamiast kopiejek, jak ty, dukaty i półimperyały zbiérał. A jak ja mogę wielkim purycem zostać bez piéniędzy? a jak ja mogę piéniądze miéć w tym takim biédnym kraju, gdzie człowiek długo musi bić się jak ryba w wodzie, nim sobie jakiego nędznego rubla złapie? Mnie, tate, obrzydło już to wasze miasto. Jadę do Kalifornii, tam gdzie złoto kopią. Pasportu ja nie mam, ale ty tate nie lękaj się. Już ja sobie na granicy dam radę. A piéniądze twoje biorę dlatego, żeby miéć o czém zajechać a zajechawszy, kawał ziemi z żyłą złota kupić. Jak ja tę żyłę znajdę, to powrócę, pałac sobie w stolicy kupię i tobie tate, twoje piéniądze odeszlę z procentem; bo ja nie kradnę twoich piéniądzów, tylko pożyczam. A teraz bądź zdrów, tate. Ja wiem że tobie bezemnie smutno będzie, bo ty mnie bardzo lubił. Ale niech twoje serce pocieszy się temi myślami, że ja powrócę bardzo bogatym purycem i honorów wielkich dostanę, a ty, tate, sam przecież tego chciał i na to mnie edukacyą dawał.”
Eli głosem przerywanym i zdławionym list ten czytał; Chaja stała za jego plecami, drżała jak w febrze i splecione ręce co chwila do góry podnosiła. Gestem tym zdawała się ona wzywać z wysoka ratunku i pomocy; ale usta jéj zbielałe i trzęsące się żadnego nie wydawały dźwięku.
Z rąk Elego wypadł złowrogi papiér, a dłonie jego splotły się kurczowo i tak jak ręce Chai podniosły się w górę.
— Gewałt! gewałt! krzyknął znowu i stał tak chwilę z ciałem w tył wygiętém, z twarzą ku sufitowi podniesioną, białą jak płótno, ponuro oświéconą przytomnym już zupełnie, ale rozpacznym wyrazem oczów. Nagle opuścił ręce i rzucił się ku drzwiom wychodzącym na ulicę.
— Policyi! wołał zdławionym głosem. Niech poszlą za tym łajdakiem! niech telegrafują! niech jego na granicy złapią i w kajdany okują, a piéniądze moje niech od niego odbiorą! Ja do policmajstra, do samego gubernatora pójdę!
I biegł ku drzwiom, ale dyszał, jak człowiek który się dusi, a straszna męka wewnętrzna wyprężała mu żyły na czole i ciałem jego bezładnie miotała. Tuż przy progu zachwiał się; u stóp swoich uczuł ciało jakieś, szamocące się na podłodze. Była to Chaja, która pomiędzy nim a drzwiami rzuciła się na ziemię i ramionami oplótłszy mu nogi, piersią do kolan jego przylgnęła.
— Gej a weg! Chaja! gej a weg! krzyknął Eli, pasując się.
Ale ona, ramion swych nie roztwiérając, podniosła ku niemu twarz swą, po której płynęły dwa ogromne strumienie łez.
— Eli! wołała kobiéta, Eli! Eli! ty chyba po moim trupie do tych drzwi dojdziesz! Zabij mnie, zamorduj, zadepcz podeszwą buta swego, ale ja ciebie nie puszczę, ja tobie nie dam zgubić Abramka! Aj waj! aj waj! mój Abramek! mój syn, mój najmilszy bachores! On taki piękny i taki rozumny, a ty jego głowę na zgubienie chcesz dać i na jego ręce kajdany nałożyć!
— Chaja! krzyknął Eli, chwytając się za głowę, Chaja! nie gadaj ty mnie o nim! Puść mnie!
Ale ona silniéj jeszcze uczepiła się nóg jego i twarzą dotykając niemal ziemi, wołała:
— Eli! Eli! czy ja już u ciebie niczego nie warta? czy ja z tobą trzydzieści lat nie przeżyła? czy ja z tobą razem nie pracowała i o ciebie jak o oko moje nie dbała? Eli! co tobie będzie po pieniądzach, kiedy ty syna naszego, naszego pięknego, mądrego Abramka, w kajdanach zobaczysz? Czy ty już więcéj piéniądzów nie masz? czy ty nie był kiedyś biédny, aj, jaki biédny! a dlatego ty żył i z wesołém sercem po świecie chodził. Ale jak ty dziecko swoje zgubisz, to już wesołego serca nigdy miéć nie będziesz, i żonę swoję ty na mogiłki wywieziesz, i oczy swoje z wielkich żalów i zgryzot wypłaczesz!
Oderwała twarz od ziemi i podnosząc ją znowu ku mężowi, wołała daléj:
— Eli! Eli! czy ty nie pamiętasz tego czasu, kiedy ty do domu mego ojca przyszedł i powiedział: Szmulu! ja chcę żenić się z twoją córką Chają. Ty był wtedy małym faktorem i u ciebie dziury w chałacie na łokciach świéciły; ale jak ja spojrzała na ciebie i dowiedziała się, że ty mię chcesz za żonę swoję wziąść, to mnie tak jasno zrobiło się w oczach, jak ślepemu kiedy zobaczy słońce. I my pobrali się, i byli bardzo biédne, i ani jednego rubla nie mieli, coby do nas należał. A czy nam źle było wtedy? Czy my wesołości w sercach nie mieli? czy my sobie kiedy złe słowo powiedzieli? Ty był dobry dla mnie, Eli, i ja dla ciebie byłam dobra. A kiedy Abramek nasz narodził się....
Tu Eli drgnął znowu i uczynił gwałtowne poruszenie. Kobiéta zaś z mocą zdwojoną mówiła daléj:
— On był piérwszy nasz syn, Eli, on był nasz piérworodny! Wprzód rodziły się nam same córki, a my Pana Boga prosili, żeby dał nam syna. I Pan Bóg dał nam syna a ja go w czyste pieluszki owinęła, i do kołyski włożyła, i ciebie zawołała i powiedziała: popatrz, Eli, jaki on ładny! Niech to wszystko teraz przed twemi oczami stanie, jak przed mojemi stoi. Niech spadnie ze mnie starość moja, jak ta znoszona suknia, i niech ja tobie pokażę się taka młoda i taka piękna, jak ja była wtedy, kiedy ty mnie z domu ojca mego za żonę brał, i wtedy, kiedy ty stał zemną koło kołyski naszego pierworodnego. Zobacz moją głowę, ile ona kłopotów na sobie nosiła, i zobacz moje ręce, ile one pracowały, i zobacz moje piersi, ile one dzieci twoich przytulały do siebie i mlékiem swojém karmiły! Eli! Eli! my z tobą byli zawsze jedno ciało, i jeden duch, i jedno oko, a ty teraz chcesz, żeby my rozdarli się na dwoje i żeby ja płakała na ciebie i przed Panem Bogiem skarżyła się?... Eli!...
Dłużéj mówić nie mogła. Głos jéj ochrypł, ramiona zmęczyły się i bezwładnie ku ziemi zwisnęły. Nie wstawała przecież z ziemi, a łzy jéj wielkie, palące obléwały jak obfita rosa obuwie Elego.
On stał nieruchomy i suchym, posępnym wzrokiem patrzył na nią. Z pomiędzy grubych fałd żółtéj płóciennéj chusty wyglądała ku niemu pomarszczona, bolejąca, strumieniem łez oblana twarz towarzyszki całego niemal życia. I stał się cud, którego pragnęła i wzywała Chaja. Starość opadła z niéj, jak znoszona suknia, i ukazała się ona oczom swego męża taką hożą, ciemnowłosą, żwawą izraelską dziewoją, jaką wziął ją z domu jej ojca. I szybko, niby napowietrzne latające widziadła, przesuwały się przed oczami jego wszystkie chwile przeszłości, które ona teraz na ratunek syna swego wywoływała z grobów zapomnienia. I zobaczył ją wiecznie czynną, pilną i niezmordowaną, jak stawała u domowego ogniska jego i własnemi rękami gotowała dlań strawę. I zobaczył ją jak troskliwa, niepokoju pełna, siadywała po nocach całych nad kolébkami dzieci jego. I zobaczył ją dumną, słodko zadowoloną, jak w odświętnéj sukni i czepcu kwiecistym chodziła w szabasy u boku jego do bożnicy. I zobaczył ją pokorną, łagodną i cichą, ile razy spadło na niego niepowodzenie jakieś. Przypomniał sobie wszystkie te chwile minione, których szereg ciągnął się przez lat trzydzieści z górą, i zjęła go nad tą kobiétą litość wielka. Zmiękło serce jego, zachwiały się nogi; opadł na najbliżej stojące krzesło, obie dłonie złożył na kolanach i tak już w sztywnej postawie, z oczami szklano utkwionemi w przestrzeń — pozostał.
Chaja podniosła się z ziemi i chwiejąc się a ręką wspiérając o sprzęty i ścianę, poszła do przyległéj izby. Tam nakazawszy milczenie obudzonym dzieciom, ku bawialni wróciła i na progu jej usiadła. Płakała i wzdychała ciągle, ale tak cicho, jakby obawiała się kogoś ze snu obudzić, a oczu nie spuszczała z męża, gotowa przy najlżejszem poruszeniu jego poskoczyć i rzucić się znowu na ziemię, pomiędzy nim a drzwiami.
Ale obawa jéj daremną była. Eli nie czynił poruszania najlżejszego. Upływały kwadranse i godziny; na świecie dzień był biały, południe zbliżało się, a on siedział wciąż i siedział na jedném miejscu, w jednéj postawie, jak spiorunowany, jak skamieniały. Świeca zagasła, w bawialni zaległ mrok głęboki, bo Chaja nie pozwoliła u okien mieszkania otwierać okiennic. W jednej przecież z okienic była szeroka szpara. Wdziérał się przez nią wązki smug białego światła i spływał na roztargane włosy Elego, i na twarz jego białą jak chusta, nieruchomą, jakby wyrzeźbioną z kamienia.
Pierwszém poruszeniem jego było przymknięcie powiek. Opadły one na szklane źrenice, poddając się niby ogromnemu znużeniu, czy bolesnemu jakiemuś olśnieniu. Zarazem postać zmartwiała poczęła kołysać się zwolna w jednę i drugą stronę, a z ust zsiniałych wychodziły urywane, niezrozumiałe słowa...
Chaja wstała z ziemi, bez najlżejszego szelestu przymknęła drzwi bawialni i obu dłońmi trzymając się za głowę, weszła do swéj izdebki. W tej saméj chwili zapukano do drzwi. Dziéwka służąca chciała otworzyć; ale Chaja, zdjęta zda się trwogą czy nadzieją jakąś, odepchnęła ją i otworzyła sama. Na ganku stał wysoki, młody mężczyzna.
— Wszakże tu mieszka Eli Makower?.... zaczął.
— Tu, tu, niecierpliwie odparła Żydówka, ale jego teraz w domu niéma.
Jakkolwiek dzień był chmurny, Chaja, patrząc na stojącego w ganku młodego pana, dłonią sobie oczy, jak przed blaskiem słońca, przysłaniała. Wydało się jej że go zna ale kimby był, nie wiedziała. Mgła gęsta zasłaniała jej oczy: nie poznałaby była w téj chwili dziecka rodzonego.
— A kto pan taki? spytała machinalnie prawie, z przyzwyczajenia.
Mężczyzna odrzekł:
— Jestem Mieczysław Orchowski. Życzyłbym sobie bardzo widzieć się z Elim. Czy pani nie wie gdzie znaleźć go mogę?
— Niech pan poszuka... on gdzieś na mieście... nie wiedząc sama co mówi, odparła Żydówka i drzwi zamknęła.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.