Ewangelistka/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewangelistka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już pięć czy sześć miesięcy upływało, jak państwo Lorie, zamieszkali w tym domu, jednakże na ulicy Val-de Grâce nie minęło jeszcze wrażenie ciekawości, jaką, ta osobliwa rodzina, wniósłszy się tam, obudziła. Ulica ta bowiem miała wszystkie cechy prowincyonalne; płotki, mury klasztorne z po za których wychylały się drzewa i szosę, gdzie się swobodnie przechadzały psy, koty i gołębie — nie lękając się powozów.
Pewnego ranka, w miesiącu październiku, podczas ulewy, w dzień jakby stworzony na przenosiny, ujrzano przybywających: Wysokiego mężczyznę w czarnem ubraniu, z krepą na kapeluszu. Był on jeszcze młody, lecz staro wyglądał, z powodu poważnej miny, ust zaciśniętych pomiędzy bokobrodami, zdradzającemi urzędnika.
Dwoje dzieci z nim było: chłopiec lat dwunastu, w czapce marynarskiej z kotwicą i galonem złotym, oraz dziewczynka, którą trzymała za rękę bona w czepku, jaki noszą wieśniaczki Beriszońskie. Ona była także w czerni i tak ogorzała od słońca, jak państwo z którem przybyła.
Za nimi toczył się wózek z drogi żelaznej, na który rzucono w nieładzie: pudła, walizy i kufry.
— A gdzież meble? — spytał się odźwierny, przyjmujący nowych lokatorów.
Beriszonka odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Nie ma żadnych.
Ponieważ mieszkanie z góry zapłacono za кwartał, nie było więc o czem mówić.
Na czem oni spali? na czem jedli? na czem nakoniec siedzieli? — tyle naraz zagadek trudnych do rozwiązania, zwłaszcza że się drzwi rzadko otwierały, a chociaż przy oknach nie było firanek, okienice były ciągle przymknięte od ulicy i od ogrodu.
Już też nie od tego poważnego pana w surducie zapiętym po samą brodę, można było oczekiwać jakich szczegółów; zresztą nie było go nigdy w domu. Wychodził z rana strasznie się śpiesząc, ze skórzaną teką pod pachą i nie wracał aż do późnej nocy. Co się zaś tyczy tej rosłej i tęgiej służącej, która wyglądała na mamkę, to takim szczególnym sposobem szastała spódnicą i odwracała się plecami, gdy ją ktoś ciekawie wypytywał, — że się od niej wszyscy zdaleka trzymali. Na ulicy chłopiec szedł zwykle naprzód, a dziewczynka trzymała się jej sukni; gdy zaś szła prać, z zawiniątkiem bielizny, opartem na mocnem biodrze, dzieci pozostawały w domu, zamknięte na dwa spusty. Nikt nie odwiedzał tych ludzi, tylko dwa lub trzy razy na tydzień, zjawiał się człowiek małego wzrostu, w czarnym słomianym kapeluszu, wyglądający na marynarza, włóczęga jakiś z pobrzeży morskich. Miał żywe oczki, cerę jakby w żółtaczce i zawsze nosił ogromny kosz w ręku. Koniec końców nic o nich nie wiedziano, prócz tego, iż pan nazywał się Lorie-Dufresne, jak świadczył bilet wizytowy, na drzwiach przybity:
podprefekt w Cherсhell
Wszystko to wypisano niewyraźnie jakby tylko z musu.
Rzeczywiście został on wydalony z posady i to w następujący sposób. Zamianowany w Algierze, przy końcu cesarstwa, Lorie-Dufresne zawdzięczał to oddaleniu od kraju, iż się obecnie ujrzał pod nowym rządem. Nie mając bardzo ustalonych przekonań, jak większość naszych urzędników, gotów był służyć Rzeczypospolitej z tąż samą gorliwością, co przedtem Cesarstwu, ażeby tylko zachować swoją posadę.
Takie życie w kraju cudownie pięknym, pałac podprefektury do zamieszkania, pomarańczowe i bananowe ogrody, nad samem morzem; do usług tłum czausów i spahi w długich czerwonych płaszczach, gotowi na skinienie lecieć jak flamingi, rozpościerając szkarłatne swe skrzydła; konie wierzchowe i powozowe, utrzymywane i dostarczane przez skarb państwa, z powodu odległych objazdów, wszystko to warte było poświęcenia czegoś ze swych przekonań politycznych.
Utrzymany dzięki Szesnastemu Maja na posadzie, Lorie ujrzał się zachwianym dopiero po odjeździe Mac-Mahona, lecz udało mu się jeszcze pozostać, za sprawą nowego, prefekta p. Chemineau, byłego adwokata z Bourges. Ten człowiek przebiegły i zimny, nadzwyczaj giętki, o dziewięć lat starszy od Lorie, był dla niego, wówczas radcy podprefektury, owym typem idealnym, którego młodzi ludzie w początkach życia, prawie bezwiednie starają się naśladować. W tym wieku bowiem staje się to potrzebnem, koniecznie kogoś obrać sobie za wzór. Naśladował grę jego twarzy, przyswoił sobie jego poważną i dyplomatyczną minę, jego uśmiech zagadkowy, kształt faworytów, nawet sposób bawienia się binoklem. Gdy się w daleko późniejszym czasie spotkali w Algierze, panu Chemineau zdawało się, iż widzi własny obraz z młodych lat lecz z wyrazem naiwnym i szczerym w oczach, czego pan prefekt nigdy nie posiadał. Temu to pochlebnemu podobieństwu, Lorie zawdzięczał protekcyę tego starego kawalera, który był równie suchy, skrzypiący i nieubłagany jak arkusz stemplowego papieru, na jakich niegdyś, prowadzone sprawy pisywał.
Na nieszczęście, po kilku latach pobytu w Cherchell, pani Lorie zachorowała. Uległa ona jednej z tych chorób, które zabierają ze świata dużo kobiet w kwiecie wieku. Złe prędko się rozwinęło w skutek klimatu podbudzającego, w którym wszystko dojrzewa, z przerażającą szybkością.
Blizka śmierć groziła w razie gdyby chora nie powróciła niezwłocznie do Francyi, której klimat wilgotny mógł przedłużyć, a nawet i zbawić życie, tak drogie dla całej rodziny. Lorie chciał prosić o tranzlokacyę, ale pan Chemineau na to nie zezwolił. Ministeryum zapomniało o nim, gdyby się odezwał, groziło mu to niezawodną zgubą.
— Czekaj pan cierpliwie, mówił, jak się wybiorę do Europy, to wezmę cię z sobą.
Biedna kobieta pojechała sama i schroniła się w Amboise w Turanii, do krewnych dalekich. Nie mogła nawet zabrać z sobą dzieci. Starzy państwo Gailleton nigdy nie mieli dziatwy, więc ją nienawidzili i obawiali się jej w swym ciasnym i czyściutkim domku, jakby chmury szarańczy lub innych szkodliwych owadów. Trzeba się było odważyć na rozłąkę, otwierały się bowiem bardzo pomyślne widoki pobytu pod cudownem niebem, prawie na łonie rodziny, z utrzymaniem daleko tańszem niż w hotelu.
Zresztą zdawało się, że taki stan rzeczy niepotrwa długo, ponieważ Chemineau nie był człowiekiem, któryby chciał butwieć w Algieryi.
— A ja z nim razem popłynę do Europy, mówił sobie Lorie-Dufresne, chwytający w lot, słowa swego zwierzchnika.
Tak upływały miesiące. Chora rozpaczała zdala od męża i dzieci, wystawiona na idyotyczne dokuczania swoich gospodarzy i na dotkliwe cierpienia fizyczne. Co tydzień słała za morze listy rozdzierające, z jednym zawsze krzykiem: mój mężu, moje dzieci!” Każdy czwartek, jako dzień pocztowy, wstrząsał aż do końca faworytów, biednym podprefektem, wyglądającym zjawienia się statku pocztowego.
Po ostatniem wezwaniu boleśniejszem od innych, odważył się na wielkie przedsięwzięcie.
„Pójdę do samego ministra, pomyślał, będzie to daleko skuteczniejsze od listu. Będę mógł przynajmniej odezwać się za sobą, bronić swej sprawy; zresztą łatwiej jest pisać wyrok śmierci zaocznie, niżeli wobec skazanego”. Lorie miał słuszność rozumując w ten sposób. Na szczęście ministrem był wówczas zacny człowiek, którego polityka nie wyziębiła jeszcze do szpiku kości. Ze wzruszeniem wysłuchał on tej historyi, rzuconej pośród mnóstwa jego papierów rządowych, mających za cel ambitne widoki.
— „Wracaj do Cherchel, mój kochany panie Lorie, przy pierwszym ruchu urzędników, będę miał twój interes na pamięci.
O jakże uradowany był podprefekt, gdy wyszedł po za kratę placu Beauvau, gdy wskoczywszy do fiakra, kazał się zawieść na kolej, aby się nie spóźnić na pospieszny pociąg, odchodzący do Touraine.
Przybycie do Grailletonów było mniej radosne.
Żona powitała go na szeslongu, z którego już wstawać nie mogła. Leżąc tam, przepędzała dnie całe, wpatrzona w wielką wieżę zamku Amboise, której, grube i zczerniałe mury, wiecznie sterczały przed smutną samotnicą. Od niejakiego czasu niemieszkała w domu Gailletonów, lecz obok u ich „odźwiernego”, którego obowiązkiem było pilnować winnicy, dotykającej do ogrodu.
„Ponieważ choroba wzmagała się, pani Grailleton obawiała się o swoją podłogę i swoje meble, przedmioty jej ciągłej troskliwości. Mogłoby się coś rozlać, ziółka albo oliwa z lampki nocnej. Od świtu do nocy, stara ta jejmość nie wypuszczała z rąk pióra do spylania, szczotki i kawałka wosku. Jak froter ciągle czyściła i wycierała posadzkę; zdyszana, prawie zawsze na czworakach, w szkaradnej zielonej spódnicy, zajętą była jedynie utrzymaniem ukochanego gniazdka, które mogło służyć za typ Turańskiego domu: czyściutki był, bielutki, z czerwonym geranium na każdem oknie.
Pan Gailleton, był prawie takimże samym tyranem dla swego ogrodu. Prowadząc podprefekta do chorej żony, kazał mu podziwiać równość grzęd i połysk kwiatów, jak gdyby je pióro jejmości musnęło.
— Pojmujesz dobrze, kuzynku, iż puścić tu dzieci, było niepodobieństwem... Otóż jesteśmy u kuzynki... Znajdziesz ją strasznie zmienioną.
W istocie tak było: twarz miała wybladłą, policzki zapadnięte jakby nożem wyżłobione; ciało zdawało się mniejsze i wykrzywione pod długą i fałdzistą suknią. Lorie niezauważył tego jednak odrazu, bo z radości oglądania drogiego męża, tak była rumiana, młoda i pełna życia, jak kiedy miała lat dwadzieścia. Jakiż to był uścisk serdeczny, skoro pozostali sami, po odejściu Gailleton’a do ogrodu. Nakoniec miała go już przy sobie, nie umrze przecież nie uścisnąwszy chociaż jego jednego. A dzieci — Maurycy, Panny? Sylwanin — czy ich dobrze dogląda? O jakże musiały urość! Co za niegodziwi ludzie, że jej nie pozwolą mieć przy sobie chociaż małą Fanny!
Potem cichutko, prawie szeptem z powodu zgrzytania grabi Gailleton’a pod oknem, zaczęła prosić:
— O! weź mnie, zabierz mnie ztąd! Żebyś ty wiedział, jak ja się tu nudzę sama jedna, jak mnie przytłacza ta ogromna wieża! Zdaje mi się, iż to ona przeszkadza mi was widzieć! A jakże dokuczliwe jest samolubstwo tych starych maniaków; jak się niepokoją o należność swoją, gdy się jeden dzień spóźni; cukier, chleb wydzielano mi. Odźwierna uraża mnie, przenosząc na łóżko.
Wszystko to opowiadała dla ulżenia całorocznym cierpieniom.
Lorie uspakajał ją, przekonywał z tą swoją poważną miną, lecz w głębi duszy bardzo był wzburzony i zaniepokojony. Powtarzał ciągle zapewnienie ministra. „Przy pierwszym ruchu” a od niejakiego czasu często on się powtarza. Za miesiąc, za tydzień, a może jutro, nominacyę moją umieszczą w „Officiel.”
Potem następowały przenosin projekta, widziadła szczęścia, zdrowia, powyższeń w służbie, dostatku, jakie zdolny był sobie wytworzyć ów chimeryk zabłąkany w administracyi, który przejął od p. Chemineau, tylko wygoloną brodę i minę urzędową. Ona go słuchała z głową opartą na jego ramieniu; łudziła się, starała się wierzyć, chociaż wstrząsał nią ból szarpiący.
Nazajutrz, w jeden z tych rozkosznych poranków z nad brzegów Loary, jedli śniadanie przy otwartem oknie. Chora leżała jeszcze w łóżku, mając portrety dzieci przed sobą. W tem zaskrzypiały wschody w tym wieśniaczym domku, pod ciężko kutemi trzewikami kuzyna. Trzymał on w ręku gazetę „Officiel, ” którą prenumerując z nałogu, jako dawny kancelista sądu handlowego, czytał z poszanowaniem od początku do końca.
— Ruch się już rozpoczął... Jesteś wydalony.
Powiedział bez ogródek, straciwszy poważanie, jakie miał w wigilię tego dnia, dla wyższego urzędnika w państwie. Lorie schwycił gazetę, lecz upuścił ją natychmiast, aby do żony pobiedz, której twarz śmiertelną bladością się okryła.
— To nic, to nic... — wołał — pomylili się... to jakieś nieporozumienie...
Pospieszny pociąg odchodził. Za cztery godziny mógł Lorie być u ministra, gdzie się wszystko wyjaśni. Lecz widząc żonę tak zmienioną, z oznakami śmierci na twarzy, przeląkł się, chciał czekać wizyty doktora; lecz ona rzekła:
— Niе, jedź zaraz, natychmiast.
Ażeby się dał nakłonić, przysięgała że jej lepiej i przy rozstaniu, tak mocno objęła go rękami, że go to nieco uspokoiło.
Tego dnia Lorie-Dufresne przybył zapóźno na plac Beauvau. Nazajutrz nieprzyjmował minister. Na trzeci dzień, skoro go wpuszczono, po parogodzinnem oczekiwaniu, ujrzał się nie przed ministrem, lecz przed Cheminau, siedzącym w żakietce, zupełnie jak u siebie w domu.
— Tak, tak mój kochany, to ja, jestem tu u siebie... Byłbyś i pan także, gdybyś mnie słuchał. Ale nie, tyś się wolał zgubić... Skorzystaj pan z tej nauki!...
— Zdawało mi się... obiecano mi...
— Minister postąpił tak pod przymusem. Pan byłeś ostatnim podprefektem z szesnastego maja, odezwałeś się: „oto jestem ”, a zatem...
Stali jeden naprzeciw drugiego, z jednakowemi faworytami co do długości i kształtu; podrzucając binokle tymże samym sposobem, lecz tak się od siebie różnili, jab kopja różni się od obrazu mistrza.
Lorie myślał o żonie i dzieciach. Ta posada była ich jedynym środkiem do życia.
— Co robić? — zapytał przytłumionym głosem.
Chemineau prawie się ulitował nad nim; prosił ażeby przychodził do ministeryum od czasu do czasu.
— Mając sobie powierzoną dyrekcyę nad prasą — rzekł — będę mógł kiedyś dać panu zajęcie w biurach.
Lorie powrócił zrozpaczony do hotelu, oczekiwała go tam depesza z Amhoise: „Przybywaj jak najprędzej... ona umiera.”
Lecz napróżno się spieszył, został wyprzedzony przez istotę bieżącą daleko prędzej. Gdy przybył na miejsce, żona już umarła; umarła samotna, pomiędzy dwojgiem Gailletonów, zdaleka od wszystkiego co kochała, z troską o jutro dla drogich swych istot, rozproszonych po świecie. — O! polityko bez wnętrzności.
Obietnica p. Chemineau, zatrzymała go w Paryżu. Zresztą, pocóż miał wracać do Afryki? Sprowadzeniem dzieci i uregulowaniem niektórych rachunków, mogła się zająć bona, również jak upakować papiery osobiste, książki i odzież. Wszystkie zaś inne ruchomości: bielizna i kredens, były własnością skarbu państwa.
Sylwanirze można było zaufać, gdyż od lat dwunastu służyła mu wiernie. P. Lorie, podówczas radca prefektury w Bourges, ugodził ją, za mamkę do pierworodnego dziecka. Było to wkrótce po przykrem przejściu, jakiemu dziewczęta wiejskie często ulegają. Uwiedziona przez ucznia szkoły artyleryjskiej, została porzuconą z dzieckiem, które niedługo żyło.
Proste uczucie ludzkości, zostało wówczas wynagrodzone. Ta czerstwa i piękna dziewczyna, zniechęcona smutnem doświadczeniem do miłości — miłość dla niej, to nosze i szpital — dumną była że służy u dygnitarza w haftowanym mundurze stosowanym kapeluszu.
Dzięki swej zaradności, podołała Sylwanira tej dalekiej podróży i dołożywszy własne oszczędności, załatwiła nawet wszystkie obrachunki.
Kiedy wysiadła z wagonu i wydobyła się z pośród tłumu, trzymając za ręce dwoje sierot ubranych w nowiutką żałobę, nastąpiła chwila bolesnego wzruszenia, rozegrał się jeden z tych dramatów, jakie się często zdarzają na dworcach kolei, pośród turkotu taczek, potrącaniu tragarzy i celników. Lorie byłby rad trzymać się ostro, udawał że go tylko pospolite drobiazgi zajmują, niechciał się popisywać z boleścią przed ludźmi, on mający faworyty à la Chemineau, ale łzy płyną mimo jego woli i zraszają najobojętniejsze wyrazy.
— A rzeczy? — łkając, pytał Sylwaniry.
Ona zaś, jeszcze bardziej wzruszona, odpowiada że ich było za dużo, więc poleciła Romanowi, żeby je wyprawił towarowym pociągiem.
— O! jeżeli Romanowi... — chciał powiedzieć — on z pewnością dobrze to załatwi, lecz łzy niepozwoliły przemówić.
Dzieci nie płakały: bo znużyła ich długa podróż; zresztą za małe były, żeby pojmować swą stratę i wiedzieć, jak to smutno, nie módz się odezwać „mamo” do tej, która wszystko przebacza.
O jakże Paryż wydał się ponury tym biednym algierczykom, którzy nagle przeszli od lazurów nieba, słońca, życia dostatniego, do pokoiku na trzeciem piętrze w hotelu przy ulicy Mail, z gołemi, zapleśniałemi ścianami i nędznem urządzeniem. Obiady jadali przy ogólnym stole, pośród nieznanych osób, gdzie nawet mówić nie było im wolno. Jedyną rozrywką, była przechadzka pod parasolem z boną, która żeby nie zbłądzić, nie śmiała puszczać się dalej, jak na plac Zwycięztw.
Ojciec tymczasem szukał bezustannie zajęcia, żeby mieć o czem czekać pomieszczenia w ministeryum.
Jakież to miało być zajęcie?
Kto spędził lat dwadzieścia w administracyi, ten jest wyczerpany i niejako skołowaciały poważną na pozór, a czczą w gruncie pracą, tak że do niczego już nie jest zdolny.
Nikt lepiej od niego nie umiał napisać listu urzędowego, w którym idzie o to, żeby frazesa były zaokrąglone i bezbarwne; żeby nie nazywać rzeczy właściwym wyrazem, a głównie żeby dużo mówiąc nic nie powiedzieć.
Nikt tak dokładniej nie znał formułek pozdrowień hierarchicznych: jak pisać do prezesa, do biskupa, naczelnika korpusu, do „kochanego kolegi.“
Nikt nie umiał tak wysoko trzymać sztandaru administracyi, wobec magistratury swego nieprzejednanego wroga; nikt nie miał takiego zamiłowania do biura, aktów, nagród, zielonych tek, regestrów. Nikt nie był tak utalentowanym do oddawania wizyt popołudniowych pani prezesowej, pani generałowej; gdzie stojąc obróconym plecami do kominka, z uchylonemi połami ubrania, wywiązywał się z frazesów zawiłych, nigdy się nie kompromitując i zwykle się zgadzając ze zdaniem ogółu. Nikt nie był tak brutalny w pochlebstwie, ani tak delikatnie nie oponował: „Za pozwoleniem.,.” z podniesionemi w górę binoklami.
Nikt tak nieprezydował przy odgłosie muzyki i werblu, na radach rewizyjnych, na komitetach rolniczych lub rozdawnictwie nagród. Nikt tak nie przytoczył wiersza z Horacyusza, albo dowcipu Montaigne’a. Nikt tak nie modulował głosu, przemawiając do dzieci, rekrutów, księży lub robotników, do mniszek czy do wieśniaków, krótko mówiąc: stosownie do wszystkich odcieni, póz i min postaci administracyjnych. Jeden Chemineau mógł tylko w tej sztuce, wyrównać Lorie-Dufresne’owi.
Lecz na co mu się to wszystko przyda obecnie? Nie jest że to okropne, aby w czterdziestym roku życia, prócz teatralnych gestów i pustych fraz, nie mieć nic do wyżywienia dzieci?
Wyczekując posady w ministeryum, ekspodprefekt zmuszony był szukać pracy w agencyi kopiowania sztuk dramatycznych.
Z tuzin przepisywaczy siedziało przy ogromnym stole, w antresoli przy ulicy Montmartre, tak ciemnej, że się tam cały dzień gaz palił. Pisali w milczeniu, prawie nieznając się pomiędzy sobą. Taka tam była mieszanina rozmaitych stanów, jak w szpitalu albo przytułku nocnym. Wszyscy byli znędzniali, zgłodzeni, z gorączkowym wzrokiem, z dziurawemi łokciami, cuchnący ubóstwem lub czemś gorszem. Czasami zjawiał się jaki dawny wojskowy, schludnie ubrany, syty, z żółtą wstążeczką orderową. Chciał on zarobić w popołudniowych godzinach trochę grosza, ażeby tem zwiększyć pobieraną emeryturę.
Wszyscy pisali jednakowym, okrągłym charakterem, na gładkim papierze, aby się pióro prędzej posuwało, na jednakowego formatu arkuszach — dramata, komedye, wodewile, operetki czarodziejskie sztuki — z głową pochyloną, bezmyślnem okiem, machinalnie, jak woły robocze.
W pierwszych dniach, Lorie’go zajmował ten rodzaj pracy. Bawiły go tysiączne intrygi, wychodzące z pod jego pióra, błazeństwa wodewilu, różne przygody dramatu społecznego, w którym adulterya służy za temat wiekuisty.
— Zkąd oni to wszystko biorą? — myślał czasami, zdumiony takiem mnóstwem okoliczności zawiłych i przechodzących po za obręb zwyczajnego życia.
Dziwiła go także mnogość sutych uczt, wyprawianych w sztukach teatralnych, z szampanem, homarami, pasztetami i dziczyzną. Ludzie nie rozmawiają tam inaczej jak z pełnemi usty, podwiązani serwetą. Przepisując te szczegóły, on sam zwykle zjadał na śniadanie obwarzanek za dwa sous, który ukradkiem kruszył w kieszeni. Odtąd był przekonany, że między światem i sceną, nie ma żadnego związku. Praca ta przynosiła mu trzy lub cztery franki dziennie. Zarabiałby dwa razy więcej, gdyby wieczorem mógł pisać w domu; lecz na nieszczęście rękopismu nikomu niepowierzano. Niestety, bywały i bezrobocia.
Dodajmy jeszcze ciągłe durzenie dyrektora Chemineau, wzrastające rachunki hotelowe i trzysta franków opłaty za transport, mających przybyć rzeczy.
Trzysta franków za pakunki! Niechciał temu wierzyć, lecz przestał się dziwić, ujrzawszy na składzie w Bercy, cały szereg skrzyń i kufrów pod swoim adresem.
Sylwanira zebrała rupiecie, starą odzież, papiery, wszystko czego się pozbywają urzędnicy za każdą tranzlokacyą; wszystko co się uzbierało niepotrzebnego u podprefekta w ciągu dziesięcioletniego pobytu na jednem miejscu: niekompletne książki prawne, broszury o eukaliptusach i filoxerze; suknie nieboszczki „mojej biednej pani”, nawet stare kepi z galonami, wysadzane perłową masą rękojeści od szpad mundurowych. Z tego wszystkiego, możnaby było założyć sklep z tandetą: „Pod dymisyonowanym podprefektem”. Rzeczy te były przez Romana upakowane mocno, obwiązane, opieczętowane i zabezpieczone przeciw wszelkim wypadkom tak lądowym jak morskim.
Jakże to pomieścić w hotelu? Trzeba było szukać mieszkania: wynalazł wtedy ów parter na ulicy Val-de-Grâce, który go znęcił swą ciszą, prowincyonalnym wyglądem domu i ulicy, sąsiedztwem Luksemburgskiego ogrodu, gdzie dzieci mogły używać powietrza.
Przenosiny odbyły się wesoło. Dzieci z radością otwierały paki, odnajdowały ulubione przedmioty, jako to: książki, lalkę Fanny, warsztacik stolarski Maurycego. Po czczem życiu hotelowem, nastąpiła uciecha koczującej egzystencyi.
Tyle tam było rzeczy zbytecznych, a tak wiele brakowało prawdziwie potrzebnych! Świecę palić musieli we flaszce od wody kolońskiej, a gazet używać zamiast talerzy.
Pierwszego wieczoru było dużo wesołego śmiechu. Kiedy po bardzo szczupłym obiedzie, rozłożono materace, paki usunięto w kąt, — Lorie Dufresne, przed pójściem spać, ze świecą w ręku, rozejrzał się po swojem nowem gospodarstwie, wyglądającem jak skład towarów i powiedział słowa, doskonale malujące obecny ich stan:
— Trochę pusto, ale za to jesteśmy u siebie.
Nazajutrz było nieco smutniej. Policzywszy koszta przenosin, opłacenie z góry komornego, Lorie przekonał się, że już wyczerpał swój fundusz, uszczuplony jeszcze przedtem, rachunkiem Gailleton’à, podróżami, pobytem w Paryżu, zakupieniem małego miejsca na cmentarzu w Amboise, bardzo małego, dla kogoś co na świecie niewiele miejsca zajmował.
Pomimo to wszystko, zima się zbliżała, zima, jakiej w Algieryi nie znają, a dzieci niebyły zaopatrzone ani w odzież ani w obuwie.
Na szczęście mieli oni Sylwanirę. Poczciwa ta dziewczyna umiała podołać wszystkiemu: prała, krajała, przerabiała szczątki przeszłości, czyściła pańskie rękawiczki, naprawiała drutem lornetkę, gdyż były urzędnik, dbał zawsze o pozory. Ona to handlowała z tandeciarzami z ulicy Monsieur-le-Prince, z bukinistami z ulicy Sorbonne, sprzedając im stare książki i broszury i droższe jeszcze relikwie, to jest, galowe mundury podprefekta, srebrem haftowane.
Jeden z tych urzędowych łachmanów, którego niechciano kupić z powodu starości, służył panu Lorie za szlafrok, dla zaoszczędzenia jedynego garnituru, jaki miał od wyjścia. Był to ciekawy widok, jak Lorie trzęsąc się od zimna, w swoim paradnym, haftowanym łachmanie, biegał dla rozgrzania się po pokoju; Sylwanira natężała wzrok przy jednej świecy, a dzieci spały w pakach, zamienionych na łóżka, aby je ochronić od chłodu pokoju.
Chociaż Lorie-Dufresne nieraz kopiował sztuki dramatyczne osobliwe i niezwyczajne, jednak nie zdarzyło mu się napotkać równie dziwacznych.