<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ELINA EBSEN.

U pań Ebsen, Babunia siedząc przy swoim oknie, pilnie śledziła każde poruszenie sąsiadów z dołu: Dla tej wiecznie zajętej szydełkową robotą staruszki, której trzęsące się ręce gubiły oczka i upuszczały ciągle Andersena na ziemię, ulica służyła za jedyną rozrywkę. Ale się tam niewiele ludzi snuło, czasami tylko przeszedł dozorca szpitalny w białych epoletach, uczeń w haftowanym kołnierzu, albo dwie siostry miłosierdzia w kornetach ze skrzydłami. Ponieważ jednak wszystkie te codzień się ukazujące postacie bynajmniej nie budziły ciekawości, przybycie państwa Lorie było pożądanem urozmaiceniem.
Babunia znała godziny biurowe ojca, wiedziała kiedy sługa chodzi na miasto i w które dnie zjawi się człowiek z koszem. Najwięcej zajmowała staruszkę dziewczynka, kiedy zziębnięta tuliła się do swej opiekunki, lub też skakała przez kałużę, cienkiemi nóżkami, w krótkiej sukience.
Staruszka podejrzywała, iż bona musi być złą, kobietą. Poznawszy doskonale ubranie małej, jej dwie sukienki żałobne z wyparskniętym obrąbkiem u dołu; wykręcone buciki, godzinami całemi z oburzeniem o tem myślała. „Któż to widział? Oni okaleczą to dzieciątko... jakby to co trudnego było, wyprostować obcasy.
Śledziła, czy też dziewczynka ma na sobie płaszczyk; niepokoiła się gdy w deszcz wyszła z domu i dopiero wtenczas była zadowolona, kiedy Berryszonka, trzymając dzieci za ręce, ukazała się na rogu ulicy i bulwaru Saint-Michel, pomiędzy dwoma stadkami gołębi, czekając z obawą, prawdziwej prowincyałki, na przejazd powozów.
— Idźcież prędzej... przechodźcie... — pomrukiwała staruszka, jakby ją mogli usłyszeć i przez szybę dawała znaki ręką.
Pani Ebsen bardziej romantyczna i sentymentalna, wolała pana Lorie. Interesowała się jego pięknym układem, szeroką krepą na kapeluszu. Niewidując nigdy żony, odgadywała, że tylko co owdowiał. Było to przedmiotem długich rozmów tych kobiet.
Elina cały dzień zajęta lekcyami, mało wglądała w sprawy domowe pana Lorie, lecz drobne dzieciny pozbawione matki, osamotnione wśród Paryża, przejmowały ją litością. Przy każdem spotkaniu, uśmiechała się do nich, starając się zaznajomić z niemi, pomimo niechętnej temu Berryszonki. W wigilijny wieczór Bożego Narodzenia, „Juzeaften” Duńczyków, który panie Ebsen zawsze obchodziły uroczyście, zeszła na dół, zaprosić dzieci, aby wraz z innemi rówieśnikami, przyszły skosztować „risengrood” i innych słodyczy, wiszących na świątecznej choince, śród zapalonych świeczek i latarek.
Łatwo sobie wyobrazić zmartwienia tych malców, przyczajonych za Sylwanirą, niewpuszczającą gościa za próg, gdy odpowiedziała, że dzieci do nikogo nie chodzą, ponieważ pan zabronił. Z bólem serca, słyszały, biedactwo! — cały wieczór ponad sobą śpiew, fortepian, okrzyki radośne i głuchy sztuk bucików drepcących dokoła pięknej choinki.
Pan Lorie osądził, iż w tym razie Sylwanira zbyt skrupulatnie spełniła jego rozkazy i dlatego nazajutrz, zaleciwszy aby ubrała dzieci, poszedł z niemi na górę do tych pań.
Wszystkie trzy były w domu; ceremonialne wejście dawnego podprefekta, głębokie ukłony malca i siostrzyczki, wywarły pewne wrażenie na tych dosyć prostych kobietach. Lecz dzięki miluchnej Fanny, wkrótce pękły pierwsze lody.
Maleńka była uradowana, że widzi pannę, która się tak mile do niej zawsze uśmiechała i tę staruszkę, przyglądającą się im przez okno. Elina wzięła dziewczynkę na kolana; nakładła jej do kieszonek cukierków pozostałych od wczoraj i weszła z nią w rozmowę:
— Siedem lat!... To już duża z ciebie panienka! Pewnie już chodzisz do szkoły?
— O jeszcze nie, jeszcze nie, wtrącił żywo ojciec, jakby się obawiał, zbyt szczerej odpowiedzi dziecka. Ona jest bardzo delikatna, nie można jej wysilać. Chłopiec to co innego, zdrowie z niego tryska, w sam raz do jego powołania.
— Jakiż zawód obrałeś pan dla niego? zapytała pani Ebsen.
— Marynarza, odrzekł ojciec bez wahania, po szesnastym roku, wstąpi do szkoły Morskiej. Zwracając się natychmiast do malca, zgarbionego na krześle, wyprostował go, wołając ostro: „Cóż Maurycy!... Bordo!...
Ma wspomnienie tego okrętu do ćwiczeń w Szkole Morskiej, oczy Fanny zabłysły dumą; co się zaś tyczy przyszłego ochotnika marynarki, to gniótł niemiłosiernie ozdoby swojej czapeczki i schylał nos ku ziemi, ten nos dziecięcy, który rosnąc szybko, zdaje się mówić do innych części ciała: „Rośnijcie sobie, ja was zawsze wyprzedzę”. Posłyszawszy Bordo, wykrzyknął z zachwytem: ach! i zamilkł, jakby przytłoczony wrażeniem.
— Powietrze Paryża oddziaływa na niego, powiedział pan Lorie, ażeby wytłómaczyć tę onieśmieloną minę. Potem zaczął opowiadać, że się tylko przejazdem znajdują w Paryżu, dla załatwienia niektórych interesów, dla tego nawpół się urządzili i brakuje im niejednej drobnostki... Wszystko to mówił tonem światowca, z kapeluszem opartym na biodrach, kręcąc lornetkę na końcu palca.
Frazesa jego były zaokrąglone, poparte odpowiednim ruchem ramion i uśmiech znaczący, dyplomatyczny, rozjaśniał z lekka regularną, poważną twarz. Pani Ebsen wraz z matką, były nim olśnione.
Elinie wydał się wprawdzie nienaturalnym, ale ją wzruszył głos przytłumiony i jakiś ochrypły, prostota, gdy wspomniał po cichu śmierć żony; w tej chwili wyglądał jakby inny człowiek.
Chociaż ubrano Fanny w co tylko miała najlepszego, jednakże, dużo było cer na haftowanym kołnierzyku i z farbowanej wstążki przy kapeluszu zmiarkowała, iż pomimo pięknych frazesów ojca, nie są oni bardzo zamożni, uczuła współczucie dla nich, nie podejrzywając o ile ich nędza była zupełną i srogą.
W kilka dni po tej wizycie, Sylwanira zadzwoniła do drzwi tych pań. Fanny zachorowała nagle, a więc w nieobecności pana, przejęta trwogą, udała się tam jako do jedynych osób, które choć trochę znała. Elina z matką prędko zbiegły na dół i obie osłupiały na widok pustych trzech zimnych pokoi, bez firanek i mebli; ale pełnych stosów ksiąg, podartych i starych papierów, wyglądających z zielonych kartonów, których było mnóstwo we wszystkich kątach.
Tu i owdzie rozrzucone były nieliczne sprzęty kuchenne, parę materacy zwiniętych leżało na ziemi, ogromna moc pak rozmaitych rozmiarów. Niektóre były nawet napełnione starzyzną, inne całkiem puste; zastępowały one meble. Jedna z nich przewrócona dnem do góry, z napisem na czterech rogach „ostrożnie”, służyła za stół, na niej były talerze, kawałki chleba i sera, szczątki śniadania. Inna służyła za łóżko dziewczynce, która trzęsła się od zimna, wśród tych czterech desek, wyglądała jakby nieboszczka w trumnie; taka była blada i nosek tak był zaciśnięty. Obok niej przyszły wychowaniec Borda, zanosił się od płaczu, zakrywając twarz czapeczką z godłami!
Rozkład pokoi był taki sam jak na pierwszem piętrze; ale jakaż różnica między salonikiem eleganckim i cieplutkim pani Ebsen, a tą psiarnią! Serce Eliny pękało z bólu, czuła coś nakształt wyrzutu sumienia, że mogła żyć obok takiej nędzy, niepodejrzywając jej nawet.
Zarazem przypominał się elegancki pan Lorie, kiedy bawiąc się lornetką, z niechcenia, napomknął: że im brakuje niektórych drobnostek.
Tak pewnie brakuje niektórych, jak naprzykład: ognia, wina, ciepłego ubrania, prześcieradeł, obuwia. Jednakże dzieci czasami umierają z braku podobnych drobnostek.
— Prędko po doktora!
Na szczęście wojskowy doktór, syn pastora Aussandon, od kilku dni bawił na urlopie u rodziców. Pani Ebsen pobiegła po niego; tymczasem Elina zajęła się urządzeniem pokoju przy po mocy Sylwaniry, która zupełnie straciła głowę. Uderzała ciągle o coś łóżkiem żelaznem, które naprędce zniesiono z góry; upuszczała polana, których Babunia nakładła do fartuszka, ciągle tylko powtarzała:
— Co pan na to powie?.
— Cóż? — spytała Elina, oczekująca w drugim pokoju skutku badań chorej przez doktora, niepokazując się nawet, póki galonowane kepi jego, nie zniknęło, wśród gęstej mgły ogródka.
Dobra pani Ebsen, promieniała z radości.
— Nic ważnego... gorączka żółciowa. Kilka dni spoczynku i starań, a będzie zdrowa. Otóż zdaje się, że jej lepiej, od czasu jak ma wygodne łóżeczko.
Potem nachylając się do ucha córki, rzekła:
— Tak się serdecznie o ciebie rozpytywał... zdaje się, że chyba stracił nadzieję...
— Biedny chłopiec! westchnęła Elina, zajęta otulaniem chorej na białem łóżeczku, które niegdyś jej samej służyło.
Chora zwracała ku niej, zgorączkowane oczęta z uśmiechem; jednocześnie Elina, uczuła na ręku wilgotne ciepło, jakby liżącego psa. Była to Sylwanira, która płacząc z radości dziękowała jej ustami — bez słów. Ta dziewczyna nie była chyba złą, jak się zdawało Babuni... Gdy pan Lorie wrócił wieczorem do domu, Fanny spała spokojnie, po za muślinową firaneczką.
Wesoły ogień palił się na kominku, u okien wisiały białe firanki, postawiono stół, fotel, a mleczna lampa wisząca u sufitu, rzucała światło do koła. W całym pokoju dziecka, lecz tylko tam, czuć się dawało, jakby tchnienie macierzyńskiej opieki, umiejącej wszystko uprzyjemnić, wszystko przewidzieć.
Od tego dnia, zawiązały się poufne stosunki pomiędzy temi dwiema rodzinami.
Panie wzięły w opiekę Fanny. Co chwila wołały ją do siebie i zawsze wracała do domu z jakimś podarkiem: to jej kupiono ciepłe mitynki na rączęta, nieprzyzwyczajone do chłodu zimowego, to kalosze, to wełnianą chusteczkę. Elina wracając wieczorem z lekcyi, brała ją do siebie, aby zwolna oswajała się z nauką. Pozostawiona przez długi czas pod wyłączną opieką służącej, miała ona główkę pełną tylko czarodziejskich bajek. Pomimo delikatnej powierzchowności, wyglądała z ruchów i z mowy, jak dziecko przez zbyt długi czas oddane opiece mamki wiejskiej.
Elina pozostawiając matce troski materyalne, starała się, wszelkiemi sposobami, odzwyczajać dziewczynkę od trzymania się Sylwaniry za spódnicę. Chciała jej przywrócić należne stanowisko panienki, nieobrażając jednak niczem drażliwości, kochającej i na wpół dzikiej Berryszonki.
Ale czegóż by nie dokazała ta Lina, dziewczę tak pełne wdzięku i słodyczy? Jedno jej słowo powiedziane u baronowej Gerspach, u której bywał Chemineau, sprawiło że natychmiast, cudem jakimś, znalazło się wakujące miejsce dla Lorie’go w biurach pana dyrektora. Pobierał tam dwieście franków miesięcznie, z potrącaniem zwyczajnej składki. Mógł się wprawdzie spodziewać czegoś lepszego, ale w każdym razie był to pierwszy krok do urzędowania, od którego usunięcie, równało się dla niego śmierci. Ale cóż to za radość mieć znowu do czynienia z papierami; otwierać i zamykać zielone teki, cuchnące pleśnią i wilgocią; czuć się kółkiem tej wielkiej i skomplikowanej, zawadzającej i zgrzybiałej maszyny, która się nazywa administracyą francuzką! Lorie-Dufresne odmłodniał w tym upragnionym żywiole.
A jakiż to był miły wypoczynek po całodziennej bieganinie za interesami; pójść z Fanny do pań Ebsen, do ich skromnego saloniku, gdzie obok ciężkich staromodnych mebli; konsol z czasów cesarstwa, przywiezionych z Kopenhagi i zegara elektrycznego, który nigdy nie szedł — tej przyczyny ich wszystkich nieszczęść — można było ujrzeć piękne krzesło roboty znakomitego tapicera i kosz do kwiatów, podarunki bogatych uczennic. Na tem wszystkiem koronki, roboty starej jejmości, w postaci obrusów, serwetek, zarzutek na fotele. Wszędzie uderzała białość, dziś już nie modna, lecz tak miła dla oka, zwłaszcza oczarowanego widokiem tych trzech kobiet: babki, córki i wnuczki, z których każda tak pięknie i z godnością wiek swój przedstawiała.
Podczas kiedy Elina zajęta była małą Fanny i jej książkami, Lorie rozmawiał z panią Ebsen; opowiadał o dniach minionej swej potęgi i o dawnej świetności, jak to jest zwyczajem upadłych potentatów.
Lubił on opisywać swoje wielkie czyny z czasów urzędowania, usługi wyświadczone kolonii, dzięki zdolnościom organizacyjnym. Nieraz przypominając sobie jaką mowę inauguracyjną, powtarzał całe ustępy, z ręką wyciągniętą ku urojonym słuchaczom.
— Wiele przestrzeni i wszystko do zrobienia!... oto godło nowych krajów, panowie...!
W kąciku Babuni, drzemiącej w okularach na nosie, lampa oświecała grupę daleko spokojniejszą. Fanny, pochyloną była nad książką, Elina, łagodnie, po macierzyńsku niejako, obejmowała jej kibić. Na zewnątrz o dwadzieścia kroków od cichej uliczki, na bulwarze Saint-Michel, ryczała i szumiała burza, panował zgiełk, dążących do Bullier’a, którego muzykę słychać było w czasie balów. Były to podwójne prądy Paryża skomplikowanego, w którym jest tyle wątków trudnych do rozwikłania.
W niedzielę wieczór, salon się ożywiał, zapalano świece na fortepianie i rozpoczynało się przy jęcie nielicznych przyjaciół. Nasamprzód, od czasu zaprowadzenia wieczorów, przybywały dwie rodziny duńskie, znane paniom Ebsen od czasu ich przybycia do Paryża; osoby ociężałe, z twarzami rozlanemi i bez wyrazu, siedzące nieruchomo, jakby martwe, dokoła salonu.
Potem zjawiał się pan Birk, młody pastor z Kopenhagi, przysłany niedawno do świątyni duńskiej na ulicy Chautchat. Elina, która za czasów starego pastora pana Larsen, w niedzielę grywała w kościele na organach, pełniła i teraz obowiązek bezpłatnej organistki, przy nowoprzybyłym; on zaś w zamian za tę usługę, miał sobie za powinność, oddać kilka ceremonialnych wizyt, chociaż nie było pomiędzy nimi rzeczywistej sympatyi. Tęgi ten mężczyzna o płowej brodzie, głowie regularnej i ospowatej twarzy, udawał przesadną powściągliwość w obejściu i w mowie. Rzeczywiście zaś, był to prosty karyerowicz, który wiedząc, że pastorowie w Paryżu żenią się bogato, obiecywał sobie podczas pobytu w Babylonie, zdobyć duży posag.
Z salonu pań Ebsen nie mógł w tym względzie skorzystać, gdyż goście tamtejsi byli to ludzie prości i niebogaci. Dla tego nigdy niebawiła tam długo ta spiczasta broda. Birk dawał uczuć że otoczenie to nie jest dość prawowierne dla niego. Co prawda, te panie, jako wielkie tolerantki, mało się zajmowały religią swych gości; panu Larsen nie przeszkadzało to jednak spotykać się tam przez długie lata z pastorem Aussandon.
Szanowny dziekan był oddzielony od swych sąsiadek tylko ogródkiem, w którym zawsze można go było widzieć, z nożem ogrodniczym w ręku, zginającego swą wysoką postać, nad krzakiem róż; za najlżejszym powiewem wiatru, maleńka, popędliwa pani Aussandon, czuwająca ciągle nad swoim mężem, wychylała głowę przez okno w czepku na bakier, z wojowniczą miną, wołając:
— Aussandon, czas do domu!
— Idę, moja droga.
Posłuszny był jej jak dziecko. Dzięki sąsiedztwu i tłómaczeniom, których pastor potrzebował W swoim czasie, do wykładów historyi kościelnej, rodziny te, weszły w ścisłe stosunki. Na jakiś czas, przed przybyciem Lorie’go, najmłodszy z synów Aussandon’a, Paweł, którego matka za zwyczaj nazywała „majorem”, oświadczył się o rękę Eliny.
Na nieszczęście lekarz wojskowy, prowadzi tułacze życie, ciągle jest w drodze; ażeby nieopuszczać matki i babki, Elina odrazu dała odmowną odpowiedź, nie pokazując nawet po sobie, ile ją to kosztowało. Od tego czasu stosunki się zmieniły: pani Aussandon unikała tych pań; kłaniały się sobie, lecz odwiedziny ustały. Wieczory niedzielne, były odtąd mniej ożywione, gdyż stary dziekan był wesół, a jego „Droga”, mówiła głosem tak tubalnym, że się cały salon wstrząsał; szczególnie kiedy się tam znajdowała Henryetta Briss i kiedy się wszczynała dysputa teologiczna.
Henryeta Briss, była to stara panna, mająca lat trzydzieści lub trzydzieści pięć, urodzona w Norwegii z rodziców katolików. Przebywszy dziesięć lat, w jednym z klasztorów w Chrystianii, zmuszoną była go opuścić, z powodu nadwątlonego zdrowia i od tego czasu, starała się powrócić do życia, które światowem nazywała.
Przyzwyczajona do klasztornej reguły, do niemego posłuszeństwa, utraciła wszelką rzutkość i odwagę odpowiedzialności. Życie było dla niej labiryntem, z którego wybrnąć nie mogła. Ciągle była przestraszona, wykolejona, piszcząca i wołająca pomocy, jakby ptaszę z gniazda wyrzucone. Jednakże, była to osoba inteligentna, wykształcona, mówiąca kilkoma językami, skutkiem czego z łatwością znajdowała miejsce nauczycielki tak w Rossyi jak i w Polsce, w bogatych domach. Lecz nigdzie nie zagrzała miejsca, drażniła i oburzała ją realność życia, od której biały welon Maryawitek, zasłaniający wzrok i zakrywający świat, przestał ją bronić.
— Będę praktyczną — powtarzała biedna dziewczyna, ażeby pokrzepić swe siły i torować sobie drogę życia.
Jednakże nie można było być mniej praktyczną jak ta istota, mająca twarz zwiędłą skutkiem cierpień żołądkowych, włosy tępo odrastające pod okrągłym podróżnym kapeluszem; ubrana w starzyznę swych pań, bogatą, lecz zniszczoną i nosząca nieraz w lecie przy jasnej sukni, garnitur futrzany. Pozostawszy katoliczką i gorliwą w praktykach kościelnych, zarazem była wolnomyślącą a nawet reakcyonistką. Łączyła w sercu skłonnem do uniesień, uwielbienie dla Garibaldiego i dla ojca Didon. Wygłaszała ideje i sprzeczności najniedorzeczniejsze, czem po krótkim czasie przestraszała rodziców swych uczennic i każdy raz odprawiona, przybyła do Paryża, jako do jedynego miejsca, gdzie jej było dobrze i gdzie oddychała swobodnie.
Bardzo często, kiedy przypuszczano, że jest umieszczona w Moskwie lub Kopenhadze, Henryeta zjawiała się szczęśliwa i wolna; najmowała umeblowany pokoik, poczem słuchała znakomitych kaznodziei, odwiedzała mniszki po klasztorach i księży w zakrystyach. Nie opuszczała żadnej prelekcyi na fakultecie teologicznym, robiła notaty, które potem porządkowała, gdyż marzeniem jej było umieszczać artykuły w gazetach katolickich. Najregularniej pisywała także do ojca Ludwika Veuillot’a, który jej nigdy nieodpowiadał.
Skutkiem tego, gdzie tylko była, a w szczególności na ulicy Val-de-Grâce, z powodu, iż to był dom luteranski, Henryeta Briss, wyczerpywała swoją werwę w dysputach, zapuszczała się w kontrowersa, cytowała teksty i chociaż wychodziła ztamtąd z zeschniętemi usty i podsiniałemi anemicznie oczami — czuła się szczęśliwą, iż mogła wygłosić swe wyznanie wiary.
Gdy się fundusz jej wyczerpie, co ją zwykle mocno zadziwiało, wyjeżdżała zrozpaczona, obejmowała pierwsze lepsze miejsce i całemi miesiącami nic o niej nie słyszano.
Kiedy ją Lorie poznał w salonie pani Ebsen, znajdowała się właśnie w stanie zubożenia: spostrzegłszy się zapóźno, musiała czekać odpowiedzi na listy, tymczasem zaś pomieściła się w klasztorze przy ulicy Cherche-Midi. Był to rodzaj biura rekomendacyjnego dla dziewcząt szukających służby. Jej ideje demokratyczne i zamiłowanie ludu, wystawiane tam były na ciężkie próby, wobec tych sług obłudnych i zepsutych, które się żegnały w kaplicy i przy wejściu do parlatoryum, ozdobionego fantastycznemi obrazami dróg męczeństwa, a w pokojach kradły, nuciły przy furcie uliczne, ohydne piosnki i idąc do ugody z interesantem, przykrywały białym czepkiem włosy przypinane szpilkami stalowemi lub gwiazdkam i z blaszek.
Co niedzielę u państwa Ebsen, których mieszkanie było za ciasne aby jej mogły dać przytułek, usta jej nie zamykały się od skarg, na tak trywialne otoczenie, lecz jej przyjaciółki chociaż kochały ją bardzo, odmawiały pomocy, ponieważ pieniądze przeznaczone na komorne lub życie, trwoniła zawsze na jakieś fantazye, na bohaterskie lub bezsensowne jałmużny.
Henryeta uwzględniała ich brak zaufania, ubolewała tylko, że nie może być praktyczną, jak np. Lorie, albo „droga Elina.”
— Niewiem, czym praktyczna — mówiła Elina uśmiechając się — ale staram się tak urządzać, aby jak najdłużej chcieć jednej rzeczy i spełniać z przyjemnością to, co spełnić powinnam.
— Otóż ja powinnam uczyć dzieci i uczę, ale nigdy mi to nie będzie sprawiało przyjemności. Najprzód nienawidzę dzieci. Trzeba się nachylać mówiąc do nich i robić się tak małą jak one, a to jest głupio.
— O Henryeto...
Lina patrzyła na nią z przestrachem, ona tak lubiła małe dzieci wszelkiego wieku: te co biegają, te co zaczynają czytać i te, co są jeszcze miękkim ciałkiem do pielęgnowania i całowania, ona, co zbaczała do Luksemburgskiego ogrodu, żeby usłyszeć ich krzyki, patrzeć jak się bawią przesypywaniem piasku łopatką; aby zatrzymać się przed malcami uśpionymi pod okryciem mamki, lub pod budką wózka; ona co się uśmiechała do wszystkich zaciekawionych ocząt, a jeżeli ujrzała jedną z tych delikatnych główek wystawionych na wiatr lub słońce, biegła do nierozważnej mamki, ażeby przykryła ręką lub parasolką, wołając:
— Piastunko, uważaj na dziecko!
Linie wydawał się potwornym ten brak uczucia macierzyńskiego w kobiecie. Zresztą, dość było spojrzeć na obie, aby odgadnąć różnicę usposobień. Lina zrodzona do macierzyństwa, małą miała główkę, szerokie biodra i twarz spokojną; Henryeta zaś, jakby siekierą wyrąbaną, pełną ostrych kątów, ręce miała długie, płaskie i twarz, jakie się widzieć dają na bardzo starych malowidłach, z pierwszych czasów sztuki.
Pani Ebsen odzywała się niekiedy:
— Powiedz mi, kochana Henryeto, dla czego zajmujesz się dziećmi, kiedy cię nudzą? Czemu nie wracasz do rodziców? Powiadasz, że są starzy, samotni; matka jest kaleką, a więc będziesz jej pomagała w gospodarstwie... zajmiesz się bielizną... trochę kuchnią...
— Toby na jedno wyszło, co wyjść za mąż, żywo przerywała Henryeta. Dziękuję! nie jestem stworzoną na gospodynię; mam wstręt do tych wszystkich, zajęć poziomych, które tylko palce zatrudniają.
— Myśleć zawsze można, odpowiadała Elina.
Lecz ta nie słuchając jej prawiła dalej:
— Zresztą moja rodzina jest biedną, będę dla niej tylko ciężarem... nakoniec są to chłopi, niezdolni mię pojąć.
Słowa te oburzały panią Ebsen.
— Otóż widzicie tych papistów z ich klasztorami. Niedość na tem, że porywają rodzicom córki i synów, naturalną podporę ich starości, jeszcze tępią w ich sercach pamięć uczuć rodzinnych. Nie ma co mówić, piękne są te wasze więzienia Pana Boga!
Henryeta Bris nie unosiła się, lecz broniła swego ukochanego klasztoru, argumentami na jakie się zdobyć mogła i tekstami. Przepędziła tam, rozkosznych jedenaście lat, jakby nie czując że żyje, nieodpowiedzialna za nic, unicestwiona w Bogu, bez samopoczucia. Przebudzenie się z tego snu, wydawało jej się ciężkiem i nużącem.
— Pani Ebsen, mówiła ona, wierzaj mi, iż w obecnym zmateryalizowanym wieku, nie ma innego przytułku dla dusz wybranych.
Dobra ta kobieta odchodziła od siebie.
— Czy się to godzi... czy się godzi... a więc wracaj do swego klasztoru... do tych próżniaczek, waryatek...
W tej chwili potop arpedżyj, zagłuszał ożywiającą się trochę dysputę. Duńskie posągi podpierające ściany, zbliżyły się do fortepianu. Elina swym głosem czystym, trochę za miękkim, śpiewała romans Chopina. Potem przychodziła kolej na Babunię, którą proszono o jakąś dawną skandynawską piosenkę, którą Lina w miarę śpiewu, tłómaczyła panu Lorie. Babunia wyprostowana na swym fotelu, drżącym głosem śpiewała pieśń, bohaterską króla Chrystiana:

„Stojąc koło wielkiego masztu, otoczony dymem”.

Lub też „smętną pieśń do dalekiej ojczyzn}’”.

„O Danjo, pełna pól, łąk zielonych, otoczona błękitem wód”.

Obecnie nie śpiewają u pani Ebsen. Fortepian milczy, świece w salonie zgaszone. Stara Dunka udała się do kraju, którego wspaniałych pól i łąk nieokalają błękitne wody, lecz są tak dalekie i rozległe, że nikt stamtąd niepowrócił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.