Gdyby nie ten zając

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Gdyby nie ten zając!
Pochodzenie Humoreski
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Gdyby nie ten zając!



Natura nie przeznaczyła mnie na pomocnika sekretarjatu Rady powiatowej w B. Przeciwnie, dała mi piękną parantelę, piękny wzrost, zgrabną figurę, mordercze wąsiki i oczy, o których powiem tylko tyle, że nie potrafił ich zniszczyć nawet pince-nez, którego używałem z obawy, iż zaniepokoję zbyt wielką liczbę serc niewieścich, gdybym rzucał w ich stronę spojrzenia nie osłabione cokolwiek izolującem pośrednictwem szkiełek. Nadto, ta sama przezorna matka przyroda dała mi herb Suche-Komnaty, a nazwisko Podtemereczyński, dosyć długie, abym mógł spoglądać z góry na każdego Szmita lub Bauera — czego też nigdy nie zaniechałem ilekroć mi się sposobność nadarzyła. Coraz wprawdzie rzadziej zdarza się dzisiaj spotkać ludzi umiejących cenić wartość dobrego gniazda, i jestem pewny, że gdyby nas jaki demokrata podsłuchał podałby nas wszystkich do gazet; ale między nami mówiąc, jeżeli się już kto „krótko“ nazywa, to niech się nazywa Pac albo Bal albo wcale nie. Jeżeli dodam do tego wszystkiego że dziś jeszcze tańczę przecudnie, a dzięki niezrównanej bonie, którą miałem za młodu, mówię po francuzku jak anioł, to każdy przyzna, że miałem warunki większego powodzenia w świecie niż to, którego doznałem.
Na nieszczęście los, którego na oko byłem faworytem, już od kolebki mojej nie szczędził mi także gorżkiej swojej ironii. Jakże bowiem nazwać to, że zrobił mię jedynakiem, a ojcu mojemu jeszcze przed mojem urodzeniem zabrał całą fortunę z wyjątkiem jakichś nędznych 40.000 złr., które nieboszczyk włożył oczywiście w większą dzierżawę na Podolu, jak to z dawien dawna bywało obyczajem szlacheckim gdy nie można było na własnym majątku żyć odpowiednio do stanu i urodzenia. Dzierżawa musiała iść dość źle, bo kiedy, wraz z jej upływem, zostałem sierotą, i kiedy mój wuj i opiekun, p. Michał Sumiński, zlikwidował krescencję i inwentarz, i popłacił ciężące na tem wszystkiem długi, zostało zaledwie tyle w jego rękach, że mógł mię na kilka lat oddać do przyzwoitego konwiktu we Lwowie, gdzie skończyłem gimnazjum.
Miałem jeszcze i cioteczno-rodzoną ciotkę, posiadającą jakiś kapitalik i bawiącą w domu pani Szczebiotynieckiej w Podumińcach, o dwie mile od Zaklęsłowic, majątku mojego wuja. Otóż gdy mi się udało wcale dobrze przebyć wynalezioną wówczas właśnie na utrapienie młodzieży naszej maturę, powstał między wujem Michałem a ciocią Ruńcią (i. e. Gertrudą) spór co do dalszej mojej karjery. Wuj chciał mię wziąć do siebie i uczyć gospodarstwa. Ciotka wykazywała, że nauczy on mię chyba preferansa, maczka i ferbla, i że lepiej byłoby, gdybym się uczył prawa. W pojedynku na ostre słówka, który nastąpił, ciotka wzięła górę i zmyśliła w dodatku, jakobym w liście do niej wyraził nieprzepartą chęć zostania jurystą. Wuj Michał utrzymywał później, że ta predylekcja cioci Ruńci do studjów prawniczych była skutkiem niewygasłej w jej sercu weneracji dla pewnego „komornika“, który kiedyś, na początku tego stulecia, jedynie dzięki jakiemuś opłakanemu nieporozumieniu ożenił się z kim innym, i jak wszyscy wówczas „komornicy“, (tak nazywano dawniej w Galicji adwokatów) zrobił bardzo piękny majątek. Bądź co bądź, p. Sumiński rozsierdził się mocno i oświadczył, że skoro mam ochotę zostać „kauzyperdą“, to on się mnie wyrzeka i słyszeć o mnie nie chce.
Na nieszczęście, zamiast u wuja, bawiłem wówczas na wakacjach u jednego z moich kolegów; nie mogło tedy przyjść do wyjaśnień między nami, bo wuj z zasady nigdy żadnych listów nie czytywał, a moje, nierozpieczętowane, rzucał, gdzie się trafiło. Tak więc otrzymałem tylko pismo od cioci Ruńci, w którem najpierw z wielką goryczą mówiła o nierodzinnem, nieludzkiem i samolubnem usposobieniu tego starego kawalera, p. Michała, a następnie zachęcając mię do dalszych studjów, oświadczała się z gotowością dania mi takiej pomocy, na jaką ją stać będzie. Zamiast do niej, napisałem najpierw list do wuja z prośbą o pieniądze na drogę do Zaklęsłowie, ale z powodów wyżej przytoczonych nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, w skutek czego, jak niepyszny, zgłosiłem się do ciotki. Przysłała mi natychmiast sto złr. na pierwsze potrzeby, a odtąd nietylko co kwartału otrzymywałem od niej tę samą kwotę, ale nawet bardzo często dochodziły mnie pocztą różne bardzo pożądane posyłki drobiu, zwierzyny, pieczywa, bielizny i t. p. tak, że studjum prawa rzymskiego było mi jako tako osłodzone — nie tak, jak jednemu z moich kolegów, który był zwykł narzekać, że na nic mu się nie przyda wiadomość, iż mógłby jako małoletni mieć trojakie peculium: profectitium, adventitium i castrense[1] skoro żadnego z nich nie ma.
W ogóle pierwsze dwa lata moich studjów uniwersyteckich przeminęły dość gładko; zdałem teoretyczny egzamin państwowy, nie miałem więcej długów, niż inni w mojem położeniu, na wakacje zapraszano i wożono mię do różnych domów, a wuja nie widziałem nigdy i nie słyszałem o nim nic więcej prócz tego, co ciocia Ruńcia mi napisała. W owym czasie, kiedy jeszcze nie było koleji żelaznych, z małemi wyjątkami tylko magnaci zaglądali do Lwowa; szlachta miała swoje ogniska towarzyskie na wsi, albo w miastach prowincjonalnych, jak Tarnopol albo Stanisławów — nie licząc Ułaszkowiec, Mościsk i innych miejsc jarmarcznych. Do takiej szlachty liczył się p. Sumiński. Ciocia Ruńcia zdobyła się raz na krótką podróż do Lwowa, właśnie gdy zacząwszy trzeci rok prawa, zacząłem bywać nieuniknionym członkiem, sekretarzem, wiceprezesem albo i prezesem nieskończonej liczby komitetów balowych. Podobałem się jej niezmiernie i wprowadziła mię z dumą w różne domy, z któremi miała dawną znajomość — nie szczędząc nigdzie cichych podszeptów, że rodzę się tak a tak, że nie jestem bez „środków“ i że w dodatku mam wuja, starego kawalera, który nie mając innych krewnych, a mając piękny i dobrze zagospodarowany majątek, zrobi mię kiedyś szczęśliwym swoim sukcesorem i t. d.
Tego rodzaju pius dolus posłużył mi wprawdzie do tego, że stałem się w pewnych kołach rodzajem lwa salonowego, a wskutek tego w komitetach nie piastowałem już nigdy niższej rangi od prezesa, ale też odtąd 400 złr. rocznie, gęsi, kury, zające, bułki, masło, ręczniki, poszewki i t. d. przestały mi wystarczać do życia, a wakacje r. 1852 przepędziłem na wsi u Stasia Bydlińskiego nietyle dla przyjemności, ile dla usunięcia się z oczu rozmaitym czarnym, szpakowatym, siwym i rudym prześladowcom w czarnych chałatach...
Gdy wróciłem do Lwowa, stan ten pogorszył się jeszcze. Pierwsza setka cioci Ruńci pękła do tygodnia; przypuściłem szturm o drugą i czekałem na nią przez dni 15 jak na zbawienie, ale gdy przyszła, nie wiele więcej było z niej pożytku. Zacząłem pisać listy rozpaczliwe do Poduminiec, ale bez skutku — kapitalik cioci Ruńci był bowiem na schyłku. Lamenta moje sprawiły jednak tyle, że wybrała się do Zaklęsłowic i odbyła jakąś konferencję z wujem Michałem, którego jej się udało udobruchać. Dosyć, że gdy już byłem w ostatniej rozpaczy, tj. gdy rozmyślałem nad potrzebą pozbycia się oznak mojej salonowej i lwiej godności, tużurka, fraka, kamizelek i t. d., pojawił się nagle w mojem pomieszkaniu żyd, którego przedtem nigdy nie widziałem, chociaż zdaje mi się, że znałem wszystkich żydów w całem mieście — wręczył mi list i dodał, że p. Sumiński jest w hotelu i kazał mi przyjść natychmiast.
List był od cioci Ruńci, zawierał 50 złr. i prośbę, żebym we wszystkiem był posłusznym życzeniom wuja Michała.
Wujaszek był mężczyzną mającym przeszło sążeń wzrostu, wąsy jak proporce kopii husarskich, głos taki, że gdy mówił u Zorża, słyszano go w Angielskim hotelu, i humor rycersko-jowialny — coś w rodzaju bałagulszczyzny ukraińskiej. Ubrany był w kurtkę z grubego sukna, palił fajkę na krótkim cybuszku, a w wysokich butach miał zawsze parę małych pistoletów, podczas gdy para olstrowych leżała na biurku, a w kącie stała dubeltówka, której prawka nabita była lotkami, a lewka, żłobkowana, kulą. Wyrażał się zawsze z największą pogardą o wszystkiem, co nie mało związku ze strzelbą, koniem, chartem, napitkiem i zielonym stolikiem. Polował w kniei tylko na dziki, w polu tylko na lisy, wódkę przed śniadaniem i przed obiadem pijał tylko pełno-półkwaterkowym kieliszkiem, jeździł tylko znarowionemi końmi, a do preferansa niżej trzech cwancygierów za sztona nie siadał nigdy. Żydów i cyrkułu nawidził, płatał im różne figle i opłacał się później, a w najgorszym razie spuszczał się na protekcję oficerów od kawalerji, z którymi żył na dobrej stopie. Na najlepszego szlachcica, który miał bibliotekę w domu, patrzył krzywem okiem, nieszlachcica, posiadającego erudycję, cenił niżej kondla.
Przyznam się atoli, że po więcej okrzesanych ale mniej rycersko-jowialnych ludziach, do których byłem przyzwyczajony, zaimponował mi swoją stepową tężyzną, i ani mi na myśl przyszło zastanowić się nad tem, że wszystkie jego pistolety, sztućce, kordelasy, nahajki i konie w ciągu 50 letniego jego życia nie brały udziału w żadnym mniej lub więcej bohaterskim czynie — chociaż wiedziałem, że raz postrzelił babę, która prała chusty po drugiej stronie stawu, a raz poszczwał chartami żyda i załagodził sprawę opłacając się pokrzywdzonym i posyłając justycjaryuszowi karą kobyłę, której mu przedtem sprzedać nie chciał.
O ile mogłem wnosić, nie zrobiłem na wujaszku złego wrażenia. Dzieckiem wychowany na wsi, znałem terminologję myśliwsko-koniarską, a przepędzając wakacje u przyjaciół utrzymałem się jako tako w rutynie wiejsko-rycerskiej; lubiłem nawet wszystkie należące do niej rozrywki. Z tego powodu, równie jak ze względów ekonomicznych, przyjąłem niemal z zapałem wiadomość, że nazajutrz mam jechać z wujem do Zaklęsłowic, gdzie już o mojej przyszłości postanowiono.
Zrobiliśmy jeszcze tego dnia parę wizyt, w ciągu których nie wiem, czy Lwowiany i Lwowianki podziwiały więcej juchtowe buty i tubalny głos mego wujaszka, czy on moje maniery i szczególnie, moją francuzczyznę. Dyliżans, którym wyjeżdżaliśmy, odchodził na szczęście w nocy, udało mi się tedy bez przeszkód ze strony wyznawców Mojżesza przetransportować moje pakunki na pocztę, i tak z 50ciu złr., które mi przysłała ciocia, uroniłem tylko 20, które byłem winien w domu gdzie mieszkałem.
Zimno było dokuczliwe, ale przypadkiem wuj skorzystał ze swojej bytności we Lwowie, ażeby sobie sprawić nowe niedźwiedzie, a mnie dostało się dawniejsze jego futro pochodzące z nieznanych mi zwierząt — przypuszczam, że musiały to być sybirskie nosorożce, bo miały skórę niezmiernie grubą i twardą, a ważyły przeszło centnar. W nocy wujaszek chrapał równie rozgłośnie, jak w dzień rozmawiał, i ja drzymałem potrochę, ale skoro się dzień zrobił, zbudził mię grzmiącym głosem i napił się do mnie wódki z dużej, płaskiej, łykiem oplatanej myśliwskiej flachy. Uczyniłem zadość wezwaniu i połknąłem haust czystego szpirytusu, od którego omal mi oczy nie wylazły z głowy — ale się nie zakrztusiłem, co byłoby mię zgubiło w opinii wuja. Popatrzył na mnie z zadowoleniem i jął prawie w ten sposób:
— No, widzę, że z ciebie będą ludzie, a czasby już i było wziąść się do czegoś rozumniejszego od tych przeklętych paragrafów, na których nikt jeszcze dobrze nie wyszedł. Masz rok dwudziestyczwarty, chłop niczego, parlujesz po francuzku jak sto angielskich dyabłów, no a żeś szlachcic, tego ci nikt nie zaprzeczy. Panna Szczebiotyniecka jest w twoim wieku, za parę miesięcy obejmuje na własną rękę majątek po ojcu, Szaranówkę, Wilkowce i sporo gotówki, a matka chciałaby pozbyć jej się z domu, bo ponoś kręcą się jej po głowie różne matrymonialne zachcianki, którym obecność młodszej i bogatszej osoby przeszkadza. Ruńcia ma tam wiele wpływu i wyswata cię za parę tygodni, jakeśmy to uradzili. A ponieważ z Bałabanowa, gdzie wysiadamy z dyliżansu, do Zaklęsłowic mamy opętane cztery mile, i moje konie są młode, więc nie chcę ich męczyć, to wstąpimy dziś jeszcze do Poduminiec i zaprezentuję cię matce i pannie. Tylko, uważasz, nie potrzebujesz wyjeżdżać z żadnemi wielkiemi respektami i czułościami dla Ruńci, bo choć ona tam pocichu, jak powiadam, robi co chce i wszyscy jej słuchają, to zawsze rola jej na oko jest bardzo podrzędną — ot, niby starsza klucznica. Gdybyś mógł wstrzymać się i jakoś tak zakręcić, abyś jej nie nazywał ciotką, byłoby najlepiej: zresztą jest ona tylko daleką kuzynką nieboszczki twojej matki, i nie wiem, zkąd przychodzi do tego tytułu. Pamiętaj, co ci mówię.
Pamiętałem doskonale. W Bałabanowie przesiedliśmy się na wózek wujaszka, bo mimo ostrej zimy, sannej drogi jeszcze nie było, i wylecieliśmy jak z procy z zajazdu żydowskiego, roztrącając ludzi na rynku. Objawiłem pewien niepokój, na co wujaszek:
— Ho, ho, nie bój się! Ja i mój Dubyna zajedziemy choćby czartu w same gardło!
O tym Dubynie, stangrecie wujaszka i o jego wielkich czynach nasłuchałem się już niemało opowiadań przez drogę, obecnie zaś uwierzyłem, że doprawdy zajedzie on raczej do czarta w samą paszczę, niż do Poduminiec. Jak z zajazdu, tak potem z rynku, wylatywaliśmy różnemi ulicami i z biedą wracali napowrót, nim się Dubynie udało skierować na właściwą drogę. Za to teraz pędziliśmy prosto, dobrym murowanym gościńcem, obok którego na prawo i na lewo ciągnął się step zaledwie okiem zmierzony, po obu stronach obramowany widzialnym zdala lasem.
Widziałem, że na prawo i na lewo las pochyla się ku jarom, nad któremi rozsiadły się wsie, i środkiem których płynęła tu jedna, a tam druga rzeka. Pędziliśmy tak z półgodziny, gdy naraz Dubyna skręcił na lewo, na polną drogę. O ile sobie przypomniałem, skręt do Poduminiec przypadał znacznie dalej, zrobiłem więc po cichu tę uwagę.
— Ho, ho! Co ty mnie będziesz mówił! Ja i mój Dubyna trafimy wszędzie wśród nocy! — zawołał wujaszek.
Zmrok już był zapadł, sądziłem tedy, żem się w istocie pomylił. Tymczasem, po upływie drugiej półgodziny, Dubyna zawołał:
— Ho-u! — i zatrzymał konie.
— Szczo tam, Dubyna? — zapytał p. Michał.
— To łycho znaje, proszu pana, sese ne Podumyńci!
— Jakto, nie Podumińce?
— Ta, baczu, Szaraniwka! A naj jeho jasny hrim itd. itd.
Skończyło się na tem, że potrzeba było zawracać, i tak, nałożywszy półtory mili drogi, zaledwie o szóstej stanęliśmy w Podumińcach. Nie ma atoli nic złego, coby na dobre nie wyszło; po ciemku bowiem nikt nie widział, jak ciocia Ruńcia, wypadłszy na ganek, wyściskała i wycałowała mię na wszystkie boki, i jak mnie nie wypadło zrobić nic innego, jeno pocałować ją w rękę. Kazała nas zaprowadzić do gościnnego pokoju, ażebyśmy się mogli nieco odświeżyć. Pokój był oczywiście nieopalany tej zimy, a famulus, który nam świecił, omal się nie przeżegnał z przerażenia i zdziwienia, gdy mu kazałem podać sobie wody do mycia.
Smutno mi wyznać, że i wujaszek także zgorszył się tem mojem żądaniem, jak gdybym był zapragnął jakiegoś nadzwyczaj wykwintnego kosmetyku. Bądź co bądź, umyłem się i przebrałem — poczem w nowym zgrabnym tużurku, białej kamizelce, jasnych pantalonach i z klakiem pod pachą przedstawiony byłem paniom.
Nie widzę potrzeby rozpisywania się o nich zbyt szeroko. Pani Szczebiotyniecka, mutatis mutandis, zakrawała coś trochę na Płachcinę z Kollokacyi Korzeniowskiego; mówiła tylko nieco lepiej po francusku i była mniej karykaturalnie przystrojoną — ale za to miała większe pretensje do młodości i piękności. Panna Teodolinda Szczebiotyniecka była typem młodej szlachcianki wychowanej w zakątku przez tanią guwernantkę pod okiem matki, której młodość sięgała czasów z przed roku 1830 i która gdyby była nie zapomniała, jak ją samą chowano, nie wiele byłaby miała do pamiętania. Dosyć, że pełnoletniej już niemal pannicy nie odzwyczajono od rażącego bardzo szeplenienia, które pozwalało przypuszczać że ma jakiś defekt w którymś z organów mowy; że nie nauczono jej modulować głosu tak, aby przynajmniej nie raził zbyt nieprzyjemnie delikatniejszego słuchu, nie nauczono jej trzymać się prosto, nie dłubać widelcem w zębach, nie skarżyć się przy gościach na dolegliwości gastryczne itd. Zresztą twarz i figura była niczego, a temperament wydał mi się łagodny i dobroduszny. Do tego Szaranówka, Wilkowce i sporo gotówki, jako też wieloletność pozwalająca obejść się bez opiekunów i sądów — jednem słowem, nie minęło pół godziny, a byłem zdecydowany jak najprędzej iść do ołtarza.
Ale, było jedno „ale“. Zastaliśmy gościa w domu, który nas wyprzedził. Był nim pan Józef Skoczypłocki, właściciel Jaworka, mający lat blisko 40 — zresztą niby młodsze wydanie mojego wujaszka, jeno nie nosił pistoletów w cholewach i był bardziej flegmatycznego usposobienia. Rozgościł się był na dobre i rozmawiał z panną jak dawny znajomy, często nawet półgłosem.
Na szczęście, uczyniłem zadość szumnej rekomendacji, jaką wygłosił mój wujaszek, lepiej niż jego „Dubyna“. Na zapytanie pani Szczebiotynieckiej, czy jestem z Podtemeryczyńskich herbu Nałęcz odpowiedziałem dumnie, że jestem Suche-Komnaty. Przypadkiem Szczebiotynieccy byli także tego herbu, o którego początkach nie omieszkałem powiedzieć, co wiedziałem, a panna Teodolinda oglądała przytem cukierniczkę na której znajdował się ten klejnot, z takim wyrazem twarzy, jak gdyby rozmyślała, o ile taniej wypadnie wyprawa, gdy nie będzie potrzeba zmienić znaków herbowych i gdy całe życie będzie można kontentować się jedną tarczą dla męża i dla żony.
Pan Skoczypłocki, zagadnięty w podobnej materji, odpowiedział ni to ni owo, że ma w herbie ptaka, któremu płomień bucha z paszczy, ale go nazwać nie umiał. Wujaszek więcej dobitnie niż grzecznie zapytał, czy przypadkiem nie makolągwa? Zaczęło się chrząkanie ze strony płci pięknej, wiadomo bowiem powszechnie, że szlachectwo Skoczypłockich jest bardzo wątpliwe. Dla zwrócenia rozmowy na inny przedmiot, pani Szczebiotyniecka zagadnęła córkę po francusku, czy bardzo zimno na dworze? Ponieważ informacje moje co do temperatury były nierównie gruntowniejszemi z powodu, iż panna Teodolinda wcale z pokoju tego dnia nie wychodziła, więc skorzystałem ze sposobności i rozpocząłem dyskurs, którego pan Skoczypłocki nie rozumiał i wobec którego stał się kompletnem zerem w towarzystwie. Nie dałem mu urość ani na chwilę, tak przy herbacie jak i przy kolacji, i doczekałem się tego tryumfu, że kiedy dla ceremonii pan Michał i pan Józef kazali obydwaj zaprzęgać konie, tego ostatniego, chociaż miał pięć mil do domu, nie zatrzymywano wcale, podczas gdy nas formalnie zmuszono do noclegu.
Wujaszek, znalazłszy się ze mną sam na sam w gościnnym pokoju, zawołał: victoria! i uściskał mię serdecznie, twierdząc że walny chłopak ze mnie. Nie wiedziałem jeszcze, jak dalece się odznaczyłem, póki położywszy się do łóżka i zapaliwszy ostatnią przedsenną lulkę, nie odezwał się:
— Karolu! (Nazywam się na imię Karol)
— Słucham wujaszka, odparłem opierając się drzymce.
— Wiesz, dobrze będzie, że tego Skoczypłockiego odsadzisz od panny, ale niech cię Bóg broni, wypędzać go z kretesem z Poduminiec!
— A to dla czego?
— No, hm, hm, widzisz... Ruńcia powiada, że jak panna Teodolinda wyjdzie za mąż, to mnie nie wypada nic innego, jak tylko ożenić się z mamuńcią!.... Co gorsza, podobnoś już szepnęła coś podobnego Szczebiotynieckiej, a choć nie miała odemnie plenipotencji, nie wiem jakbym się z tego wykręcił. Tymczasem jak ty weźmiesz córkę, stara będzie miała Skoczypłockiego, który jest o dziesięć lat młodszym odemnie. Rozumiesz?
— O, rozumiem doskonale!
Nazajutrz po śniadaniu, podczas gdy ja popisywałem się przed panną Teodolindą na fortepianie mazurkiem Szopena, którego dotychczas nie umiem, ale który wydał się niedość pięknym jedynie z powodu, że fortepian był rozstrojony i dwanaście klawiszów wcale nieodpowiadało, pani domu napomniała mego wuja bardzo uprzejmie, ażeby nie zapominał o Podumińcach i dodała, że jestem bardzo miłym towarzyszem, zwłaszcza w tak dzikiem ustroniu i t. d.
Zajechaliśmy do Zaklęsłowic, o których tyle chyba powiedzieć mogę, że pan ich widocznie nie był herbu Suche Komnaty. Pominąwszy wilgoć w ścianach, w sieni, wszędzie w ogóle, od rana do wieczora piło się spirytus i przyjmowało gości, którzy zjeżdżali się na „pulkę preferansa“, ale wnet po jej ukończeniu przystępowali do „czegoś krótszego“. Wciągnięto i mię parę razy, wskutek czego z 30tu złr. które miałem, zostało mi tylko dziesięć. Dwa razy byliśmy jeszcze w Podumińcach i wzrastaliśmy w łaskę i miłość u matki i u córki. Ciocia Ruńcia utrzymywała nas au courant panujących i biorących górę sentymentów i prowadziła moje interesa lepiej, niż najbieglejszy dyplomata. W końcu ułożyła formalnie z panią Szczebiotyniecką, że przy następnej bytności mogę się oświadczyć. Ponieważ w wigilię Bożego Narodzenia były imieniny pani Szczebiotynieckiej, jako Ewy, więc ułożono, że przyjedziemy w wigilję wigilii, nim się goście zjadą, i załatwimy sprawę. Ciocia Ruńcia zaklinała, ażebyśmy broń Boże nie opuścili terminu, bo inaczej wyprzedzi nas Skoczypłocki, który niewątpliwie przybędzie na Adama i Ewę. O to wszakże według wszelkiej rachuby ludzkiej, nie było obawy.
Na tydzień przed świętami, po długich i tęgich suchych mrozach, zaczął padać śnieg, a wuj Michał w przewidywaniu „ponowy“ sprosił zwykłe swoje towarzystwo do Zaklęsłowic. Zjechali się wszyscy, ale o ponowie mowy nie było, bo śnieg sypał bez końca — zasiedli więc do polowania na dziewiątki i ósemki, czekając „okazji“, ażeby się i dzikom coś dostało. Przerażony doznanemi już klęskami i drżąc o moją szczupłą gotówkę której mi potrzeba było, ażeby przyzwoicie wystąpić wobec służby, usuwałem się od tego grona i z nudów zaszedłem na plebanję unicką, gdzie u poczciwego dziekana ze względu na zbliżający się praźnik, który przypadał 23 grudnia, rozpoczął się zjazd familijny i sąsiedzki.
Parafia była dobra, a praźnik w Zaklęsłowicach należał do najznakomitszych — daleko i szeroko — w całej okolicy. Piękne księdzowe i piękniejsze księdzówne rade były z mojego towarzystwa, zwłaszcza gdy alumnów wcale jeszcze widać nie było, bo ferje w seminarjum zaczynały się dopiero po Nowym Roku. Bawiono się bez przymusu i bawiono się wybornie. Przy grach towarzyskich, czasem przy tańcu, a czasem i bez żadnego podobnego pretekstu, udało się chcącemu a śmiałemu ukraść całusa i nie rozgniewać nikogo. Podobało mi się to bardzo i kto wie, gdyby nie urgensy cioci Ruńci, byłbym może wolał 23 grudnia zostać w Zaklęsłowicach niż jechać do Poduminiec. Przez zapomnienie obiecałem nawet jednej i drugiej panience na plebanii, że pojawię się tego dnia wieczorem i pomogę urządzać tańce, ale obietnica została obietnicą i skoro nareszcie wuj Michał rozbił czyli dał sobie rozbić ostatni bank, co nastąpiło około pół do czwartej, wybraliśmy się w drogę. Ustroiłem się od razu we frak, białą krawatę, lakierowane trzewiki itd., wziąłem klak pod pachę, czapkę na głowę, przykryłem to wszystko futrem z „sybirskich nosorożców“ i wsiadłem do sanek.
— Stój! — zawołał wujaszek, gdyśmy już mieli ruszyć z miejsca. — A gdzie strzelby?
— Poco strzelby? zapytałem.
— Prawdziwy myśliwy nigdy bez broni nie rusza się z domu!
— Ależ spóźnimy się, już zmrok zapada! Droga niepewna...
— Ho! ho! Ja i mój Dubyna trafilibyśmy do piekła na każdą drogę!
Nie było rady; przyniesiono dwie dubeltówki i umieszczono po jednej z każdej strony sanek, poczem Dubyna zaciął konie. Odezwał się dzwonek u dyszla, a jednocześnie konie stanęły dęba, dały susa w bok i wierzgając wskoczyły między bzy i inne krzywy rosnące na podwórzu. Rozpoczęło się tarmoszenie, przeklinanie, nawoływanie, które jeszcze bardziej rozsierdziło nieposłuszne szkapy i jeszcze bardziej opóźniło wyjazd. Nakoniec, na wniosek Dubyny odpięto dzwonek, którego konie znosić nie mogły i ruszyliśmy z jaru, w którym leżały Zaklęsłowice, w górę przez las, ku owemu gościńcowi, o którym już mówiłem przy sposobności wyjazdu mojego z Bałabanowa. Drogi do gościńca było pół mili, która się nie liczyła, następnie gościńcem, w prawo, dwie mile, które się liczyły, a ostatecznie znowu do Poduminiec w prawo pół nieliczonej mili.
Zaledwie dojechaliśmy do gościńca i skręcili w prawo, gdy Dubyna wskazując biczem, zawołał:
— A — wo!
— Szczo tam? krzyknął wuj.
— Zajac!
— Pilnuj! stój! Pal! była komenda wuja.
Nie wiem, co mi przyszło do głowy, chwycić strzelbę, wyskoczyć z sanek i przyklęknąć z tyłu na desce, ażeby się lepiej złożyć do zająca, który wśród gęstego już zmroku i gęstej zamieci, z rzadką jak na zająca flegmą pomykał poprzed konie w podskokach, do których go głęboki a miękki śnieg zmuszał. Zaledwie zdołałem odwieść kurki, gdy wujaszek dał już ognia raz i drugi z sanek, a jednocześnie deska wysunęła mi się z pod kolan i nakryłem się jak to mówią nogami, wypalając z obydwu lufek w powietrze. Byłoby to pół biedy, gdyby nie konie wujaszka, które ruszyły z miejsca i przyprawiwszy mię o ten szwank, przerażone strzałami, objechały mię najpierw w kółko, wtłaczając mię coraz głębiej w śnieg — poczem poleciały światami. „Sybirskie nosorożce“ kochanego wuja ochroniły mię od ich kopyt, ale sprawiły także że bardzo długo nie mogłem zerwać się na nogi pod ich ciężarem.
Gdy mi się to w końcu udało, miałem jeszcze drugi ambaras z moim pince-nez, na który i poza który nalepiło mi się mnóstwo śniegu, podczas gdy tasiemka zaplątała się tak, że go z nosa zdjąć nie mogłem. Przezwyciężyłem i tę trudność i w końcu zdołałem rozpatrzyć się w sytuacji.
Była to sytuacja — bez wyjścia. Przez krótki stosunkowo czas, który upłynął przy mojem szamotaniu się w śniegu, zamieć wyrównała wszystkie ślady sanek i kopyt końskich, a te, których dopatrzyć zdołałem, prowadziły na wszystkie strony, z powodu karuzelu, jaki naokoło mnie i po mnie wyprawili „ja i mój Dubyna“. Sanek, wuja i koni nie było ani widać, ani słychać. Być może, że ekwipaż znajdował się jeszcze nie daleko, ale ponieważ na wyjezdnem odpięto dzwonek, a zmrok i zawieja zasłaniały wszelką perspektywę, więc nie zostało mi, jak wołać z całej siły. Stałem tak i wołałem może pół godziny, póki nie straciłem wszelkiej nadziei i nie powziąłem postanowienia, że nie chcąc nocować na gościńcu, muszę koniecznie dostać się do jakich mieszkań ludzkich. Wiedziałem, że oddalając się w jedną lub w drugą stronę od gościńca, trafię najpierw na las albo na krzaki, potem na zbocz, potem na jar, potem na rzekę, a nad rzeką znajdę tę albo ową wioskę. Ale, wywinąwszy parę razy młynka w śniegu na gościńcu, nie mogłem wiedzieć, z której strony tam się dostałem, tj. z której leżą Zaklęsłowice.
Puściłem się przez pole na los szczęścia, w lakierowanych, płytkich trzewikach, z klakiem pod pachą, z flintą na plecach, pod ciężarem „sybirskich nosorożców“. Jak długo tak brnąłem w śniegu, ile razy w nim odbiłem mój konterfekt, nie będę opowiadał — dosyć że w końcu natrafiłem na coś, co mi się wydało zrębem w lesie, porosłym tu i ówdzie niskiemi drzewami. Parę razy wśród mojej wędrówki słyszałem w dali coś nakształt wycia, teraz przyszły mi na myśl zwykłe tego tonu sprawcy, wilki. Ba — uszedłszy parę kroków, ujrzałem opodal najwyraźniej w świecie dwa tuż obok siebie iskrzące się przedmioty. Widziałem już raz w życiu wilka w nocy i pamiętam dobrze, że w ten sposób błyszczą jego oczy. Machinalnie odwiodłem kurki, wymierzyłem jak mogłem, w środek między dwa światełka i — klap! klap! przypomniałem sobie, że moja flinta wypaliła, gdy wywracałem koziołka z sanek.
Okrzyk zgrozy wyrwał mi się z piersi — oglądnąłem się za najbliższem drzewem; ale w ciężkiem futrze, z klakiem pod pachą i dubeltówką w ręku, nie podobna mi było wdrapać się na nie. Zrzuciłem futro, cisnąłem dubeltówkę i klak, i we fraku i białej krawatce ze zwinnością małpy znalazłem się na bezpiecznej gałęzi. W tej samej chwili ozwało się zawzięte szczekanie pół tuzina psów, które przypadły pod moje drzewo i natrafiwszy na futro, posiadały na ziemi i zaczęły wyć przeraźliwie.
Teraz dopiero dowiedziałem się, że sybirskie nosorożce mojego wuja były — prostą wilczurą. Nie wspominam o despekcie, jaki spotkał wilczą odzież ze strony cywilizowanych a nienawistnych cani lupo, kuzynów jego, należących do rodzaju canis domesticus. Jak błyskawica przyszła mi do głowy myśl, że gdzie są psy, tam i ludzie muszą być niedaleko, zacząłem więc krzyczeć z kondlami w zawody. Naraz z tej strony, gdzie mi się przywidział wilk, pojawiło się parę świateł, a wraz z niemi ujrzałem ośm czarnych postaci, w długich po ziemię szatach...
Odwołano psy, zrekognoskowano moją pozycję i zdjęto mię z drzewa. Pokazało się prędzej niż to powiedzieć mogę, że nie byłem na dzikiem drzewie, ale na gruszy; nie w lesie, ale w sadzie księdza dziekana w Zaklęsłowicach, i że światełka, które mię przeraziły, nie były ślepiami wilka, ale dwoma świecami, przy których księża grali sobie preferansika, i które przez zamarznięte szyby słabo tylko migotały. Szczęście, że moja dubeltówka wypaliła godzinę przedtem, inaczej byłbym pięknych „dziesięć bez atout“ przyczynił do tej puli, zwłaszcza gdy, jak mówiłem, pan Michał Sumiński nie nabijał strzelb inaczej jak tylko lotkami i kulą...
Zabrano mię na plebanię, odgrzano ponczem, odrestaurowano kolacją i winem i zapomniawszy o wszystkich moich nieszczęściach, bawiłem się wybornie do białego dnia z paniami i pannami. Nazajutrz, ksiądz dziekan odesłał mię swojemi sankami do dworu, gdzie właśnie przed chwilą przybiegł był z częścią uprzęży i kawałkiem dyszla, jeden z rumaków wuja Michała. O nim, o Dubynie, o drugim koniu i o sankach nic nie wiedziano. Ekonom rozesłał ludzi na rozdobędę i w końcu pod noc, przywieziono na chłopskich sankach wujaszka z Bałabanowa, dokąd go rumaki były zaniosły ze stłuczoną głową i zwichniętą ręką. Przywieziono także Dubynę, śmiertelnie pijanego ze zmartwienia, przyprowadzono nakoniec na trzeci dzień, tj. pierwszy Bożego Narodzenia, drugiego konia, szczątki sanek i dubeltówkę. Cyrulik z Bałabanowa wraz z transportem pijawek pojawił się wśród tego sam i naprawiał blesury, które się okazały na szczęście niezbyt trudnemi do wyleczenia.
Ale tymczasem posłaniec z Poduminiec przyniósł list od cioci Ruńci, z fatalną wieścią, że nasze nieprzybycie na umówiony termin zrobiło tam najgorsze wrażenie i że Skoczypłocki, przybywszy na imieniny i zastawszy plac wolny, oświadczył się i został przyjęty. Ślub po Trzech królach! Adieu, Szaranówko, Wilkowce, gotówko!
Wuj przyszedłszy do zdrowia, uznał za stosowne wynagrodzić mi stratę, jaką poniosłem z winy jego i Dubyny, ofiarując mi 100 złr. na podróż do Lwowa i obiecując dopomódz mi do dokończenia studjów, bo kapitalik cioci Ruńci wyczerpał się był do szczętu, a drugiej partji dla mnie nie miała.

Kto wie, byłbym może w istocie skończył studja, ale wuj zamiast dotrzymać słowa, zrobił nakoniec pierwszą na seryo w życiu swoim awanturę i nietylko ożenił się z panią Ewą Szczebiotyniecką tych samych zapust, ale nadto przed upływem roku postarał się o to, aby ród Sumińskich nie wygasł. Z ciocią Ruńcią, jako osobą pozbawioną funduszów i pozycji, nie widziałem potrzeby utrzymywania dalszych stosunków, a gdy mię wszystko zawiodło, nie zrobiwszy drugiego egzaminu, zmuszony byłem przyjąć haniebną posadę pisarza u mandatarjusza. Przy organizacji becyrków spodziewałem się zostać kancelistą, ale i to nie dopisało i musiałem kontentować się dyurną, póki organizacja Rad powiatowych nie obudziła we mnie nadziei polepszenia losu. Jestem tedy od r. 1867 płatnym na dnie pomocnikiem sekretarza wydziału powiatowego w B* — a wszystko przez tego zająca!






  1. Peculium, według prawa rzymskiego, ta część majątku małoletniego, którą on mniej lub więcej niezawiśle rozporządzać może, w miarę jak ona pochodzi od rodziców, od innych osób, lub z własnego zarobku, co odpowiada powyższym trzem łacińskim definicjom. (Przyp. aut.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.