Ekstaza w Klekotowie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Ekstaza w Klekotowie
Podtytuł Fraszka
Pochodzenie Humoreski
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ekstaza w Klekotowie.

FRASZKA.



Miasto Klekotów, stołeczne powiatu klekotowskiego i uposażone wskutek tego najrozmaitszemi władzami i dykasterjami, nie należy wprawdzie do rzędu takich kolosalnych mrowisk rodzaju ludzkiego, jak Kołomyja albo Tarnopol, ale ma także swoje zalety. Rozsiadło się ono na wielkiej równinie, malowniczo przerżniętej srebrnym wężykiem bystrego Narwańca, którego nazwa łączy się z piękną legendą ludową, przypominającą powieść o Wandzie. Przed laty bowiem i przed wiekami, kiedy jeszcze nie było rogatek, ani nawet nadzwyczajnego dodatku do podatków, a więc bardzo, bardzo dawno, żył tu młodzian, imieniem Narwaniec. Był on według jednych księciem, według drugich pasterzem. Uroda jego i inne przymioty zjednały mu serce pięknej Marcypanny, o której rękę od trzydziestu lat mnóstwo książąt i rycerzy wstępnym między sobą dobijało się bojem, aż wszyscy polegli i rozlew krwi ustał. Ta tedy dziewica, nie widząc młodziana, ale tylko poznawszy go z opowiadań, pokochała go mocno i przez posła zawiadomiła go, iż oddaje mu swoją rękę. Bliższych szczegółów swadźby nie pomni tradycja, ale dodaje, że niebawem w świątyni, na pagórku, nad brzegiem rzeki, Narwaniec wiecznym ślubem połączył się z Marcypanną. Otóż gdy wychodzili z świątyni, i gdy mu obyczajem ówczesnym, rumieniąc się, różanych usteczek do pocałunku nastawiła, młodzian zawołał w ekstazie, że takiego szczęścia drugi raz w życiu spodziewać się nie może, a skoro tak, to i żyć nie warto — poczem rzucił się w fale wezbrane powodzią, na jego pamiątkę zaś rzekę nazwano Narwańcem. Tak przynajmniej opowiadają tę sprawę niewiasty klekotowskie, mężczyźni zaś przechowują odmienne cokolwiek podanie, które tu, jako ubliżające płci nadobnej w osobie jednej z najsłynniejszych przedstawicielek milczeniem pomijam. Dla ścisłości historycznej nadmienię tylko, że jakkolwiek ów Narwaniec bezpotomnie zeszedł ze świata, to musiały być linje kolateralne, dotychczas bowiem rodzina Narwańców, bardzo licznie reprezentowaną jest w Klekotowie. Częstą jest tam także i owa ekstaza, w którą wpadłszy utopił się młodzian, ale ja dziś o innej Ekstazie mówić mam zamiar.
Czoło dzisiejszego Klekotowa stanowią oczywiście, starosta i marszałek. Są i inni dygnitarze, ale przy tamtych błyszczą tylko jak złota oprawa około dużych iskrzących się brylantów. Starostą jest hrabia Malowański, ze starej pańskiej rodziny, która może jeszcze za czasów pierwszego Narwańca przybyła w te strony, marszałkiem imć pan Kukurnicki wdowiec podeszłego już wieku, człek stateczny, aczkolwiek nieco ociężały, co stanowi miły kontrast w obec młodzieńczej żywości hrabiego starosty. Podczas gdy hr. Malowański wyraża się nieraz o członkach wydziału powiatowego: „Jabym tych trutniów kijem porozpędzał“: pan Kukurnicki nie zdobyłby się na spędzenie muchy, któraby siadła na nosie kancelisty starostwa, a gdy mu raz na balu szepnięto do ucha, aby poszedł poloneza w parze z panią aptekarzową, jako żoną naczelnika gminy, odparł flegmatycznie: „Kiedy mi się nie chce!“ Złośliwi krytycy, których jak wszędzie, w Klekotowie nie brak, utrzymują, że p. marszałkowi nigdy nic się nie chce, podczas gdy hrabiemu staroście zachciewa się czasem za wiele. Paszkwile te zostawiam, oczywiście, bez odpowiedzi i w ogóle postanowiłem sobie, nie wdawać się w sprawy tych, którzy rządzą i sądzą w powiecie klekotowskim. Pomijam więc i pogłoskę, która tam podczas mego pobytu krążyła, jakoby pan Kukurnicki miał zostać starostą, a hr. Malowański być wybrany marszałkiem, co niby odpowiadałoby bardziej wzorom z wyższych sfer wziętym — i przystępuję do instytucji, mających mniej związku z polityką.
Przedewszystkiem zasługuje na uwagę w Klekotowie szkoła męzka, która może pochlubić się jedyną dotychczas w całym kraju, a bardzo w swoim rodzaju pożądaną katedrą. Powstała ona tak: Przez długi czas dwóch czy trzech obywateli Klekotowa objawiało jak największe nieukontentowanie ze wszystkiego, co się tam działo. Odznaczał się między nimi niejaki p. Bąbel, który niegdyś kopał wosk ziemny, później był magnetyzerem, jeszcze później dostarczał szmat do papierni, a obecnie trudnił się zbieraniem składek od ofiarniejszych obywateli na cele dobra ogólnego, które zamierzał popierać potęgą słowa. I w istocie słowo jego było tak potężnem, że słuchając go, rzekłbyś, iż świat cały jest jaskinią łotrów, zdrajców ojczyzny i pijaków. Wyjęci od ogólnego potępienia byli tylko ci, którzy dawali składki, ale gdy tych z każdym dniem ubywało, więc świat stawał się coraz bardziej jednobarwnie łotrowskim. Jakiś czas jeszcze Motio piwowar, stawiany był jako wzór cnoty wobec Moszka, propinatora, który według rozbioru pana Bąbla, zaprawiał piwo odwarem z drzazg orzechowych, ale niebawem gruchnęła pogłoska, że Motio daje rybią trutkę do piwa, a autorem jej był p. Bąbel. Jakiś czas w radzie gminnej klekotowskiej było pięciu sprawiedliwych, ale z niewyjaśnionych powodów liczba ich stajała do dwóch. Jakiś czas p. Narwański pomocnik aptekarza, który nader gorliwie służył muzom i każdą chwilę wolną od kręcenia pigułek, poświęcał na robienie wierszy, albo na pisanie do gazet, był niezrównanie utalentowanym i wzorowym młodzieńcem, którego utwory sam p. Bąbel z wielkim zapałem deklamował, ale skończyło się na tem, że jego, ekspedytora pocztowego i jednego z nauczycieli miejscowych p. Bąbel ogłosił trójką hultajską, która pijaną wrzawą dręczy senne ucho nocy, a w dzień z oczyma blachmanem zaćmionemi lada jako spełnia swoje obowiązki, ku fizycznemu, materjalnemu i moralnemu jak największemu upadkowi całego Klekotowa. Tak też i kasjer miejski, z pierwowzoru uczciwości, zeszedł na złodzieja grosza publicznego i jeden tylko szef stacji kolei żelaznej, z kompletnego oczajduszy, rozbójnika i germanizatora, jakim był w ustach p. Bąbla, wskutek jakichś niewyjaśnionych transakcji stał się przynajmniej osobą neutralną, o której nic nie było do powiedzenia. Większą jeszcze łaskę miał Icek, faktor dostawcy drzewa dla różnych instytucji, ale gdy go już p. Bąbel miał kanonizować, sędzia powiatowy zamknął biednego Icka za jakieś nieprawe przeniesienie ruchomej własności i dotychczas go nie puszcza. Kierująca nakoniec nauczycielka szkoły żeńskiej, z anioła dobroci, pilności i cnoty została w mig tak brzydką lafiryndą i takie p. Bąbel umiał opowiadać rzeczy o jakiejś altance i jakichś kolczykach, że ogólnemu, jak się wyrażał, jedynie zgangrenowaniu całego społeczeństwa w ogóle i pewnym kurczętom jakoteż faseczkom masła, które niespodzianie znalazły się w spiżarni p. Kukurnickiego jako prezesa okręgowej Rady szkolnej (posiadającego w trzech folwarkach około 140 krów własnych), przypisać należało, iż taką Messalinę cierpiano jeszcze na posadzie. Gdy nadto dwóch członków pomienionej Rady nazwał p. Bąbel hyenami wygrzebującemi zwłoki z cmentarza patrjotyzmu, jakim jest Klekotów, (za to że nie pozwolili na ferje szkolne we wszystkie rocznice wszystkich bitw i potyczek, w których nie błyskał jego oręż od r. 1768 do 1881, t. j. że nie pozwolili na ferje całoroczne), zebrała się nakoniec, ta uczona korporacja i zważywszy, że obydwaj stronnicy p. Bąbla wierzyli lub udawali, iż wierzą w jego wyroki, uchwaliła wejść w transakcję z tak potężnem stronnictwem. Z milczącem tedy zezwoleniem hrabiego-starosty utworzono obok szkoły miejskiej „nadzwyczajną katedrę patrjotyzmu i cnoty obywatelskiej“ i wykłady na niej powierzono p. Bąblowi za roczną renumeracją 100 złr. z kasy miejskiej. I rzecz dziwna, jakkolwiek oprócz pomienionych dwóch stronników (i komendanta żandarmerji), nikt nie uczęszczał na kolegia, zmniejszyła się od tej chwili liczba renegatów, opryszków jawnogrzeszników w Klekotowie do takiego minimum, jakiego nie bywało na świecie od czasu, gdy Adam nie był jeszcze porzucił kawalerskiego stanu.
Wprost przeciwne stronnictwo ugrupowało się około apteki. Oprócz pana Narwańskiego gromadził się tam p. Perła, ekspedytor i tymczasowy zawiadowca poczty, który z wyjątkiem końcówek, jak małpa, banhof, Feliks itp. do wszystkich innych miał rymy w pogotowiu, udało mu się bowiem zrymować nawet rozbratel i obywatel, jakoteż wielbłąd i Elbląg. (Do słowa w ręku karczma miał aż dwa rymy: „rycerz, który tarcz ma“ i „Boże, piorunem obaj warczma“, ale przyznam się, że ten ostatni zwrot wydawał mi się zawsze zbyt poufałym w obec Stwórcy i że na wypadek kanonady w obłokach, warczenie piorunem ze strony p. Perły byłoby co najmniej zbytecznem). Liczył się tam dalej także dozorca dróg p. Ćwikalski, który jakkolwiek starszy, chętnie garnął się do młodych i którego już z daleka coś na kształt brzasku zorzy porannej rumieniącego się na jego kościach policzkowych i innych wypukłościach twarzy, wskazywało jako człowieka jowialnego. W istocie przedstawiał p. Ćwikalski w literackim świecie Klekotowa żywioł lekki i wesoły, układał bowiem i deklamował chętnie różne dykteryjki które odznaczały się szczególnie oryginalnym choć niejednostajnym rytmem, od dziesięciu do dwudziestu siedmiu zgłosek w jednym wierszu. Natomiast co do rymów, nie mogę twierdzić, ażeby p. Ćwikalski był równie szczęśliwym, jak p. Perła — ratował go atoli poniekąd nasz język, w którym tyle drugich przypadków liczby pojedynczej kończy się na „ego“, a tyle form czasownikowych na „ałem“ „yłem“, „ała“, „yła“, „ący“, „ony“, „ąca“, „ona“. Przy ich pomocy pan dozorca dróg napłodził więcej utworów od Calderona lub Dumasa ojca, i tak się w nich rozmiłował, że nawet gdy mu się nawijały wybredniejsze rymy, jak np. kobyła i miła, chował je rad w środek wierszy i kończył słowami, jak: wierzgnęła, ziewnęła. Nie najmniejszą zaletą p. Ćwikalskiego było to, że był wielkim zwolennikiem kronik lwowskich p. Jana Lama i często je nawet do ćwiczenia wiązaną mową odtwarzał. Do grona które nazwałem apteczne, należał jeszcze p. Smerecki, który oprócz dyżurów w sądzie nie trudnił się innem literackiem zajęciem, ale był tem, co Francuzi nazywają un bel ésprit, rad przestawał z literatami i artystami, brał udział w teatrach amatorskich, trochę śpiewał, trochę deklamował, a nadewszystko chętnie nadskakiwał paniom. Do każdego festynu, bazaru, loterji fantowej był ich nieodstępnym adjutantem i miał sobie w tym celu urlop przez płeć piękną u przełożonego wyrobiony — przepisywać role, nuty, i krzesła, lub ewentualnie popędzić milę pieszo w największym skwarze po zapomnianą na majówce w lesie parasolkę lub torebkę, było dla niego zwykłą i codzienną niemal igraszką.
Właściwą głową stronnictwa aptecznego była pani aptekarzowa, wdowa, wcale jeszcze świeża i obdarzona ową pełnią wdzięków, dla której wolimy nieraz znośną jesień niż lato, po macoszemu przez panującą planetę traktowane. Nadto, była miłośniczką literatury i sztuk pięknych, w skutek czego tuliły się one chętnie w jej otoczeniu. Jeżeli zaś mówię o sztukach pięknych w Klekotowie, to ma się rozumieć, że nie mogę myśleć o niczem innem, jak tylko o fortepianie — po za Krakowem i, podczas wystaw, Lwowem, inne sztuki piękne nieznane są w Galicji. Miał zaś fortepian w Klekotowie podwójnie urzędowę reprezentację: p. Molskiego i p. Durską, którzy oboje udzielali lekcyj, i jak mię zapewniano, byli wyznawcami szkół wręcz sobie przeciwnych. O ile dociekłem, grał p. Molski tak powoli i licho, że go prawie słychać nie było; p. Durska zaś grała tak prędko i głośno, że wśród ciągłego grzmotu nie można było rozróżnić żadnego tonu — znawcy zapewniali mię, że tamto jest metoda Szopena, a to, Liszta. Z liryczno-poetycznym nastrojem stronnictwa aptecznego, któremu więcej od głośnych wybuchów szału odpowiadały uczucia i namiętności głębokie a rwące, jak cicha woda, zgadzał się raczej ton p. Molskiego, i on też stał na czele muzykalnego departamentu w aptece, jakkolwiek zaprzeczyć się nie da, że właśnie pod kierownictwem p. Durskiej ośmnastoletnia dziś córka p. aptekarzowej, panna Bronisława, już w piątym roku życia wystąpić mogła w koncercie na dochód pogorzelców, a w siódmym dać koncert na własną rękę w podobnie dobroczynnych zamiarach. Ale pani aptekarzowa poróżniła się z panią Durską; sejm galicyjski odmówił wsparcia na dalsze kształcenie pani Broni w konserwatorjum lipskiem (apteka klekotowska niosła zaledwie 4.000 złr. rocznie dochodu) i powoli p. Molski począł aranżować wszystkie wieczorki domowe i publiczne p. aptekarzowej. Ośmnastoletniej panny Bronisławy nie będę tu opisywał — nie lubię dawać portretów moich bohaterek. Dosyć, gdy powiem, że była, lub jest piękna; każdy może naówczas wyobrazić ją sobie, jak mu się najlepiej podoba.
Pani Elżbieta Pirzpuchler (przykro mi, że w ten wieniec rymów i tonów wplatać muszę tak prozaiczne nazwisko) — tak bowiem zwała się po śp. mężu aptekarzowa, była sama w swojej osobie właścicielką apteki, i zmuszoną przeto była kierownictwo jej poruczyć egzaminowanemu magistrowi farmacji. Prowizor ten i mąż nauki zwał się Narcyz Narwański, był rodem z Klekotowa, i pochodził z jednej z najstarszych rodzin miejscowych, jak to już samo nazwisko jego, ściśle z legendą o szczęśliwym wybrańcu pięknej Marcypanny związane wskazuje. Był to brunet o bladej wyrazistej twarzy, ujętej w dość gęsty czarny zarost, ocienionej z wierzchu, tj. z każdej strony z wierzchu, dwoma gałkami niemniej czarnych włosów, między któremi w środku nie było na przestrzeni kilku cali najmniejszej łączności. Brak ten, przedłużający część czoła aż do tyłogłowiu, był na pierwszy rzut oka zadziwiającym, gdyż pan Narcyz nie miał jeszcze lat trzydziestu, a oprócz posady swojej jako prowizor posiadał jaki taki mająteczek, któryby mu był pozwolił nabyć i własną aptekę; jeno że o dobrą trudno a złej kupować niewarto. Zajrzawszy atoli głębiej w serce p. Narcyza, doszedłem ukrytej przyczyny tego zjawiska, i wyjawię ją, ażeby nie męczyć długo szanownego czytelnika. Trawiły go dwie namiętności, jedna z nich nazywała się poezja, a druga Bronisława, czyli raczej obie nazywały się „poezja“, albo „Bronisława“, jak kto woli. W obudwu kierunkach powodzenie jego było niejednostajne. I tak, raz, bez jego wiedzy, w pierwszym (a oraz ostatnim) numerze jakiegoś tygodnika literackiego, który miał rozbudzić życie umysłowe w Galicji, ale sam zaraz zasnął, spowodował p. Perła, mający stosunki z całym światem, wydrukowanie jego wiersza, poczynającego się od słów:

Lecą, ach, po nad Klekotów
Z klekotem bociany,
Lecą pośród burz i grzmotów;
Wołam je stroskany: i t. d.

Wołanie to nie tyczyło się atoli żadnego prezentu, jakiegoby, według przypowieści, oczekiwać można od bocianów, ale miało na celu polecić im, by nie zapomniały w dalekich, gorących strefach rozpowszechnić wiadomość, że podczas, gdy one uciekły przed zimą, jedno tu serce wśród śniegów i lodów, pali się gorącym żarem, czy tli płomieniem, czy coś podobnego. Ponieważ była to wyraźna wzmianka o Klekotowie, i ponieważ pod poematem stało N. N. (Narcyz Narwański), całe miasteczko domyśliło się i bez rumieńców autora, kto tak pięknie rymuje, i wielka z tąd sława opromieniła p. Narcyza. P. Pirzpuchlerowa i panna Bronisława kazały sobie dostarczyć odpisów tego utworu; pewien koncypient notarjalny, znany z miotania się na wszystko, co wzniosłe i piękne, sparodjował poemat dodając do pierwszej zwrotki dwuwiersz:

Hej, bociany, gdzie lecicie?
Wszak się jeszcze poziębicie!

Jednem słowem, sukces był kompletny, i p. Narcyz zawiązał odtąd przyjaźń dozgonną z p. Perłą. Mniej szczęśliwemi były próby następne. Po wieczorku, na którym panna Bronia grała jak anioł jakąś sonatę, napisał p. N. N. korespondencję pełną zachwytu do Dziennika Polskiego. Otóż obcięto ją niemiłosiernie i zaledwie doniesiono, że odbył się wieczorek, i że p. B. P. odegrała sonatę. Posłał tę samą korespondencję do Gazety Narodowej, ale djabeł drukarski wdał się w rzecz i doniósł, że p. B. P. „Odegrzała herbatę“, — po kilku zaś reklamacjach poprawił się i przyznał, że odegrała tylko — „sonat“ w skutek czego publiczność czuła się „zochwaconą“. Gdy zresztą jednocześnie w orlim polocie p. Perły zmieniono r na ł, dodając że Klekotów ze zdumieniem odkrył taki talent w swoich mułach (zamiast murach) więc pp. Perła i Narwański postanowili pisywać jedynie do Samorządu. Zawsze atoli każdy przyzna, że było z czego wyłysieć.
Osobliwie, gdy i w drugim kierunku aczkolwiek z innych powodów, nie lepiej wiodło się p. Narcyzowi. Delikatna to rzecz, poruszać takie materje, bo trudno ustrzedz się powtarzania różnych plotek, ale puściwszy się na to pole, muszę brnąć dalej. Otoż powiedziałem, że p. Narwański nie był bez mienia i że p. Pirzpuchlerowa była jedyną właścicielką jedynej na cały Klekotów i okolicę apteki. Powiedziałem także że p. Pirzpuchlerowa była osobą świeżą, przystojną i okazałą, podczas gdy p. Narcyz był szczupłym bladym brunetem z interesującą brodą niemającym lat trzydziestu, a w dodatku, magistrem farmacji. W takich warunkach każdy przyzna że nie byłoby rzeczą nienaturalną, gdyby się świat był nagle dowiedział, że za trzy tygodnie nad apteką klekotowską zamiast szyldu z napisem E. Pirzpuchler pojawi się inny, opiewający E. Narwańska. Otóż świat twierdził, że p. Pirzpuchlerowa była także tego zdania, tylko p. Narcyz domyśleć się tego nie chciał i że p. Bronia pomagała mu być niedomyślnym. Basia, pokojówka obecnie u hr. Malowańskiej, a przedtem u p. aptekarzowej, słyszała na własne uszy jak ta raz mówiła do panny Bronisławy: Gdyby Perła doczekał się już raz własnej poczty, zarazbym cię wydała za niego: ale to nieszczęście że ty masz tylko 2.000 złr. a on zaledwie 150 rocznie z wiktem i stancją“. O czem gdy Basia doniosła p. Narwańskiemu, zapytał nazajutrz p. Bronię z miną samobójcy, ażaliby rada była zostać pocztmistrzynią? A ona mu na to: Nie, już wolę być aptekarzową. Więc znowu p. Narwański spotkał p. Perłę w sieni; i rzekł mu; Przyjacielu kocham cię nad życie, ale przeszkadzamy sobie nawzajem — tak dłużej być nie może: chodź otrujemy się obadwaj i damy światu przykład, że brat zginie, a nie zdradzi brata! Wskutek czego, pan Perła, zamiast otworzyć drzwi do apteki, jak zamierzał, zbladł i odskoczył aż na ulicę, wyjawiając przytem, iż ponad wszystkie trucizny przenosi ich właścicielkę, nie zaś córkę właścicielki, a otruje się dopiero, gdyby nie otrzymał wakującej w krótce poczty klekotowskiej i nie mógł jako pocztmistrz rzucić się do nóg ubóstwionej istoty, wyznać jej długo tajoną miłość i prosić o jej śliczną, pulchną rękę. Poczem p. Narwański i p. Perła uściskali się i ucałowali, wołając: zawsze pomrzemy razem! Gdy zaś za pośrednictwem Basi wiadomość o tem wszystkiem z różnemi upiększeniami, zaczęła nurtować po mieście, p. Bąbel napisał jeden bezimienny list do dyrekcyi poczt, ze wskazówką że nieźleby było zeszkontrować kasę pocztową w Klekotowie, a drugi do departamentu sanitarnego w namiestnictwie, donoszący o różnych fatalnych pomyłkach w ekspedycji recept, popełnionych przez prowizora Narwańskiego, cierpiącego na delirjum tremens. O obudwu tych listach dowiedzieli się obwinieni w drodze prywatnej i kupili sobie bardzo grube laski trzcinowe, któremi wywijali ostentacyjnie, ilekroć spotkali pana Bąbla.
Tak stały sprawy sercowe i matrymonjalne w Klekotowie, gdy pewnego wieczora panna Bronia i p. Molski grali w saloniku na cztery ręce na fortepianie, p. Narcyz udawał że słucha i rozumie, o co im chodzi, a w istocie pożerał tylko p. Bronię oczyma, podczas gdy p. Pirzpuchlerowa zwierzała mu się po cichu, że nigdy tego nie odżałuje, iż pozwoliła córce występować publicznie, że bardzo słusznie ten jakiś... jakże się nazywa, ten nieznośny Lang, czy Lam, ostrzegał w gazetach przed takiemi popisami małych dzieci, że Bronia w istocie skończyła zaledwie lat czternaście i powinna jeszcze chodzić w krótkiej sukience i t. d.
W tem otwierają się drzwi i wpada zadyszany Perła. Nim jeszcze wszedł obiedwiema nogami do pokoju, woła tubalnym głosem:
— Powiem państwu nowinę!
A nie czekając wyrazów ciekawości i zapytań, wołał dalej:
— Ekstaza przybywa! We czwartek wielki koncert, a wieczorem recepcja u starosty! Zaraz tu będzie Smerecki z prośbą do pani dobrodziejki o udział (tu kłania się), z jej czarującym śpiewem; do panny Bronisławy także o sonatę (tu kłania się znowu, ale z mniejszą gracją), i do p. Molskiego o akompaniament! (Tu nie kłania się wcale). Chcieli prosić adjunktową z jej kaszlanym kwiczysopranem i z p. Durską do akompanjamentu, ale im wyperswadowałem, że nikt nie przyjdzie na koncert w takim razie!
— Ekstaza! — zawołała p. Pirzpuchlerowa, jakby zelektryzowana.
— Ekstaza w Klekotowie! — wyjąknął pan Narcyz, bledszy ze wzruszenia niż zwykle.
— Ekstaza weźmie udział w koncercie! wygłosił p. Molski uderzając lewą ręką o basowe klawisze i przyciskając pedał, jak gdyby był p. Durską.
— Ekstaza?? — zapytała p. Bronia, spoglądając w około zdziwiona.
— Moje dziecko — rzekła p. aptekarzowa, widzisz jak niepotrzebnie przerwałaś nauki, kiedy jeszcze powinnaś bawić się lalkami (znaczące spojrzenie na p. Narcyza) i pisać temy francuskie, Ekstaza, to jest pseudonim, to znaczy...
— O, ja wiem! Pseudonim, to jest T. T. Jeż, a to znaczy Miłkowski!
— Nie dziwcie się państwo jej naiwności — mówiła dalej p. Elżbieta — gdy kiedyś dorośnie do lat szesnastu (powiedziałem, że miała ośmnaście), nie będzie się wyrywała z takiemi niedorzecznościami, moja ty, ty, pieszczotko, (pocałunek macierzyński na zachmurzone czoło córki), nie wiem nic o żadnym Miłkowskim, choć to podobno księgarnia we Lwowie (p. aptekarzowa nie uznawała literatury przemawiającej niewiązaną mową) i możesz być pewna, że żaden mężczyzna nie wzniesie się nigdy do wysokości Ekstazy. Jest to istota cudowna, wybrana; wszak mówią, że zaraz po urodzeniu płakała wierszami, a gdy przebywała szkarlatynę, wówczas gdy inni mówią z gorączki, ona sypała jedną odę po drugiej a każda proroczo natchniona!
— I gdzież ona mieszka? Czem jest?
— Mieszka — odparł p. Perła — sześć mil ztąd, w Mistrzosławiu. Jest — wieszczką, prorokinią. Napisałem właśnie na jej cześć króciutką rzecz, nawiązującą do tutejszej legendy o Narwańcu i Marcypannie. Jeżeli państwo pozwolą, odczytam.
Podczas gdy pan Perła czyta, niechaj mi będzie wolno opowiedzieć w krótkości, co się stało. Oto, przy sposobności imienin monarszych, uchwalił Klekotów z pobudki hr. Malowańskiego i p. Kukurnickiego, utworzyć stypendjum o rocznych 100 złr. dla jednego ucznia będącego rodem z Klekotowa. Z powiatowych dodatków do podatków wyznaczono na ten cel 1,200 zł., z dodatków gminnych miasta Klekotowa 600 zł., znana ofiarność niektórych obywateli powiatu przyniosła 37 zł., 81 centów, a z sześciu wieczorków i jednego balu, uzbierano czystego dochodu 112 zł. 58 ct. czyli razem 1950 zł. 39 ct. Do kapitału tedy, wynoszącego 2000 zł. niedostawało jeszcze 49 zł. 61 ct. Gdy zaś nie było już innych dodatków do podatków pod ręką, gdy składki przestały płynąć, a wieczorki urządzane przez miejscowych amatorów nie opłacały już nawet kosztów światła, więc starosta i marszałek wpadli na myśl urządzenia wielkiego coup i sprowadzenia słynnej deklamatorki, wdowy po sekretarzu ministerjalnym, zamieszkałej w Mistrzosławiu. Widzimy, jakie wrażenie wywarła ta wiadomość. Nie mniejsze było i w mieście, gdy się dowiedziano, że nazajutrz przybędzie pociągiem wieczornym jakaś pani nadzwyczajna, po którą pójdą na dworzec konie p. starosty; że będzie w czwartek ogromny koncert, po koncercie bal u starosty, w piątek obiad u p. marszałka, a wieczór znowu bal u p. aptekarzowej — wszystkie te wielkie rzeczy uchwalono bowiem w krótszym czasie, niż go potrzebował p. Perła na odczytanie swojej kantaty. P. aptekarzowa drożyła się wprawdzie nieco co do udziału p. Broni w koncercie, wymawiając się, że dziecko jeszcze za małe, ale p. Smerecki zbił te skrupuły powołując się na liczne bardzo, dawne i niedawne występy „dziecka“.
Nadeszła upragniona chwila. Pp. Perła, Narwański, Smerecki od południa biegali po mieście we frakach i białych krawatach; p. Ćwikalski czynił to samo w czarnej niegdyś kapocie, wstępując co chwila to tu to tam, na pokrzepiającą kropelkę. Hr. Malowański i p. Kukurnicki mieli udać się powozem na dworzec, położony opodal od miasta, za mostem na Narwańcu, którego kolej przekroczyć nie śmiała, czy nie chciała. Inni wyznaczeni do przyjęcia mieli podążyć pieszo na miejsce ceremonji, ale gdy było nieco błota, więc p. Perła dla siebie, dla Narwańskiego i Smereckiego kazał zaprządz konia do tak zwanej „biedy“ pocztowej, czyli wózka na dwóch kołach, co było tem przezorniej, gdy powóz starosty w powrocie nie mógł przecież zabrać całego towarzystwa, gdy piechotą za nim pędzić było niepodobieństwem, gdy Smerecki był niezbędnym do ulokowania Ekstazy w wynajętym dla niej u Süskinda Rosendufta apartamencie, i gdy na dworcu klekotowskim wtenczas tylko dostać można konie, gdy się je zamówi. Na prośbę p. Smereckiego obiecał burmistrz kazać pozapalać latarnie wzdłuż całej drogi i polecił nawet w istocie urzędnikowi magistratu, ale ten zabajdurzył się na nieszczęście z Ćwikalskim u Abramka, zasnął oparty o stół i nie wykonał polecenia. Ćwikalski natomiast tak się gracko spisał, że kiedy nasi trzej wyfrakowani zajechali „biedą“ na dworzec, już go tam zastali przy bufecie, pijącego trzeci kieliszek piołonówki i srodze odgrażającego się na Bąbla, że mu kości połamie.
Jakieś uderzenie dzwonków dało się słyszeć. Co to znaczy? — Pociąg wyrusza z najbliższej stacji — wytłumaczył sługa kolejowy — za kwadrans tu będzie!
Znowu dzwonki, inne tym razem. — To pociąg mija budkę nr. 254. Zaraz zajedzie na dworzec!
A powozu ze starostą i marszałkiem nie ma! Stowarzyszeni literaci spojrzeli ze strachem jeden na drugiego.
— Czy ty przynajmniej znasz Ekstazę? — zapytał któryś.
— Nie.
— I ja nie.
— I ja nie — dodał Ćwikalski.
— Ale — zreflektował się Perła — mam przecież przy sobie jej fotografię.
— Doskonała rzecz! — zawołał Ćwikalski — dajcie mi ją tutaj; zje djabła, jeżeli jej nie poznam.
Chciano robić jakieś uwagi Ćwikalskiemu; ale w tem rozległo się gwizdanie maszyny, dzwon stacyjny zagłuszył wszelką mowę; deputacja wybiegła na peron, pocieszając się w duchu nadzieją, że tymczasem przybędzie oczekiwany powóz, chociażby bez starosty i marszałka. Skrzypnęły hamulce u wagonów i zajechały przed peron najpierw takie, które wiozły brusy i belki jodłowe, potem takie, które wiozły trzodę rogatą i chlewną, potem brunatne, wiozące nieskończoną ilość żydów, a wśród nich jeden po części zielony, a po części żółty. W nim musiała być Ekstaza.
Umówiono się na prędce, że przemówi do niej najpierw Smerecki w imieniu komitetu koncertowego, a następnie Perła będzie mówił wiersze tak długo, póki powóz oczekiwany nie nadciągnie.
Konduktor otworzył drzwi u trzech przedziałek wagonu, i o dziwy, z wszystkich trzech powysiadały jejmoście nie młode, nieładne, nie poetyczne — zgadnijże teraz, która z nich jest natchnioną!
W tej chwili Ćwikalski okazał się wielkim. Z fotografią w ręku odbył w mig przegląd przybyłych dam, i jakkolwiek niezupełnie już dobrze trzymał się na nogach, poskoczył ku jednej, i wierny swojemu powołaniu nierytmicznego poety, zawołał:

Patrzcie, to, to jest Ekstaza,
Bo podobna do tego bohomaza!

Parskanie i syczenie lokomotywy zagłuszyło w znaczniejszej części efekt tego zbyt pospiesznie dobranego rymu; Smerecki przysunął się z gracją do agnoskowanej przez Ćwikalskiego wieszczki i palnął perorę na temat, że tylko nieprzewidzianemu przypadkowi, który spotkał powóz hr. Malowańskiego, zawdzięcza zaszczyt rekomendowania w swojej niegodnej osobie komitetu; którego kilku członków niniejszem przedstawia. Wieszczka wyprostowała się, wyciągnęła dłoń nakształt Pytji na trójnogu i wskazując na p. Narcyza, zapytała:

Kto jest ten młodzieniec,
Co mu sławy wieniec,
Owoc myśli tłumnych,
Z oczu patrzy dumnych?

— Narwański, farmaceuta — odparł p. Narcyz, kłaniając, się i rumieniąc.
— A ja Ćwikalski, całujący ruci pani dobrodziejki.
Wieszczka odwróciła się z pogardą od tego prozaicznego człowieka i zagadnęła Perłę:

A ty, jasnowłosy panie,
Jakie, proszę, twe nazwanie?

Na co tenże:

Wieszczego twego poddany jam berła,
Skromny pocztowy ekspedytor, Perła.

Wieszczka zaś:

Kto sam siebie sądzi skromnie,
Ma wywyższon być ogromnie,
Lecz gdzie pycha nie zna granic,
Wszystkie żądze, trudy, za nic!

(Podnosząc głowę i wskazując imperatorskim giestem ręki na dół:)

Więc choć wam się podobało
Skronie me otoczyć chwałą,
Ja w pokorze wszystkich witam
I o zdrowie najpierw pytam?

Ma się rozumieć, że p. Perła notował tymczasem każdą zgłoskę, z porywającym patosem przez wieszczkę wygłaszaną. Nagle atoli zgasło światło na peronie, bo pociąg odszedł był już dalej. P. Smerecki opamiętał się, podał rękę znakomitej deklamatorce i wprowadził ją do salonu 2-giej klasy, bo 1-ej w Klekotowie nie ma. Na nieszczęście, już i w 2-giej klasie pogaszono światła, a gdy powozu jeszcze ciągle nie było, potrzeba było schronić się do 3-ej, gdzie przy skromnej latarce żyd podawał wódkę spóźnionym robotnikom kolejowym. Nie położyło to tamy natchnieniu, ale gdy już i ta resztka światła gasnąć miała, i nadto miano dworzec zamykać na noc, potrzeba było myśleć o jakimkolwiek odwrocie.
Niestety, jako środek do tego taktycznego celu nie zostało nic, jak tylko „bieda“ pocztarska. Wyniesiono krzesło i przy świetle latarki skonfundowany na śmierć i niewiedzący, co mówić, komitet koncertowy wsadził jakoś do biedy najpierw Ekstazę, a potem, obok niej, Smereckiego. Gdy ten atoli nie był biegłym w powożeniu więc musiał p. Perła, ulokować się plecami do niego na przednim brzegu biedy, opierając się nogami o dyszle; na rymowane zaś naleganie wieszczki i p. Narcyz wydrapał się na ten sam drążek, ale z grzeczności usiadł, zwrócony ku środkowi biedy.
Mimo całego pomięszania, jakie opanowało było naszych trzech bohaterów, p. Narcyz spostrzegł, że wieszczka przy wsiadaniu upuściła jakiś papier i że jakiś cień gruby przesunął się w tejże chwili koło biedy. Chciał właśnie zwrócić uwagę na tę okoliczność, gdy p. Perła zaciął konia, który szarpnął nagle, wskutek czego nasz farmaceuta, wedle znanych prawideł fizycznych, znalazł się niespodziewanie na łonie Ekstazy. Przy pomocy Smereckiego dostał się atoli napowrót na swoje miejsce i wśród ciemności, po rozpluskującem się na wszystkie strony błocie, ruszono ku miastu. Już ekwipaż stanął na moście, pod którym sączyła się struga, niemal niewidzialna, i którą zupełnie bezkarnie prześlepić byłoby można — gdy z przeciwnej strony dał się słyszeć turkot powozu. Był to hr. Malowański, który spóźnił się wraz z panem Kukurnickim, z powodu, iż rządowy zegarek został po za kolejowym o pół godziny, a autonomiczny o całą godzinę. Zaledwie udało się uniknąć zderzenia; na szczęście, powóz zaopatrzony był w latarnie. Hr. Malowański i p. Kukurnicki w okamgnieniu znaleźli się obok Ekstazy i powitali ją imieniem powiatu i miasta. Na co wieszczka raczyła odpowiedzieć:

Ty, co jesteś tu „starosta“,
Witam ciebie prosto z mosta,
Gdzie Narwańca szumne fale
Grzmią po skale w dzikim szale!

(Zwracając się do p. Kukurnickiego):

Lecz bezsilne one całkiem
Gdzie jest taki mąż marszałkiem,
Co od fal i wroga gotów
Bronić zawsze swój Klekotów.

— Panie Narcyzie, notuj pan — szepnął rozpaczliwym głosem p. Perła — ja nie mogę, bo mam lejce w rękach!
Jeszcze dłuższy czas płynęło złoto z ust wieszczki, nim obudwu najwyższym dygnitarzom powiatu powiodło się przenieść ją do powozu, do którego zaproszono także p. Smereckiego. Konie hrabiego ruszyły wyciągniętym kłusem, a za niemi powlokła się i nasza bieda z dwoma młodzieńcami pogrążonymi w ponurem milczeniu. Nim przybyli do miasta, już każdy tam wiedział, dzięki uwijaniu się Bąbla, że Ekstaza przyjechała z dworca biedą i przywiozła p. Narwańskiego na kolanach, karmiąc go przez całą drogę karmelkami. Stroskani poeci nie mieli odwagi rozstać się, ani udać się na spoczynek, czuli potrzebę zastanowienia się nad fatalnemi wypadkami dnia i dodania sobie nawzajem odwagi. Zresztą potrzeba było poczekać na Smereckiego. Podeszli tedy pod zajazd Süsskinda Rosendufta, gdzie na dole znajdowała się winiarnia Abramka i tam martwili się myślą że największa na piętnaście mil wokoło poetka, z winy mieszkańców Klekotowa, narażoną została na kompromitację i śmieszność. Szkoda tylko, że myśleli zbyt głośno, bo w drugim pokoju znajdował się p. Bąbel, który słyszał każde słowo. Nakoniec nadszedł Smerecki, w najlepszym humorze i zapewnił ich, że wieszczka nad wszelką miarę zadowolona jest z przyjęcia, że mała nieakuratność nic nie znaczy i że najlepszym tego wszystkiego dowodem jest werwa, z jaką deklamowała, jak gdyby się przez miesiąc uczyła na pamięć wierszy, które przecież w tej chwili tworzyła.
— Ach prawda — rzekł Perła — jak ona spojrzała na pana, pytając: kto jest ten młodzieniec?
— Co mu sławy wieniec — dorzucił Smerecki.
— Owoc myśli tłumnych... — wymarzył p. Narcyz.
— Patrzy z oczu dumnych — zakonkludował p. Perła. — Widocznie zrobiłeś pan na niej jak najlepsze wrażenie. A panu jak się ona podobała?
— Ogromnie... ogromnie mi zaimponowała.
— No, brawo — zawołał Smerecki; — kto wie, może nam się uda rzecz niebywała na świecie; skojarzyć poezję z poezją!
— To byłoby świetne — dodał Perła.
— Nie mówcie o tym przedmiocie, panowie, to mi szarpie serce! — jęknął p. Narcyz, zerwał się i wybiegł z pokoju. W ślad za nim wyniósł się po cichu p. Bąbel.
Nazajutrz ledwo się obudził, oddano mu list z lakonicznem doniesieniem: Od p. profesora, do p. prowizora.
P. Narcyz otworzył i przeczytał:
„Wiem o papierach, w najwyższem stopniu kompromitujących dla waszej Ekstazy. Ten który je ma w ręku, żąda 100 zł. za ich wydanie. Jeżeli do południa pieniądze nie będą u mnie, o pierwszej całe miasto dowie się o ich treści. Czekam u Abramka. Bąbel“.
P. Bąbel pomylił się, jeżeli na podstawie podsłuchanej rozmowy liczył na jaki miłośny afekt w sercu p. Narcyza ku Ekstazie, jakkolwiek wielkiej, sławnej i tak mało uprzedzonej na jego korzyść. W sercu tym nie było miejsca dla nikogo oprócz p. Bronisławy. Ale prowizor który może pogardzać gotową apteką w pełnym ruchu i smaczną wdówką, musi mieć romantyczne i rycerskie popędy. To też p. Narcyz zerwał się natychmiast i poleciał zwołać na radę wojenną Perłę i Smereckiego. Uchwalono, że ten ostatni pójdzie uwiadomić starostę, marszałka, burmistrza, (jeżeli już wstał z łóżka) prezydenta sądu i wszystkie wogóle władze; a dwaj inni udadzą się natychmiast do Abramka.
P. Bąbel siedział sam w osobnym pokoju przy szklance miodu, i na widok wchodzących uśmiechnął się brzydko, potrząsając zwitkiem papierów. Były to te same, które podniósł wczoraj z ziemi na dworcu.
— Cóż, papiery są; a pieniądze?
Pilne czytanie gazet politycznych, któremu hołdował p. Bąbel, sprawia, iż człowiek nie może sobie wyobrazić akcji wojennej bez długiej poprzedniej wymiany not dyplomatycznych. Poeci natomiast nie czytują gazet. Z tego też zapewne powodu p. Perła zamiast odpowiedzi, poskoczył naprzód jak piorun i jedną ręką wyrwał p. Bąblowi papiery, w drugiej zaś, dzierżąc jednę z owych grubych lasek trzcinowych, o których była wzmianka, i które niełatwo się łamią, wykonał kilka ruchów w prime, a kilka w tercyi, z których pierwsze przerwały się na głowie, a drugie na prawej stronie pleców p. Bąbla. Jednocześnie rozpoczął p. Narwański podobną akcję, ale w quarte, w skutek czego i lewy bark szanownego profesora moralności publicznej uległ znacznym niedogodnościom. Zaskoczony w ten sposób wbrew wszelkiemu prawu narodów, p. Bąbel przez czas jakiś przycupnął do stołu, licząc na to, że kości ludzkie twardsze są od jakiejkolwiek trzciny, i że jeżeli człowiek przenieść może boleśną stronę podobnej operacji, to najlepiej zrobi, nie podnosząc zgiełku, ażeby do bolesnej nie przybyła i druga strona, zwana publicznym despektem. Uprzykrzyło mu się atoli wkrótce i wołając na całe gardło o pomoc, wybiegł do izby szynkownej, gdzie siedziało już kilku kapotowych mieszczan, mimo dość wczesnej pory.
— Gwałtu, ludzie, ratujcie. Patrzcie, oto mnie, który was bronię od kliki burmistrzowskiej i marszałkowskiej, opada, morduje ta klika przez swoich najętych opryszków gwałtu! Za miesiąc wybory, jak mnie zabiją, to was roztoczy gangrena społeczna! gwałtu!
Mimo tej gorącej allokucji, ani p. Perła z p. Narcyzem nie przestali gromić kryjącego się po za ławki i stoły trybuna ludu, gdzie go dosięgnąć mogli, ani też przedmieszczanie nie objawiali najmniejszej ochoty do pospolitego ruszenia na jego obronę. I kto wie, coby się z nim było stało, gdyby nie żandarm, który wszedł w tej chwili z rozkazu p. hrabiego starosty aresztować p. Bąbla.
W sali, gdzie zwykle Klekotów składał ofiary na ołtarzu Muz, tego wieczora jedna tylko muza odbierała wszystkie hołdy. Sonata p. Bronisławy wypadła świetnie, niemniej jak drugi utwór, grany na cztery ręce z p. Molskim — śpiew p. Elżbiety był zachwycającym, ale Klekotów był już oswojony z tem wszystkiem. Cała jego uwaga skoncentrowaną była ku fotelowi, wybitemu czerwonym (wełnianym) aksamitem, a wypożyczonemu umyślnie od ks. proboszcza — na którym siedziała Ekstaza, rozmawiając głośno z dygnitarzami miejscowymi tak, że fortepianu i śpiewu nie wiele słyszano. Starosta uniewinniał się przed nią dość zręcznie ze wczorajszego swojego spóźnienia się na dworzec, utrzymując żartem, że nie dowierzał sobie, czy zdoła sprostać zadaniu, że wysłał przeto „młodzież“ na pierwszy ogień. P. Narcyz, który stał w pobliżu, zarumienił się, a gdy wieszczka z wdzięcznym uśmiechem podała mu rękę, omal nie zemdlał ze wzruszenia. Wszak pierwszy raz w życiu patrzył oko w oko takiej znakomitości!
Na koniec przyszła na nią kolej. Wstała, i... braknie mi słów, ażeby dać wyobrażenie o tem co nastąpiło. Dosyć powiedzieć, że wygłosiła legendę wierszowaną, osnutą na tle miejscowego podania o Narwańcu, który się utopił z roskoszy, iż posiadał Marcypannę, i że publiczność na przemian płakała, unosiła się i truchlała. Najczęściej atoli truchlała, jakkolwiek bowiem była dość świadomą nieszkodliwości swojej rzeczki, poetka przedstawiała ją w taki sposób, że można było obawiać się, iż cały Klekotów zaleje. Późno w nocy gdy skończyła wśród burzy oklasków, przystąpił do niej na estradę pan Perła w asystencji p. Narwańskiego i Smereckiego, z olbrzymim wieńcem w ręku, który jej ofiarował imieniem publiczności. Odpowiedziała odą, wzięła wieniec, i — podała go panu Narcyzowi, którego to skonfundowało tak dalece, że w mniemaniu, iż wieszczka każe mu postąpić z wawrzynami swojemi jak się zwykle postępuje z ziółkami w aptece, zaczął pilnie szukać papieru po kieszeniach, papieru do opakowania tej Herb: glor: poet: ale go nie znalazł. Wtem wieszczka pochyliła ku niemu głowę i poszturkiwany przez Perłę i Smereckiego, domyślił się wreszcie, że ma jej wawrzyn włożyć na skronie, co też uskutecznił, rujnując do szczętu fryzurę. Zapewniono mię że widok Ekstazy, gdy podniosła głowę, był pognębiającym. Czysty dochód z wieczorku, ze względu na wielką ilość biletów wolnego wstępu, które rozdano, wyniósł 14 złr. 37 ct.
Nim przystąpię do dalszego opowiadania, winien jestem, dla dokładności historycznej, zanotować, że owe „kompromitujące papiery“, w których posiadanie wszedł przemocą p. Perła, zawierały jedynie koncept wierszy improwizowanych wczoraj na dworcu i po drodze przez Ekstazę, jakoteż tych, które przez cały czas swego pobytu w Klekotowie jeszcze improwizować miała. Ponieważ atoli manuskrypt przepisany był bardzo starannie i pozwalał przypuszczać, że wieszczka zachowała jeżeli nie drugi odpis, to brulion, więc uchwalono nie zwracać go jej wcale. Co się tyczy p. Bąbla, starosta, mając w ręku list jego, pisany do pana Narwańskiego, oddał go sądowi, w którego rękach szanowny ten obywatel ku wielkiemu uszczerbkowi swojej katedry moralności publicznej i ku zupełnemu zgangrenowaniu społeczności klekotowskiej, dotychczas pozostaje. Więc się nim też zajmować nie będziemy, jeno skutkami jego czynów.
— Cha, ha — mówiła w godzinę później pani Purzpichlerowa do pana Narcyza — Cha, cha! — a każde jej „chacha“ było tuzinem puginałów — jakże to było; kto kogo wiózł na kolanach, pan ją, czy ona pana, kto komu dawał karmelki? Chacha! A ten pojedynek z panem Bąblem, który aż żandarmerja musiała przerywać? Chacha! Bardzo walecznie, chacha!
Ale mniejsza o panią Purzpichlerowę.
— Nie wiedziałam — rzekła sznurując usteczka p. Bronia — że pan Narwański (zwykle mawiała: p. Narcyz) taki amator pseudonimów.
— Panno Brońciu, na miłość Boga, przysięgam pani! — wołał p. Narcyz, składając ręce.
— O ja nie pseudonim, proszę się nie przysięgać!
— Ależ panno Brońciu!
— A Bąbla pan mało nie zabił za jej honor, a kiedy (szlochanie) ten stary prezydent sądu powiedział o mnie u starosty, żem (ponowne szlochanie) głupia gąska, to nic?
— Przecież, panno Brońciu, niepodobieństwem jest, ażeby magister farmacji bił prezydenta sądu! starego, poważnego człowieka!
— Tak, tak, on poważny człowiek, a Ekstaza pseudonim, a ja (płacz) głupia gąska!
Ale mniejsza i o takie sceny, to się między zakochanymi łatwo naprawia, zwłaszcza gdy pan Narcyz swojego czasu dopiero na usilne prośby panny Brońci przysiągł jej, iż nie zrobi awantury z prezydentem sądu za jego wyrok o jej erudycji i ogólnym rozsądku.
Mniejsza i o to, że nazajutrz, po koncercie na którym Ekstaza deklamowała jak z nót to, co stało w zgubionym manuskrypcie, a p. Brońcia znowu grała sonatę jak anioł, pan Narwański otrzymał list, że p. X. aptekarz w Dzidowie, mieście równie znacznem jak Klekotów, zdecydował się na koniec sprzedać mu za przystępną cenę aptekę z ogromną klijentelą. Dzień zwłoki nie stanowił tu różnicy.
Najgorszem było, że w istocie na koncercie na wieczorku, i na ulicy, Ekstaza zaszczycała go względami, które ogólną uwagę zwracały na siebie. Cały Klekotów nie mówił o niczem innem. Nie mógł odprowadzić p. Pirzpuchlerowej z córką do domu, bo Ekstaza kazała mu się odprowadzić do hrabiego Malowańskiego. Nie mógł przepędzić południa piątkowego u p. aptekarzowej, chociaż wolnym był tego dnia od pilniejszej pracy w aptece, bo Ekstaza chciała poznać piękności Klekotowa, i kazała mu się prowadzić na spacer. Wypytywała go bliżej o jego stosunki rodzinne (umiała czasem zniżyć się do prozy), zachęcała go, ażeby jej towarzyszył do Mistrzosławia, gdzie pozna niesłychane znakomitości; kazała mu przedłożyć sobie wszystkie jego utwory poetyczne; zachwycała się jednemi, w drugich wytykała zbytek smętku i niewytłómaczonej melancholji. Tak rozmawiając zaszli na błonie, które przytykało z jednej strony do płotu od ogrodu p. aptekarzowej, a z drugiej obrębione było wierzbami i krzakami, po za któremi mruczał niewidzialny zupełnie Narwaniec, nie po skale, ale po błocie, i w niezbyt dzikim szale. Po jednej stronie płotu, na błoniu, pasą się gęsi i wywracają koziołki dzieci mieszczańskie płci obojej; po drugiej stronie, jak w Wallenrodzie, p. aptekarzowa nieruchoma siedzi na ławeczce i robi robótkę, a obok niej p. Brońcia i p. Ćwikalski „całuje ruci pani dobrodziejce“, jakoteż p. Perła opowiada, jak mocno starosta i marszałek zachwycali się śpiewem p. Purzpichlerowej i jak hrabina Malowańska cieszyła się z tego, że w programie nie ma śpiewu p. adjunktowej ani akompaniamentu p. Durskiej. Nasza para, spłoszywszy gęsi, chodzi co raz bliżej płotu i coraz niżej ku krzakom nad Narwańcem. Deklamatorska werwa Ekstazy zaczyna dominować nad gęganiem spłoszonych gęsi; na ławeczce cichnie rozmowa; słuchają. Słuchają, ona mówi: Precz z tęsknotą!

„Mów, młodzieńcze urodziwy
Czemu blade twoje lica.
Czemuś taki nieszczęśliwy,
Że cię nic już nie zachwyca?

Tu p. Ćwikalski który patrzył przez szparę w płocie spostrzegł wielkie zakłopotanie na twarzy p. Narcyza, gdy go Ekstaza uchwyciła za rękę, mówiąc bez przerwy dalej z coraz większym zapałem:

Mów, i nie taj nic przedemną,
Nie taj serca skryte bicie;
A gdy poznasz moc wzajemną
Rajem dla nas będzie życie!

— Proszę pani dobrodziejki — wyjąknął tu p. Narcyz i p. Ćwikalski spostrzegł że rejteruje coraz bardziej ku krzakom nad ruczajem, Wieszczka zaś mówiła dalej:

Rozkosz z duszą dzielić duszę?
Ach, i moje serce bije,
I ja także cierpieć muszę
I cierpieniem tylko żyję!

— Łaskawa pani dobrodziejko.... — stękał Narwański, i był już jedną nogą w krzakach. Ale wieszczka wzniosła w górę tę dłoń, którą go nie trzymała, i wywieszczyła w pełnym zachwycie:

„Powiedz tedy, powiedz, słowo,
Co podniesie nas oboje
W niebios przestrzeń lazurową
Między serafinów roje!
Tam złączeni jednem tchnieniem,
Jednem wspólnem serca drżeniem,
Wiecznie my, a niby nie my
W morzu wesel utoniemy!

Lekki okrzyk, trzask łamanych gałęzi i pluśnięcie wody, przerwały w tej chwili brylantową tkaninę z słodkich dźwięków natchnionej piewczyni. Ćwikalski spojrzał znowu przez szparę — tylko gałązki łoziny chwiały się nad brzegiem, poruszone jakimś gwałtownym ruchem — Narwańskiego już widać nie było.
— Jak babcię kocham, znowu jeden warjat poszedł po rozum do głowy i skoczył w wodę! — krzyknął Ćwikalski.
Po drugiej zaś stronie płotu, nie zważając na to bluźnierstwo prostackie, kapłanka muzy wzniosła obie ręce do góry i zawołała głośnym głosem:

Miłości zaprzaniec
Skoczył w Narwaniec
Ogniem nie spłonął:
W rzece utonął.


∗             ∗

Nie utonął, ale zamoczył nogi, i dostał później kataru. Na wieczorku zaś u p. aptekarzowej, gdy Ekstaza zapytała o p. Narcyza, odpowiedział p. Perła uroczyście:
— Pojechał do Dzidowa kupić aptekę.

P. Perła miał prawo być uroczystym, tego samego bowiem dnia otrzymał był nominację na pocztmistrza w Klekotowie, a zakomunikowawszy pani Pirzpuchlerowej wiadomość o wyjeździe Narcyza i o swojej nowej pozycji, upadł jej do nóg i oświadczył się en toute forme, ale prozą, nie wierszami. Gdy było rzeczą oczywistą że p. Narwański dwóch aptek ani potrzebować, ani pragnąć nie będzie, przyjęła po krótkim namyśle jasnowłosego, zamiast czarnego młodzieńca. Ekstaza wyjechała nazajutrz rano do Mistrzosławia, gdzie ciągle dalej deklamuje. W tydzień później przybył p. Narcyz już w charakterze aptekarza z Dzidowa, i zaręczyny jego z panną Bronisławą odbyły się bez żadnych trudności, również jak później dwa wesela, matki i córki. Narwański odprzedał aptekę dzidowską z zyskiem i kupił od P. Perłowej Klekotowską, i od tego czasu nad Klekotowem w niebywały sposób klekocą bociany; podczas gdy Bąbel rozprawia się z sądem obwodowym, jak może, a kwiat poezyi w aptece i na poczcie zwiędnął i opadł. Buja jeszcze tylko muza p. Ćwikalskiego u Abramka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.