<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Hedda Gabler
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Hedda Gabler
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron

AKT I.
Obszerny salon, ozdobnie i elegancko umeblowany, trzymany w ciemnych barwach. W głębi znajdują się drzwi z portyerą odsłoniętą, które prowadzą do gabinetu, umeblowanego w tym samym stylu co salon. W prawéj ścianie drzwi prowadzące do przedpokoju, w lewéj drzwi szklane także z odsłoniętą firanką. Przez szyby widać werandę, za nią drzewa. Na przodzie sceny stoi stół owalny zasłany dywanową serwetą, a przy nim krzesła. Na prawo na przodzie sceny piec majolikowy, przy nim fotel z wysokiemi poręczami. Na lewo także na przodzie kanapa trochę odsunięta od ściany. Przy drzwiach szklanych fortepian. Po obydwu stronach drzwi w głębi etażerki zastawione terrakotami i majolikami. W głębi przyległego pokoju widać kanapę, stół i parę krzeseł. Nad kanapą wisi portret pięknego starca w gieneralskim mundurze, a nad stołem zwiesza się lampa z mlecznym kloszem. W salonie pełno bukietów w wazonach, inne leżą na krzesłach. Obadwa pokoje zasłane są puszystemi dywanami. Oświetlenie ranne. Promienie słoneczne wpadają przez drzwi szklane.

SCENA PIERWSZA.
JULIANNA TESMAN, kobieta miłéj powierzchowności lat około sześćdziesięciu pięciu w skromnéj, schludnéj tualecie, wchodzi przez przedpokój w kapeluszu, z parasolką w ręku. BERTA, niemłoda pokojówka, skromnie po miejsku wyglądająca, wchodzi za nią, niosąc w papier obwinięty bukiet.

PANNA TESMAN (staje we drzwiach i nasłuchuje półgłosem). Doprawdy zdaje mi się, że oni jeszcze nie wstali.
BERTA (także półgłosem). Mówiłam to już pani. Parowiec przyszedł tak późno, a potém Boże, miły... młoda pani musiała wszystko wypakować, zanim się położyła.
PANNA TESMAN. To téż niech spoczywa. Tylko potrzeba tutaj świeżego rannego powietrza. (Otwiera na oścież drzwi szklane).
BERTA (stoi niepewna z bukietem w ręku). Na sumienie, tu już niema wcale miejsca na bukiet, chyba postawię go na fortepianie. (Stawia go tak, jak mówi).
PANNA TESMAN. No, moja Berto, masz więc teraz nowych państwa. Ach! jakże mnie było ciężko rozstać się z tobą.
BERTA (blizka płaczu). A mnie, proszę pani! Cóż ja mam powiedziéć? Tyle lat służyłam u pań i dobrze mi było.
PANNA TESMAN. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Żale na nic się nie zdadzą. Musisz być u Jörgena. On do ciebie przywykł, obsługiwałaś go jeszcze, gdy był maleńki.
BERTA. Tak, proszę pani, ale ja ciągle myślę o biednéj choréj, którą musiałam opuścić. Jest całkiem bezwładna, a nowa służąca?.. Czy ona się kiedy nauczy, jak z chorą obchodzić się trzeba?
PANNA TESMAN. Już ja ją nauczę, zresztą wiele rzeczy zrobię sama. Nie troszcz się o moję biedną siostrę, Berto.
BERTA. Tak proszę pani, ale to przy mnie co innego, zdaje mi się, iż nie będę dla młodéj pani dogodną.
PANNA TESMAN. Ach! Boże! z początku może się to i owo wydarzyć.
BERTA. Bo ona jest bardzo wymyślna.
PANNA TESMAN. Ma się rozumiéć, córka gienerała Gablera. Za życia ojca, była przyzwyczajona do zbytków. Przypomnij sobie tylko, kiedy to z nim jeździła konno, w czarnéj sukiennéj amazonce, w kapeluszu z piórami.
BERTA. Tak, tak, pamiętam. Na sumienie, ktoby wówczas pomyślał, że to będzie kiedyś żona pana kandydata.
PANNA TESMAN. I mnie to przez myśl nie przeszło. Ale żebym nie zapomniała, Berto. Odtąd nie trzeba mówić „pan kandydat”, tylko „pan doktór”.
BERTA. Młoda pani to już przykazała, jeszcze dziś w nocy, zaraz na wstępie. Czy tak jest, proszę pani?
PANNA TESMAN. Ma się rozumiéć. Wyobraź sobie, Berto, doktoryzował się za granicą, teraz w czasie podróży. Nie wiedziałam o tém ani słówka, dopiero wczoraj powiedział mi, przy wysiadaniu na ląd.
BERTA. On może teraz dojść do wszystkiego. On taki mądry. Ale nigdybym nie pomyślała, żeby mu się chciało chorych leczyć.
PANNA TESMAN. Nie, on wcale nie jest takim doktorem. (Kręci głową w zamyśleniu). Niedługo zresztą będzie miał jeszcze znakomitszy tytuł.
BERTA. Czy doprawdy! A jaki téż proszę pani?
PANNA TESMAN (z uśmiechem). O, gdybyś wiedziała (wzruszona). Mój Boże! gdyby nieboszczyk Jan mógł w grobie zobaczyć, na co wyrósł jego chłopak (ogląda się wkoło). Ale słuchajno, Berto! dlaczegoś pozdejmowała pokrowce ze wszystkich mebli?
BERTA. Tak kazała młoda pani, mówiła, że nie może znosić pokrowców.
PANNA TESMAN. Więc oni chcą tu zawsze przesiadywać, i na codzień także?
BERTA. Tak się zdaje z tego, co młoda pani mówiła. Ona sama, — pan doktór nic niemówił.


SCENA DRUGA.
Poprzedni i JÖRGEN TESMAN, wchodzi nucąc drzwiami z prawéj strony do pokoju w głębi, wygląda młodo, na lat trzydzieści trzy, średniego wzrostu, średniéj tuszy, blondyn z twarzą okrągłą i pogodną, nosi brodę i okulary, ubrany jest w wygodny, luźny ranny strój, w ręku trzyma otwartą walizką ręczną.

PANNA TESMAN. Dzień dobry, Jörgenie, dzień dobry!
TESMAN (we drzwiach). Ciocia Jula! droga ciocia! (zbliża się i ściska jéj rękę). Przyszłaś do nas z tak daleka, i jeszcze tak rano.
PANNA TESMAN. Łatwo zrozumiéć, że mi pilno było do was zajrzeć.
TESMAN. A jeszcze do tego wczoraj położyłaś się tak późno.
PANNA TESMAN. To nic nie znaczy.
TESMAN. Wróciłaś szczęśliwie do domu z przystani?
PANNA TESMAN. Szczęśliwie Bogu dzięki, pan radca był tak grzeczny i odprowadził mnie aż do domu.
TESMAN. Było nam przykro, żeśmy cię do powozu zabrać nie mogli, ale widziałaś sama, Hedda miała tyle rzeczy, których niepodobna było porzucić.
PANNA TESMAN. Rzeczywiście, miała ich niezliczone mnóstwo.
BERTA (do Tesmana). Może mam pójść zapytać pani, czy jéj nie będę potrzebna?
TESMAN. Dziękuję ci Berto, to niepotrzebne, pani powiedziała, że zadzwoni, gdyby czego potrzebowała.
BERTA (wychodzi na prawo). Dobrze.
TESMAN. Wiesz co — weź ten kuferek.
BERTA (biorąc go). Zaniosę go na górę (wychodzi przez przedpokój).


SCENA TRZECIA.
Poprzedni bez Berty.

TESMAN. Wyobraź sobie, ciociu! cały kufer wypakowałem notatkami. Nie do uwierzenia, ilem ich nagromadził ze wszystkich archiwów. Stare, nadzwyczaj ciekawe rzeczy, o których nikt nie ma wyobrażenia.
PANNA TESMAN. Tak, tak, Jörgenie, w twéj poślubnéj podróży, nie traciłeś czasu.
TESMAN. Mogę to śmiało przyznać. Ale zdejmże kapelusz, ciociu. Pozwól, rozwiążę wstążki. Dobrze tak.
PANNA TESMAN (w czasie gdy on to czyni). Ach! Boże, to tak, jak kiedyś był u nas w domu.
TESMAN (oglądając kapelusz). Cóż za ładny kapelusz dziś włożyłaś?
PANNA TESMAN. Sprawiłam go sobie z powodu Heddy.
TESMAN. Heddy?
PANNA TESMAN. Ażeby się mnie nie wstydziła, gdy razem będziemy na mieście.
TESMAN (głaszcząc ją po twarzy). Ty, ciociu, myślisz o wszystkiém. (Kładzie kapelusz na krześle przy stole). A teraz wiesz co, siądźmy sobie na kanapie i pogawędźmy, zanim Hedda nadejdzie (siadają).
PANNA TESMAN (stawia parasolkę przy rogu kanapy). Jakże jestem szczęśliwa, że cię znowu widzę, Jörgenie, ciebie jedynaka nieboszczyka Jana.
TESMAN. I ja jestem szczęśliwy, że cię widzę, tyś była dla mnie i ojcem i matką zarazem.
PANNA TESMAN. Wiem dobrze, że ty kochasz zawsze twoję starą ciotkę.
TESMAN. A jakże ciocia Ryna? czy jéj nie lepiéj?
PANNA TESMAN. Dla téj biedaczki nie może być polepszenia. Leży, jak leżała przez te wszystkie lata. Oby tylko Bóg zostawił mi ją jak najdłużéj. Nie wiem, cobym bez niéj zrobiła, zwłaszcza téż teraz, kiedy ci już potrzebną nie jestem.
TESMAN (klepie ją po ramieniu). No, no, no.
PANNA TESMAN (szybko, odmiennym tonem). Ale kiedy pomyślę, żeś się, ożenił Jörgenie, i że to ty pozyskałeś rękę Heddy Gabler, téj Heddy, tak zawsze otoczonéj młodzieżą...
TESMAN (nuci i uśmiecha się z zadowoleniem). Zdaje mi się, że mam w mieście paru dobrych przyjaciół, którzy mi z całego serca zazdroszczą. Czy nie?
PANNA TESMAN. Zazdroszczą ci tego także, żeś mógł odbyć tak długą poślubną podróż. Wszakże trwała blizko sześć miesięcy.
TESMAN. Dla mnie była to także podróż naukowa. Ileż archiwów musiałem przewertować! ile książek przeczytać!
PANNA TESMAN. No tak. (Poufnie i ciszéj). Ale posłuchaj Jörgenie, czy nie masz mi nic po powiedzenia, nic wcale?
TESMAN. Z podróży?
PANNA TESMAN. Tak.
TESMAN. Doprawdy, nie wiem nic więcéj nad to, com ci pisał, a żem się doktoryzował, o tém powiedziałem ci wczoraj.
PANNA TESMAN. Ale ja pytam, czy... czy nie masz żadnych... nadziei?
TESMAN. Nadziei?
PANNA TESMAN. Mój Boże! jestem przecież twoją starą ciotką.
TESMAN. Naturalnie, że mam nadzieję...
PANNA TESMAN. A więc.
TESMAN. Mam niemal pewną nadzieję, że wkrótce będę profesorem.
PANNA TESMAN. Profesorem... tak.
TESMAN. A nawet mogę powiedziéć, że to rzecz zupełnie pewna. Przecież wiesz o tém, ciociu?
PANNA TESMAN (z uśmiechem). O tém wiem, masz słuszność. (Zmieniając ton). Ale mówiliśmy o podróży. Musiała cię ona strasznie kosztować.
TESMAN. Mój Boże, kosztowała, ale dopomogło mi bardzo to duże stypendyum.
PANNA TESMAN. Jednakże nie pojmuję, jakim sposobem starczyło na dwoje.
TESMAN. Bo téż to nie było rzeczą tak prostą.
PANNA TESMAN. A jeszcze kiedy się podróżuje z taką damą. Mówiono mi, że to bez porównania drożéj kosztuje.
TESMAN. Ma się rozumiéć, ale Hedda musiała odbyć tę podróż, doprawdy, ciociu, musiała. Inaczéj być nie mogło.
PANNA TESMAN. Masz pewno słuszność, bo dzisiaj podróż poślubna uważaną jest za konieczność. Ale powiedz mi — czyś się już dobrze w mieszkaniu rozejrzał.
TESMAN. Naturalnie, wstałem o świcie.
PANNA TESMAN. Jakże ci się całość podoba?
TESMAN. Przepyszna, wydaje mi się przepyszna. Tylko nie mogę zrozumieć, na co są te dwa pokoje za sypialnią Heddy.
PANNA TESMAN (uśmiechając się). O, mój drogi, spożytkujecie je — z czasem.
TESMAN. Doprawdy masz słuszność, ciociu, bo kiedy się księgozbiór tak bardzo powiększa... to...
PANNA TESMAN. Właśnie, mój chłopcze, myślałam o twoim księgozbiorze.
TESMAN. Cieszę się bardzo z powodu Heddy. Zanim jeszcze byliśmy zaręczeni, mówiła ciągle, że żadne mieszkanie tak jéj się nie podoba jak willa radczyni Falk.
PANNA TESMAN. I właśnie się tak zdarzyło, że była do sprzedania, po waszym wyjeździe.
TESMAN. Tak, ciociu, mieliśmy prawdziwe szczęście.
PANNA TESMAN. Mój drogi, to wszystko będzie cię strasznie kosztować.
TESMAN (trochę zniechęcony). No będzie, ale cóż.
PANNA TESMAN. Mój Boże.
TESMAN. No! ale jak sądzisz? Ileż przecie?
PANNA TESMAN. Nie wiem, dopóki się wszytkie rachunki nie pokończą.
TESMAN. Na szczęście, Brack wyjednał mi dobre warunki, pisał to sam do Heddy.
PANNA TESMAN. Nie drecz-że się tem, mój chłopcze. A co do mebli, dywanów i t. p. dałam na nie poręczenie.
TESMAN. Poręczenie? Ty ciociu? Jakież poręczenie dać mogłaś?
PANNA TESMAN. Ubezpieczyłam je na mojéj rencie.
TESMAN (zrywając się). Jakto? Na rencie twojéj i ciotki Ryny?
PANNA TESMAN. No tak. Innego sposobu nie było.
TESMAN (staje przed nią). Ciociu! czyś zmysły postradała? Ta renta stanowi przecież cały majątek was obydwóch.
PANNA TESMAN. Nie bierz-że tego do serca, Jörgenie, to przecież czysta formalność. Mówił mi to także radca Brack. On był tak grzeczny, że mnie we wszystkiém wyręczał. Czysta formalność, nic więcéj.
TESMAN. Wszystko to być może, przecież...
PANNA TESMAN. Teraz gdy otrzymasz pensyę, będziesz mógł to wszystko opłacić. A zresztą, Boże mój, choćbyśmy także trochę... no troszeczkę zapłaciły, trochę wam dopomogły z początku, uważałybyśmy to sobie za szczęście.
TESMAN. Ach! ciociu, ty zawsze musisz poświęcać się dla mnie.
PANNA TESMAN. (powstaje i kładzie mu ręce na ramionach). Bo też jesteś mojem jedynem szczęściem na świecie, drogi chłopcze. Byłeś bez ojca i matki, coby ci mogli dopomódz. Teraz przecież stanęliśmy u celu. Niekiedy było nam ciężko i smutno, ale teraz Bogu dzięki, Jörgenie, wypłynąłeś.
TESMAN. Wszystko się tak dziwnie złożyło.
PANNA TESMAN. Tak — i wszyscy, co byli przeciwko tobie — czy albo stali na twojéj drodze, albo ustąpili, albo poupadali. Ten, co był najniebezpieczniejszy, upadł najniżéj... Teraz spoczywa tak, jak sobie sam posiał, zbłąkany biedak.
TESMAN. Czyś od mego wyjazdu słyszała co o Eilercie?
PANNA TESMAN. Słyszałam tylko, że wyszła nowa jego książka.
TESMAN. Co? Eilerta Lövborga? Teraz?
TESMAN. Tak! Bóg jeden wie, co on tam napisał. Twoja książka to będzie zupełnie co innego. O czémże ty piszesz, Jörgenie?
TESMAN. O przemyśle domowym w Brabancie, w wiekach średnich.
PANNA TESMAN. Pomyśléć tylko, że ty piszesz o takich rzeczach.
TESMAN. Moje dzieło nie zaraz wyjść może. Muszę wprzódy cały bogaty zbiór materyałów uporządkować.
PANNA TESMAN. Zebrać i uporządkować. Już ty doskonale to potrafisz. Niedarmo jesteś synem nieboszczyka Jana.
TESMAN. Pilno mi téż zacząć tę robotę, szczególniéj téż teraz, gdy mam tak wygodny dom, w którym pracować mogę.
PANNA TESMAN. I w którym przedewszystkiém jest ta, którą twoje serce wybrało.
TESMAN (ściska ją). Ach tak! tak, ciociu! Hedda, to ze wszystkiego najpiękniejsze. (Zagląda do pokoju w głębi). Zdaje mi się, że ona idzie.


SCENA CZWARTA.
Poprzedni i HEDDA, piękna kobieta lat dwudziestu dziewięciu. Postać jéj jest szlachetna i wykwintna, ma twarz matową bladą, oczy stalowego koloru, z wyrazem zimnym i stanowczym, włosy jéj są ciemne, ani zbyt czarne, ani gęste, ubrana jest w elegancką ranną suknię, wchodzi z lewéj strony do pokoju w głębi.

PANNA TESMAN (idzie naprzeciw niéj). Dzień dobry, droga Heddo. Śliczny poranek cię wita.
HEDDA (podając jéj rękę). Dzień dobry, droga pani.
PANNA TESMAN (trochę zmieszana). Czy pani dobrze spała w nowém mieszkaniu?
HEDDA. Dziękuję, tak, średnio.
TESMAN (śmiejąc się). Średnio! Wiesz, Heddo, że to doskonałe. Spałaś jak kamień, kiedym wstawał.
HEDDA. To bardzo szczęśliwie. Trzeba się przyzwyczaić do wszystkiego, co nowe, nieprawdaż, pani? (Spogląda na prawo). Ach! służąca otworzyła na oścież drzwi od werandy i tyle tu słońca!
PANNA TESMAN (idzie ku drzwiom). Zaraz je zamkniemy.
HEDDA (zwraca się do męża). Może lepiéj zasłoń firankę, światło będzie łagodniejsze.
TESMAN (przy drzwiach). Dobrze, dobrze (zasuwa firankę). Tak, Heddo, teraz masz cień i świeże powietrze zarazem.
HEDDA. Świeże powietrze bardzo tu jest potrzebne, przy tych wszystkich nieznośnych kwiatach. Czy pani nie siada?
PANNA TESMAN. Nie, dziękuję. Wiem teraz, że tu dzięki Bogu wszystko dobrze i muszę się śpieszyć do domu, do téj biedaczki, która czeka mnie z utęsknieniem.
TESMAN. Pozdrów ją po tysiąc razy odemnie i powiedz, że dziś przyjdę do niéj, chociażby późniéj.
PANNA TESMAN. Powiem jéj to. Ale prawda. (Szuka czegoś w kieszeni). Byłabym zapomniała. Patrz, Jörgenie, com ci przyniosła!
TESMAN. Co to jest, ciociu?
PANNA TESMAN (wyciąga płaską paczkę zawiniętą w gazetę i daje ją Tesmanowi). Masz, mój chłopcze.
TESMAN (rozwija ją). O mój Boże! że téż ciocia o tém pamiętała. Heddo, patrz.
HEDDA (stoi na prawo przy etażerce). Co takiego, mój drogi?
TESMAN. Moje stare pantofle.
HEDDA. To... Przypominam sobie, że w podróży często o nich wspominałeś.
TESMAN. Bardzo mi ich brakowało. (Idzie do żony). Patrz, oto są, Heddo!
HEDDA (idzie do pieca). Dziękuję, to rzecz dla mnie zupełnie obojętna.
TESMAN. Ależ pomyśl tylko, że ciocia Ryna w łóżku wyhaftowała je dla mnie. Była już bardzo chora. Ileż to wspomnień wiąże się z niemi!
HEDDA (przy stole). Dla mnie żadne się nie wiąże.
PANNA TESMAN. Pod tym względem Hedda ma słuszność, Jörgenie.
TESMAN. Sądzę przecież, że teraz, kiedy należy do rodziny...
HEDDA (przerywając mu). Zdaje mi się, że z tą służącą nie dojdziemy nigdy do ładu.
PANNA TESMAN. Z Bertą? nie dojdziecie do ładu?
TESMAN. Najdroższa moja, skądże ci to przyszło?
HEDDA (pokazuje). Patrz tam, zostawiła na krześle swój stary kapelusz.
TESMAN (wydaje okrzyk i opuszcza pantofle). Ależ Heddo.
HEDDA. Pomyśl tylko, gdyby kto nadszedł.
TESMAN. Ależ Heddo! To kapelusz cioci Julii!
HEDDA. Tak?
PANNA TESMAN (biorąc kapelusz). Tak jest, to mój kapelusz. A starym nie jest także, droga pani.
HEDDA. Ach! doprawdy, nie przyjrzałam mu się dobrze.
PANNA TESMAN (kładąc go i zawiązując wstążki). Włożyłam go dziś po raz pierwszy, Bogu to wiadomo!
TESMAN. Przytém jest ładny, bardzo ładny.
PANNA TESMAN. Jest przynajmniej znośny, Jörgenie (ogląda się dokoła). Parasolka? Ach jest. (Bierze ją). Parasolka także do mnie należy. (Mruczy). A nie do Berty.
TESMAN. Uważaj, Heddo! nowy kapelusz i nowa parasolka.
HEDDA. Ładne i eleganckie.
TESMAN. Nieprawdaż? Ale ciociu, przyjrzyj się dobrze Heddzie, zanim odejdziesz. Patrz, jak ona jest ładną i elegancką.
PANNA TESMAN. Mój drogi, to przecież nic nowego. Hedda zawsze była piękną. (Kłania się i wychodzi na prawo).
TESMAN (idąc za nią). Ale nie uważałaś, jak utyła, jak ślicznie wygląda po podróży?
HEDDA (chodząc po pokoju). Ach! dajże pokój...
PANNA TESMAN (która zatrzymała się we drzwiach i odwróciła ku niéj). Tak, rozwinęła się.
TESMAN. Ach! ciociu, nie możesz tego dobrze ocenić w téj sukni, ale ja, który mam ku temu sposobność...
HEDDA (przy drzwiach szklanych niecierpliwie). Ty nie masz do niczego sposobności.
TESMAN. O, z pewnością dzięki górskiemu powietrzu w Tyrolu.
HEDDA (przerywając mu stanowczo). Jestem zupełnie taką samą jak wprzódy.
TESMAN. Tak ci się się zdaje, ale tak nie jest. Nieprawdaż, ciociu?
PANNA TESMAN (złożywszy ręce, wpatruje się w nią). Śliczna — śliczna jest Hedda. (Idzie do niéj, bierze obydwoma rękoma jéj głowę, pochyla ją i całuje włosy). Niech cię Bóg błogosławi i strzeże dla Jörgena.
HEDDA (wysuwając się lekko). Ach! — proszę mnie puścić.
PANNA TESMAN (z cichém wzruszeniem). Jeżeli Bóg pozwoli, codzień będę do was przychodzić.
TESMAN. Ach! uczyń to, ciociu!
PANNA TESMAN. Adieu, adieu. (Wychodzi przez przedpokój. Tesman odprowadza ją do drzwi i stoi w nich chwilę. Słychać pożegnania i podziękę dla cioci Ryny za pantofle. Hedda tymczasem chodzi po pokoju, wyciąga ramiona i zaciska pięści w gniewie. Potem ściąga firankę z drzwi szklanych i spogląda przez nie).


SCENA PIĄTA.
HEDDA i TESMAN.

TESMAN (powraca zamknąwszy drzwi od przedpokoju i podnosi pantofle). Cóż tam widzisz, Heddo?
HEDDA (znowu spokojnie panując nad sobą). Widzę, że w altanie liście pożółkły i zeschły.
TESMAN (obwija pantofle i kładzie je na stole). Bo téż jesteśmy już we wrześniu.
HEDDA (niespokojnie). Tak, pomyśl tylko, mamy już wrzesień.
TESMAN. Czy nie zauważyłaś, że ciocia Jula była trochę dziwna, taka solenna. Cóż jéj było?
HEDDA. Ja jéj prawie nie znam. Czy nie zawsze jest taką?
TESMAN. Nigdy nie widziałem jéj taką jak dzisiaj.
HEDDA (oddala się od drzwi szklanych). Może się obraziła o ten kapelusz.
TESMAN. Nie... może trochę przez chwilę.
HEDDA. Bo téż to dziwny obyczaj kłaść kapelusz w salonie. Tego się nie robi.
TESMAN. Możesz być spokojna, ciocia Jula więcéj tego nie zrobi.
HEDDA. A potém ja to naprawię.
TESMAN. Tak, zrób to, najdroższa.
HEDDA. Gdy u nich będziesz, zaproś ją dziś na wieczór..
TESMAN. Zaproszę. Ach! mogłabyś ją uszczęśliwić jedną rzeczą.
HEDDA. Czémże?
TESMAN. Gdybyś się przezwyciężyła i chciała się z nią tykać. Przez miłość dla mnie, Heddo.
HEDDA. O nie. Tego nie wymagaj odemnie. Już ci to mówiłam. Sprobuję nazywać ją ciotką i na tém musi poprzestać.
TESMAN. No tak, ale zdaje mi się, że teraz, kiedy do rodziny należysz...
HEDDA. Hm! nie wiem doprawdy. (Przechodzi przez pokój do drzwi).
TESMAN (po chwili). Co ci jest, Heddo?
HEDDA. Patrzę na mój stary fortepian. Wcale nie pasuje do całego otoczenia.
TESMAN. Skoro tylko pierwszą pensyę odbiorę, możemy go zamienić.
HEDDA. O nie — nie chcę zamiany. Ja go nie oddam, lepiéj postawimy go w tamtym pokoju, a tu przyjdzie inny. Ma się rozumieć przy sposobności.
TESMAN (z trochą niechęci). Możemy i to zrobić.
HEDDA (zdejmuje bukiet z fortepianu). Nie było tutaj tych kwiatów, gdyśmy przyjechali wczoraj w nocy.
TESMAN. Pewno je dziś ciocia Jula przyniosła.
HEDDA (ogląda bukiet). A jest i bilet. (Czyta go). Przyjdę późniéj. Czy zgadniesz od kogo to?
TESMAN. Nie. Któż to? Powiedz?
HEDDA. Jest na bilecie „Sędzina Elvsted”.
TESMAN. Doprawdy? Pani Elvsted — panna Rysing, jak się dawniéj nazywała.
HEDDA. Ta sama, ta z kręconemi włosami, któremi się zawsze pyszniła. Twoja dawna miłość, jak słyszałam.
TESMAN (śmieje się). No, niedługo trwała ta miłość. A potem było to jeszcze wówczas, kiedym ciebie nie znał. Cóż ona tu robi?
HEDDA. Szczególna rzecz, że złożyła nam wizytę. Znałyśmy się tylko w zakładzie naukowym.
TESMAN. Ja także nie widziałem jéj Bóg wie jak dawno, mieszka na północy, w jakimś zapadłym kącie.
HEDDA (namyśla się chwilę, potém mówi nagle). Słuchaj! Czy to nie tam także przebywa ten... Eilert Lövborg.
TESMAN. Tak! gdzieś w tamtych okolicach.


SCENA SZÓSTA.
Poprzedni i BERTA.

BERTA (wchodzi z przedpokoju). Przyszła znowu ta pani, co tu już raz była i zostawiła kwiaty (pokazuje). Te, które pani trzyma w ręku.
HEDDA. Ach! ona? Poproś.
BERTA (otwiera drzwi pani Elvsted i odchodzi).


SCENA SIÓDMA.
HEDDA, TESMAN, i PANI ELVSTED, ma postać łagodną, miękkie rysy. Oczy jéj jasno niebieskie, osadzone trochę na wierzchu, mają wyraz pytający i trwożny. Włosy jéj są bardzo jasne, biało żółte, ogromne i silnie kędzierzawe. Wygląda o parę lat młodszą od Heddy. Ma ciemną wizytową suknię elegancką, ale nie ostatniéj mody.

HEDDA (idzie przyjaźnie na jéj spotkanie). Dzień dobry. Rada jestem, że znów panią widzę.
PANI ELVSTED (zdenerwowana stara się nad sobą panować). O tak, nie widziałyśmy się od bardzo dawna.
TESMAN (podając jéj rękę). I my także nie widzieliśmy się od dawna.
HEDDA. Dziękuję pani za śliczne kwiaty.
PANI ELVSTED. Byłam tu już wczoraj po południu i dowiedziałam się, że państwo dotąd nie wrócili z podróży.
TESMAN. Pewno pani niedawno przyjechała?
PANI ELVSTED. Wczoraj dopiero i zmieszałam się bardzo słysząc, że państwa niéma w domu.
HEDDA. Pani się zmieszała? Dlaczegoż to?
TESMAN. Ależ droga pani... Rysing... chciałem powiedziéć Elvsted.
HEDDA. Czy się co stało?
PANI ELVSTED. Tak, a nie znam tu żadnéj żywéj duszy, do któréj zwrócićbym się mogła.
HEDDA (kładzie bukiet na stole). Siadaj pani tu na kanapie...
PANI ELVSTED. Nie mam, ani czasu, ani spokoju, żeby się rozsiadać.
HEDDA. Przecież. Chodź pani, siadaj. (Ciągnie panią Elvsted na kanapę i siada obok niéj).
TESMAN. Teraz mów pani.
HEDDA. Czy się pani coś nadzwyczajnego przytrafiło?
PANI ELVSTED. Tak i nie. Ach! lękam się, żebyście mnie państwo źle nie zrozumieli.
HEDDA. W takim razie, najlepiéj się jasno wypowiedziéć.
TESMAN. Wszak pani przyszła z tym zamiarem?
PANI ELVSTED. Tak, tak. Muszę państwu powiedziéć — jeśli tego nie wiecie — że Eilert Lövborg jest w mieście.
HEDDA. Lövborg!
TESMAN. Co! Eilert Lövborg tu powrócił? Pomyśl tylko, Heddo.
HEDDA. Słyszę.
PANI ELVSTED. Jest tu już od tygodnia. Wyobrazić to sobie — cały tydzień. Sam jeden, a tu tak łatwo o złe towarzystwo.
HEDDA. Droga pani — w czémże to właściwie panią obchodzi?
PANI ELVSTED (patrzy na nią z przestrachem i mówi szybko). Był on nauczycielem moich dzieci.
HEDDA. Pani dzieci?
PANI ELVSTED. Tak, dzieci mego męża, własnych nie mam.
HEDDA. A zatem pani pasierbów.
PANI ELVSTED. Tak.
TESMAN (trochę niepewny). Więc on tak... nie wiem jak się mam wyrazić... tak zmienił swoje prowadzenie, że można mu je było powierzyć?
PANI ELVSTED. Przez ostatnie lat parę nie było mu nic do zarzucenia.
TESMAN. Doprawdy nic? Słuchajno, Heddo?
HEDDA. Słyszę.
PANI ELVSTED. Najmniejszéj rzeczy, mogę państwa zapewnić, i to w żadnym względzie. Ale pomimo to... teraz gdy wiem, że się znajduje tutaj w wielkiém mieście — z dużemi peniędzmi w ręku... jestem w śmiertelnéj trwodze.
TESMAN. Czemuż nie pozostał tam, gdzie był. U pani, czy téż u pani męża?
PANI ELVSTED. Od czasu, jak wyszła jego książka, nie miał już spokoju.
TESMAN. Prawda! Ciotka Jula mówiła, że ukazała się nowa jego książka.
PANI ELVSTED. Tak, nowe dzieło o rozwoju cywilizacyi, w wielkich zarysach. Wyszło ono dwa tygodnie temu, a gdy książkę tak bardzo rozkupywano — czytano — gdy narobiła tak wiele hałasu...
TESMAN. Więc książka narobiła hałasu? Musiała to być jakaś pozostałość dobrych jego czasów.
PANI ELVSTED. Pan sądzi, że z dawniejszych czasów?
TESMAN. No tak.
PANI ELVSTED. Nie, on ją całą napisał u nas — teraz — w ostatnich czasach.
TESMAN. Jak to przyjemnie słyszéć! Pomyśl tylko, Heddo.
PANI ELVSTED. Ach! gdyby to tylko trwało.
HEDDA. Czy pani się już z nim widziała?
PANI ELVSTED. Nie, jeszcze nie, miałam wielką biedę z wynalezieniem jego adresu, aż wreszcie dostałam go dziś rano.
HEDDA (patrząc na nią badawczo). Jednak to bardzo dziwne ze strony męża pani... hm.
PANI ELVSTED (z nerwowym niepokojem). Ze strony mego męża? Cóż?
HEDDA. Że wysłał panią tutaj za taką sprawą, że sam nie przyjechał, albo téż nie zlecił jéj przyjaciołom.
PANI ELVSTED. O nie, mój mąż nie ma na to czasu. A ja znów — miałam stosunki...
HEDDA (z lekkim uśmiechem). To co innego.
PANI ELVSTED (powstaje szybko i niespokojnie zwracając się do Tesmana). A teraz błagam pana, przyjm dobrze Lövborga, jeśli się do pana zgłosi, a uczyni to niezawodnie. Mój Boże, byliście niegdyś dobremi przyjaciółmi. Przytém pracujecie obadwaj na jedném naukowém polu — o ile ja rozumiéć mogę.
TESMAN. Przynajmniéj tak było dawniéj.
PANI ELVSTED. I dlatego to proszę pana usilnie, aby w każdym razie — pan także — miał na niego baczne oko. Nieprawdaż? pan mi to przyrzeka?
TESMAN. Z całego serca, pani Rysing.
HEDDA. Elvsted.
TESMAN. Uczynię dla Eilerta z pewnością wszystko, co będzie w mojéj mocy. Możesz się pani na to spuścić.
PANI ELVSTED. Ach! jaki pan jesteś dobry. (Ściska go za ręce). Dziękuję, dziękuję. (Z przestrachem). Memu mężowi tak bardzo na tém zależy.
HEDDA (powstając). Powinieneś do niego napisać, Jörgenie. Inaczéj możeby nie przyszedł.
TESMAN. To byłoby najlepiéj. Prawda, Heddo?
HEDDA. Im prędzéj tém lepiéj. Napisz zaraz.
PANI ELVSTED (błagalnie). Ach! zrób to pan.
TESMAN. Napiszę w téj chwili. Ma pani jego adres?
PANI ELVSTED. Mam. (Wyjmuje kartką z kieszeni i daje ją Tesmanowi). Oto jest.
TESMAN. Dobrze, dobrze, idę do siebie. (Ogląda się). Ach! prawda, pantofle? Są. (Bierze je i chce wyjść).
HEDDA. Napisz tylko do niego ciepło, przyjaźnie, obszernie.
TESMAN. Już ja to zrobię.
PANI ELVSTED. Tylko proszę, nie wspominaj pan ani słówkiem, że ja o to prosiłam.
TESMAN. Nie, to się samo przez się rozumie.


SCENA ÓSMA.
HEDDA i PANI ELVSTED.

HEDDA (zbliża się do Elvsted z uśmiechem i mówi półgłosem). Tak za jednym zamachem ubiłyśmy dwie sprawy.
PANI ELVSTED. Jak to?
HEDDA. Czy pani nie pojęła, żem go się chciała pozbyć?
PANI ELVSTED. Przez czas pisania listu.
HEDDA. Ażebym mogła z panią pomówić sam na sam.
PANI ELVSTED (zmieszana). O tém samém?
HEDDA. Tak, o tém samém.
PANI ELVSTED (niespokojna). Ależ tu nic niéma, poza tém, com mówiła, doprawdy nic niéma.
HEDDA. Przeciwnie, jest dużo więcéj, bardzo dużo, to zrozumiałam doskonale. Chodź pani, siądźmy i pomówmy w zaufaniu. (Sadza panią Elvsted na fotelu koło pieca, sama siada koło niéj na taburecie).
PANI ELVSTED (niespokojnie patrzy na zegarek). Ależ najdroższa pani, muszę już odejść.
HEDDA. To nic pilnego. Opowiedz mi pani lepiéj o swojém pożyciu.
PANI ELVSTED. Jest to właściwie rzecz, któréj nie chciałabym dotykać.
HEDDA. Nawet ze mną? Boże mój, przecież byłyśmy razem w zakładzie naukowym.
PANI ELVSTED. Ale pani była w wyższéj klasie, Ach! jak ja się pani bałam.
HEDDA. Pani się mnie bała?
PANI ELVSTED. Bałam się straszliwie. Pani mnie zawsze ciągnęła za włosy, gdyśmy się na schodach spotkały.
HEDDA. Czyż ja to robiłam?
PANI ELVSTED. A raz powiedziałaś pani, że mi je opalisz.
HEDDA. Jak pani mogła uwierzyć w podobną niedorzeczność?
PANI ELVSTED. Byłam wówczas taka dziecinna. A potém, potém rozeszłyśmy się tak bardzo. Żyłyśmy w tak odmiennych kołach.
HEDDA. Teraz za to powinnyśmy się zbliżyć. Gdyśmy się razem uczyły, mówiłyśmy sobie ty i nazywały się po imieniu.
PANI ELVSTED. Ach! nie, pani się myli.
HEDDA. O nie, ja się nie mylę. Doskonale przypominam sobie to wszystko i dlatego bądźmy z sobą tak, jak dawniéj. (Przysuwa się bliżéj). Tak. (Całuje w policzek panią Elvsted). Mów mi teraz „Heddo” i „ty”.
PANI ELVSTED (ściskając jéj ręce). Ileż dobroci i przyjaźni! Nie przyzwyczajono mnie do tego.
HEDDA. Tak, tak, a teraz powiedz mnie „ty” a ja cię nazwę moją drogą Thorą.
PANI ELVSTED. Ja się nazywam Thea.
HEDDA. Tak, naturalnie, chciałam powiedziéć Thea. (Patrząc na nią ze współczuciem). Więc nie jesteś przyzwyczajoną do przyjaźni i dobroci, Theo. A przy twojém własném ognisku?
PANI ELVSTED. Och! gdybym miała ognisko! Alem ja go nigdy nie miała.
HEDDA (spoglądając na nią). Domyślałam się, że tak być musi.
PANI ELVSTED (spogląda przed siebie bezradnie). O tak — tak.
HEDDA. Nie przypominam sobie tego dokładnie, ale zdaje mi się, żeś naprzód przyjęła obowiązek u sędziego?
PANI ELVSTED. Właśnie. Miałam być nauczycielką. Tymczasem jego żona była słabowitą, większą część życia przeleżała, musiałam więc także zajmować się domem.
HEDDA. Potém jednak zostałaś panią domu?
PANI ELVSTED (smutnie). Tak, potém zostałam panią domu.
HEDDA. Poczekaj i jakże to dawno?
PANI ELVSTED. Jak za mąż poszłam?
HEDDA. Tak.
PANI ELVSTED. Będzie teraz pięć lat.
HEDDA. Właśnie, tak rachowałam.
PANI ELVSTED. Och! te pięć lat! A raczéj dwa czy trzy ostatnie. Gdyby to sobie pani mogła wyobrazić!
HEDDA (uderza ją lekko po ręku). Pani! Fi, Theo.
PANI ELVSTED. Więc sprobuję. Otóż gdybyś sobie to mogła wystawić.
HEDDA (lekko). Löwborg był tam, zdaje mi się, także od trzech lat.
PANI ELVSTED (spogląda na nią niepewnie). Löwborg? Tak.
HEDDA. Czyś go znała przedtém?
PANI ELVSTED. Prawie nie — naturalnie znałam go z nazwiska.
HEDDA. A tam zaczął u was bywać?
PANI ELVSTED. Przychodził codziennie. Uczył dzieci, bo ja nie mogłam wszystkiemu wydołać.
HEDDA. To się rozumie... A twój mąż... musi być w ciągłych rozjazdach?
PANI ELVSTED. Tak, z powodu swego urzędu.
HEDDA (opiera się na poręczy fotelu). Theo! biedna, słodka Theo! powiedz mi wszystko — tak, jak jest.
PANI ELVSTED. Więc pytaj.
HEDDA. Jakim właśnie jest twój mąż? jak wygląda? A czy on dobry dla ciebie?
PANI ELVSTED (wymijająco) On sądzi zapewne, że jest najlepszym.
HEDDA. Teraz zdaje mi się także, iż on o wiele od ciebie starszy — tak przynajmniéj o dwadzieścia lat.
PANI ELVSTED (wzburzona). I to także. Wszystko razem biorąc, jest w nim dla mnie nieznośne. Nie mamy jednéj myśli wspólnéj. Nic zgoła.
HEDDA. Ale może kocha cię pomimo to — po swojemu.
PANI ELVSTED. Nie wiem, czy mnie kocha. Jestem mu potrzebną, to pewne. Przytém, utrzymanie moje niewiele kosztuje. Jestem tania.
HEDDA. To nie mądrze z twéj strony.
PANI ELVSTED (wstrząsając głową). Nie może być inaczéj, przynajmniéj z nim. Kocha tylko siebie, no i może troszeczkę dzieci.
HEDDA. No i Löwborga, Theo?
PANI ELVSTED. Löwborga? Skądże Löwborga?
HEDDA. Ależ moja droga, zdaje mi się, że skoro cię aż tu za nim przysłał... (Uśmiecha się nieznacznie). Samaś to powiedziała memu mężowi.
PANI ELVSTED (z nerwowem drżeniem). Tak powiedziałam. (Zniżając głos z determinacyą). Nie, wolę wyznać od razu. Zresztą to i tak się wyda.
HEDDA. Ależ droga Theo!
PANI ELVSTED. Otóż krótko mówiąc, mąż mój nic nie wie o moim wyjeździe.
HEDDA. Jakto, twój mąż nie wie?
PANI ELVSTED. Naturalnie, że nie. Był w podróży, a ja nie mogłam wytrzymać. To było niepobieństwem, Heddo, pozostać tam dłużéj, tak osamotnionéj.
HEDDA. Więc...
PANI ELVSTED. Zapakowałam po cichu trochę rzeczy... co najpotrzebniejsze, i wyszłam z domu.
HEDDA. Bez żadnych tłomaczeń?
PANI ELVSTED. I koleją przyjechałam wprost tutaj.
HEDDA. Moja droga, jakżeś mogła się odważyć?
PANI ELVSTED (powstaje i chodzi po pokoju). Na Boga, cóż miałam uczynić?
HEDDA. Cóż powie twój mąż, gdy do domu powróci?
PANI ELVSTED (stoi przy stole i patrzy na nią). Ja, wrócić do niego?
HEDDA. No tak.
PANI ELVSTED. Nie wrócę do niego nigdy.
HEDDA (powstaje takie i zbliża się do niéj). Więc porzuciłaś go z rozmysłem i stanowczo?
PANI ELVSTED. Czułam, że mi nic innego nie pozostało.
HEDDA. I... uczyniłaś to jawnie?
PANI ELVSTED. Takich rzeczy ukryć niepodobna.
HEDDA. A jak ci się zdaje, co ludzie powiedzą o tobie, Theo?
PANI ELVSTED. Mogą sobie mówić, co im się tylko podoba (siada na kanapie zmęczona), bo uczyniłam tylko to, com uczynić musiała.
HEDDA (po krótkiéj chwili). I cóż teraz zamierzasz? Do czego się weźmiesz?
PANI ELVSTED. Jeszczem nad tém nie pomyślała, wiem to tylko, że jeśli mam żyć, muszę być tam, gdzie jest Löwborg.
HEDDA (przyciąga krzesło blizko niéj, siada i bierze jéj rękę). Powiedz, Theo — jak się to zaczęło — ten przyjazny stosunek — pomiędzy tobą a nim — Lövborgiem.
PANI ELVSTED. Przyszło to samo z siebie potrosze. Posiadłam nad nim wpływ zupełny.
HEDDA. Tak?
PANI ELVSTED. Porzucił dawne nawyknienia, bez żadnéj prośby z mojéj strony, bo nie byłabym nigdy śmiała tego uczynić. Tylko zauważył, że one budziły we mnie wstręt, więc je zmienił.
HEDDA (kryjąc mimowolny szyderczy uśmiech). Więceś go — jak się to mówi podniosła — ty, Theo?
PANI ELVSTED. Przynajmniéj on tak mówi. On zaś — ze swéj strony — uczynił ze mnie człowieka, — nauczył mnie myśléć — rozwinął pojęcia.
HEDDA. Może i ciebie uczył?
PANI ELVSTED. Nie, właściwie nie uczył, ale rozmawiał ze mną, rozmawiał o tyla rzeczach, a potém nadszedł czas szczęśliwy, gdy brałam udział w jego pracy, gdy mogłam mu być pomocną.
HEDDA. Pomagałaś mu?
PANI ELVSTED. Gdy coś tworzył, pisaliśmy zawsze razem.
HEDDA. Jak dwaj dobrzy towarzysze? Tak?
PANI ELVSTED (z żywością). Towarzysze! Wystaw sobie, Heddo, zawsze mnie tak nazywał. Napełniało mnie to taką rozkoszą. Ale niewiem, co będzie daléj, czy to potrwa?
HEDDA. Nie jesteś jego pewną.
PANI ELVSTED (smutnie). Cień kobiety stoi pomiędzy Löwborgiem a mną.
HEDDA (spogląda na nią zdumiona). Któż to być może?
PANI ELVSTED. Nie wiem. Ta kobieta należała do jego przeszłości, on jednak nigdy jéj nie zapomniał.
HEDDA. I cóż ci — o niéj mówił?
PANI ELVSTED. Tylko jeden jedyny raz — natrącił o tém przelotnie.
HEDDA. No? I cóż powiedział?
PANI ELVSTED. Powiedział, że gdy się rozstawali, chciała do niego strzelić z pistoletu.
HEDDA (zimno, panując nad sobą). Cóż znowu! Takie rzeczy u nas się w kraju nie dzieją.
PANI ELVSTED. To téż sądzę, że to była owa ruda śpiewaczka, z którą przez pewien czas...
HEDDA. Bardzo być może.
PANI ELVSTED (łamiąc ręce). Tak, ale wystaw sobie, Heddo — słyszałam, że ta śpiewaczka — znowu tu jest w mieście. Ach! jestem tak pełna niepokoju.
HEDDA (spoglądając nieznacznie w głębi na pokój). Cyt! Mój mąż idzie. (Powstaje i szepcze). Theo, to wszystko musi pozostać między nami dwiema.
PANI ELVSTED (zrywając się). O tak! Na Boga!


SCENA DZIEWIĄTA.
Poprzedni, TESMAN wchodzi z listem w ręku przez pokój w głębi.

TESMAN. Otóż list gotowy.
HEDDA. Dobrze, właśnie pani Elvsted chciała odejść. Poczekaj chwilę, odprowadzę ją do ogrodowéj bramy.
TESMAN. Posłuchaj, Heddo, możeby Berta mogła list odnieść.
HEDDA (bierze list). Już ja jéj powiem dokładnie.


SCENA DZIESIĄTA.
Poprzedni, BERTA wchodzi z przedpokoju.

BERTA. Pan radca Brack pyta, czy może państwu złożyć wizytę.
HEDDA. Poproś pana radcę, a potém rzucisz ten list do skrzynki.
BERTA (bierze list). Zaraz pani. (Otwiera przed radcą drzwi i odchodzi).


SCENA JEDENASTA.
HEDDA, PANI ELVSTED, TESMAN, RADCA BRACK. Ma on lat czterdzieści pięć, barczysty, dobrego wzrostu, zgrabny w ruchach. Twarz ma okrągłą, profil szlachetny, włosy czarne krótko przycięte i starannie podfryzowane; żywe błyszczące oczy, gęste brwi i wąsy śpiczasto zakończone. Ma na sobie wykwintny ubiór spacerowy, trochę za młody na jego wiek. Nosi binokle, które niekiedy spuszcza z oczu.

BRACK (kłania się z kapeluszem w ręku). Czy można państwa tak rano odwiedzić?
HEDDA. Ależ można.
TESMAN (ściska go za rękę). Jesteś pan zawsze miłym gościem. (Przedstawia). Radca prawny Brack, panna Rysing.
HEDDA. Ależ!
BRACK (kłaniając się). Nadzwyczaj się cieszę.
HEDDA (patrzy na niego śmiejąc się). To prawdziwa przyjemność widziéć pana przy świetle dzienném panie, radco.
BRACK. Jestem zapewne trochę zmieniony.
HEDDA. Tak, zdaje mi się, trochę odmłodzony.
BRACK. Pokornie dziękuję.
TESMAN. A co pan powiesz o Heddzie? Wygląda kwitnąco.
HEDDA. Nie mówmy o mnie. Dziękuję, kochany radco, za wszystkie trudy, jakieś sobie zadał.
BRACK. Była to dla mnie największa przyjemność.
HEDDA. Jesteś pan prawdziwym przyjacielem. Ale moja przyjaciółka się bardzo śpieszy. Nie żegnam się z panem, bo w téj chwili wracam (zobopólne ukłony. Pani Elvsted i Hedda wychodzą przez przedpokój).


SCENA DWUNASTA.
BRACK i TESMAN.

BRACK. No cóż, czy żona zadowolona?
TESMAN. Możemy panu tylko podziękować. Zachodzi jeszcze potrzeba kilku małych zmian, słyszałem, że tu i tam trzeba będzie je dokonać. Brakuje także tego i owego. Musimy jeszcze niektóre rzeczy dokupić.
BRACK. Doprawdy?
TESMAN. Pana jednak kłopotać nie będziemy. Hedda mówiła, że sama się tém zajmie. Ale siadajmyż.
BRACK. Tylko na chwilę. (Siada na krześle przy stole). Chciałbym z panem o jednéj rzeczy pomówić.
TESMAN. Tak? Ach, rozumiem. (Siada także). Teraz czas na poważną stronę uroczystości. Nieprawdaż?
BRACK. Rzeczy pieniężne nie są jeszcze tak pilne. Chociaż przyznaję byłbym wolał, żeby się państwo byli urządzili trochę skromniéj.
TESMAN. Ale to być nie mogło. Pomyśl pan tylko. Hedda — znasz ją pan przecież tak dobrze. Niepodobna było dać jéj małomieszczańskiego otoczenia.
BRACK. Nie, nie i w tém właśnie trudność.
TESMAN. Na szczęście. Nie długo otrzymam nominacyę.
BRACK. Widzi pan — takie rzeczy mogą się długi czas przeciągać.
TESMAN. Może wiesz pan coś nowego?
BRACK. Nic na pewno. (Nagle). Ale prawda, mogę panu udzielić nowiny.
TESMAN. Jakiejże?
BRACK. Dawny przyjaciel pana Eilert Löwborg jest tu znowu.
TESMAN. O tém już wiem.
BRACK. Tak? I skądże się pan dowiedział?
TESMAN. Opowiadała nam ta pani, która właśnie wyszła z Heddą.
BRACK. Ta pani... Jakżeż się ona zowie... nie dosłyszałem.
TESMAN. Pani Elvsted.
BRACK. Aha! Żona sędziego. Tak, on właśnie u nich przebywał.
TESMAN. I wyobraź pan sobie, usłyszałem z wielką radością, że stał się znowu zupełnie porządnym człowiekiem.
BRACK. Tak chcą przypuszczać.
TESMAN. Ukazała się także nowa jego książka.
BRACK. Trzeba to wziąć pod uwagę.
TESMAN. I narobiła podobno hałasu.
BRACK. Zrobiła nadzwyczajny hałas.
TESMAN. Pomyśl pan tylko — jak miło słyszeć coś podobnego, bo przy jego wielkich zdolnościach... Co do mnie, miałem smutne przekonanie, że to człowiek zupełnie stracony.
BRACK. Takie było zdanie ogólne.
TESMAN. A teraz nie pojmuję co on pocznie. Jakim sposobem znajdzie środki utrzymania?

(Hedda podczas tych słów wróciła przez przedpokój).


SCENA TRZYNASTA.
Poprzedni i HEDDA.

HEDDA (do Bracka uśmiechając się szyderczo). Och! On zawsze się troszczy i kłopocze o środki utrzymania.
TESMAN. Mój Boże, mówimy, Heddo, o biednym Eilercie Löwborgu.
HEDDA (szybko podnosi wzrok na niego). Tak? (Siada na fotelu przy piecu i pyta obojętnie). Cóż się z nim dzieje?
TESMAN. No, zapewne od dawna roztrwonił swoje dziedzictwo, a nowéj książki co rok napisać nie może. Zapytuje samego siebie, z czego żyć będzie?
BRACK. Co do tego mogę pana objaśnić.
TESMAN. Cóż?
BRACK. Pamiętaj pan, że jego krewni mają wielkie wpływy.
TESMAN. Niestety! Krewni już dawno odwrócili się od niego.
BRACK. Niegdyś nazywano go nadzieją rodziny.
TESMAN. Tak, niegdyś. Ale on wszystkie nadzieje i sympatye zmarnował.
HEDDA. Kto wie? (z lekkim uśmiechem). Tam u sędziego Elvsteda podźwignięto go znowu.
BRACK. A przytém, jego świeżo wyszłe dzieło...
TESMAN. Daj Boże, aby mu ono do czego służyło. Właśnie pisałem do niego, prosiłem, by nas dziś wieczór odwiedził.
BRACK. Ale pan musi być dzisiaj na moim kawalerskim wieczorze. Jeszcze wczoraj obiecałeś mi to, przy wysiadaniu na ląd.
HEDDA. Czyś zapomniał o tém?
TESMAN. Zapomniałem, prawdziwie.
BRACK. Może pan być spokojny. On nie przyjdzie.
TESMAN. Dlaczegóżby nie przyszedł?
BRACK (z lekkiém wahaniem stoi oparty o poręcz fotelu). Doprawdy, nie należy mi przed państwem zataić rzeczy, która... która...
TESMAN. Czy to się tyczy Eilerta?
BRACK. I Eilerta i pana.
TESMAN. Mówże więc, kochany radco...
BRACK. Przygotuj się pan na to, że nominacya może nastąpić nie tak prędko, jak pan pragnie.
TESMAN (zrywając się niespokojnie). Czy co stoi na przeszkodzie?
BRACK. Być może, iż uczynią ją zależną od konkursu.
TESMAN. Konkurs! Pomyśl tylko, Heddo.
HEDDA (zasiada się głębiej w fotelu). Ach! tak.
TESMAN. Konkurs pomiędzy kim? Przecież nie...
BRACK. Właśnie, pomiędzy Eilertem Löwborgiem, a panem.
TESMAN (składając ręce). Nie, nie do uwierzenia. Jakto?
BRACK. Hm!.. Jednak do tego przyjść może.
TESMAN. Ależ nie, panie radco, byłoby to najzupełniejszym brakiem względów dla mnie. (Poruszając gwałtownie rękoma). Przecież ja jestem człowiekiem żonatym. Pobraliśmy się z Heddą w nadziei tego miejsca, wpadliśmy w długi, a nawet zapożyczyli się u ciotki Juli, bo było mi ono tak jakby przyrzeczone. Jakżeż to?..
BRACK. No, no, no; miejsce otrzymasz pan zapewne, ale po konkursowéj pracy.
HEDDA (nieporuszona w swym fotelu). Pomyśl, Jörgenie, będzie to rodzaj sportu.
TESMAN. Moja droga, jak możesz przyjmować to tak obojętnie?
HEDDA (jak wyżéj). Nie jestem na to obojętną, przeciwnie jestem przejętą.
BRACK. W każdym razie, wiedziéć należy jak rzeczy stoją, zanim porobi pani małe zakupy, o których słyszałem.
HEDDA. To nic niéma do tego.
BRACK. Czy tak? No, to rzecz inna. (Do Tesmana). Po obiedzie przyjdę spacerem do pana i zabiorę z sobą.
TESMAN. Dobrze, dobrze — chociaż jeszcze sam nie wiem.
HEDDA (rozparta na fotelu podaje mu rękę). Żegnam, panie radco, do prędkiego widzenia.
BRACK. Serdeczne dzięki. Żegnam, żegnam.
TESMAN (odprowadza go do drzwi). Żegnam, panie radco, ale wybacz mi...

(Brack wychodzi przez przedpokój).


SCENA CZTERNASTA.
HEDDA i TESMAN.

TESMAN (chodzi po pokoju). O Heddo! — nie trzeba nigdy puszczać się w krainę marzeń.
HEDDA (patrzy na niego długo i śmieje się). Alboż ty się w nią puszczasz?
TESMAN. Tak, nie mogę temu zaprzeczyć, postąpiłem nierozważnie, żeniąc się i urządzając, kiedy miałem tylko nadzieje.
HEDDA. Masz słuszność.
TESMAN. W każdym razie, mamy miłą siedzibę, któréj pragnęliśmy oboje, która była naszém marzeniem. Nieprawdaż?
HEDDA (zwolna jakby zmęczona wstaje z fotelu). Umówiliśmy się, że będziemy prowadzić życie towarzyskie, mieć dom otwarty.
TESMAN. Mój Boże, ja się tém tak cieszyłem. Pomyśl tylko, widziéć cię gospodynią domu, wśród wybranego kółka... Ach! tak. Tymczasem jednak musimy oboje zamknąć się w samotności. Tylko kiedy niekiedy przyjąć ciocię Julę, a ty, ty chciałaś żyć w sposób zupełnie inny.
HEDDA. Naturalnie, że teraz nie otrzymam lokaja w liberyi.
TESMAN. Niestety! nie, o lokaju teraz mowy być nie może.
HEDDA. A koń wierzchowy, którego miéć miałam?..
TESMAN (przestraszony). Koń wierzchowy?
HEDDA. O tém pewno także niéma co myśléć.
TESMAN. Naturalnie, że nie. To się samo przez się rozumie.
HEDDA (chodzi po pokoju). No, w każdym razie, zostanie mi jedna rzecz, którą się bawić mogę.
TESMAN (promieniejący). Dzięki Bogu. I cóż to takiego?
HEDDA (ze drzwi pokoju w głębi, patrzy na niego z ukrytym szyderstwem). Moje pistolety — Jörgenie.
TESMAN (niespokojny). Pistolety?
HEDDA (z zimném spojrzeniem). Tak, pistolety generała Gablera (wychodzi z pokoju w głębi na lewo).
TESMAN (śpiesząc za nią woła we drzwiach). Na miłość boską, nie ruszaj tych niebezpiecznych przedmiotów, droga Heddo, jeśli mnie kochasz, Heddo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.