<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Hedda Gabler
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
HEDDA GABLER
SZTUKA W CZTERECH AKTACH.

OSOBY:

JÖRGEN TESMAN, docent historyi cywilizacyi.
HEDDA TESMAN, jego żona.
PANNA JULIANNA TESMAN, jego ciotka.
PANI GLOSTED.
BRACK, radca prawny.
EILERT LÖWBORG.
BERTA, służąca Tesmanów.

Rzecz dzieje się w willi Tesmanów, we wschodniéj części miasta.



AKT I.
Obszerny salon, ozdobnie i elegancko umeblowany, trzymany w ciemnych barwach. W głębi znajdują się drzwi z portyerą odsłoniętą, które prowadzą do gabinetu, umeblowanego w tym samym stylu co salon. W prawéj ścianie drzwi prowadzące do przedpokoju, w lewéj drzwi szklane także z odsłoniętą firanką. Przez szyby widać werandę, za nią drzewa. Na przodzie sceny stoi stół owalny zasłany dywanową serwetą, a przy nim krzesła. Na prawo na przodzie sceny piec majolikowy, przy nim fotel z wysokiemi poręczami. Na lewo także na przodzie kanapa trochę odsunięta od ściany. Przy drzwiach szklanych fortepian. Po obydwu stronach drzwi w głębi etażerki zastawione terrakotami i majolikami. W głębi przyległego pokoju widać kanapę, stół i parę krzeseł. Nad kanapą wisi portret pięknego starca w gieneralskim mundurze, a nad stołem zwiesza się lampa z mlecznym kloszem. W salonie pełno bukietów w wazonach, inne leżą na krzesłach. Obadwa pokoje zasłane są puszystemi dywanami. Oświetlenie ranne. Promienie słoneczne wpadają przez drzwi szklane.

SCENA PIERWSZA.
JULIANNA TESMAN, kobieta miłéj powierzchowności lat około sześćdziesięciu pięciu w skromnéj, schludnéj tualecie, wchodzi przez przedpokój w kapeluszu, z parasolką w ręku. BERTA, niemłoda pokojówka, skromnie po miejsku wyglądająca, wchodzi za nią, niosąc w papier obwinięty bukiet.

PANNA TESMAN (staje we drzwiach i nasłuchuje półgłosem). Doprawdy zdaje mi się, że oni jeszcze nie wstali.
BERTA (także półgłosem). Mówiłam to już pani. Parowiec przyszedł tak późno, a potém Boże, miły... młoda pani musiała wszystko wypakować, zanim się położyła.
PANNA TESMAN. To téż niech spoczywa. Tylko potrzeba tutaj świeżego rannego powietrza. (Otwiera na oścież drzwi szklane).
BERTA (stoi niepewna z bukietem w ręku). Na sumienie, tu już niema wcale miejsca na bukiet, chyba postawię go na fortepianie. (Stawia go tak, jak mówi).
PANNA TESMAN. No, moja Berto, masz więc teraz nowych państwa. Ach! jakże mnie było ciężko rozstać się z tobą.
BERTA (blizka płaczu). A mnie, proszę pani! Cóż ja mam powiedziéć? Tyle lat służyłam u pań i dobrze mi było.
PANNA TESMAN. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Żale na nic się nie zdadzą. Musisz być u Jörgena. On do ciebie przywykł, obsługiwałaś go jeszcze, gdy był maleńki.
BERTA. Tak, proszę pani, ale ja ciągle myślę o biednéj choréj, którą musiałam opuścić. Jest całkiem bezwładna, a nowa służąca?.. Czy ona się kiedy nauczy, jak z chorą obchodzić się trzeba?
PANNA TESMAN. Już ja ją nauczę, zresztą wiele rzeczy zrobię sama. Nie troszcz się o moję biedną siostrę, Berto.
BERTA. Tak proszę pani, ale to przy mnie co innego, zdaje mi się, iż nie będę dla młodéj pani dogodną.
PANNA TESMAN. Ach! Boże! z początku może się to i owo wydarzyć.
BERTA. Bo ona jest bardzo wymyślna.
PANNA TESMAN. Ma się rozumiéć, córka gienerała Gablera. Za życia ojca, była przyzwyczajona do zbytków. Przypomnij sobie tylko, kiedy to z nim jeździła konno, w czarnéj sukiennéj amazonce, w kapeluszu z piórami.
BERTA. Tak, tak, pamiętam. Na sumienie, ktoby wówczas pomyślał, że to będzie kiedyś żona pana kandydata.
PANNA TESMAN. I mnie to przez myśl nie przeszło. Ale żebym nie zapomniała, Berto. Odtąd nie trzeba mówić „pan kandydat”, tylko „pan doktór”.
BERTA. Młoda pani to już przykazała, jeszcze dziś w nocy, zaraz na wstępie. Czy tak jest, proszę pani?
PANNA TESMAN. Ma się rozumiéć. Wyobraź sobie, Berto, doktoryzował się za granicą, teraz w czasie podróży. Nie wiedziałam o tém ani słówka, dopiero wczoraj powiedział mi, przy wysiadaniu na ląd.
BERTA. On może teraz dojść do wszystkiego. On taki mądry. Ale nigdybym nie pomyślała, żeby mu się chciało chorych leczyć.
PANNA TESMAN. Nie, on wcale nie jest takim doktorem. (Kręci głową w zamyśleniu). Niedługo zresztą będzie miał jeszcze znakomitszy tytuł.
BERTA. Czy doprawdy! A jaki téż proszę pani?
PANNA TESMAN (z uśmiechem). O, gdybyś wiedziała (wzruszona). Mój Boże! gdyby nieboszczyk Jan mógł w grobie zobaczyć, na co wyrósł jego chłopak (ogląda się wkoło). Ale słuchajno, Berto! dlaczegoś pozdejmowała pokrowce ze wszystkich mebli?
BERTA. Tak kazała młoda pani, mówiła, że nie może znosić pokrowców.
PANNA TESMAN. Więc oni chcą tu zawsze przesiadywać, i na codzień także?
BERTA. Tak się zdaje z tego, co młoda pani mówiła. Ona sama, — pan doktór nic niemówił.


SCENA DRUGA.
Poprzedni i JÖRGEN TESMAN, wchodzi nucąc drzwiami z prawéj strony do pokoju w głębi, wygląda młodo, na lat trzydzieści trzy, średniego wzrostu, średniéj tuszy, blondyn z twarzą okrągłą i pogodną, nosi brodę i okulary, ubrany jest w wygodny, luźny ranny strój, w ręku trzyma otwartą walizką ręczną.

PANNA TESMAN. Dzień dobry, Jörgenie, dzień dobry!
TESMAN (we drzwiach). Ciocia Jula! droga ciocia! (zbliża się i ściska jéj rękę). Przyszłaś do nas z tak daleka, i jeszcze tak rano.
PANNA TESMAN. Łatwo zrozumiéć, że mi pilno było do was zajrzeć.
TESMAN. A jeszcze do tego wczoraj położyłaś się tak późno.
PANNA TESMAN. To nic nie znaczy.
TESMAN. Wróciłaś szczęśliwie do domu z przystani?
PANNA TESMAN. Szczęśliwie Bogu dzięki, pan radca był tak grzeczny i odprowadził mnie aż do domu.
TESMAN. Było nam przykro, żeśmy cię do powozu zabrać nie mogli, ale widziałaś sama, Hedda miała tyle rzeczy, których niepodobna było porzucić.
PANNA TESMAN. Rzeczywiście, miała ich niezliczone mnóstwo.
BERTA (do Tesmana). Może mam pójść zapytać pani, czy jéj nie będę potrzebna?
TESMAN. Dziękuję ci Berto, to niepotrzebne, pani powiedziała, że zadzwoni, gdyby czego potrzebowała.
BERTA (wychodzi na prawo). Dobrze.
TESMAN. Wiesz co — weź ten kuferek.
BERTA (biorąc go). Zaniosę go na górę (wychodzi przez przedpokój).


SCENA TRZECIA.
Poprzedni bez Berty.

TESMAN. Wyobraź sobie, ciociu! cały kufer wypakowałem notatkami. Nie do uwierzenia, ilem ich nagromadził ze wszystkich archiwów. Stare, nadzwyczaj ciekawe rzeczy, o których nikt nie ma wyobrażenia.
PANNA TESMAN. Tak, tak, Jörgenie, w twéj poślubnéj podróży, nie traciłeś czasu.
TESMAN. Mogę to śmiało przyznać. Ale zdejmże kapelusz, ciociu. Pozwól, rozwiążę wstążki. Dobrze tak.
PANNA TESMAN (w czasie gdy on to czyni). Ach! Boże, to tak, jak kiedyś był u nas w domu.
TESMAN (oglądając kapelusz). Cóż za ładny kapelusz dziś włożyłaś?
PANNA TESMAN. Sprawiłam go sobie z powodu Heddy.
TESMAN. Heddy?
PANNA TESMAN. Ażeby się mnie nie wstydziła, gdy razem będziemy na mieście.
TESMAN (głaszcząc ją po twarzy). Ty, ciociu, myślisz o wszystkiém. (Kładzie kapelusz na krześle przy stole). A teraz wiesz co, siądźmy sobie na kanapie i pogawędźmy, zanim Hedda nadejdzie (siadają).
PANNA TESMAN (stawia parasolkę przy rogu kanapy). Jakże jestem szczęśliwa, że cię znowu widzę, Jörgenie, ciebie jedynaka nieboszczyka Jana.
TESMAN. I ja jestem szczęśliwy, że cię widzę, tyś była dla mnie i ojcem i matką zarazem.
PANNA TESMAN. Wiem dobrze, że ty kochasz zawsze twoję starą ciotkę.
TESMAN. A jakże ciocia Ryna? czy jéj nie lepiéj?
PANNA TESMAN. Dla téj biedaczki nie może być polepszenia. Leży, jak leżała przez te wszystkie lata. Oby tylko Bóg zostawił mi ją jak najdłużéj. Nie wiem, cobym bez niéj zrobiła, zwłaszcza téż teraz, kiedy ci już potrzebną nie jestem.
TESMAN (klepie ją po ramieniu). No, no, no.
PANNA TESMAN (szybko, odmiennym tonem). Ale kiedy pomyślę, żeś się, ożenił Jörgenie, i że to ty pozyskałeś rękę Heddy Gabler, téj Heddy, tak zawsze otoczonéj młodzieżą...
TESMAN (nuci i uśmiecha się z zadowoleniem). Zdaje mi się, że mam w mieście paru dobrych przyjaciół, którzy mi z całego serca zazdroszczą. Czy nie?
PANNA TESMAN. Zazdroszczą ci tego także, żeś mógł odbyć tak długą poślubną podróż. Wszakże trwała blizko sześć miesięcy.
TESMAN. Dla mnie była to także podróż naukowa. Ileż archiwów musiałem przewertować! ile książek przeczytać!
PANNA TESMAN. No tak. (Poufnie i ciszéj). Ale posłuchaj Jörgenie, czy nie masz mi nic po powiedzenia, nic wcale?
TESMAN. Z podróży?
PANNA TESMAN. Tak.
TESMAN. Doprawdy, nie wiem nic więcéj nad to, com ci pisał, a żem się doktoryzował, o tém powiedziałem ci wczoraj.
PANNA TESMAN. Ale ja pytam, czy... czy nie masz żadnych... nadziei?
TESMAN. Nadziei?
PANNA TESMAN. Mój Boże! jestem przecież twoją starą ciotką.
TESMAN. Naturalnie, że mam nadzieję...
PANNA TESMAN. A więc.
TESMAN. Mam niemal pewną nadzieję, że wkrótce będę profesorem.
PANNA TESMAN. Profesorem... tak.
TESMAN. A nawet mogę powiedziéć, że to rzecz zupełnie pewna. Przecież wiesz o tém, ciociu?
PANNA TESMAN (z uśmiechem). O tém wiem, masz słuszność. (Zmieniając ton). Ale mówiliśmy o podróży. Musiała cię ona strasznie kosztować.
TESMAN. Mój Boże, kosztowała, ale dopomogło mi bardzo to duże stypendyum.
PANNA TESMAN. Jednakże nie pojmuję, jakim sposobem starczyło na dwoje.
TESMAN. Bo téż to nie było rzeczą tak prostą.
PANNA TESMAN. A jeszcze kiedy się podróżuje z taką damą. Mówiono mi, że to bez porównania drożéj kosztuje.
TESMAN. Ma się rozumiéć, ale Hedda musiała odbyć tę podróż, doprawdy, ciociu, musiała. Inaczéj być nie mogło.
PANNA TESMAN. Masz pewno słuszność, bo dzisiaj podróż poślubna uważaną jest za konieczność. Ale powiedz mi — czyś się już dobrze w mieszkaniu rozejrzał.
TESMAN. Naturalnie, wstałem o świcie.
PANNA TESMAN. Jakże ci się całość podoba?
TESMAN. Przepyszna, wydaje mi się przepyszna. Tylko nie mogę zrozumieć, na co są te dwa pokoje za sypialnią Heddy.
PANNA TESMAN (uśmiechając się). O, mój drogi, spożytkujecie je — z czasem.
TESMAN. Doprawdy masz słuszność, ciociu, bo kiedy się księgozbiór tak bardzo powiększa... to...
PANNA TESMAN. Właśnie, mój chłopcze, myślałam o twoim księgozbiorze.
TESMAN. Cieszę się bardzo z powodu Heddy. Zanim jeszcze byliśmy zaręczeni, mówiła ciągle, że żadne mieszkanie tak jéj się nie podoba jak willa radczyni Falk.
PANNA TESMAN. I właśnie się tak zdarzyło, że była do sprzedania, po waszym wyjeździe.
TESMAN. Tak, ciociu, mieliśmy prawdziwe szczęście.
PANNA TESMAN. Mój drogi, to wszystko będzie cię strasznie kosztować.
TESMAN (trochę zniechęcony). No będzie, ale cóż.
PANNA TESMAN. Mój Boże.
TESMAN. No! ale jak sądzisz? Ileż przecie?
PANNA TESMAN. Nie wiem, dopóki się wszytkie rachunki nie pokończą.
TESMAN. Na szczęście, Brack wyjednał mi dobre warunki, pisał to sam do Heddy.
PANNA TESMAN. Nie drecz-że się tem, mój chłopcze. A co do mebli, dywanów i t. p. dałam na nie poręczenie.
TESMAN. Poręczenie? Ty ciociu? Jakież poręczenie dać mogłaś?
PANNA TESMAN. Ubezpieczyłam je na mojéj rencie.
TESMAN (zrywając się). Jakto? Na rencie twojéj i ciotki Ryny?
PANNA TESMAN. No tak. Innego sposobu nie było.
TESMAN (staje przed nią). Ciociu! czyś zmysły postradała? Ta renta stanowi przecież cały majątek was obydwóch.
PANNA TESMAN. Nie bierz-że tego do serca, Jörgenie, to przecież czysta formalność. Mówił mi to także radca Brack. On był tak grzeczny, że mnie we wszystkiém wyręczał. Czysta formalność, nic więcéj.
TESMAN. Wszystko to być może, przecież...
PANNA TESMAN. Teraz gdy otrzymasz pensyę, będziesz mógł to wszystko opłacić. A zresztą, Boże mój, choćbyśmy także trochę... no troszeczkę zapłaciły, trochę wam dopomogły z początku, uważałybyśmy to sobie za szczęście.
TESMAN. Ach! ciociu, ty zawsze musisz poświęcać się dla mnie.
PANNA TESMAN. (powstaje i kładzie mu ręce na ramionach). Bo też jesteś mojem jedynem szczęściem na świecie, drogi chłopcze. Byłeś bez ojca i matki, coby ci mogli dopomódz. Teraz przecież stanęliśmy u celu. Niekiedy było nam ciężko i smutno, ale teraz Bogu dzięki, Jörgenie, wypłynąłeś.
TESMAN. Wszystko się tak dziwnie złożyło.
PANNA TESMAN. Tak — i wszyscy, co byli przeciwko tobie — czy albo stali na twojéj drodze, albo ustąpili, albo poupadali. Ten, co był najniebezpieczniejszy, upadł najniżéj... Teraz spoczywa tak, jak sobie sam posiał, zbłąkany biedak.
TESMAN. Czyś od mego wyjazdu słyszała co o Eilercie?
PANNA TESMAN. Słyszałam tylko, że wyszła nowa jego książka.
TESMAN. Co? Eilerta Lövborga? Teraz?
TESMAN. Tak! Bóg jeden wie, co on tam napisał. Twoja książka to będzie zupełnie co innego. O czémże ty piszesz, Jörgenie?
TESMAN. O przemyśle domowym w Brabancie, w wiekach średnich.
PANNA TESMAN. Pomyśléć tylko, że ty piszesz o takich rzeczach.
TESMAN. Moje dzieło nie zaraz wyjść może. Muszę wprzódy cały bogaty zbiór materyałów uporządkować.
PANNA TESMAN. Zebrać i uporządkować. Już ty doskonale to potrafisz. Niedarmo jesteś synem nieboszczyka Jana.
TESMAN. Pilno mi téż zacząć tę robotę, szczególniéj téż teraz, gdy mam tak wygodny dom, w którym pracować mogę.
PANNA TESMAN. I w którym przedewszystkiém jest ta, którą twoje serce wybrało.
TESMAN (ściska ją). Ach tak! tak, ciociu! Hedda, to ze wszystkiego najpiękniejsze. (Zagląda do pokoju w głębi). Zdaje mi się, że ona idzie.


SCENA CZWARTA.
Poprzedni i HEDDA, piękna kobieta lat dwudziestu dziewięciu. Postać jéj jest szlachetna i wykwintna, ma twarz matową bladą, oczy stalowego koloru, z wyrazem zimnym i stanowczym, włosy jéj są ciemne, ani zbyt czarne, ani gęste, ubrana jest w elegancką ranną suknię, wchodzi z lewéj strony do pokoju w głębi.

PANNA TESMAN (idzie naprzeciw niéj). Dzień dobry, droga Heddo. Śliczny poranek cię wita.
HEDDA (podając jéj rękę). Dzień dobry, droga pani.
PANNA TESMAN (trochę zmieszana). Czy pani dobrze spała w nowém mieszkaniu?
HEDDA. Dziękuję, tak, średnio.
TESMAN (śmiejąc się). Średnio! Wiesz, Heddo, że to doskonałe. Spałaś jak kamień, kiedym wstawał.
HEDDA. To bardzo szczęśliwie. Trzeba się przyzwyczaić do wszystkiego, co nowe, nieprawdaż, pani? (Spogląda na prawo). Ach! służąca otworzyła na oścież drzwi od werandy i tyle tu słońca!
PANNA TESMAN (idzie ku drzwiom). Zaraz je zamkniemy.
HEDDA (zwraca się do męża). Może lepiéj zasłoń firankę, światło będzie łagodniejsze.
TESMAN (przy drzwiach). Dobrze, dobrze (zasuwa firankę). Tak, Heddo, teraz masz cień i świeże powietrze zarazem.
HEDDA. Świeże powietrze bardzo tu jest potrzebne, przy tych wszystkich nieznośnych kwiatach. Czy pani nie siada?
PANNA TESMAN. Nie, dziękuję. Wiem teraz, że tu dzięki Bogu wszystko dobrze i muszę się śpieszyć do domu, do téj biedaczki, która czeka mnie z utęsknieniem.
TESMAN. Pozdrów ją po tysiąc razy odemnie i powiedz, że dziś przyjdę do niéj, chociażby późniéj.
PANNA TESMAN. Powiem jéj to. Ale prawda. (Szuka czegoś w kieszeni). Byłabym zapomniała. Patrz, Jörgenie, com ci przyniosła!
TESMAN. Co to jest, ciociu?
PANNA TESMAN (wyciąga płaską paczkę zawiniętą w gazetę i daje ją Tesmanowi). Masz, mój chłopcze.
TESMAN (rozwija ją). O mój Boże! że téż ciocia o tém pamiętała. Heddo, patrz.
HEDDA (stoi na prawo przy etażerce). Co takiego, mój drogi?
TESMAN. Moje stare pantofle.
HEDDA. To... Przypominam sobie, że w podróży często o nich wspominałeś.
TESMAN. Bardzo mi ich brakowało. (Idzie do żony). Patrz, oto są, Heddo!
HEDDA (idzie do pieca). Dziękuję, to rzecz dla mnie zupełnie obojętna.
TESMAN. Ależ pomyśl tylko, że ciocia Ryna w łóżku wyhaftowała je dla mnie. Była już bardzo chora. Ileż to wspomnień wiąże się z niemi!
HEDDA (przy stole). Dla mnie żadne się nie wiąże.
PANNA TESMAN. Pod tym względem Hedda ma słuszność, Jörgenie.
TESMAN. Sądzę przecież, że teraz, kiedy należy do rodziny...
HEDDA (przerywając mu). Zdaje mi się, że z tą służącą nie dojdziemy nigdy do ładu.
PANNA TESMAN. Z Bertą? nie dojdziecie do ładu?
TESMAN. Najdroższa moja, skądże ci to przyszło?
HEDDA (pokazuje). Patrz tam, zostawiła na krześle swój stary kapelusz.
TESMAN (wydaje okrzyk i opuszcza pantofle). Ależ Heddo.
HEDDA. Pomyśl tylko, gdyby kto nadszedł.
TESMAN. Ależ Heddo! To kapelusz cioci Julii!
HEDDA. Tak?
PANNA TESMAN (biorąc kapelusz). Tak jest, to mój kapelusz. A starym nie jest także, droga pani.
HEDDA. Ach! doprawdy, nie przyjrzałam mu się dobrze.
PANNA TESMAN (kładąc go i zawiązując wstążki). Włożyłam go dziś po raz pierwszy, Bogu to wiadomo!
TESMAN. Przytém jest ładny, bardzo ładny.
PANNA TESMAN. Jest przynajmniej znośny, Jörgenie (ogląda się dokoła). Parasolka? Ach jest. (Bierze ją). Parasolka także do mnie należy. (Mruczy). A nie do Berty.
TESMAN. Uważaj, Heddo! nowy kapelusz i nowa parasolka.
HEDDA. Ładne i eleganckie.
TESMAN. Nieprawdaż? Ale ciociu, przyjrzyj się dobrze Heddzie, zanim odejdziesz. Patrz, jak ona jest ładną i elegancką.
PANNA TESMAN. Mój drogi, to przecież nic nowego. Hedda zawsze była piękną. (Kłania się i wychodzi na prawo).
TESMAN (idąc za nią). Ale nie uważałaś, jak utyła, jak ślicznie wygląda po podróży?
HEDDA (chodząc po pokoju). Ach! dajże pokój...
PANNA TESMAN (która zatrzymała się we drzwiach i odwróciła ku niéj). Tak, rozwinęła się.
TESMAN. Ach! ciociu, nie możesz tego dobrze ocenić w téj sukni, ale ja, który mam ku temu sposobność...
HEDDA (przy drzwiach szklanych niecierpliwie). Ty nie masz do niczego sposobności.
TESMAN. O, z pewnością dzięki górskiemu powietrzu w Tyrolu.
HEDDA (przerywając mu stanowczo). Jestem zupełnie taką samą jak wprzódy.
TESMAN. Tak ci się się zdaje, ale tak nie jest. Nieprawdaż, ciociu?
PANNA TESMAN (złożywszy ręce, wpatruje się w nią). Śliczna — śliczna jest Hedda. (Idzie do niéj, bierze obydwoma rękoma jéj głowę, pochyla ją i całuje włosy). Niech cię Bóg błogosławi i strzeże dla Jörgena.
HEDDA (wysuwając się lekko). Ach! — proszę mnie puścić.
PANNA TESMAN (z cichém wzruszeniem). Jeżeli Bóg pozwoli, codzień będę do was przychodzić.
TESMAN. Ach! uczyń to, ciociu!
PANNA TESMAN. Adieu, adieu. (Wychodzi przez przedpokój. Tesman odprowadza ją do drzwi i stoi w nich chwilę. Słychać pożegnania i podziękę dla cioci Ryny za pantofle. Hedda tymczasem chodzi po pokoju, wyciąga ramiona i zaciska pięści w gniewie. Potem ściąga firankę z drzwi szklanych i spogląda przez nie).


SCENA PIĄTA.
HEDDA i TESMAN.

TESMAN (powraca zamknąwszy drzwi od przedpokoju i podnosi pantofle). Cóż tam widzisz, Heddo?
HEDDA (znowu spokojnie panując nad sobą). Widzę, że w altanie liście pożółkły i zeschły.
TESMAN (obwija pantofle i kładzie je na stole). Bo téż jesteśmy już we wrześniu.
HEDDA (niespokojnie). Tak, pomyśl tylko, mamy już wrzesień.
TESMAN. Czy nie zauważyłaś, że ciocia Jula była trochę dziwna, taka solenna. Cóż jéj było?
HEDDA. Ja jéj prawie nie znam. Czy nie zawsze jest taką?
TESMAN. Nigdy nie widziałem jéj taką jak dzisiaj.
HEDDA (oddala się od drzwi szklanych). Może się obraziła o ten kapelusz.
TESMAN. Nie... może trochę przez chwilę.
HEDDA. Bo téż to dziwny obyczaj kłaść kapelusz w salonie. Tego się nie robi.
TESMAN. Możesz być spokojna, ciocia Jula więcéj tego nie zrobi.
HEDDA. A potém ja to naprawię.
TESMAN. Tak, zrób to, najdroższa.
HEDDA. Gdy u nich będziesz, zaproś ją dziś na wieczór..
TESMAN. Zaproszę. Ach! mogłabyś ją uszczęśliwić jedną rzeczą.
HEDDA. Czémże?
TESMAN. Gdybyś się przezwyciężyła i chciała się z nią tykać. Przez miłość dla mnie, Heddo.
HEDDA. O nie. Tego nie wymagaj odemnie. Już ci to mówiłam. Sprobuję nazywać ją ciotką i na tém musi poprzestać.
TESMAN. No tak, ale zdaje mi się, że teraz, kiedy do rodziny należysz...
HEDDA. Hm! nie wiem doprawdy. (Przechodzi przez pokój do drzwi).
TESMAN (po chwili). Co ci jest, Heddo?
HEDDA. Patrzę na mój stary fortepian. Wcale nie pasuje do całego otoczenia.
TESMAN. Skoro tylko pierwszą pensyę odbiorę, możemy go zamienić.
HEDDA. O nie — nie chcę zamiany. Ja go nie oddam, lepiéj postawimy go w tamtym pokoju, a tu przyjdzie inny. Ma się rozumieć przy sposobności.
TESMAN (z trochą niechęci). Możemy i to zrobić.
HEDDA (zdejmuje bukiet z fortepianu). Nie było tutaj tych kwiatów, gdyśmy przyjechali wczoraj w nocy.
TESMAN. Pewno je dziś ciocia Jula przyniosła.
HEDDA (ogląda bukiet). A jest i bilet. (Czyta go). Przyjdę późniéj. Czy zgadniesz od kogo to?
TESMAN. Nie. Któż to? Powiedz?
HEDDA. Jest na bilecie „Sędzina Elvsted”.
TESMAN. Doprawdy? Pani Elvsted — panna Rysing, jak się dawniéj nazywała.
HEDDA. Ta sama, ta z kręconemi włosami, któremi się zawsze pyszniła. Twoja dawna miłość, jak słyszałam.
TESMAN (śmieje się). No, niedługo trwała ta miłość. A potem było to jeszcze wówczas, kiedym ciebie nie znał. Cóż ona tu robi?
HEDDA. Szczególna rzecz, że złożyła nam wizytę. Znałyśmy się tylko w zakładzie naukowym.
TESMAN. Ja także nie widziałem jéj Bóg wie jak dawno, mieszka na północy, w jakimś zapadłym kącie.
HEDDA (namyśla się chwilę, potém mówi nagle). Słuchaj! Czy to nie tam także przebywa ten... Eilert Lövborg.
TESMAN. Tak! gdzieś w tamtych okolicach.


SCENA SZÓSTA.
Poprzedni i BERTA.

BERTA (wchodzi z przedpokoju). Przyszła znowu ta pani, co tu już raz była i zostawiła kwiaty (pokazuje). Te, które pani trzyma w ręku.
HEDDA. Ach! ona? Poproś.
BERTA (otwiera drzwi pani Elvsted i odchodzi).


SCENA SIÓDMA.
HEDDA, TESMAN, i PANI ELVSTED, ma postać łagodną, miękkie rysy. Oczy jéj jasno niebieskie, osadzone trochę na wierzchu, mają wyraz pytający i trwożny. Włosy jéj są bardzo jasne, biało żółte, ogromne i silnie kędzierzawe. Wygląda o parę lat młodszą od Heddy. Ma ciemną wizytową suknię elegancką, ale nie ostatniéj mody.

HEDDA (idzie przyjaźnie na jéj spotkanie). Dzień dobry. Rada jestem, że znów panią widzę.
PANI ELVSTED (zdenerwowana stara się nad sobą panować). O tak, nie widziałyśmy się od bardzo dawna.
TESMAN (podając jéj rękę). I my także nie widzieliśmy się od dawna.
HEDDA. Dziękuję pani za śliczne kwiaty.
PANI ELVSTED. Byłam tu już wczoraj po południu i dowiedziałam się, że państwo dotąd nie wrócili z podróży.
TESMAN. Pewno pani niedawno przyjechała?
PANI ELVSTED. Wczoraj dopiero i zmieszałam się bardzo słysząc, że państwa niéma w domu.
HEDDA. Pani się zmieszała? Dlaczegoż to?
TESMAN. Ależ droga pani... Rysing... chciałem powiedziéć Elvsted.
HEDDA. Czy się co stało?
PANI ELVSTED. Tak, a nie znam tu żadnéj żywéj duszy, do któréj zwrócićbym się mogła.
HEDDA (kładzie bukiet na stole). Siadaj pani tu na kanapie...
PANI ELVSTED. Nie mam, ani czasu, ani spokoju, żeby się rozsiadać.
HEDDA. Przecież. Chodź pani, siadaj. (Ciągnie panią Elvsted na kanapę i siada obok niéj).
TESMAN. Teraz mów pani.
HEDDA. Czy się pani coś nadzwyczajnego przytrafiło?
PANI ELVSTED. Tak i nie. Ach! lękam się, żebyście mnie państwo źle nie zrozumieli.
HEDDA. W takim razie, najlepiéj się jasno wypowiedziéć.
TESMAN. Wszak pani przyszła z tym zamiarem?
PANI ELVSTED. Tak, tak. Muszę państwu powiedziéć — jeśli tego nie wiecie — że Eilert Lövborg jest w mieście.
HEDDA. Lövborg!
TESMAN. Co! Eilert Lövborg tu powrócił? Pomyśl tylko, Heddo.
HEDDA. Słyszę.
PANI ELVSTED. Jest tu już od tygodnia. Wyobrazić to sobie — cały tydzień. Sam jeden, a tu tak łatwo o złe towarzystwo.
HEDDA. Droga pani — w czémże to właściwie panią obchodzi?
PANI ELVSTED (patrzy na nią z przestrachem i mówi szybko). Był on nauczycielem moich dzieci.
HEDDA. Pani dzieci?
PANI ELVSTED. Tak, dzieci mego męża, własnych nie mam.
HEDDA. A zatem pani pasierbów.
PANI ELVSTED. Tak.
TESMAN (trochę niepewny). Więc on tak... nie wiem jak się mam wyrazić... tak zmienił swoje prowadzenie, że można mu je było powierzyć?
PANI ELVSTED. Przez ostatnie lat parę nie było mu nic do zarzucenia.
TESMAN. Doprawdy nic? Słuchajno, Heddo?
HEDDA. Słyszę.
PANI ELVSTED. Najmniejszéj rzeczy, mogę państwa zapewnić, i to w żadnym względzie. Ale pomimo to... teraz gdy wiem, że się znajduje tutaj w wielkiém mieście — z dużemi peniędzmi w ręku... jestem w śmiertelnéj trwodze.
TESMAN. Czemuż nie pozostał tam, gdzie był. U pani, czy téż u pani męża?
PANI ELVSTED. Od czasu, jak wyszła jego książka, nie miał już spokoju.
TESMAN. Prawda! Ciotka Jula mówiła, że ukazała się nowa jego książka.
PANI ELVSTED. Tak, nowe dzieło o rozwoju cywilizacyi, w wielkich zarysach. Wyszło ono dwa tygodnie temu, a gdy książkę tak bardzo rozkupywano — czytano — gdy narobiła tak wiele hałasu...
TESMAN. Więc książka narobiła hałasu? Musiała to być jakaś pozostałość dobrych jego czasów.
PANI ELVSTED. Pan sądzi, że z dawniejszych czasów?
TESMAN. No tak.
PANI ELVSTED. Nie, on ją całą napisał u nas — teraz — w ostatnich czasach.
TESMAN. Jak to przyjemnie słyszéć! Pomyśl tylko, Heddo.
PANI ELVSTED. Ach! gdyby to tylko trwało.
HEDDA. Czy pani się już z nim widziała?
PANI ELVSTED. Nie, jeszcze nie, miałam wielką biedę z wynalezieniem jego adresu, aż wreszcie dostałam go dziś rano.
HEDDA (patrząc na nią badawczo). Jednak to bardzo dziwne ze strony męża pani... hm.
PANI ELVSTED (z nerwowym niepokojem). Ze strony mego męża? Cóż?
HEDDA. Że wysłał panią tutaj za taką sprawą, że sam nie przyjechał, albo téż nie zlecił jéj przyjaciołom.
PANI ELVSTED. O nie, mój mąż nie ma na to czasu. A ja znów — miałam stosunki...
HEDDA (z lekkim uśmiechem). To co innego.
PANI ELVSTED (powstaje szybko i niespokojnie zwracając się do Tesmana). A teraz błagam pana, przyjm dobrze Lövborga, jeśli się do pana zgłosi, a uczyni to niezawodnie. Mój Boże, byliście niegdyś dobremi przyjaciółmi. Przytém pracujecie obadwaj na jedném naukowém polu — o ile ja rozumiéć mogę.
TESMAN. Przynajmniéj tak było dawniéj.
PANI ELVSTED. I dlatego to proszę pana usilnie, aby w każdym razie — pan także — miał na niego baczne oko. Nieprawdaż? pan mi to przyrzeka?
TESMAN. Z całego serca, pani Rysing.
HEDDA. Elvsted.
TESMAN. Uczynię dla Eilerta z pewnością wszystko, co będzie w mojéj mocy. Możesz się pani na to spuścić.
PANI ELVSTED. Ach! jaki pan jesteś dobry. (Ściska go za ręce). Dziękuję, dziękuję. (Z przestrachem). Memu mężowi tak bardzo na tém zależy.
HEDDA (powstając). Powinieneś do niego napisać, Jörgenie. Inaczéj możeby nie przyszedł.
TESMAN. To byłoby najlepiéj. Prawda, Heddo?
HEDDA. Im prędzéj tém lepiéj. Napisz zaraz.
PANI ELVSTED (błagalnie). Ach! zrób to pan.
TESMAN. Napiszę w téj chwili. Ma pani jego adres?
PANI ELVSTED. Mam. (Wyjmuje kartką z kieszeni i daje ją Tesmanowi). Oto jest.
TESMAN. Dobrze, dobrze, idę do siebie. (Ogląda się). Ach! prawda, pantofle? Są. (Bierze je i chce wyjść).
HEDDA. Napisz tylko do niego ciepło, przyjaźnie, obszernie.
TESMAN. Już ja to zrobię.
PANI ELVSTED. Tylko proszę, nie wspominaj pan ani słówkiem, że ja o to prosiłam.
TESMAN. Nie, to się samo przez się rozumie.


SCENA ÓSMA.
HEDDA i PANI ELVSTED.

HEDDA (zbliża się do Elvsted z uśmiechem i mówi półgłosem). Tak za jednym zamachem ubiłyśmy dwie sprawy.
PANI ELVSTED. Jak to?
HEDDA. Czy pani nie pojęła, żem go się chciała pozbyć?
PANI ELVSTED. Przez czas pisania listu.
HEDDA. Ażebym mogła z panią pomówić sam na sam.
PANI ELVSTED (zmieszana). O tém samém?
HEDDA. Tak, o tém samém.
PANI ELVSTED (niespokojna). Ależ tu nic niéma, poza tém, com mówiła, doprawdy nic niéma.
HEDDA. Przeciwnie, jest dużo więcéj, bardzo dużo, to zrozumiałam doskonale. Chodź pani, siądźmy i pomówmy w zaufaniu. (Sadza panią Elvsted na fotelu koło pieca, sama siada koło niéj na taburecie).
PANI ELVSTED (niespokojnie patrzy na zegarek). Ależ najdroższa pani, muszę już odejść.
HEDDA. To nic pilnego. Opowiedz mi pani lepiéj o swojém pożyciu.
PANI ELVSTED. Jest to właściwie rzecz, któréj nie chciałabym dotykać.
HEDDA. Nawet ze mną? Boże mój, przecież byłyśmy razem w zakładzie naukowym.
PANI ELVSTED. Ale pani była w wyższéj klasie, Ach! jak ja się pani bałam.
HEDDA. Pani się mnie bała?
PANI ELVSTED. Bałam się straszliwie. Pani mnie zawsze ciągnęła za włosy, gdyśmy się na schodach spotkały.
HEDDA. Czyż ja to robiłam?
PANI ELVSTED. A raz powiedziałaś pani, że mi je opalisz.
HEDDA. Jak pani mogła uwierzyć w podobną niedorzeczność?
PANI ELVSTED. Byłam wówczas taka dziecinna. A potém, potém rozeszłyśmy się tak bardzo. Żyłyśmy w tak odmiennych kołach.
HEDDA. Teraz za to powinnyśmy się zbliżyć. Gdyśmy się razem uczyły, mówiłyśmy sobie ty i nazywały się po imieniu.
PANI ELVSTED. Ach! nie, pani się myli.
HEDDA. O nie, ja się nie mylę. Doskonale przypominam sobie to wszystko i dlatego bądźmy z sobą tak, jak dawniéj. (Przysuwa się bliżéj). Tak. (Całuje w policzek panią Elvsted). Mów mi teraz „Heddo” i „ty”.
PANI ELVSTED (ściskając jéj ręce). Ileż dobroci i przyjaźni! Nie przyzwyczajono mnie do tego.
HEDDA. Tak, tak, a teraz powiedz mnie „ty” a ja cię nazwę moją drogą Thorą.
PANI ELVSTED. Ja się nazywam Thea.
HEDDA. Tak, naturalnie, chciałam powiedziéć Thea. (Patrząc na nią ze współczuciem). Więc nie jesteś przyzwyczajoną do przyjaźni i dobroci, Theo. A przy twojém własném ognisku?
PANI ELVSTED. Och! gdybym miała ognisko! Alem ja go nigdy nie miała.
HEDDA (spoglądając na nią). Domyślałam się, że tak być musi.
PANI ELVSTED (spogląda przed siebie bezradnie). O tak — tak.
HEDDA. Nie przypominam sobie tego dokładnie, ale zdaje mi się, żeś naprzód przyjęła obowiązek u sędziego?
PANI ELVSTED. Właśnie. Miałam być nauczycielką. Tymczasem jego żona była słabowitą, większą część życia przeleżała, musiałam więc także zajmować się domem.
HEDDA. Potém jednak zostałaś panią domu?
PANI ELVSTED (smutnie). Tak, potém zostałam panią domu.
HEDDA. Poczekaj i jakże to dawno?
PANI ELVSTED. Jak za mąż poszłam?
HEDDA. Tak.
PANI ELVSTED. Będzie teraz pięć lat.
HEDDA. Właśnie, tak rachowałam.
PANI ELVSTED. Och! te pięć lat! A raczéj dwa czy trzy ostatnie. Gdyby to sobie pani mogła wyobrazić!
HEDDA (uderza ją lekko po ręku). Pani! Fi, Theo.
PANI ELVSTED. Więc sprobuję. Otóż gdybyś sobie to mogła wystawić.
HEDDA (lekko). Löwborg był tam, zdaje mi się, także od trzech lat.
PANI ELVSTED (spogląda na nią niepewnie). Löwborg? Tak.
HEDDA. Czyś go znała przedtém?
PANI ELVSTED. Prawie nie — naturalnie znałam go z nazwiska.
HEDDA. A tam zaczął u was bywać?
PANI ELVSTED. Przychodził codziennie. Uczył dzieci, bo ja nie mogłam wszystkiemu wydołać.
HEDDA. To się rozumie... A twój mąż... musi być w ciągłych rozjazdach?
PANI ELVSTED. Tak, z powodu swego urzędu.
HEDDA (opiera się na poręczy fotelu). Theo! biedna, słodka Theo! powiedz mi wszystko — tak, jak jest.
PANI ELVSTED. Więc pytaj.
HEDDA. Jakim właśnie jest twój mąż? jak wygląda? A czy on dobry dla ciebie?
PANI ELVSTED (wymijająco) On sądzi zapewne, że jest najlepszym.
HEDDA. Teraz zdaje mi się także, iż on o wiele od ciebie starszy — tak przynajmniéj o dwadzieścia lat.
PANI ELVSTED (wzburzona). I to także. Wszystko razem biorąc, jest w nim dla mnie nieznośne. Nie mamy jednéj myśli wspólnéj. Nic zgoła.
HEDDA. Ale może kocha cię pomimo to — po swojemu.
PANI ELVSTED. Nie wiem, czy mnie kocha. Jestem mu potrzebną, to pewne. Przytém, utrzymanie moje niewiele kosztuje. Jestem tania.
HEDDA. To nie mądrze z twéj strony.
PANI ELVSTED (wstrząsając głową). Nie może być inaczéj, przynajmniéj z nim. Kocha tylko siebie, no i może troszeczkę dzieci.
HEDDA. No i Löwborga, Theo?
PANI ELVSTED. Löwborga? Skądże Löwborga?
HEDDA. Ależ moja droga, zdaje mi się, że skoro cię aż tu za nim przysłał... (Uśmiecha się nieznacznie). Samaś to powiedziała memu mężowi.
PANI ELVSTED (z nerwowem drżeniem). Tak powiedziałam. (Zniżając głos z determinacyą). Nie, wolę wyznać od razu. Zresztą to i tak się wyda.
HEDDA. Ależ droga Theo!
PANI ELVSTED. Otóż krótko mówiąc, mąż mój nic nie wie o moim wyjeździe.
HEDDA. Jakto, twój mąż nie wie?
PANI ELVSTED. Naturalnie, że nie. Był w podróży, a ja nie mogłam wytrzymać. To było niepobieństwem, Heddo, pozostać tam dłużéj, tak osamotnionéj.
HEDDA. Więc...
PANI ELVSTED. Zapakowałam po cichu trochę rzeczy... co najpotrzebniejsze, i wyszłam z domu.
HEDDA. Bez żadnych tłomaczeń?
PANI ELVSTED. I koleją przyjechałam wprost tutaj.
HEDDA. Moja droga, jakżeś mogła się odważyć?
PANI ELVSTED (powstaje i chodzi po pokoju). Na Boga, cóż miałam uczynić?
HEDDA. Cóż powie twój mąż, gdy do domu powróci?
PANI ELVSTED (stoi przy stole i patrzy na nią). Ja, wrócić do niego?
HEDDA. No tak.
PANI ELVSTED. Nie wrócę do niego nigdy.
HEDDA (powstaje takie i zbliża się do niéj). Więc porzuciłaś go z rozmysłem i stanowczo?
PANI ELVSTED. Czułam, że mi nic innego nie pozostało.
HEDDA. I... uczyniłaś to jawnie?
PANI ELVSTED. Takich rzeczy ukryć niepodobna.
HEDDA. A jak ci się zdaje, co ludzie powiedzą o tobie, Theo?
PANI ELVSTED. Mogą sobie mówić, co im się tylko podoba (siada na kanapie zmęczona), bo uczyniłam tylko to, com uczynić musiała.
HEDDA (po krótkiéj chwili). I cóż teraz zamierzasz? Do czego się weźmiesz?
PANI ELVSTED. Jeszczem nad tém nie pomyślała, wiem to tylko, że jeśli mam żyć, muszę być tam, gdzie jest Löwborg.
HEDDA (przyciąga krzesło blizko niéj, siada i bierze jéj rękę). Powiedz, Theo — jak się to zaczęło — ten przyjazny stosunek — pomiędzy tobą a nim — Lövborgiem.
PANI ELVSTED. Przyszło to samo z siebie potrosze. Posiadłam nad nim wpływ zupełny.
HEDDA. Tak?
PANI ELVSTED. Porzucił dawne nawyknienia, bez żadnéj prośby z mojéj strony, bo nie byłabym nigdy śmiała tego uczynić. Tylko zauważył, że one budziły we mnie wstręt, więc je zmienił.
HEDDA (kryjąc mimowolny szyderczy uśmiech). Więceś go — jak się to mówi podniosła — ty, Theo?
PANI ELVSTED. Przynajmniéj on tak mówi. On zaś — ze swéj strony — uczynił ze mnie człowieka, — nauczył mnie myśléć — rozwinął pojęcia.
HEDDA. Może i ciebie uczył?
PANI ELVSTED. Nie, właściwie nie uczył, ale rozmawiał ze mną, rozmawiał o tyla rzeczach, a potém nadszedł czas szczęśliwy, gdy brałam udział w jego pracy, gdy mogłam mu być pomocną.
HEDDA. Pomagałaś mu?
PANI ELVSTED. Gdy coś tworzył, pisaliśmy zawsze razem.
HEDDA. Jak dwaj dobrzy towarzysze? Tak?
PANI ELVSTED (z żywością). Towarzysze! Wystaw sobie, Heddo, zawsze mnie tak nazywał. Napełniało mnie to taką rozkoszą. Ale niewiem, co będzie daléj, czy to potrwa?
HEDDA. Nie jesteś jego pewną.
PANI ELVSTED (smutnie). Cień kobiety stoi pomiędzy Löwborgiem a mną.
HEDDA (spogląda na nią zdumiona). Któż to być może?
PANI ELVSTED. Nie wiem. Ta kobieta należała do jego przeszłości, on jednak nigdy jéj nie zapomniał.
HEDDA. I cóż ci — o niéj mówił?
PANI ELVSTED. Tylko jeden jedyny raz — natrącił o tém przelotnie.
HEDDA. No? I cóż powiedział?
PANI ELVSTED. Powiedział, że gdy się rozstawali, chciała do niego strzelić z pistoletu.
HEDDA (zimno, panując nad sobą). Cóż znowu! Takie rzeczy u nas się w kraju nie dzieją.
PANI ELVSTED. To téż sądzę, że to była owa ruda śpiewaczka, z którą przez pewien czas...
HEDDA. Bardzo być może.
PANI ELVSTED (łamiąc ręce). Tak, ale wystaw sobie, Heddo — słyszałam, że ta śpiewaczka — znowu tu jest w mieście. Ach! jestem tak pełna niepokoju.
HEDDA (spoglądając nieznacznie w głębi na pokój). Cyt! Mój mąż idzie. (Powstaje i szepcze). Theo, to wszystko musi pozostać między nami dwiema.
PANI ELVSTED (zrywając się). O tak! Na Boga!


SCENA DZIEWIĄTA.
Poprzedni, TESMAN wchodzi z listem w ręku przez pokój w głębi.

TESMAN. Otóż list gotowy.
HEDDA. Dobrze, właśnie pani Elvsted chciała odejść. Poczekaj chwilę, odprowadzę ją do ogrodowéj bramy.
TESMAN. Posłuchaj, Heddo, możeby Berta mogła list odnieść.
HEDDA (bierze list). Już ja jéj powiem dokładnie.


SCENA DZIESIĄTA.
Poprzedni, BERTA wchodzi z przedpokoju.

BERTA. Pan radca Brack pyta, czy może państwu złożyć wizytę.
HEDDA. Poproś pana radcę, a potém rzucisz ten list do skrzynki.
BERTA (bierze list). Zaraz pani. (Otwiera przed radcą drzwi i odchodzi).


SCENA JEDENASTA.
HEDDA, PANI ELVSTED, TESMAN, RADCA BRACK. Ma on lat czterdzieści pięć, barczysty, dobrego wzrostu, zgrabny w ruchach. Twarz ma okrągłą, profil szlachetny, włosy czarne krótko przycięte i starannie podfryzowane; żywe błyszczące oczy, gęste brwi i wąsy śpiczasto zakończone. Ma na sobie wykwintny ubiór spacerowy, trochę za młody na jego wiek. Nosi binokle, które niekiedy spuszcza z oczu.

BRACK (kłania się z kapeluszem w ręku). Czy można państwa tak rano odwiedzić?
HEDDA. Ależ można.
TESMAN (ściska go za rękę). Jesteś pan zawsze miłym gościem. (Przedstawia). Radca prawny Brack, panna Rysing.
HEDDA. Ależ!
BRACK (kłaniając się). Nadzwyczaj się cieszę.
HEDDA (patrzy na niego śmiejąc się). To prawdziwa przyjemność widziéć pana przy świetle dzienném panie, radco.
BRACK. Jestem zapewne trochę zmieniony.
HEDDA. Tak, zdaje mi się, trochę odmłodzony.
BRACK. Pokornie dziękuję.
TESMAN. A co pan powiesz o Heddzie? Wygląda kwitnąco.
HEDDA. Nie mówmy o mnie. Dziękuję, kochany radco, za wszystkie trudy, jakieś sobie zadał.
BRACK. Była to dla mnie największa przyjemność.
HEDDA. Jesteś pan prawdziwym przyjacielem. Ale moja przyjaciółka się bardzo śpieszy. Nie żegnam się z panem, bo w téj chwili wracam (zobopólne ukłony. Pani Elvsted i Hedda wychodzą przez przedpokój).


SCENA DWUNASTA.
BRACK i TESMAN.

BRACK. No cóż, czy żona zadowolona?
TESMAN. Możemy panu tylko podziękować. Zachodzi jeszcze potrzeba kilku małych zmian, słyszałem, że tu i tam trzeba będzie je dokonać. Brakuje także tego i owego. Musimy jeszcze niektóre rzeczy dokupić.
BRACK. Doprawdy?
TESMAN. Pana jednak kłopotać nie będziemy. Hedda mówiła, że sama się tém zajmie. Ale siadajmyż.
BRACK. Tylko na chwilę. (Siada na krześle przy stole). Chciałbym z panem o jednéj rzeczy pomówić.
TESMAN. Tak? Ach, rozumiem. (Siada także). Teraz czas na poważną stronę uroczystości. Nieprawdaż?
BRACK. Rzeczy pieniężne nie są jeszcze tak pilne. Chociaż przyznaję byłbym wolał, żeby się państwo byli urządzili trochę skromniéj.
TESMAN. Ale to być nie mogło. Pomyśl pan tylko. Hedda — znasz ją pan przecież tak dobrze. Niepodobna było dać jéj małomieszczańskiego otoczenia.
BRACK. Nie, nie i w tém właśnie trudność.
TESMAN. Na szczęście. Nie długo otrzymam nominacyę.
BRACK. Widzi pan — takie rzeczy mogą się długi czas przeciągać.
TESMAN. Może wiesz pan coś nowego?
BRACK. Nic na pewno. (Nagle). Ale prawda, mogę panu udzielić nowiny.
TESMAN. Jakiejże?
BRACK. Dawny przyjaciel pana Eilert Löwborg jest tu znowu.
TESMAN. O tém już wiem.
BRACK. Tak? I skądże się pan dowiedział?
TESMAN. Opowiadała nam ta pani, która właśnie wyszła z Heddą.
BRACK. Ta pani... Jakżeż się ona zowie... nie dosłyszałem.
TESMAN. Pani Elvsted.
BRACK. Aha! Żona sędziego. Tak, on właśnie u nich przebywał.
TESMAN. I wyobraź pan sobie, usłyszałem z wielką radością, że stał się znowu zupełnie porządnym człowiekiem.
BRACK. Tak chcą przypuszczać.
TESMAN. Ukazała się także nowa jego książka.
BRACK. Trzeba to wziąć pod uwagę.
TESMAN. I narobiła podobno hałasu.
BRACK. Zrobiła nadzwyczajny hałas.
TESMAN. Pomyśl pan tylko — jak miło słyszeć coś podobnego, bo przy jego wielkich zdolnościach... Co do mnie, miałem smutne przekonanie, że to człowiek zupełnie stracony.
BRACK. Takie było zdanie ogólne.
TESMAN. A teraz nie pojmuję co on pocznie. Jakim sposobem znajdzie środki utrzymania?

(Hedda podczas tych słów wróciła przez przedpokój).


SCENA TRZYNASTA.
Poprzedni i HEDDA.

HEDDA (do Bracka uśmiechając się szyderczo). Och! On zawsze się troszczy i kłopocze o środki utrzymania.
TESMAN. Mój Boże, mówimy, Heddo, o biednym Eilercie Löwborgu.
HEDDA (szybko podnosi wzrok na niego). Tak? (Siada na fotelu przy piecu i pyta obojętnie). Cóż się z nim dzieje?
TESMAN. No, zapewne od dawna roztrwonił swoje dziedzictwo, a nowéj książki co rok napisać nie może. Zapytuje samego siebie, z czego żyć będzie?
BRACK. Co do tego mogę pana objaśnić.
TESMAN. Cóż?
BRACK. Pamiętaj pan, że jego krewni mają wielkie wpływy.
TESMAN. Niestety! Krewni już dawno odwrócili się od niego.
BRACK. Niegdyś nazywano go nadzieją rodziny.
TESMAN. Tak, niegdyś. Ale on wszystkie nadzieje i sympatye zmarnował.
HEDDA. Kto wie? (z lekkim uśmiechem). Tam u sędziego Elvsteda podźwignięto go znowu.
BRACK. A przytém, jego świeżo wyszłe dzieło...
TESMAN. Daj Boże, aby mu ono do czego służyło. Właśnie pisałem do niego, prosiłem, by nas dziś wieczór odwiedził.
BRACK. Ale pan musi być dzisiaj na moim kawalerskim wieczorze. Jeszcze wczoraj obiecałeś mi to, przy wysiadaniu na ląd.
HEDDA. Czyś zapomniał o tém?
TESMAN. Zapomniałem, prawdziwie.
BRACK. Może pan być spokojny. On nie przyjdzie.
TESMAN. Dlaczegóżby nie przyszedł?
BRACK (z lekkiém wahaniem stoi oparty o poręcz fotelu). Doprawdy, nie należy mi przed państwem zataić rzeczy, która... która...
TESMAN. Czy to się tyczy Eilerta?
BRACK. I Eilerta i pana.
TESMAN. Mówże więc, kochany radco...
BRACK. Przygotuj się pan na to, że nominacya może nastąpić nie tak prędko, jak pan pragnie.
TESMAN (zrywając się niespokojnie). Czy co stoi na przeszkodzie?
BRACK. Być może, iż uczynią ją zależną od konkursu.
TESMAN. Konkurs! Pomyśl tylko, Heddo.
HEDDA (zasiada się głębiej w fotelu). Ach! tak.
TESMAN. Konkurs pomiędzy kim? Przecież nie...
BRACK. Właśnie, pomiędzy Eilertem Löwborgiem, a panem.
TESMAN (składając ręce). Nie, nie do uwierzenia. Jakto?
BRACK. Hm!.. Jednak do tego przyjść może.
TESMAN. Ależ nie, panie radco, byłoby to najzupełniejszym brakiem względów dla mnie. (Poruszając gwałtownie rękoma). Przecież ja jestem człowiekiem żonatym. Pobraliśmy się z Heddą w nadziei tego miejsca, wpadliśmy w długi, a nawet zapożyczyli się u ciotki Juli, bo było mi ono tak jakby przyrzeczone. Jakżeż to?..
BRACK. No, no, no; miejsce otrzymasz pan zapewne, ale po konkursowéj pracy.
HEDDA (nieporuszona w swym fotelu). Pomyśl, Jörgenie, będzie to rodzaj sportu.
TESMAN. Moja droga, jak możesz przyjmować to tak obojętnie?
HEDDA (jak wyżéj). Nie jestem na to obojętną, przeciwnie jestem przejętą.
BRACK. W każdym razie, wiedziéć należy jak rzeczy stoją, zanim porobi pani małe zakupy, o których słyszałem.
HEDDA. To nic niéma do tego.
BRACK. Czy tak? No, to rzecz inna. (Do Tesmana). Po obiedzie przyjdę spacerem do pana i zabiorę z sobą.
TESMAN. Dobrze, dobrze — chociaż jeszcze sam nie wiem.
HEDDA (rozparta na fotelu podaje mu rękę). Żegnam, panie radco, do prędkiego widzenia.
BRACK. Serdeczne dzięki. Żegnam, żegnam.
TESMAN (odprowadza go do drzwi). Żegnam, panie radco, ale wybacz mi...

(Brack wychodzi przez przedpokój).


SCENA CZTERNASTA.
HEDDA i TESMAN.

TESMAN (chodzi po pokoju). O Heddo! — nie trzeba nigdy puszczać się w krainę marzeń.
HEDDA (patrzy na niego długo i śmieje się). Alboż ty się w nią puszczasz?
TESMAN. Tak, nie mogę temu zaprzeczyć, postąpiłem nierozważnie, żeniąc się i urządzając, kiedy miałem tylko nadzieje.
HEDDA. Masz słuszność.
TESMAN. W każdym razie, mamy miłą siedzibę, któréj pragnęliśmy oboje, która była naszém marzeniem. Nieprawdaż?
HEDDA (zwolna jakby zmęczona wstaje z fotelu). Umówiliśmy się, że będziemy prowadzić życie towarzyskie, mieć dom otwarty.
TESMAN. Mój Boże, ja się tém tak cieszyłem. Pomyśl tylko, widziéć cię gospodynią domu, wśród wybranego kółka... Ach! tak. Tymczasem jednak musimy oboje zamknąć się w samotności. Tylko kiedy niekiedy przyjąć ciocię Julę, a ty, ty chciałaś żyć w sposób zupełnie inny.
HEDDA. Naturalnie, że teraz nie otrzymam lokaja w liberyi.
TESMAN. Niestety! nie, o lokaju teraz mowy być nie może.
HEDDA. A koń wierzchowy, którego miéć miałam?..
TESMAN (przestraszony). Koń wierzchowy?
HEDDA. O tém pewno także niéma co myśléć.
TESMAN. Naturalnie, że nie. To się samo przez się rozumie.
HEDDA (chodzi po pokoju). No, w każdym razie, zostanie mi jedna rzecz, którą się bawić mogę.
TESMAN (promieniejący). Dzięki Bogu. I cóż to takiego?
HEDDA (ze drzwi pokoju w głębi, patrzy na niego z ukrytym szyderstwem). Moje pistolety — Jörgenie.
TESMAN (niespokojny). Pistolety?
HEDDA (z zimném spojrzeniem). Tak, pistolety generała Gablera (wychodzi z pokoju w głębi na lewo).
TESMAN (śpiesząc za nią woła we drzwiach). Na miłość boską, nie ruszaj tych niebezpiecznych przedmiotów, droga Heddo, jeśli mnie kochasz, Heddo.


AKT II.
Pokój u Tesmanów tak jak w pierwszym akcie. Fortepianu niema, na jego miejscu stoi eleganckie biurko z półeczką na książki. Przy kanapie na lewo znajduje się maleńki stolik, a na nim w otwartém pudełku od pistoletów leży rewolwer. Wszystkie bukiety zostały wyniesione prócz jednego bukietu pani Elvsted, który stoi na pierwszym planie na wielkim stole. Godzina poobiednia.

SCENA PIERWSZA.
HEDDA w stroju wizytowym, stoi w otwartych drzwiach szklanych i nabija rewolwer podobny do tego, który leży w otwartéj szkatułce. Potém RADCA BRACK.

HEDDA (wygląda na ogród i woła). Witam znowu, panie radco.
BRACK (z głębi nieco woła). Witam, witam wzajemnie.
HEDDA (podnosi pistolet i celuje). Zastrzelę pana!
BRACK (wołając z głębi). Ach! nie, nie, nie celujże pani tak do mnie.
HEDDA. To dlatego, że pan wchodzi bocznemi drzwiami (strzela).
BRACK (bliżéj). Czyś pani zmysły straciła?
HEDDA. Mój Boże! Czym przypadkiem pana nie trafiła?
BRACK (zawsze za sceną). Dajże pani pokój tym szaleństwom.
HEDDA. No, chodzże, panie radco.
BRACK (w ubiorze właściwym męskiemu zebraniu, ma na ręku lekki paltot, wchodzi szklanemi drzwiami). Do dyabła, jeszcze pani ten sport uprawia? Do czego pani właściwie strzela?
HEDDA. Ot tak sobie, strzelam w powietrze.
BRACK (wyjmując jéj ostrożnie rewolwer z ręki). Pozwól, łaskawa pani (przygląda się rewolwerowi) Ach! znam go doskonale (oglądając się). Gdzież jest szkatułka... Tutaj (Przystępuje do stoliczka i kładzie rewolwer do szkatułki). Bo na dziś chyba dość téj zabawy.
HEDDA. Na miłość boską, czémże zająć się mogę?
BRACK. Nikt panią nie odwiedzał?
HEDDA (zamykając drzwi szklane). Nie było żywéj duszy. Z naszych bliższych znajomych nikt dotąd nie powrócił ze wsi.
BRACK. Męża zapewne także niéma w domu?
HEDDA (zamyka w szufladzie biurka szkatułkę z pistoletami). Niéma. Zaraz po obiedzie pobiegł do ciotek. Nie spodziewał się pana tak wcześnie.
BRACK. Powinienem się tego domyślać, to było z mojéj strony niemądre.
HEDDA (patrząc na niego). Dlaczego niemądre?
BRACK. Bo należało przyjść wcześnie.
HEDDA (chodząc po pokoju). Byłbyś pan w takim razie nie zastał nikogo. Po obiedzie byłam w swoim pokoju, przebierałam się.
BRACK. A czy niéma tam jakiéj szparki, którą wcisnąćby się można?
HEDDA. Zapomniałeś pan takiéj zostawić.
BRACK. W każdym razie, to było z mojéj strony niemądre.
HEDDA. No, usiądźmy tutaj i poczekajmy, bo mąż pewno nie zaraz wróci.
BRACK. Miły Boże! Co do mnie, będę cierpliwy.
HEDDA (siada w rogu kanapy).
BRACK (kładzie paltot na poręczy najbliższego krzesła i siada na niém, trzymając kapelusz w ręku. Krótkie milczenie, oboje patrzą na siebie).
HEDDA. I cóż?
BRACK (w tym samym tonie). I cóż?
HEDDA. Ja naprzód pytałam.
BRACK (nachylając się ku niéj). Pomówmy z sobą w zaufaniu, pani Heddo.
HEDDA (odsuwając się trochę). Zdaje mi się, że wieki upłynęły od czasu, gdyśmy rozmawiali w ten sposób, bo nie biorę w rachunek wczorajszéj i rańszej chwilki.
BRACK. Tak, ma pani na myśli poufną rozmowę na cztery oczy.
HEDDA. Coś na kształt tego.
BRACK. Pragnąłem gorąco, byś pani wreszcie powróciła.
HEDDA (żartobliwie). O, co do pana, nigdy nie miałam żadnych nadziei.
BRACK. Pragnę tylko służyć zawsze radą i czynem, jako zaufany, wierny, wypróbowany przyjaciel.
HEDDA. Męża?
BRACK (z ukłonem). Właściwie mówiąc — żony, a w następstwie i męża, ma się rozumiéć. Wie pani, że taki trójkątny stosunek, jest rzeczywiście, dla każdéj ze stron, bardzo przyjemny.
HEDDA. Tak, nieraz brak mi było trzeciego... gdyśmy tak we dwoje siedzieli w przedziale wagonu.
BRACK. Na szczęście, podróż poślubna skończona.
HEDDA (potrząsając głową). Podróż może być jeszcze długa, bardzo długa. Ja po drodze tylko zatrzymałam się tymczasowo.
BRACK. To należy wyskoczyć i rozruszać się trochę, pani Heddo.
HEDDA. Ja nie wyskakuję nigdy.
BRACK. Nigdy, doprawdy?
HEDDA. Nie, bo zawsze znajdzie się ktoś, co...
BRACK (śmiejąc się). Co na nas następuje, chcesz pani powiedziéć?
HEDDA. Właśnie.
BRACK. Ależ mój Boże...
HEDDA (z ruchem odrzucającym). A którego miéć nie chcę. Wolę więc pozostać tam, gdzie jestem — we dwoje.
BRACK. Tak, ale jeżeli trzeci wsiądzie do tych dwojga?
HEDDA. Widzi pan, to już zupełnie co innego.
BRACK. Wypróbowany inteligentny przyjaciel.
HEDDA. Zajmujący, w każdym wypadku, jaki zdarzyć się może.
BRACK. I człowiek nie fachowy.
HEDDA. (oddychając ciężko). To może stanowiłoby ulgę.
BRACK (słysząc otwierające się drzwi wchodowe, patrzy na nią z pod oka). Trójkąt zamknięty.
HEDDA (półgłosem). Pociąg leci daléj.


SCENA DRUGA.
Poprzedni. TESMAN, w popielatym garniturze, w kapeluszu filcowym z mnóstwem książek pod pachą i w kieszeniach.

TESMAN (idzie do stołu przy narożnéj kanapie). Ha! zmęczyłem się, niosąc to wszystko. (Kładzie książki na stole). Pot się ze mnie leje, patrz, Heddo. Jesteś pan już, kochany radco. Jakto? Jakto? Berta nic mi o tém nie powiedziała.
BRACK (powstając). Przyszedłem przez ogród.
HEDDA. Cóż to za książki przyniosłeś?
TESMAN (przerzucając je). Kilka książek specyalnych, które mi są potrzebne.
BRACK. Aha! książki fachowe, proszę pani.
HEDDA i BRACK (zamieniają znaczące spojrzenie i uśmiechają się).
HEDDA. Więc potrzebujesz jeszcze książek fachowych?
TESMAN. Droga Heddo, takich książek nigdy dość. Trzeba znać wszystko, co w tym przedmiocie pisano i drukowano.
HEDDA. Tak, trzeba.
TESMAN (przebierając pomiędzy książkami). Patrz, postarałem się także o książkę Lövborga. (Podając ją). Może masz ochotę do niéj zajrzéć, Heddo? Co?
HEDDA. Nie, dziękuję, zresztą może kiedyś...
TESMAN. Po drodze przerzucałem ją.
BRACK. I co pan o niéj myśli, jako człowiek fachowy?
TESMAN. Zdaje mi się, że trzymaną jest w tonie dziwnie spokojnym, dawniéj niepotrafiłby on pisać w ten sposób. (Zbiera książki). Teraz muszę to wszystko zanieść do siebie. Będzie to prawdziwa rozkosz przecinać te książki. Muszę się także trochę przebrać. (Do Bracka). Niéma potrzeby iść zaraz?
BRACK. Wcale nie, nic pilnego.
TESMAN. W takim razie mam trochę czasu. (Odchodzi z książkami, ale zatrzymuje się we drzwiach i odwraca do żony). A... miałem ci powiedziéć, Heddo. Ciocia Jula dziś wieczór nie przyjdzie.
HEDDA. Nie? Może z powodu tego kapelusza?
TESMAN. Gdzież tam! Jak możesz coś podobnego o niéj przypuścić... Ale wiesz, z ciocią Ryną jest bardzo źle.
HEDDA. Ona tak zawsze.
TESMAN. Dziś jest dużo gorzéj. Biedaczka.
HEDDA. Naturalnie, że siostra nad nią czuwa. Muszę się pocieszyć.
TESMAN. A pomimo to nie możesz sobie wyobrazić, jak uradowaną jest ciocia Jula, że po powrocie tak ślicznie wyglądasz.
HEDDA (powstając, półgłosem). Ach wiecznie te ciotki.
TESMAN. Co?
HEDDA (idąc ku drzwiom szklanym). Nic.
TESMAN. Idę już (Wychodzi przez pokój w głębi).


SCENA TRZECIA.
HEDDA i BRACK.

BRACK. O jakim to kapeluszu mówiłaś pani?
HEDDA. Ach! to z panną Tesman dziś rano. Położyła swój kapelusz tu na krześle (patrzy na Bracka i śmieje się), a ja udałam, jakbym myślała, że ten kapelusz należy do pokojówki.
BRACK (wstrząsając głową). Droga pani, jak mogłaś uczynić tę przykrość dobréj pannie Tesman?
HEDDA (zdenerwowana, chodzi po pokoju). Wie pan, przychodzą na mnie takie chwile, że ani się spostrzegę, jak zrobię coś podobnego. Nie mogę się oprzeć pokusie. (Rzuca się na fotel). Doprawdy tego saméj sobie wytłómaczyć nie umiem.
BRACK (za fotelem). Nie jesteś pani szczęśliwą, oto powód.
HEDDA (oglądając się). Bo téż nie wiem, dlaczego miałabym być szczęśliwą? Może mi to pan wytłómaczy?
BRACK. Pomiędzy wielu innemi powodami, dlatego, że masz pani właśnie to mieszkanie, które mieć chciałaś.
HEDDA (patrzy na niego i śmieje się). Pan także wierzy w tę całą historyę z mieszkaniem.
BRACK. Więc to nieprawda?
HEDDA. Może jest w niéj troszeczkę prawdy.
BRACK. Cóż?
HEDDA. To, że Tesman zeszłego lata zwykle odprowadzał mnie do domu, gdyśmy się w towarzystwach spotykali.
BRACK. Niestety, mnie wypadała inna zupełnie droga.
HEDDA. Prawda. Zeszłego lata chodziłéś pan zupełnie innemi drogami.
BRACK (śmieje się). Wstydź się pani... No, więc pani i Tesman...
HEDDA. Pewnego wieczoru, przechodziliśmy tędy, a on biedak kręcił się, bo nie wiedział, o czém ma mówić. Żal mi się więc zrobiło uczonego człowieka...
BRACK (śmieje się z niedowierzaniem). Pani się żal zrobiło? Hm?
HEDDA. Tak, zrobiło mi się żal. I ażeby mu w tym kłopocie dopomódz — powiedziałam nieuważnie, że chciałabym w téj willi zamieszkać.
BRACK. I nic więcéj?
HEDDA. Tego wieczoru nic więcéj.
BRACK. Potém więc?
HEDDA. Tak, potém. Moja nieuwaga miała następstwa, kochany radco.
BRACK. Niestety, najczęściéj tak bywa, pani Heddo!
HEDDA. Dziękuję. W tych marzeniach o willi spotkała nas razem pani Falk i widzi pan w skutek tego nastąpiły nasze zaręczyny, małżeństwo, poślubna podróż i wszystko inne. Tak, tak, panie radco, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Oto, co chciałam powiedziéć.
BRACK. Zapewne. W gruncie rzeczy możeś sobie pani z tego wszystkiego nic nie robiła.
HEDDA. Bóg widzi, że tak było.
BRACK. No, ale teraz, kiedyśmy panią tutaj tak wygodnie urządzili.
HEDDA. Uch! zdaje mi się, że tu w każdym pokoju czuć lawendę i zasuszone róże, być może jednak, że ten zapach wniosła tu ciotka Jula.
BRACK (śmiejąc się). Nie, sądzę raczéj, że pozostawiła go tu nieboszczka radczyni.
HEDDA. Jest tu jakaś stęchlizna, coś, co przypomina zapach kwiatów nazajutrz po balu. (Zakłada ręce na karku, opiera się na fotelu patrząc na niego). Ach! kochany radco, nie możesz sobie wyobrazić, jak okropnie nudzić się tu będę.
BRACK. Alboż pani nie wynajdzie sobie celu w życiu?
HEDDA. Celu — któryby mnie pociągnął?..
BRACK. Naturalnie.
HEDDA. Bóg jeden wie, jakim by ten cel być musiał. Nieraz sobie myślę (przerywając), ale nie, to się na nic nie zda.
BRACK. Kto wie? Powiedz pani.
HEDDA. Gdybym mogła namówić męża do rzucenia się w politykę?
BRACK (śmiejąc się). On? Nie, doprawdy, polityka do niego wcale nie pasuje.
HEDDA. No, temu wierzę, gdybym jednak mogła go do tego namówić...
BRACK. I cóżby pani z tego przyszło, kiedy on się nie nada. Po cóż go namawiać?
HEDDA. Bo ja się nudzę, wiedz pan o tém (po krótkiéj przerwie). Czy pan uważa za rzecz niemożliwą, żeby on został ministrem?
BRACK. Hm! widzi pani, ażeby zostać ministrem, trzeba przedewszystkiem być człowiekiem bogatym.
HEDDA (podnosi się niecierpliwie). A więc znowu! te ubogie stosunki, w jakie weszłam (przechadza się po pokoju). One to czynią życie nieznośném, prawie śmieszném. — Tak jest.
BRACK. Co do mnie, sądzę iż przyczyna leży w czém inném.
HEDDA. W czémże więc?
BRACK. W tém, żeś pani nigdy nie znalazła w życiu nic podniecającego.
HEDDA. Chcesz pan powiedziéć, nic poważnego.
BRACK. I tak wyrazić się można. Teraz jednak to nadejść może.
HEDDA (wstrząsa głową). Mówisz pan o tych przykrościach przy nominacyi na marną profesurę. Jest to tylko rzecz męża. Temu przecież nie poświęcę ani jednéj myśli.
BRACK. Nie, nie o tém myślałem. Gdyby jednak zdarzyło się pani coś... coś, co mówiąc wzniosłym stylem, nazwiemy poważném, odpowiedniém zadaniem życia (uśmiecha się), nowém zadaniem, droga pani.
HEDDA (gniewnie) Milcz pan. Nie doczekasz się podobnéj rzeczy.
BRACK (ostrożnie). Po kilku latach — zresztą jaknajpóźniéj pomówimy o tém.
HEDDA. Nie mam do tego wcale powołania, panie radco. Nie mam nic wspólnego z podobném zadaniem.
BRACK. Jakto? nie miałaby pani — jak wszystkie prawie kobiety czuć się powołaną do...
HEDDA (w drzwiach szklanych). Ach! milcz-że. Czasem zdaje mi się, żem tylko powołana do jednéj rzeczy.
BRACK (zbliżając się do niéj). A tą jest, jeśli zapytać mogę?
HEDDA (wyglądając przez szyby). Zanudzić się na śmierć. Wiesz pan teraz (odwraca się do drzwi w głębi ze śmiechem). Właśnie. Jest i profesor.
BRACK (cicho ostrzegając). No, no, pani Heddo.


SCENA CZWARTA.
Poprzedni i TESMAN, w stroju wizytowym, w ręku ma kapelusz i rękawiczki, wchodzi z pokoju w głębi.

TESMAN. Heddo, czy nie było odpowiedzi od Lövborga?
HEDDA. Nie.
TESMAN. No, to zobaczysz, że on tu niedługo przyjdzie.
BRACK. Więc pan rzeczywiście sądzi, że przyjdzie?
TESMAN. O tem jestem przekonany, bo coś pan mówił dziś rano, są to tylko pogłoski.
BRACK. Czy tak?
TESMAN. Przynajmniéj tak twierdzi ciocia Jula, ona wcale nie wierzy, by on mógł wejść mi w drogę.
BRACK. W takim razie wszystko jest jaknajlepiéj.
TESMAN (kładąc na krześle z prawéj strony kapelusz i rękawiczki). Muszę jednak jeszcze na niego zaczekać.
BRACK. Mamy czas. Przed siódmą — wpół do ósméj nie spodziewam się gości.
TESMAN. Możemy więc do téj godziny dotrzymać towarzystwa Heddzie, a on nadejdzie tymczasem. Nie prawdaż?
HEDDA (kładzie paltot i kapelusz Bracka na rogowéj kanapie). W najgorszym razie, pan Lövborg może tu zostać ze mną.
BRACK (chce sam wziąć rzeczy). Przepraszam panią. — Co pani nazywa najgorszym razem?
HEDDA. Gdyby z panami pójść nie chciał.
TESMAN (oglądając się niezdecydowany). Ależ droga Heddo, czy sądzisz, że wypada, aby tak z tobą został? Pomyśl, wszak ciotka Jula przyjść nie może.
HEDDA. Przyjdzie pani Elvsted i wypijemy we troje herbatę.
TESMAN. Tak, to dobrze.
BRACK (z uśmiechem). I to byłoby dla niego najzdrowiéj.
HEDDA. Dlaczegóż?
BRACK. Mój Boże. Pani musiała słyszéć o moich kawalerskich wieczorach, są one tylko stosowne dla ludzi nieugiętych zasad.
HEDDA. Może téż pan Lövborg okaże się teraz człowiekiem nieugiętych zasad. Nawrócony grzesznik.


SCENA PIĄTA.
Poprzedni. BERTA.

BERTA (wchodząc z przedpokoju). Proszę pani, przyszedł jakiś pan i pyta, czy może wejść.
HEDDA. Poproś.
TESMAN (cicho). Jestem przekonany, że to on. Pomyśl-że.
BERTA (otwiera drzwi z przedpokoju Lövborgowi, a sama się cofa).


SCENA SZÓSTA.
HEDDA, TESMAN, BRACK, EILERT LÖVBORG wysoki i szczupły, w tym wieku co Tesman, wygląda jednak starzéj, twarz zużyta i pociągła, czarne włosy i broda, wypieki na policzkach. Nosi elegancki czarny nowy tużurek, ciemne rękawiczki, w ręku ma cylinder. Wchodzi nieco zmieszany i kłania się blizko drzwi. Późniéj BERTA.

TESMAN (idzie naprzeciw niego i ściska mu rękę). Kochany Eilercie, spotykamy się znowu.
LÖVBORG. (mówi stłumionym głosem). Dziękuję ci za list twój. (Zbliża się do Heddy). Czy mogę i panią powitać?
HEDDA (podając mu rękę). Witam pana. (Wskazując na Bracka). Nie wiem, czy panowie?...
LÖVBORG (kłaniając się lekko). Pan radca Brack, jeśli się nie mylę.
BRACK (tak samo). Tak jest. Przed kilku laty...
TESMAN (kładąc ręce na ramionach Lövborga). A teraz bądź jak we własnym domu. Nieprawdaż, Heddo? Bo słyszałem, że chcesz się tu znowu osiedlić.
LÖVBORG. Mam ten zamiar.
TESMAN. To bardzo rozumnie. Posłuchaj no, mam właśnie twoję książkę, dotąd jednak nie miałem jeszcze czasu jéj przeczytać.
LÖVBORG. Możesz sobie téj pracy oszczędzić.
TESMAN. Jakto?
LÖVBORG. Nie wiele w niéj znajdziesz.
TESMAN. Ach, co téż ty mówisz.
BRACK. Ja słyszałem o niéj wielkie pochwały.
LÖVBORG. Właśnie tego chciałem i napisałem książkę w ten sposób, by nikt nie miał nic przeciwko niéj.
BRACK. To bardzo rozumnie.
TESMAN. Ależ kochany Eilercie...
LÖVBORG. Bo probuję znowu wyrobić sobie stanowisko, i zaczynam od początku.
TESMAN (trochę zmieszany). A tak, chcesz może...
LÖVBORG (uśmiecha się, stawia kapelusz i wyjmuje z kieszeni zwój papierów). Ale gdy to wyjdzie w druku, Jörgenie — przeczytaj. To będzie coś warte, bo tu będę samym sobą.
TESMAN. Tak. Cóż to jest właściwie?
LÖVBORG. Dalszy ciąg.
TESMAN. Dalszy ciąg czego?
LÖVBORG. Mojéj książki.
TESMAN. Téj saméj?
LÖVBORG. Ma się rozumiéć.
TESMAN. Ależ Eilercie, ona obejmuje już czas obecny!
LÖVBORG. Właśnie, a ta mówić będzie o przyszłości.
TESMAN. O przyszłości! Przecież my o niéj nic nie wiemy.
LÖVBORG. Pomimo to da się o niéj wiele powiedzieć (rozkłada rękopism). Zobaczysz.
TESMAN. To nie twoje pismo.
LÖVBORG. Dyktowałem (przerzuca rękopism). Rzecz dzieli się na dwie części. Pierwsza mówi o cywilizacyjnych czynnikach przyszłości, a tutaj część druga (znowu przerzuca rękopism) o biegu cywilizacyi w przyszłości.
TESMAN. To dziwne! Nigdy nie przyszłoby mi na myśl pisać o czémś podobném.
HEDDA (przy drzwiach szklanych, bębni palcami po szybach). Hm! o nie, z pewnością.
LÖVBORG (składa rękopism i kładzie na stole). Wziąłem go, bo chciałem dziś wieczór parę ustępów przeczytać.
TESMAN. To poczciwie z twéj strony, ale dziś wieczór (patrzy na Bracka). Nie wiem, czy to będzie możliwe.
LÖVBORG No to innym razem, nic pilnego.
BRACK. Bo dziś jest u mnie małe zebranie, głównie na cześć Tesmana, pojmuje pan.
LÖVBORG (spoglądając na kapelusz). No, to ja nie będę przeszkadzał...
BRACK. O nie, posłuchaj pan, zrób mi tę łaskę i chodź z nami.
LÖVBORG (krótko i stanowczo). Nie, to niepodobna, dziękuję panu bardzo.
BRACK. Cóż znowu? Chodź pan. Będzie tylko małe dobrane kółko i wierz mi pan będzie wesoło, jak mówi pani Hed... pani Tesman.
LÖVBORG. Nie wątpię. Ale pomimo to...
BRACK. Mógłbyś pan wziąć swój rękopism i coś z niego Tesmanowi przeczytać. U mnie jest dość miejsca.
TESMAN. Pomyśl nad tém, Eilercie. Mógłbyś to zrobić... No...
HEDDA (wtrącając się). Ależ mój drogi, skoro pan Lövborg nie chce... Jestem przekonana, że będzie wolał pozostać ze mną na herbacie.
LÖVBORG (patrząc na nią). Z łaskawą panią?
HEDDA. I z panią Elvsted.
LÖVBORG. Ach! (lekko) Spotkałem dziś przelotnie panią Elvsted.
HEDDA. Doprawdy? Tak jest, przyjechała i dlatego to nawet trzeba, byś pan pozostał, bo nie będzie nikogo, coby ją mógł do domu odprowadzić.
LÖVBORG. To prawda. Dziękuję pani bardzo — w takim razie zostanę.
HEDDA. Dobrze więc, muszę tylko służącéj wyraźnie powiedziéć. (Idzie do drzwi przedpokoju i dzwoni).

Berta przychodzi, Hedda mówi z nią coś po cichu, wskazując pokój w głębi. Berta robi znak, że rozumie i odchodzi.

TESMAN (jednocześnie mówi do Lövborga). Słuchaj, Eilercie. Czy chcesz mieć odczyty o tych stosunkach przyszłości?
LÖVBORG. Tak jest.
TESMAN. Dziś u księgarza słyszałem, że masz zamiar w jesieni urządzić szereg odczytów.
LÖVBORG. Tak, mam ten zamiar, przecież tego mi za złe nie weźmiesz?
TESMAN. Broń Boże, tylko...
LÖVBORG. Widzę przecież, że ci wchodzę w drogę.
TESMAN (zmieszany). Co do mnie, zaprzeczyć nie mogę, że ty...
LÖVBORG. Ale zaczekam, aż będziesz nominowany.
TESMAN. Zaczekasz? Więc... Więc nie chcesz ze mną współzawodniczyć?
LÖVBORG. Bynajmniéj. Chcę tylko otrzymać nad tobą zwycięztwo w umysłach ludzkich.
TESMAN. Boże mój! więc ciotka Jula miała słuszność. O tak! wiedziałem o tém. Słuchaj, Heddo, Lövborg wcale nie chce stawać nam na przeszkodzie.
HEDDA (krótko). Nam? Ja tu przecież w grę nie wchodzę.

Berta wchodzi, Hedda idzie do pokoju w głębi, Berta stawia tacę z karafkami i szklankami na stole. Hedda wraca do salonu, Berta odchodzi.

TESMAN (jednocześnie). A pan co na to powiesz, panie radco?
BRACK. Powiem, że sława i zwycięstwo — hm — są to bardzo piękne rzeczy.
TESMAN. No są, ale prócz tego...
HEDDA (spogląda na Tesmana z zimnym uśmiechem). Stoisz tu jakby rażony piorunem.
TESMAN. Tak nagle... Zaledwie uszom dowierzam.
BRACK. Bo też burza przeciągnęła nad nami, łaskawa pani.
HEDDA (pokazując pokój w głębi). Może panowie tam wejdą i zechcą wypić szklankę zimnego ponczu.
BRACK (spoglądając na zegarek). Chyba na pożegnanie. To nie da odmówienia.
TESMAN. Znakomicie, Heddo, znakomicie! Jestem w tak wesołém usposobieniu...
HEDDA. A pan, panie Lövborg?
LÖVBORG (odmawiając). Nie, dziękuję, nie nalewaj pan dla mnie.
BRACK. Ależ zimny poncz nie jest, o ile wiem, żadną trucizną.
LÖVBORG. Może nie dla wszystkich.
HEDDA. To ja dotrzymam towarzystwa panu Lövborgowi.
TESMAN. Zrób to, droga Heddo.

(Brack i Tesman przechodzą do pokoju w głębi, siadają, piją poncz, palą papierosy i rozmawiają żywo pomiędzy sobą. Lövborg stoi niedaleko pieca).

HEDDA (idzie do biurka i mówi podniesionym głosem). Pokażę panu fotografie, które mu się z pewnością podobają. Powracając z podróży, zwiedziliśmy Tyrol. (Zbliża się z albumem, który kładzie na stole i siada w rogu kanapy).

(Lövborg zbliża się i patrzy na nią, potém bierze krzesło i siada w ten sposób, że jest odwrócony od pokoju w głębi).

HEDDA (otwierając album). Patrz pan na te skały, to grupa Ortlerska, oto tu mąż napisał: Grupa Ortlerska pod Meranem.
LÖVBORG (który ciągle na nią patrzał, mówi cicho i powoli). Heddo Gabler.
HEDDA (spogląda na niego ukradkiem). Ależ! Cicho.
LÖVBORG (powtarza cicho). Heddo Gabler.
HEDDA (patrząc w album). Tak nazywałam się niegdyś, wówczas, gdyśmy się znali.
LÖVBORG. A teraz — i już przez całe życie nie mogę cię nazywać Heddą Gabler.
HEDDA (przerzucając album). Tak, musi się pan do tego przyzwyczaić, a zdaje mi się, im wcześniéj, tém lepiéj.
LÖVBORG (z goryczą). Hedda Gabler zamężna — z Jörgenem Tesmanem.
HEDDA. Tak — stało się.
LÖVBORG. O Heddo, Heddo! — jak mogłaś się tak poniżyć!
HEDDA (patrzy na niego ostro). Co? O tém ani słowa.
LÖVBORG. O czém?
TESMAN (zbliża się do nich).
HEDDA (która go usłyszała mówi, obojętnie). A to jest dolina Ampezzo. Patrz pan na te szczyty. (Patrzy przyjaźnie na męża). Jakże się nazywają te dziwne szczyty, powiedz.
TESMAN. Niech zobaczę, są złożone z dolomitów.
HEDDA. Właśnie, tak, to są dolomity.
TESMAN. Heddo, chciałem zapytać, czy nie przynieść tu ponczu, dla ciebie przynajmniéj.
HEDDA. Dobrze, a może także parę ciastek.
TESMAN. Może papierosa.
HEDDA. Dziękuję.
TESMAN. Tak. (Odchodzi do pokoju w głębi, a daléj na prawo).

(Brack zdaleka patrzy uważnie na Heddę i Lövborga).


SCENA SIÓDMA.
Poprzedni bez Tesmana.

LÖVBORG (stłumionym głosem jak wprzódy). Odpowiedz mi, Heddo! jak mogłaś to uczynić?
HEDDA (z pozoru zatopiona w albumie). Jeśli pan nie przestanie nazywać mnie Heddą, nie będę z panem mówić.
LÖVBORG. Czy nawet wówczas, gdy jesteśmy sami, nie wolno mi tego czynić?
HEDDA. Nie. Możesz to pan czynić myślą, ale mówić ci tego nie wolno.
LÖVBORG. Rozumiem. Obraża to twoję miłość dla Tesmana?
HEDDA (spogląda na niego ukradkiem i uśmiecha się). Miłość! To doskonałe.
LÖVBORG. Więc nie miłość?
HEDDA. Równie daleką jestem od miłości jak złamania wiary. Nie chcę o niéj słyszeć.
LÖVBORG. Heddo! — Powiedz mi tylko jedno.
HEDDA. Cicho.


SCENA ÓSMA.
Poprzedni, TESMAN wchodzi z tacą w ręku z pokoju w głębi, późniéj Berta.

TESMAN. Niosę dobre rzeczy. (stawia tacę na stole).
HEDDA. Dlaczegóż to sam przynosisz?
TESMAN (nalewając szklankę). Usługiwać ci sprawia mi taką przyjemność, Heddo.
HEDDA. Nalałeś obiedwie szklanki, a pan Lövborg pić nie chce.
TESMAN. Ale niedługo przyjdzie pani Elvsted.
HEDDA. Prawda — pani Elvsted.
TESMAN. Czyś o niéj zapomniała?
HEDDA. Byliśmy zupełnie zatopieni. (Pokazuje mu album). Czy pamiętasz jeszcze tę wioskę?
TESMAN. Ach! tę niedaleko przejścia przez Brenner. Tam, gdzieśmy nocowali.
HEDDA. I spotkali tylu wesołych letników.
TESMAN. Gdybyśmy tam byli ciebie mieli, Eilercie. (Powraca do Bracka).
LÖVBORG. Odpowiedz mi tylko na to jedno, Heddo...
HEDDA. Cóż więc?
LÖVBORG. Czy w stosunku twoim ze mną nie było wcale miłości? Ani trochy, ani cienia miłości?
HEDDA. Czy to była właściwa miłość? Dziś zdaje mi się że byliśmy w stosunku dobrego koleżeństwa, jak dwoje przyjaciół. (Uśmiecha się). Pan miałeś bardzo szczere serce.
LÖVBORG. Pani chcesz to uważać w taki sposób?
HEDDA. Gdy jednak o tém myślę, widzę, że było coś pięknego, coś pociągającego w tém tajemném zaufaniu, w tém koleżeństwie, którego nikt a nikt się nie domyślał.
LÖVBORG. Nieprawdaż, Heddo, że tak było? Gdym przychodził do was w poobiednich godzinach, a twój ojciec siadywał za oknem, czytając gazety, zwrócony do nas plecami...
HEDDA. A my we dwoje, na narożnéj kanapie...
LÖVBORG. Zawsze z tą samą ilustracyą...
HEDDA. W braku albumu...
LÖVBORG. Tak, Heddo — a jam się wtedy spowiadał przed tobą, i mówiłem ci to, o czém nikt inny wówczas nie wiedział, żem hulał nieraz całe noce i wcale się w domu nie pokazywał. Każdy dzień upłyniony był dniem szału. O Heddo! jaką ty miałaś władzę nademną, i ta zmuszała mnie do wyznań.
HEDDA. Pan sądzi, że to ja miałam tę władzę?
LÖVBORG. Inaczéj sobie tego wytłómaczyć nie mogę. A wszystkie te podstępne pytania, któreś mi zadawała...
HEDDA. A które pan rozumiałeś doskonale.
LÖVBORG. A które umiałaś stawiać tak naiwnie.
HEDDA. Jakto podstępne? jeśli zapytać wolno?
LÖVBORG. Były one podstępne, a pomimo to naiwne. Wypytywać się o... o takie rzeczy.
HEDDA. Jakżeż pan mogłeś odpowiadać?
LÖVBORG. Otóż tego to zrozumieć nie mogę — teraz, poniewczasie. Powiedz mi jednak, Heddo, czy na dnie tego stosunku nie było miłości? Czy nie czyniłaś tego ażeby mnie nawrócić?
HEDDA. Niezupełnie.
LÖVBORG. Więc cóż cię do tego skłaniało?
HEDDA. Czy panu to trudno zrozumieć — że młoda dziewczyna — gdy się to może stać potajemnie...
LÖVBORG. Cóż?..
HEDDA. Chciałaby zajrzéć do tego świata, o którym...
LÖVBORG. O którym?...
HEDDA. O którym nic wiedziéć nie może.
LÖVBORG. Więc to dlatego?
HEDDA. A także, może także...
LÖVBORG. Także ten rodzaj koleżeństwa! Ach! czemuż ono przynajmniéj nie było trwałem...
HEDDA. To już była pańska wina.
LÖVBORG. Zerwałaś ze mną.
HEDDA. Tak, gdy zaszło niebezpieczeństwo, ażeby rzeczywistość nie wtargnęła do naszego stosunku. Wstydź się pan. Jak mogłeś chciéć się targnąć na... na naiwną współtowarzyszkę.
LÖVBORG (załamując ręce). Czemuż nie uczyniłaś tego rzeczywiście, czemuż nie zastrzeliłaś mnie, a groziłaś tylko?..
HEDDA. Ja tak bardzo lękam się skandalu.
LÖVBORG. Tak, Heddo, w gruncie rzeczy jesteś tchórzem.
HEDDA. Strasznym tchórzem. (Zupełnie odmiennym tonem). Było to szczęściem dla pana. Pocieszyłeś się u Elvstedów.
LÖVBORG. Wiem, że Thea zwierzyła się pani.
HEDDA. A pan może zwierzył jéj się z tego, co było między nami?
LÖVBORG. Ani słowa. Jest zbyt ograniczona, by to zrozumiéć.
HEDDA. Ograniczona?
LÖVBORG. W podobnych rzeczach jest ograniczona.
HEDDA. A ja jestem tchórzliwa. (Nachyla się ku niemu bliżéj i mówi patrząc mu w oczy). Teraz jednak uczynię panu zwierzenie.
LÖVBORG (zdumiomy). Zwierzenie?
HEDDA. Nie miałam odwagi pana zastrzelić.
LÖVBORG. Tak?
HEDDA. Ale owego wieczoru, nie w tém leżało moje największe tchórzostwo.
LÖVBORG (patrzy na nią przez chwilę, pojmuje i szepcze namiętnie). O Heddo! Heddo! teraz widzę jasne tło naszego koleżeństwa. Ty i ja! W tobie była żądza życia.
HEDDA (cicho z ostrém spojrzeniem). Strzeż się pan. Nie przypuszczaj nic podobnego. (Zaczyna się śmiać).

(Berta otwiera drzwi przedpokoju i wpuszcza panią Elvsted).

HEDDA (zamyka album i woła śmiejąc się). Najdroższa Theo! Chodźże, chodź.


SCENA DZIEWIĄTA.
Poprzedni, pani Elvsted w ubraniu wieczorowém, potém Berta.

HEDDA (z kanapy wyciąga do niéj ramiona). Droga Theo, nie możesz sobie wyobrazić, jak cię oczekiwałam.
PANI ELVSTED (przechodząc kłania się panom, będącym w pokoju w głębi, idzie do Heddy i podaje jéj rękę, Lövborg tymczasem powstał i oboje witają się milczącem skinieniem).
PANI ELVSTED. Czy mam pójść tam i powiedziéć parę słów twemu mężowi?
HEDDA. Daj im pokój, niech sobie siedzą, pójdą niedługo.
PANI ELVSTED. Pójdą.
HEDDA. Na bibkę.
PANI ELVSTED (szybko do Lövborga). Ale pan nie idzie?
LÖVBORG. Nie.
HEDDA. Pan Lövborg zostanie z nami.
PANI ELVSTED (bierze krzesło i chce przy niém usiąść). Jak tu dobrze.
HEDDA. Nie, droga Theo, nie tam. Przyszłaś teraz do mnie i ja téż usiądę między wami.
PANI ELVSTED. Będzie, jak chcesz. (Przechodzi około stołu i siada ma kanapie po prawéj stronie Heddy).
LÖVBORG (siada znów na krześle, po chwili do Heddy). Jaka ona śliczna, napatrzeć, jéj się nie można.
HEDDA (głaszcząc lekko jéj włosy). Jest téż tylko do patrzenia.
LÖVBORG. Tak, bo my oboje, ja i ona, jesteśmy sobie prawdziwemi towarzyszami, mamy w sobie bezgraniczne zaufanie, możemy z sobą mówić z wszelką naiwnością.
HEDDA. A do tego mówić jawnie.
LÖVBORG. Tak.
PANI ELVSTED (po cichu, rzucając się na Heddę). O Heddo, jakżem szczęśliwa. On mówi, żem mu dodała ducha.
HEDDA (patrząc na nią z uśmiechem). Najdroższa. Czy doprawdy tak mówi?
LÖVBORG. A także odwagę do czynu.
PANI ELVSTED. O Boże! Ja i odwaga!
LÖVBORG. Ma niesłychaną odwagę, gdy idzie o współtowarzysza.
HEDDA. Odwagę... odwagę, jeśli ją kto posiada.
LÖVBORG. To co?
HEDDA. Może żyć własném życiem. (Szybko zmieniają ton). Teraz jednak, Theo, napij się zimnego ponczu.
PANI ELVSTED. Dziękuję ci, nigdy takich rzeczy nie piję.
HEDDA. To może pan.
LÖVBORG. Ja także nie.
PANI ELVSTED. On nie pije także.
HEDDA (patrząc mu w oczy). A jeśli ja tak chcę.
LÖVBORG. Nic nie pomoże.
HEDDA (śmiejąc się). Więc nie mam żadnéj władzy nad panem?
LÖVBORG. W tych rzeczach nie.
HEDDA. Na seryo, zdaje mi się, żeś to pan powinien uczynić, przez wzgląd na siebie samego.
PANI ELVSTED. Ależ Heddo.
LÖVBORG. Czemu?
HEDDA. Właściwiéj mówiąc, przez wzgląd na ludzi.
LÖVBORG. Tak?
HEDDA. Ludzie mogą łatwo pomyśléć, że pan sam nie jest siebie pewien.
PANI ELVSTED (cicho). Nie, nie, Heddo.
LÖVBORG. Ludzie mogą myśléć, co im się podoba.
PANI ELVSTED (wesoło). Nieprawdaż?
HEDDA. Zrozumiałam to, patrząc na radcę.
LÖVBORG. Cożeś pani dostrzegła?
HEDDA. Uśmiechał się tak szyderczo, gdyś pan nie chciał usiąść z niemi do stołu, jakbyś sobie nie ufał.
LÖVBORG. Jakbym sobie nie ufał? Wolałem naturalnie tu zostać i rozmawiać z panią.
PANI ELVSTED. To przecież łatwe do zrozumienia, Heddo.
HEDDA. Tego jednak Brack domyśléć się nie mógł, widziałam także, jak ściągnął usta i spojrzał ukradkiem na Jörgena, jakby chciał mówić, że pan sobie nie dowierza, nawet w tak szczupłém kółku.
LÖVBORG. Nie dowierzam? Pani mówi, że sobie nie dowierzam?
HEDDA. Nie ja, tylko radca Brack tak to zrozumiał.
LÖVBORG. Dajmy mu pokój.
HEDDA. Więc pan do niego nie pójdzie?
LÖVBORG. Zostanę z panią i Theą.
PANI ELVSTED. Tak, Heddo, przecież to rozumiesz.
HEDDA (uśmiecha się, kłaniając Lövborgowi). A zatém niewzruszony w zasadach raz na zawsze. Takim człowiek być powinien. (Zwraca się do pani Elvsted i głaszcze ją). Czym ci tego nie powiedziała, gdyś była dziś rano pełna niepokoju?
LÖVBORG (zdziwiony). Niepokoju!
PANI ELVSTED. (przestraszona). Heddo! ależ Heddo!..
HEDDA. Widzisz, jak niepotrzebnie dręczysz się ciągle w tak okropny sposób. (Zmieniając ton). Teraz wszyscy jesteśmy zadowoleni.
LÖVBORG (z oburzeniem). Pani! — cóż to znaczy?
PANI ELVSTED. Boże! Boże! Heddo! Co ty mówisz? Co robisz?
HEDDA. Uspokój się. Ten nieznośny radca na nas patrzy.
LÖVBORG. W śmiertelnym niepokoju? O mnie?
PANI ELVSTED (cicho, żałośnie). O Heddo, jakżeś mnie unieszczęśliwiła!
LÖVBORG (spogląda przez chwilę na nią gniewnie, ze zmienioném obliczem). Więc taką jest wiara we mnie współtowarzysza?
PANI ELVSTED (błagalnie). Najdroższy, posłuchaj naprzód.
LÖVBORG (bierze jednę z nalanych szklanek ponczu, podnosi w górę i mówi cichym, ochrzypłym głosem). Twoje zdrowie, Theo! (Wypróżnia szklanką szybko i bierze drugą).
PANI ELVSTED (cicho). O Heddo! Heddo! jak mogłaś tego chciéć.
HEDDA. Ja tego chciałam? czyś zmysły straciła?
LÖVBORG. A także pani zdrowie. Dziękuję za usłyszaną prawdę! Niech żyje prawda! (Pije i znów nalewa szklankę).
HEDDA (kładąc mu rękę na ramieniu). Tak, nie więcéj — na teraz. Pamiętaj pan przecież, że masz iść na zabawę.
PANI ELVSTED. Nie, nie, nie.
HEDDA. Cicho! patrzą na ciebie.
LÖVBORG. Ty Theo? bądźże teraz w porządku.
PANI ELVSTED. Tak!
LÖVBORG. Czy twój mąż wiedział o tém, żeś za mną pojechała?
PANI ELVSTED (łamiąc ręce). Heddo! Czy słyszysz, o co on mnie pyta?
LÖVBORG. Czy stanęła pomiędzy tobą a nim zmowa, że pojedziesz do miasta, ażeby mnie pilnować? Może on sam ci to nakazał, Theo? Może chce mnie wziąć znowu do swojéj kancelaryi, albo potrzebuje mnie do swéj partyjki?
PANI ELVSTED (cicho i żałośnie). Och! Eilercie! Eilercie!
LÖVBORG (bierze szklankę i chce ją wychylić). Niech żyje stary sędzia!
HEDDA (broniąc mu). Teraz nie. Pamiętaj pan, że idziesz z temi panami i masz memu mężowi coś przeczytać.
LÖVBORG (spokojnie stawia szklankę). Postąpiłem niedorzecznie, Theo, biorąc to tak do serca. Nie gniewaj się więc na mnie.. Obaczysz — ty i wszyscy inni — że choćbym nawet raz upadł... to... to podniosę się znowu, z twoją pomocą, Theo.
PANI ELVSTED (uradowana). Boże! dzięki ci.
BRACK (tymczasem spojrzał na zegarek, powstał wraz z Tesmanem i wyszedł z nim do salonu, biorąc paltot i kapelusz, do Heddy). Pani! nadeszła nasza godzina.
HEDDA. Tak jest, nadeszła.
LÖVBORG. I moja także, panie radco (powstaje także).
PANI ELVSTED (cicho, błagalnie). O, nie rób tego.
HEDDA (ściskając jéj ramię). Słyszą cię.
PANI ELVSTED (ze słabym okrzykiem). Ach!
LÖVBORG (do Bracka). Byłeś pan łaskaw i mnie zaprosić.
BRACK. Więc i pan idzie z nami?
LÖVBORG. Jeśli pan pozwala.
BRACK. Jakże mi przyjemnie!
LÖVBORG (przysuwa do siebie rękopism i mówi do Tesmana). Chciałbym ci tu niektóre rzeczy pokazać przed oddaniem do druku.
TESMAN. To ślicznie. Ale Heddo, któż odprowadzi panią Elvsted do domu?
HEDDA. Na to się poradzi.
LÖVBORG (patrząc na panie). Pani Elvsted! Ależ naturalnie ja wrócę i odprowadzę ją (Zbliżając się do niéj). Tak, około dziesiątéj, czy będzie to dla pani dogodne?
HEDDA. Bardzo.
TESMAN. A zatém, wszystko w porządku. Tylko, Heddo, nie spodziewaj się mnie tak wcześnie.
HEDDA. Najdroższy, baw, jak długo ci się podoba.
PANI ELVSTED (z tajemną trwogą). A zatém, panie Lövborg — czekam tutaj na pana.
LÖVBORG (z kapeluszem w ręku). Ma się rozumiéć, łaskawa pani.
BRACK. A zatém, panowie, idzie nas wesoła drużyna i mam nadzieje, że się zabawimy, jak twierdziła pewna piękna pani.
HEDDA. Ach! gdyby owa piękna pani mogła tam być niewidzialną.
BRACK. Dlaczegoż niewidzialną?
HEDDA. Ażeby usłyszéć niektóre wasze koncepta we właściwéj formie, panie radco.
BRACK (śmieje się). Tegobym pięknéj pani nie radził.
TESMAN (śmiejąc się także). Doprawdy, paradną jesteś, Heddo.
BRACK. No, żegnamy panie. Adieu.
LÖVBORG (na wychodném). A zatém o dziesiątéj!

(Brack, Lövborg i Tesman wychodzą przez przedpokój. Jednocześnie Berta wnosi zapaloną lampę i stawia ją na stole w salonie i wychodzi).


SCENA DZIESIĄTA.
HEDDA, PANI ELVSTED.

PANI ELVSTED. (chodzi niespokojnie po pokoju). O Heddo! Heddo! co z tego będzie?
HEDDA. Przyjdzie o dziesiątéj. — Widzę go już, z wieńcem winogradu na czole, rozpłomieniony i śmiały.
PANI ELVSTED. Gdyby tylko tak było.
HEDDA. Widzisz. To będzie dowód, że znowu potrafi nad sobą panować. I wtedy na całe życie będzie bezpieczny.
PANI ELVSTED. O Boże! byle tylko powrócił takim, jak mówisz.
HEDDA. Wróci takim, nie innym. (Wstaje i idzie ku niéj). Wątp o nim, ile chcesz, ja w niego wierzę i oto będzie próba.
PANI ELVSTED. Coś się w tém kryje, Heddo?
HEDDA. Masz słuszność. Chcę raz jeden w życiu miéć wpływ na los człowieka.
PANI ELVSTED. Alboż go nie masz?
HEDDA. Nie mam — i nie miałam nigdy.
PANI ELVSTED. A na los twego męża?
HEDDA. To téż byłoby warte trudu. O, gdybyś rozumiała, jak jestem biedną, a ty mogłabyś być bogatą. (Ściska ją namiętnie). Zdaje mi się żebym ci jeszcze opaliła włosy.
PANI ELVSTED. Puść mnie, puść mnie, Heddo, ja się ciebie boję.


SCENA JEDENASTA.
Poprzedni, BERTA.

BERTA (we drzwiach). Proszę pani, herbata w jadalnym pokoju gotowa.
HEDDA. Dobrze. Idziemy.
PANI ELVSTED. Nie, nie, nie, wolę pójść sama do domu, teraz, zaraz.
HEDDA. Co za szaleństwo! Naprzód wypij herbatę, dzieciaku, a potém — o dziesiątej przyjdzie Lövborg z wieńcem winogradu na skroni. (Ciągnie do drzwi prawie gwałtem panią Elvsted).


AKT III.
Ten sam pokój w domu Tesmanów. Firanki są pospuszczane wszędzie i we drzwiach szklanych, na stole pali się lampa przyćmiona abażurem. W piecu, którego drzwiczki są otwarte, resztki ognia.

SCENA PIERWSZA.
PANI ELVSTED, HEDDA, potém BERTA. Pani Elvsted obwinięta w gruby szal, siedzi przytulona do pieca na fotelu, nogi ma wsparte na podnóżku. Hedda ubrana śpi na kanapie przykryta kołdrą.

PANI ELVSTED (podnosi się po chwili, nasłuchuje, potém znużona opada na fotel, skarżąc się cicho). Jeszcze go niéma! O Boże! O Boże! Jeszcze go niéma!
BERTA (z listem w ręku wchodzi ostrożnie przez przedpokój).
PANI ELVSTED (podnosi się i pyta cicho). Czy tu kto był?
BERTA (cicho). Teraz, jakaś dziewczyna list przyniosła.
PANI ELVSTED (szybko wyciągając rękę). List! dajże go.
BERTA. Nie, pani, to do pana doktora.
PANI ELVSTED. Tak?..
BERTA. Przyniosła go służąca panny Tesman, kładę go tu, na stole.
PANI ELVSTED. Dobrze.
BERTA (kładzie list). Trzeba tę lampę zgasić — kopci.
PANI ELVSTED. Zgaś ją, niedługo się rozwidni.
BERTA (gasi lampę). Proszę pani, już dzień.
PANI ELVSTED. Dzień jasny, a jeszcze go niéma.
BERTA. O mój Boże, spodziewałam się odrazu, że tak będzie...
PANI ELVSTED. Spodziewałaś się?
BERTA. Tak, skoro tylko zobaczyłam, że znowu jest wmieście i poszedł z panami. O tém dawniéj dość można było się nasłuchać.
PANI ELVSTED. Nie mów tak głośno, obudzisz panią Tesman.
BERTA (patrzy na sofę i wzdycha). Dobry Boże! niechaj śpi biedaczka. Może dołożyć do pieca?..
PANI ELVSTED. Jeśli chodzi o mnie, dziękuję.
BERTA. No, dobrze. (Wychodzi cicho przez przedpokój).


SCENA DRUGA.
PANI ELVSTED i HEDDA.

HEDDA (budzi się na odgłos zamykanych drzwi i ogląda się wkoło). Co to jest?
PANI ELVSTED. Tylko służąca.
HEDDA (ogląda się). Ach! tutaj... Przypominam sobie. (Podnosi się, siada na kanapie, wyciąga się i przeciera sobie oczy). Czy to późno, Theo?
PANI ELVSTED (patrzy na zegarek). Po siódméj.
HEDDA. Kiedy mąż wrócił?
PANI ELVSTED. Nie wrócił jeszcze.
HEDDA. Jakto, wcale nie wrócił do domu?
PANI ELVSTED. Nikt jeszcze nie przyszedł. (Wstaje).
HEDDA. A myśmy czuwały i czekały do czwartéj.
PANI ELVSTED (łamiąc ręce). Ach! jak ja na niego czekałam!..
HEDDA (ziewa i mówi z ręką na ustach). Ach! tak, mogłyśmy sobie tego oszczędzić.
PANI ELVSTED. Przynajmniéj spałaś trochę.
HEDDA. Tak, nawet spałam doskonale. A ty?
PANI ELVSTED. Nie zmrużyłam oka. Nie mogłam zasnąć. To było niepodobieństwem.
HEDDA (wstaje z kanapy i zbliża się do niéj). Nie masz powodu się niepokoić. Widzę, jak się złożyło.
PANI ELVSTED. Cóż sądzisz? Czy możesz mi to powiedziéć?
HEDDA. Naturalnie, wieczór u radcy przeciągnął się bardzo długo.
PANI ELVSTED. Niezawodnie. Jednak pomimo to...
HEDDA. A wówczas mąż nie chciał wracać do domu, ażeby nie dzwonić i nie budzić wśród nocy. (Śmieje się). Może téż nie miał ochoty pokazywać się tak, zaraz po wesołéj hulance.
PANI ELVSTED. Ależ moja droga, gdzieżby poszedł?
HEDDA. Do ciotek naturalnie, tam się wyśpi, ma tam przecież jeszcze swój dawny pokój.
PANI ELVSTED. Nie, tam go niéma, bo tylko co przyniesiono do niego list od panny Tesman. Oto tam leży.
HEDDA. Tak? (Patrzy na adres listu). Rzeczywiście, to pismo ciotki Juli. No, to musiał zostać u radcy, a Lövborg siedzi w wieńcu z winogradu i czyta.
PANI ELVSTED. Ach! Heddo, mówisz rzeczy, w które sama nie wierzysz.
HEDDA. Masz, widzę, szaloną główkę, Theo.
PANI ELVSTED. To prawda, niestety!
HEDDA. Wyglądasz śmiertelnie znużona.
PANI ELVSTED. Bo téż taką jestem.
HEDDA. To posłuchaj mnie, idź do mego pokoju i prześpij się na łóżku.
PANI ELVSTED. Nie, nie zasnę.
HEDDA. Ale zaśniesz.
PANI ELVSTED. Przyjdzie zaraz twój mąż, a potém ja muszę wiedziéć...
HEDDA. Już gdy on przyjdzie, powiem ci.
PANI ELVSTED. Czy mi to obiecujesz?
HEDDA. Z pewnością. Idź teraz i śpij aż do tego czasu.
PANI ELVSTED. Dziękuję ci, sprobuję. (Wychodzi przez pokój w głębi).

(Hedda idzie do drzwi szklanych i odsuwa firankę tak, że w pada do pokoju światło dzienne, potém idzie do biurka i bierze ręczne lusterko, przegląda się w niém i poprawia włosy, następnie dzwoni).


SCENA TRZECIA.
HEDDA i BERTA.

BERTA (wchodząc). Co pani każe?
HEDDA. Popraw ogień — zmarzłam.
BERTA. O Jezus! Zaraz będzie ciepło. (Rozgrzebuje żar, dokłada drzewa, potém zatrzymuje się i nasłuchuje). Proszę pani, ktoś dzwoni do drzwi wchodowych.
HEDDA. To idź otwórz, już ja dopilnuję pieca.
BERTA. Zaraz się rozpali. (Wychodzi drzwiami od przedpokoju).
HEDDA (klęcząc na podnóżku, dokłada drzewa do pieca).


SCENA CZWARTA.
HEDDA, po chwili TESMAN, wchodzi zmęczony, na palcach i chce zajrzeć przez firanki.

HEDDA (nie odwracając oczu od pieca). Dzień dobry.
TESMAN (zbliża się). Ależ na Boga, Heddo! (Zwracając się ku niéj). Czemu wstałaś tak rano?
HEDDA. Rzeczywiście, wstałam niezwykle rano.
TESMAN. A ja byłem pewny, że śpisz jeszcze.
HEDDA. Nie mów tak głośno, pani Elvsted śpi w moim pokoju.
TESMAN. Więc pani Elvsted tu nocowała.
HEDDA. Nikt po nią nie przyszedł.
TESMAN. No tak.
HEDDA (zamyka drzwiczki od pieca i podnosi się). Dobrzeście się bawili u radcy?
TESMAN. Nie byłaś niespokojną o mnie?
HEDDA. Ani mi to przez myśl nie przeszło. Ale pytam, czyś się dobrze bawił?
TESMAN. Czemużby nie, raz wypadkowo... Najlepiéj jednak bawiłem się z początku. Eilert czytał mi swój rękopism. Wyobraź sobie, przyszliśmy przynajmniéj o godzinę za wcześnie, Brack dawał jeszcze jakieś rozporządzenia, więc Eilert czytał.
HEDDA (siada po prawéj stronie stołu). No, opowiadaj mi.
TESMAN (siada na taburecie przy piecu). Nie możesz sobie, Heddo, wyobrazić, co to za dzieło! To najważniejsza książka, jaką napisano. Pomyśl tylko.
HEDDA. Tak, ale to mnie wcale nie zajmuje.
TESMAN. Muszę ci wyznać, Heddo, że kiedy on czytał — owładnęło mną brzydkie uczucie.
HEDDA. Brzydkie uczucie?
TESMAN. Zazdrościłem Eilertowi, że był w stanie taką rzecz napisać. Pomyśl tylko, Heddo.
HEDDA. Rozumiem.
TESMAN. A przytém wiedziéć, że przy tak wielkich zdolnościach, jest on, niestety, niepoprawnym.
HEDDA. Chcesz powiedziéć, że posiada więcéj sił żywotnych niż inni.
TESMAN. Mój Boże, nie potrafi nigdy utrzymać miary w użyciu.
HEDDA. I cóż tam było w końcu?
TESMAN. Zdaje mi się, że tam było coś na kształt bachanalii, Heddo.
HEDDA. Czy miał wieniec z winogradu?
TESMAN. Wieniec z winogradu? Nie, tego nie widziałem, ale miał długą kwiecistą mowę o kobiecie, która mu dodawała ducha w ciągu pracy.
HEDDA. Czy powiedział jéj imię?
TESMAN. Nie, tego nie uczynił, jednak zrozumiałem dobrze, iż chodzi tu o panią Elvsted.
HEDDA. No i gdzieżeś się z nim rozstał?
TESMAN. Na pańskiéj ulicy. Wyszliśmy razem — ostatni, a Brack wyszedł z nami, ażeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Przytém chcieliśmy Eilerta odprowadzić do domu, bo doprawdy przebrał miarę.
HEDDA. Być bardzo może.
TESMAN. Teraz jednak, następuje rzecz najważniejsza — powinienbym powiedziéć najsmutniejsza. Wstyd mi doprawdy ze względu na Eilerta, mówić ci o tém.
HEDDA. Cóż to takiego?
TESMAN. Gdyśmy szli do domu, zostałem się wypadkiem trochę w tyle, przez parę minut — i pomyśl tylko...
HEDDA. Cóż?
TESMAN. Gdym śpieszył za tamtemi, czy wiesz, co znalazłem na drodze?
HEDDA. Skądże-bym wiedziéć mogła?
TESMAN. Nie mów o tém nikomu, słyszysz, Heddo, obiecaj mi to przez wzgląd na Eilerta. (Wyciąga paczkę papierów z kieszeni). Znalazłem to.
HEDDA. Czy to ta paczka, którą wczoraj miał z sobą?
TESMAN. Tak jest, to jego szacowny znakomity rękopism. I on go zgubił, sam o tém nie wiedząc. Pomyśl, Heddo, jakie to smutne.
HEDDA. Dlaczegoż nie oddałeś mu rękopismu?
TESMAN. Bałem się tego uczynić, w stanie, w jakim był.
HEDDA. I nikomu nie mówiłeś, żeś go znalazł?
TESMAN. Nikomu. Przez wzgląd na Eilerta, nie mogłem tego mówić, jak łatwo zrozumiesz.
HEDDA. A zatém nikt nie wie, że masz ten rękopism?
TESMAN. Nie, nikt o tém wiedziéć nie powinien.
HEDDA. O czémże potém z nim mówiłeś?
TESMAN. Wcale już nie mówiłem, bo przy krzyżujących się ulicach znikł mi z oczu razem z kilku innemi.
HEDDA. Tak? Tamci zapewne odprowadzili go do domu?
TESMAN. Zapewne, Brack także poszedł w swoję stronę.
HEDDA. A ty gdzieś się jeszcze włóczył?
TESMAN. Ja i kilku jeszcze poszliśmy do mieszkania jednego z nas i tam piliśmy kawę, a lepiéj powiedziawszy nocną kawę, ale skoro trochę odpocznę i gdy zmiarkuję, że biedny Eilert się wyspał, zaraz pójdę odnieść mu rękopism.
HEDDA (wyciągając rękę). Nie, nie oddawaj mu go jeszcze, przynajmniéj nie w téj chwili, niech go wprzódy przeczytam.
TESMAN. Nie, najdroższa, tego uczynić nie mogę.
HEDDA. Nie możesz?
TESMAN. Nie, bo pomyśl tylko, jakie będzie jego przerażenie, gdy się obudzi i rękopismu nie znajdzie. Pomyśl tylko. A jak wiesz, nie ma żadnego brulionu. Sam mi to mówił.
HEDDA (patrząc na niego badawczo). Czy drugi raz takiéj rzeczy napisać nie można?
TESMAN. Nie, zdaje mi się, że to trudno. Jest to rzecz natchnienia. Rozumiesz.
HEDDA. Tak, być może. (Odmiennym tonem). Ale prawda, tu jest list do ciebie.
TESMAN. Nie może być?
HEDDA (podając mu list). List przyszedł bardzo rano.
TESMAN. Od ciotki Juli. (Kładzie rękopism na krześle obok siebie. Otwiera list czyta i zrywa się). Heddo! pisze, iż biedna ciotka Ryna jest umierająca.
HEDDA. Wszak to była rzecz przewidziana.
TESMAN. I że śpieszyć muszę, jeśli chcę ją raz jeszcze zobaczyć. Biegnę.
HEDDA (powstrzymując uśmiech). Aż biegniesz.
TESMAN. Droga Heddo — gdybyś się tak przemogła i poszła ze mną? Pomyśl.
HEDDA (powstaje zmęczona i niechętna). Nie, nie żądaj tego ode mnie. Nie mogę patrzeć na chorobę, na śmierć. Oszczędź mi tego, co jest dla mnie tak wstrętném.
TESMAN. Mój Boże! jak chcesz. (Zabiera się). Kapelusz? — Paltot? — Ach! w przedpokoju. Mam nadzieję, że nie będzie za późno. Heddo jak sądzisz?
HEDDA. Biegnij tylko.


SCENA PIĄTA.
Poprzedni i BERTA ukazuje się we drzwiach przedpokoju.

BERTA. Pan radca Brack pyta, czy wejść może?
TESMAN. O téj porze? Nie, ja go nie mogę przyjąć.

HEDDA. Ale ja mogę (do Berty). Poproś pana radcę.
(Berta wychodzi).

HEDDA (szepcze żywo). Rękopism Jörgenie. (Zdejmuje go z krzesła).
TESMAN. Daj mi go.
HEDDA. Nie, nie, ja ci go schowam. (Idzie do biurka i kładzie go między książkami).
TESMAN (w pośpiechu nie może znaleść rękawiczek).


SCENA SZÓSTA.
Poprzedni, RADCA BRACK wchodzi z przedpokoju.

HEDDA (kłaniając mu się). Prawdziwy z pana ranny ptaszek.
BRACK. Nieprawdaż? (do Tesmana). Jakto, pan już wychodzi?
TESMAN. Muszę koniecznie iść do ciotek. Wystaw pan sobie, biedna chora jest umierająca.
BRACK. Czy być może? Niechże ja pana nie zatrzymuję w takiéj chwili.
TESMAN. Rzeczywiście biedz muszę. Żegnam, żegnam. (Wychodzi śpiesznie przez przedpokój).


SCENA SIÓDMA.
HEDDA i RADCA BRACK.

HEDDA (zbliżając się do Radcy). Dzisiejszéj nocy było u pana więcéj niż wesoło.
BRACK. Ja, pani, nie przebrałem wcale miary.
HEDDA. Pan także nie.
BRACK. Jak pani widzi, ale cóż pani mąż opowiadał?
HEDDA. Tylko nudziarstwa, o jakiejś kawie, którą pili.
BRACK. Dowiedziałem się już o téj kawie, ale zdaje mi się, że Lövborg do niéj nie należał?
HEDDA. Nie, jeszcze wprzódy odprowadzili go do domu.
BRACK. I mąż pani go odprowadził?
HEDDA. Nie, kilku innych, jak mi mówił.
BRACK (z uśmiechem). Jörgen jest prawdziwą dobrą duszą, pani Heddo.
HEDDA. Prawdziwie dobrą. Ale czy się co kryje po za tą uwagą?
BRACK. No tak.
HEDDA. Siadajmy więc, kochany radco, i opowiadaj, będzie ci wygodnie (siada po lewéj stronie stolika i sadza Bracka koło siebie). I cóż?
BRACK. Miałem powód śledzić pochód nocny moich gości, a przynajmniéj niektórych z pomiędzy nich.
HEDDA. A pomiędzy niemi był może i Lövborg?
BRACK. Istotnie — jego także.
HEDDA. Teraz jestem na prawdę zaciekawiona.
BRACK. Czy pani wie, gdzie resztę nocy spędzili on i kilku innych?
HEDDA. Mów pan, jeśli się to da powiedziéć?
BRACK. I owszem, można to doskonale powiedziéć. Poszli na bardzo ożywiony wieczorek.
HEDDA. Na taki wesoły wieczorek?
BRACK. Jaknajweselszy.
HEDDA. Powiedz szczegóły, kochany radco.
BRACK. Lövborg otrzymał jeszcze wprzód zaproszenie. Wiedziałem o tém, ale odmówił, bo, jak pani wie, odmienił się zupełnie.
HEDDA. Tak, na północy u sędziego Elvsteda. A jednak tam poszedł.
BRACK. Bo widzi pani, wczorajszego wieczoru pochwycił go na nieszczęście jakiś zły duch.
HEDDA. Tak, słyszałam, że był natchniony.
BRACK. Tak, był natchniony, ale przypuszczam, że potém napadły go inne myśli, bo niestety! my mężczyźni, nie zawsze mamy niezachwiane zasady.
HEDDA. Pan stanowi, naturalnie, wyjątek. Więc cóż Lövborg?
BRACK. Krótko mówiąc, koniec był taki, że dostał się do salonu panny Dyany.
HEDDA. Salon panny Dyany?
BRACK. Panna Dyana dawała ten wieczór dla wybranego kółka przyjaciółek i wielbicieli.
HEDDA. Czy to taka czerwonowłosa?
BRACK. Właśnie.
HEDDA. Rodzaj śpiewaczki?
BRACK. Także — ale przedewszystkiém osoba gwałtownie polująca na panów — pani Heddo. Zapewne pani już o niéj słyszała? Lövborg dawniéj w dobrych swych czasach był jéj gorącym protektorem.
HEDDA. I jak się to skończyło?
BRACK. Jak się zdaje, bardzo źle. Panna Dyana od czułych uścisków przeszła do rękoczynów.
HEDDA. Przeciw Lövborgowi?
BRACK. Tak, on oskarżał ją czy téż jéj przyjaciółki o kradzież. Twierdził, że mu zginął pugilares i t. p. rzeczy. Krótko mówiąc, wyprawił okropną scenę.
HEDDA. Na czémże się skończyło?
BRACK. Na najzwyczajnieszéj bójce, pomiędzy temi paniami i panami. Na szczęście, zjawiła się w końcu policya.
HEDDA. Aż policya?
BRACK. Ale ta szalona pałka, Lövborg, nie dał pomimo to za wygranę.
HEDDA. Jakto?
BRACK. Stawił gwałtowny opór. Rzucił się na konstablów, dał jednemu w twarz i podarł na nim ubranie, z tego powodu musiał pójść na odwach.
HEDDA. Skądże pan to wszystko wié?
BRACK. Z policyi.
HEDDA (oglądając się wkoło). W taki to on zachowywał się sposób? Nie miał więc wieńca winogradu na czole?
BRACK. Z winogradu? pani Heddo?
HEDDA (zupełnie innym tonem). A teraz, powiedz mi, panie radco, dlaczego szpiegowałeś Lövborga?
BRACK. Naprzód nie mogło mi to być przyjemném, gdy okazało się przy badaniu, że szedł prosto ode mnie.
HEDDA. A zatem, było i badanie?
BRACK. Ma się rozumiéć, potem niech będzie co chce, sądzę, że jako przyjaciel domu, obowiązany jestem tak pani, jak jéj mężowi, zdać sprawę z jego nocnego postępowania.
HEDDA. I dlaczegóż to?
BRACK. Bo widzę dobrze, iż chce się wami zasłaniać.
HEDDA. Skądże to panu przyszło na myśl?
BRACK. Ach! Boże! przecież nie jesteśmy ślepi, pani Heddo. Uważaj tylko, ta pani Elvsted nie prędko zapewne stąd wyjedzie.
HEDDA. A choćby i było co między niemi, jest tyle innych miejsc, w których spotykać się mogą.
BRACK. Ale nie wśród rodziny. Każdy przyzwoity dom będzie teraz dla Lövborga zamknięty.
HEDDA. Sądzisz pan, że i mój także?
BRACK. Tak. Przyznaję, byłoby mi więcéj, niż przykro, gdyby ten pan miał wstęp tutaj, gdyby ktoś obcy... i niepotrzebny miał wciskać się...
HEDDA. W trójkąt.
BRACK. Właśnie. Dla mnie równałoby się to wygnaniu z niego.
HEDDA (patrząc na niego z uśmiechem). Więc... cel pański to być jedynym kurem w kojcu.
BRACK (przytakuje zwolna i mówi ciszéj). Tak, to mój cel i walczyć o niego będę wszelkiemi środkami, jakiemi posługiwać się mogę.
HEDDA (uśmiech znika z jéj twarzy). Możesz pan być w danym razie człowiekiem niebezpiecznym.
BRACK. Tak pani sądzi?
HEDDA. Zaczynam w to wierzyć i cieszę się z całego serca, że pan nie ma nademną najmniejszego prawa.
BRACK (uśmiecha się dwuznacznie). Tak, pani Heddo, możesz mieć słuszność. Kto wie przecież, czy w takim razie nie odważyłbym się na wszystko.
HEDDA. Słuchaj, panie radco, to coś brzmi nakształt groźby.
BRACK (powstając). Bardzo dalekiéj. Bo widzi pani, trójkąt musi być dobrowolnie wzmocniony i broniony.
HEDDA. Jestem także tego zdania.
BRACK. Powiedziawszy, com miał do powiedzenia, muszę wracać do domu. Żegnam panią. (Idzie ku drzwiom szklanym).
HEDDA (powstając). Idzie pan przez ogród?
BRACK. To krótsza droga.
HEDDA. A przytém prowadzi do drzwi bocznych.
BRACK. Wielka prawda. Nic nie mam przeciwko bocznym drzwiom. Są one niekiedy bardzo pikantne.
HEDDA. Gdy ich strzegą strzały...
BRACK (we drzwiach śmiejąc się). Nie strzela się przecież do oswojonego kura w kojcu.
HEDDA (śmiejąc się także). Zwłaszcza, gdy się ma tylko jednego. (Oboje śmieją się, kłaniając wzajem. Brack wychodzi, Hedda drzwi za nim zamyka, i stoi chwilę poważnie zamyślona, patrząc za nim, potém zagląda przez portyerę do pokoju w głębi, idzie następnie do biurka, bierze rękopism Lövborga z pomiędzy książek i chce go przerzucać. Głos Berty daje się słyszeć w przedpokoju, Hedda odwraca się i słucha, potém zamyka szybko rękopism do szuflady i kładzie klucz na tece. Lövborg podniecony, z ubiorem w nieładzie, w paltocie, z kapeluszem w ręku ukazuje się we drzwiach przedpokoju).


SCENA ÓSMA.
LÖVBORG, HEDDA.

LÖVBORG (do kogoś w przedpokoju). A ja powiadam, że wejść muszę. (Zamyka drzwi za sobą, spostrzega Heddę, stara się zapanować nad sobą i kłania się).
HEDDA (przy biurku). Uważam, panie Lövborg, że pan przychodzi dość późno, by odprowadzić Theę.
LÖVBORG. Albo też przychodzę do niéj zbyt wcześnie, proszę mi wybaczyć.
HEDDA. Skąd pan wie, że ona jest dotąd u mnie?
LÖVBORG. Powiedziano mi w jéj mieszkaniu, że wcale na noc nie wróciła.
HEDDA (przechodzi do stołu). Czy nie zauważyłeś pan niczego po ludziach, którzy to mówili?
LÖVBORG (patrząc na nią pytająco). Cóż miałem zauważyć?
HEDDA. Chcę powiedzieć, czy nie znać było, że mają z tego względu jakie podejrzenia?
LÖVBORG (rozumiejąc ją nagle). Ach! to prawda! Pociągam ją za sobą! Ale nie, nic nie zauważyłem — Jörgen pewno jeszcze nie wstał?
HEDDA. Nie zdaje mi się.
LÖVBORG. Kiedy przyszedł do domu?
HEDDA. Nadzwyczaj późno.
LÖVBORG. Czy opowiadał co?
HEDDA. Tak, słyszałam, że u Brack’a było bardzo wesoło.
LÖVBORG. I nic więcéj?
HEDDA. Nie sądzę. Zresztą, byłam tak strasznie zmęczona. (Pani Elvsted wchodzi, odsuwając portyerę pokoju w głębi).


SCENA DZIEWIĄTA.
POPRZEDNI, PANI ELVSTED.

PANI ELVSTED (idąc naprzeciw Lövborga). Nareszcie!
LÖVBORG. Tak, nareszcie i za późno.
PANI ELVSTED (patrząc na niego z niepokojem). Za późno? Dlaczego za późno?
LÖVBORG. Teraz już na wszystko za późno. Ze mną rzecz skończona.
PANI ELVSTED. O nie, nie, tego nie mów.
LÖVBORG. Powiesz to sama, gdy wszystko usłyszysz.
PANI ELVSTED. Ja nic nie chcę słyszéć.
HEDDA. Może pan chce z nią mówić sam na sam... W takim razie odchodzę.
LÖVBORG. Zostań pani także, ja o to proszę.
PANI ELVSTED. Powtarzam, ja nic nie chcę słuchać.
LÖVBORG. Nie o wypadkach téj nocy chcę mówić.
PANI ELVSTED. Więc o czémże?
LÖVBORG. O tém, że nasze drogi teraz rozejść się muszą.
PANI ELVSTED. Rozejść?
HEDDA (mimowolnie). Wiedziałam o tém.
LÖVBORG. Nie jesteś mi już potrzebną, Theo.
PANI ELVSTED. I ty możesz mi to powiedziéć? Nie jestem ci potrzebną. Będę ci przecież pomagać jak dotąd, będziemy daléj razem pracować.
LÖVBORG. Nie mam zamiaru pracować daléj.
PANI ELVSTED (z rozpaczą). A cóż ja pocznę z mojém życiem?
LÖVBORG. Musisz próbować żyć daléj tak, jak gdybyś nigdy mnie nie spotkała.
PANI ELVSTED. Ale ja tego nie potrafię.
LÖVBORG. Spróbuj, Theo. Musisz wracać do domu.
PANI ELVSTED (w największém wzburzeniu). Nigdy, przenigdy! Gdzie ty jesteś, tam i ja będę. Nie odpędzisz mnie podobnemi słowami. Tu pozostanę i będę z tobą, gdy wyjdzie twoja książka.
HEDDA (półgłosem ze zdziwieniem). Ach! tak... książka?
LÖVBORG (patrząc na nią). Książka moja i Thei — bo tak jest właściwie.
PANI ELVSTED. Tak, czuję dobrze, że tak jest i dlatego mam prawo być z tobą, gdy ona wyjdzie. Chcę widziéć własnemi oczyma, jak ludzie będą mieli znów dla ciebie szacunek i tę radość chcę z tobą podzielić.
LÖVBORG. Theo! nasza książka nigdy nie wyjdzie.
HEDDA. Ach!
PANI ELVSTED. Nigdy nie wyjdzie?
LÖVBORG. Wyjść nie może.
PANI ELVSTED (z najwyższym niepokojem). Coś zrobił z rekopismem?
HEDDA (patrzy na niego sztywno). Tak, rękopism.
PANI ELVSTED. Gdzie masz rękopism?
LÖVBORG. Theo! Nie pytaj mnie o to.
PANI ELVSTED. Przecież ja muszę wiedziéć, mam do tego prawo, chcę wiedziéć.
LÖVBORG. A więc, rękopism... rękopism podarłem na strzępy.
PANI ELVSTED (z okrzykiem). Nie! nie!
HEDDA (mimowolnie). To nie prawda!
LÖVBORG (patrząc na nią). Pani sądzi, że to nie prawda?
HEDDA (panując nad sobą). Skoro pan to sam mówi... Jednak wydaje się to tak nieprawdopodobném.
LÖVBORG. Nie mniéj to prawda.
PANI ELVSTED (łamiąc ręce). O Boże! Heddo! O Boże! Zniszczyć swoje własne dzieło!
LÖVBORG. Zniszczyłem moje własne życie, mogłem więc zniszczyć także pracę życia.
PANI ELVSTED. Uczyniłeś to dzisiejszéj nocy?
LÖVBORG. Tak, słyszałaś, rękopism podarłem na strzępy i te rzuciłem do fiordu jaknajdaléj od brzegu. Tam przynajmniéj jest czysta morska woda. Niech niemi miota, wśród wichru i burzy. Po chwili zapadną się coraz głębiéj jak i ja, Theo.
PANI ELVSTED. Czy wiesz sam, coś uczynił? Przez całe życie będę miała to uczucie, żeś zamordował własne dziecię.
LÖVBORG. Masz słuszność. Bo téż był to rodzaj dzieciobójstwa.
PANI ELVSTED. Jak mogłeś! Jak mogłeś! Do tego dziecięcia ja także miałam prawo.
HEDDA (zaledwie słyszalnym głosem). Ach! dziecię!
PANI ELVSTED (oddychając ciężko). Wszystko minęło! Tak, tak, odchodzę, Heddo.
HEDDA. Ale przecież nie wyjeżdżasz?
PANI ELVSTED. Sama nie wiem, co uczynię. Wszystko wkoło mnie pochłonęła ciemność. (Odchodzi przez przedpokój).


SCENA DZIESIĄTA.
HEDDA, LÖVBORG.

HEDDA (po krótkiéj chwili milczenia). Nie odprowadza jéj pan do domu?
LÖVBORG. Ja — przez ulicę — ażeby może ludzie widzieli, że ona ze mną idzie?
HEDDA. Nie wiem dobrze, co się stało téj nocy, ale czyż tego naprawić niepodobna?
LÖVBORG. Nie o tę jednę noc idzie, dodaj, że takiego życia dłużéj znieść nie jestem w stanie... Wiem to oddawna... Ta noc złamała we mnie siłę i chęć do walki.
HEDDA (oglądając się). Słodka marzycielka położyła swój paluszek na szali losu człowieka (patrzy na niego). Że też pan możesz być tak dla niéj bez serca.
LÖVBORG. Nie sądź pani, by to był brak serca.
HEDDA. Jakto, zniszczyć to, co oddawna było całém jéj istnieniem, nie jest-że to brak serca?
LÖVBORG. Tobie, Heddo, mogę powiedziéć prawdę.
HEDDA. Prawdę?
LÖVBORG. Tylko mi wprzód przyrzecz, że Thea nigdy się o tém nie dowie.
HEDDA. Daję na to słowo.
LÖVBORG. Dobrze. Więc wyznam, że wszystko, com opowiedział, było nieprawdą.
HEDDA. O rękopiśmie?
LÖVBORG. Nie podarłem go, ani téż rzuciłem do fiordu.
HEDDA. Nie? Więc gdzież on jest?
LÖVBORG. A przecież zniszczyłem go, Heddo, zniszczyłem w zupełności.
HEDDA. Tego nie rozumiem?
LÖVBORG. Thea powiedziała, że mój czyn był rodzajem dzieciobójstwa.
HEDDA. Powiedziała tak.
LÖVBORG. Zamordować swe dziecię, to nie jest jeszcze czyn najgorszy, jaki ojciec popełnić może.
HEDDA. Jakto?
LÖVBORG. Wyobraź sobie, Heddo, człowieka — który nad ranem — po nocy bezpamiętnéj hulanki, przychodzi do matki swego dziecka i mówi: „Słuchaj, byłem tu i tam, w takiém a takiém miejscu, dziecię było ze mną i zniknęło jak kamień w wodę rzucony. Dyabeł wie, w jakie dostało się ręce, co z niem daléj będzie.”
HEDDA. Ależ — to była tylko książka.
LÖVBORG. Czysta dusza Thei była w téj książce.
HEDDA. Rozumiem.
LÖVBORG. A zatém, rozumiesz także, iż dla niéj i dla mnie przyszłości niéma.
HEDDA. Jakąż drogą pan teraz pójdzie?
LÖVBORG. Żadną. Chcę wszystkiemu raz koniec położyć, a im prędzéj, tém lepiéj.
HEDDA (przystępując do niego). Posłuchaj mnie, Eilercie. Staraj się, ażeby stało się to w sposób piękny.
LÖVBORG. Stało w sposób piękny... (uśmiecha się). Z winogradem na skroni, jak wczoraj mówiłaś.
HEDDA. O nie, o winogradzie nie myślę teraz, tylko o pięknie. Żegnam pana. Idź pan już i nie wracaj nigdy.
LÖVBORG. Żegnam panią. Pozdrów odemnie Jörgena. (Chce odejść).
HEDDA. Czekaj pan, chcę ci dać pamiątkę. (Idzie do biurka, otwiera szufladę i szkatułkę z pistoletami, wyjmuje z nich jeden i daje Lövborgowi.)
LÖVBORG (oglądając go). To... to ma być pamiątka?
HEDDA (powoli skłaniając głowę). Czy pan nie poznajesz? ta sama broń była niegdyś przeciw tobie zwrócona.
LÖVBORG. Powinnaś jéj pani wówczas była użyć.
HEDDA. Użyj jéj pan teraz.
LÖVBORG (kładzie pistolet do kieszeni). Dziękuję.
HEDDA. Tylko pamiętaj o pięknie, Eilercie, przyrzecz mi to.
LÖVBORG. Żegnaj mi, Heddo. (Wychodzi przez przedpokój).
HEDDA (przez chwilę słucha pod drzwiami, potem idzie do biurka i przynosi rękopism. Przypatruje mu się, wyciąga niektóre kartki i przegląda je, wreszcie bierze cały rękopism i siada na fotelu przy piecu, trzymając go na kolanach. Po chwili rzuca kilka kart w ogień i szepcze sama do siebie). Ha!... spalę twoje dziecię, Theo, ty, z temi kręconemi włosami. (Rzuca w ogień część rękopismu). Dziecię twoję i Eilerta. (Rzuca resztę rękopismu w ogień). Tak, palę wasze dziecię, palę dziecię...


AKT IV.
Ten sam pokój, w domu Tesmanów. Salon pogrążony jest w ciemności, pokój w głębi oświetla zapalona lampa, stojąca na stole. Firanki zasłaniają drzwi szklane. Wieczór.

SCENA PIERWSZA.
HEDDA, BERTA, PANNA TESMAN.

HEDDA (w czarnéj sukni przechodzi przez salon do pokoju w głębi, a w nim kieruje się na lewo. Po chwili słychać parę akordów na fortepianie, potom Hedda wchodzi znowu do salonu).
BERTA (z czarnemi wstążkami przy czepku, wchodzi zapłakana z lampą w ręku, przez pokój w głębi, stawia lampę na stole przed kanapą narożną i oddala się po cichu).
HEDDA (idzie do drzwi szklanych, odsuwa nieco firankę i patrzy w ciemności).
PANNA TESMAN (wchodzi przez przedpokój w żałobnéj sukni, w kapeluszu, z czarnym welonem).
HEDDA (idzie naprzeciw niéj i podaje jéj rękę).
PANNA TESMAN. Heddo, przychodzę w żałobie, bo moja biedna siostra skończyła wreszcie.
HEDDA. Wiem już o tém, jak pani widzi, mąż mnie zawiadomił.
PANNA TESMAN. Obiecał to uczynić, zdawało mi się jednak, że powinnam przyjść sama do Heddy, do tego weselnego domu, oznajmić o téj śmierci.
HEDDA. Jak to łaskawie ze strony pani.
PANNA TESMAN. Och! Ryna nie powinna była teraz właśnie umierać. Dom Heddy nie powinien być w tym czasie obleczony żałobą.
HEDDA (odwracając rozmowę). Umarła podobno bardzo spokojnie?
PANNA TESMAN. Koniec jéj był tak piękny, tak cichy... Było téż dla niéj niewypowiedzianém szczęściem, że mogła jeszcze zobaczyć Jörgena, pożegnać się z nim. Może on jeszcze do domu nie wrócił?
HEDDA. Nie, pisał tylko, bym go tak prędko nie oczekiwała. Ale siadajże pani.
PANNA TESMAN. Dziękuję ci, najdroższa Heddo, chętniebym to uczyniła, gdybym tylko czas miała. Muszę jednak ją ubrać, przystroić, ażeby poszła do grobu, jak należy.
HEDDA. Czy mogę być w czém pomocną?
PANNA TESMAN. Nie myśl o tém nawet, takie rzeczy do ciebie nie należą, nie trzeba nawet o nich myśléć, przynajmniéj teraz.
HEDDA. Co do myśli... nad niemi panować nie można.
PANNA TESMAN (nie zważając). Mój Boże, tak to na świecie. U mnie w domu szyć będziemy śmiertelną szatę dla Ryny, a tutaj zapewne będzie wkrótce także szycie, ale dzięki Bogu, będzie to zupełnie co innego.


SCENA DRUGA.
POPRZEDNI, TESMAN wchodzi przez przedpokój.

HEDDA. Dobrze, żeś przyszedł w końcu.
TESMAN. Jesteś tu z Heddą, ciociu Julu.
PANNA TESMAN. Miałam właśnie odchodzić, drogi chłopcze. Czyś się zajął tém wszystkiém, coś mi obiecał?
TESMAN. Lękam się, doprawdy, czym przynajmniéj połowy nie zapomniał. Jutro znów do ciebie przybiegnę, bo dzisiaj głowę mam tak skłopotaną, że myśli zebrać nie umiem.
PANNA TESMAN. Ależ, drogi Jörgenie, nie trzeba brać rzeczy w ten sposób.
TESMAN. Jakto?
PANNA TESMAN. W boleści trzeba się radować z tego, co się stało, jak ja to czynię.
TESMAN. Myślisz o ciotce Rynie.
HEDDA. Pani czuć się będzie bardzo samotną?
PANNA TESMAN. Tak będzie niezawodnie z początku, ale mam nadzieję, że to długo nie potrwa i że pokoik nieboszczki nie pozostanie pusty.
TESMAN. Co? Kogoż tam ciocia chcesz umieścić?
PANNA TESMAN. Ach! niestety, znajdzie się zawsze jaka biedna chora, potrzebująca starań i opieki.
HEDDA. Chce pani rzeczywiście brać znowu na siebie krzyż taki?
PANNA TESMAN. Krzyż! Dziecko, niech ci Bóg przebaczy. To przecież nie krzyż żaden.
HEDDA. A jeśli to byłaby osoba zupełnie obca?
PANNA TESMAN. O! z choremi zaprzyjaźnić się łatwo, a mnie tak bardzo potrzeba istoty, dla któréjbym żyć mogła. A także Bogu dzięki i tu w domu zdarzyć się może to i owo, przy czém stara ciotka byłaby przydatną.
HEDDA. Nie mówże pani o nas.
TESMAN. Pomyśl tylko, jakby nam dobrze było we troje w razie gdyby...
HEDDA. Gdyby co?
TESMAN (niespokojnie). No nic. Miejmy nadzieję, że to się zrobi.
PANNA TESMAN. No, no. Wy dwoje macie zapewne wiele sobie do powiedzenia. Może téż Hedda z czém ci się zwierzy, Jörgenie. Bywajcie zdrowi. Muszę śpieszyć do domu, do Ryny. (zwraca się do drzwi). Mój Boże, jak mi się to dziwném wydaje. Teraz Ryna jest jednocześnie razem ze mną i z nieboszczykiem Janem.
TESMAN. Ach! tak, ciociu Julu. (Panna Tesman wychodzi przez przedpokój).


SCENA TRZECIA.
HEDDA. TESMAN.

HEDDA (spogląda zimno i badawczo na Tesmana). Zdaje mi się doprawdy, że ta śmierć więcéj dotknęła ciebie niżeli ją.
TESMAN. To nietylko ta śmierć. Jestem bardzo zaniepokojony Eilertem.
HEDDA (szybko). Czy zaszło z nim co nowego?
TESMAN. Zabiegłem do niego po obiedzie, ażeby mu powiedzieć, żem znalazł rękopism.
HEDDA. I cóż, czyś go zastał?
TESMAN. Nie było go w domu. Potém spotkałem panią Elvsted i ona mi mówiła, że tu był dziś rano.
HEDDA. Tak, zaraz po twojém odejściu.
TESMAN. I podobno powiedział, że podarł rękopism. Czy tak?
HEDDA. Tak sądził.
TESMAN. Mój Boże, musiał być całkiem nieprzytomny. Zapewne skoro był w takim stanie, nie oddałaś mu rękopismu, Heddo?
HEDDA. Nie, nie oddałam.
TESMAN. Aleś mu przynajmniéj powiedziała, że go tu mamy.
HEDDA. Nie (szybko). Możeś mówił to pani Elvsted?
TESMAN. Nie mówić jéj tego nie chciałem. Jemu samemu jednak powinnaś była powiedziéć. Pomyśl tylko, jak musi być zgryziony. Daj mi rękopism. Zaraz do niego pobiegnę. Gdzież go masz?
HEDDA (zimna i niewzruszona, opierając się na fotelu). Nie mam go już.
TESMAN. Nie masz go już? Cóż to ma znaczyć na Boga!
HEDDA. Spaliłam go — w całości.
TESMAN (przerażony). Spalony! Rękopism Eilerta spalony!
HEDDA. Nie krzycz tak. Służąca mogłaby cię usłyszéć.
TESMAN. Spalony! Wielki Boże! Nie, to niepodobna.
HEDDA. A przecież tak jest.
TESMAN. Czy ty wiesz sama, Heddo, coś uczyniła? Jest to zniszczenie przedmiotu, pomyśl tylko. Spytaj się radcy prawnego, on ci dopiero powie.
HEDDA. Byłoby najrozsądniéj, gdybyś o tém nie mówił ani z radcą prawnym ani z nikim innym.
HEDDA. Jak mogłaś uczynić rzecz tak niesłychaną? Skąd ci to przyszło? Odpowiedz mi przynajmniéj.
HEDDA (tłumiąc zaledwie widoczny uśmiech). Uczyniłam to dla ciebie, Jörgenie.
TESMAN. Dla mnie?
HEDDA. Gdyś dziś rano przyszedłszy do domu, opowiadał, jak on ci czytał...
TESMAN. Tak, tak, i cóż?
HEDDA. Przyznałeś się, żeś mu tego dzieła zazdrościł.
TESMAN. O mój Boże! nie trzeba było tego brać tak dosłownie.
HEDDA. A przytém nie podobna mi było znieść myśli, że mógłbyś być przez kogo innego przyćmiony.
TESMAN (na pół uradowany, na pół zwątpiały woła). Heddo! Czy to prawda! Tak — ale ja — ale — nie przypuszczałem nigdy dotąd, byś mnie tak kochała. Pomyśl tylko!
HEDDA. No, dobrze, żeś się o tém dowiedział teraz właśnie. (nagle zmieniając ton). Możesz się ciotki Juli zapytać; ona ci to dokładnie wytłómaczy.
TESMAN. Zdaje mi się, Heddo, że cię pojmuję. O mój Boże czy to możliwe?
HEDDA. Nie krzycz tak, służąca usłyszy.
TESMAN (śmieje się z wielkiéj radości). Służąca! Doprawdy paradną jesteś, Heddo, służąca to przecież Berta. Ja sam to Bercie opowiem.
HEDDA (zaciskając dłonie w zwątpieniu). Ginę, ginę wśród tego wszystkiego.
TESMAN. Dlaczegóż to, Heddo?
HEDDA (zimno, panując nad sobą). To takie komiczne, Jörgenie.
TESMAN. Komiczne? Żem ja tak serdecznie uradowany! Jednak może niepotrzebnie opowiadałbym to Bercie.
HEDDA. Dlaczegóżbyś i tego nie miał zrobić?
TESMAN. Nie, jéj nie powiem, ale ciocia Jula musi wiedziéć o wszystkiém. I o tém także, iż zaczynasz nazywać mnie Jörgenem. Pomyśl tylko, ciotka Jula będzie uszczęśliwiona.
HEDDA. Gdy się dowie, że dla ciebie spaliłam rękopism Lövborga?
TESMAN. I to prawda, że cała ta rzecz o rękopiśmie powinna zostać tajemnicą. Tylko o tém, że mnie tak gorąco kochasz, muszę cioci Juli powiedziéć. A przytém chciałbym zbadać, czy tak zwykle bywa z młodemi kobietami? Jak sądzisz?
HEDDA. Myślę, że o to także powinienéś zapytać cioci Juli.
TESMAN. Zrobię to przy pierwszéj sposobności. (Spogląda znowu niespokojnie i namyśla się). Jednakże z tym rękopismem to straszna rzecz, gdy pomyślę o biednym Eilercie.


SCENA CZWARTA.
Poprzedni i pani Elvsted wchodzi przez przedpokój.

PANI ELVSTED (w sukni spacerowéj jak w pierwszym akcie, kłania się i mówi wzburzona). Droga Heddo, nie bierz mi za złe, iż znowu przychodzę.
HEDDA. Co się stało, Theo?
TESMAN. Pewno znowu coś z Eilertem?
PANI ELVSTED. Jestem w strasznym niepokoju, czy go jakie nieszczęście nie spotkało.
HEDDA (chwytając jéj ramię). Ach! Dlaczego tak sądzisz?
TESMAN. Wielki Boże! Skądże podobne przypuszczenie?
PANI ELVSTED. Właśnie gdym wracała do mego mieszkania, słyszałem, że mówiono o nim. Och! — Dziś po mieście krążą o nim najnieprawdopodobniejsze wieści.
TESMAN. Ja słyszałem je także, ale mogę zaświadczyć, że poszedł prosto spać do domu. Pomyśl pani tylko.
HEDDA. I cóż mówiono?
PANI ELVSTED. Nie mogłam tego wyrozumiéć. Może nie wiedziano bliższych szczegółów. Gdy mnie ujrzano, nastąpiło milczenie, a ja nie śmiałam pytać.
TESMAN (chodzi niespokojnie po pokoju). Miejmy nadzieję — tak jest, miejmy nadzieję, że się pani przesłyszała.
PANI ELVSTED. O nie, jestem pewna, że o nim mówiono. Doszedł mnie jakby ten wyraz — szpital, albo téż...
TESMAN. Szpital?
HEDDA. Nie, to niepodobna!
PANI ELVSTED. W śmiertelnym niepokoju, poszłam pytać do jego mieszkania.
HEDDA. Odważyłaś się na to?
PANI ELVSTED. Cóż miałam robić? Nie mogłam dłużéj znieść niepewności.
TESMAN. I pewnie go pani nie zastała?
PANI ELVSTED. Nie. Nic mi o nim powiedziéć nie umiano, prócz tego że od wczorajszego popołudnia nie był wcale w domu.
TESMAN. Od wczoraj, pomyśléć tylko.
PANI ELVSTED. Musiało mu się niezawodnie coś złego przytrafić
TESMAN. Słuchaj, Heddo! A gdybym tak poszedł na miasto i przepytał się w różnych miejscach?
HEDDA. Nie, ty się do tego nie mieszaj.


SCENA PIĄTA.
Poprzedni, RADCA BRACK. BERTA.

BRACK (z kapeluszem w ręku wchodzi przez przedpokój. Jest bardzo poważny. Berta otwiera i zamyka za nim drzwi).
TESMAN. Ach to ty, kochany radco.
BRACK. Tak, musiałem koniecznie być u państwa dziś jeszcze.
TESMAN. Widzę, żeś pan odebrał zawiadomienie od ciotki Juli?
BRACK. Tak, odebrałem je także.
TESMAN. Czy to nie smutne?
BRACK. Mój drogi, jak kto uważa.
TESMAN (ogląda się niepewny). Może się jeszcze coś stało.
BRACK. Właśnie.
HEDDA (zmieszana) Coś złego, panie radco?
BRACK. Jak kto chce uważać, łaskawa pani.
PANI ELVSTED (mimowolnie). Tu chodzi o Lövborga?
BRACK (rzucając na nią szybkie spojrzenie). Skąd to pani przyszło na myśl, może pani coś wie?
PANI ELVSTED (zmieszana). Nie, nie, nic nie wiem, ale...
TESMAN. Na Boga! mówże pan.
BRACK (wzruszając ramionami). Niestety Lövborga przeniesiono do szpitala. Jest konający.
PANI ELVSTED (z okrzykiem). O Boże! O Boże!
TESMAN. W szpitalu! i już konający!
HEDDA (mimowolnie). Więc tak szybko?...
PANI ELVSTED (z rozpaczą) Heddo! Rozstaliśmy się niepojednani.
HEDDA (szeptem). Ależ Theo! Theo!
PANI ELVSTED (nie zważając). Idę do niego. Idę. Muszę się z nim jeszcze zobaczyć.
BRACK. To daremnie, łaskawa pani. Nikogo nie dopuszczają do niego.
PANI ELVSTED. Powiedz-że pan, co się z nim stało? Co to jest?
TESMAN. Przecież nie sam?
HEDDA. Tak, właśnie jestem pewna, że sam.
PANI ELVSTED. Jakie to straszne!
TESMAN Jak możesz, Heddo...
BRACK (patrząc jéj bystro w oczy). Niestety, odgadłaś to pani.
PANI ELVSTED. Jakie to straszne!
TESMAN. Więc sam! Pomyśléć tylko.
HEDDA. Strzelił do siebie?
BRACK. Znowu pani trafnie odgadła.
PANI ELVSTED (usiłując panować nad sobą). I kiedyż się to stało?
BRACK. Dziś po południu, między trzecią i czwartą.
TESMAN. Mój Boże! i gdzie on to uczynił?
BRACK (trocha niepewnie). Gdzie? Zapewne w swojém mieszkaniu.
PANI ELVSTED. To być nie może. Byłam tam między szóstą a siódmą.
BRACK. W takim razie gdzieindziéj. Tego nie wiem dokładnie. To pewne, że go znaleziono konającym. Strzelił sobie w piersi.
PANI ELVSTED. Jakież to okropne! Że téż tak musiał skończyć!
HEDDA (do Bracka). Strzelił w piersi?
BRACK. Tak, jak mówiłem.
HEDDA. Nie w skroń?
BRACK. W piersi, proszę pani.
HEDDA. Tak w piersi, to także dobrze.
BRACK. Co pani mówi?
HEDDA. Nic — nic.
TESMAN. I powiada pan, że rana jest niebezpieczna.
BRACK. Jest bezwarunkowo śmiertelna. Prawdopodobnie już skończył.
PANI ELVSTED. Tak, ja to przeczuwam. Skończył, skończył, o Heddo.
TESMAN. Ale, powiedz mi pan, skąd dowiedziałeś się o tém wszystkiém?
BRACK (krótko). Przez kogoś z policyi, z którym miałem do pomówienia.
HEDDA (głośno). To czyn przynajmniéj!
TESMAN (przestraszony). Niechże Bóg broni. Co ty mówisz, Heddo.
HEDDA. Mówię, że w tém jest coś pięknego.
BRACK. Hm! proszę pani.
TESMAN. Coś pięknego? Ależ pomyśl tylko.
PANI ELVSTED. O Heddo, jak możesz upatrywać w tém piękno?
HEDDA. Lövborg zakończył rachunki z samym sobą. Miał odwagę uczynić to, co uczynioném być musiało...
PANI ELVSTED. Nie myśl tak, Heddo. On to uczynił w przystępie szaleństwa.
TESMAN. W zwątpieniu.
HEDDA. Nie, o tém jestem przekonana.
PANI ELVSTED. Uczynił to w przystępie szaleństwa, tak samo jak podarł rękopism.
BRACK (zdziwiony). Rękopism? podarł rękopism?
PANI ELVSTED. Tak, podarł go wśród nocy.
TESMAN (szepcze cicho). O Heddo! Z tego nie wybrniemy nigdy.
BRACK. Hm! To jednak dziwne!
TESMAN (chodzi po pokoju). I pomyśléć, że Eilert Lövborg w taki sposób schodzi ze świata, nie zostawiając po sobie tego, coby unieśmiertelniło jego imię.
PANI ELVSTED. Och! gdyby to można znów zebrać i ułożyć.
TESMAN. Pomyśl tylko pani, gdyby tak można? Nie wiem co dałbym za to.
PANI ELVSTED. Kto wie, czy się to nie da zrobić.
TESMAN. Jakto?
PANI ELVSTED (szukając w kieszeni od sukni). Patrz pan, zachowałam luźne kartki, które miał przed oczyma gdy dyktował.
HEDDA (postępując krok naprzód). Ach!
TESMAN. Zachowała je pani? Jakim sposobem?
PANI ELVSTED. Mam je z sobą. Zabrałam je wyjeżdżając i pozostały w kieszeni.
TESMAN. Pozwól pani, niech zobaczę.
PANI ELVSTED (daje mu paczkę różnych kartek). Ale są tak pomieszane...
TESMAN. Pomyśl pani jednak, gdybyśmy się w nich mogli połapać. Może pomagając sobie wzajem?
PANI ELVSTED. Spróbujmy przynajmniéj.
TESMAN. To nam się uda, udać musi. Poświęcę na to całe życie.
HEDDA. Życie, Jörgenie?
TESMAN. Tak, a raczéj cały czas, jakim rozporządzam. Moje własne prace mogą tymczasem spoczywać. Rozumiesz mnie, Heddo, winienem to pamięci Eilerta.
HEDDA. Być może.
TESMAN. Droga pani Elvsted, zabierzmy się do tego. Mój Boże, na nic się nie zda rozpamiętywać to, co się stało. Trzeba próbować, o ile można, przyjść do równowagi myśli.
PANI ELVSTED. Będę się o to starać.
TESMAN. No, to chodź pani. Trzeba przejrzeć notatki. Gdzie siadamy? Tutaj, nie, lepiej będzie w tamtym pokoju. Wybacz, kochany radco. Chodź pani.
PANI ELVSTED. O Boże, gdyby się to dało zrobić. (Odchodzi z Tesmanem do pokoju w głębi. Pani Elvsted zdejmuje kapelusz i okrywkę. Potem siada z Tesmanem przy stole i przy świetle wiszącéj lampy, zagłębiają się oboje w porządkowaniu papierów.

Hedda idzie i siada to fotelu, Brack idzie za nią.

HEDDA (półgłosem). Panie radco! jakież to wyswobodzenie z tym Lövborgiem.
BRACK. Wyswobodzenie, pani Heddo? Rzeczywiście dla pani jest to wyswobodzenie.
HEDDA. Ja téż mówię o sobie. Jest wyswobodzeniem wiedzieć, że śmiałe czyny jeszcze na świecie istnieją, — czyny, z których bije blask bezświadomego piękna.
BRACK (uśmiecha się). Hm! droga pani Heddo.
HEDDA. Wiem dobrze, co pan chcesz powiedziéć, bo pan także pomimo wszystko jest rodzajem fachowca, tak samo jak...
BRACK (patrząc na nią bystro). Lövborg był dla pani czémś więcéj, niż sama przed sobą chcesz przyznać. Czy się mylę?
HEDDA. Na podobne pytania panu nie odpowiadam. Wiem to tylko, że Lövborg miał odwagę żyć wedle własnéj myśli. A co najważniejsze, w czém leży całe piękno, miał wolę i siłę biesiadę życia porzucić tak wcześnie.
BRACK. Boli mnie to, pani Heddo, że muszę ci odjąć tak piękne złudzenie.
HEDDA. Złudzenie?
BRACK. Z którego i tak byłabyś pani wkrótce otrzeźwioną.
HEDDA. Na czém ono polega?
BRACK. On się nie zabił dobrowolnie.
HEDDA. Jakto?
BRACK. Nie. Rzecz z Lövborgiem nie była w zupełności taką, jak opowiedziałem.
HEDDA (zdumiona). Przemilczałeś pan co? Cóż takiego?
BRACK. Z powodu biednéj pani Elvsted, zmieniłem niektóre okoliczności.
HEDDA. Jakież to?
BRACK. Naprzód, umarł już rzeczywiście.
HEDDA. W szpitalu?
BRACK. Nie odzyskawszy przytomności.
HEDDA. Co pan więcéj przemilczał?
BRACK. Że nie stało się to w jego pokoju.
HEDDA. To rzecz obojętna.
BRACK. Nie zupełnie, bo powiem pani, że Lövborg znaleziony został w buduarze panny Dyany.
HEDDA (zrywa się i opada na fotel). To niepodobna. Nie mógł tam dzisiaj być po raz drugi.
BRACK. Był tam dziś po południu. Przyszedł i żądał, by mu oddała jakiś przedmiot, który mu, jak twierdził, zabrała i w zupełném pomieszaniu mówił o dziecku, które miało zniknąć.
HEDDA. Ach — więc dlatego.
BRACK. Myślałem, że mogła tu być mowa o rękopiśmie, ale jak słyszałem, sam go podarł i zniszczył. Więc zapewne szło o pugilares.
HEDDA. Zapewne... I to tam go znaleziono?
BRACK Tam, miał wystrzelony pistolet w kieszeni na piersiach. Strzał trafił go śmiertelnie.
HEDDA. W piersi?
BRACK. Nie, w niższą część brzucha.
HEDDA (patrzy na niego z wyrazem obrzydzenia). I to jeszcze. Ta śmieszność, ta powszedniość, co jak klątwa rozciąga się na wszystko, czego tylko dotknę.
BRACK. Dodać tu jeszcze coś trzeba, pani Heddo, co także należy do rzeczy powszednich.
HEDDA. Cóż takiego?
BRACK. Pistolet, jaki miał przy sobie...
HEDDA (tracąc oddech). Jakto?
BRACK. Pistolet ten ukraść musiał.
HEDDA (zrywając się). Ukraść! To nieprawda. On tego nie zrobił.
BRACK. Inaczéj być nie może, musiał go ukraść... Cicho.

(Tesman i pani Elvsted wstali od stołu w głębi i przeszli do salonu).

TESMAN (z papierami w ręku). Wiesz, Heddo, niepodobna pracować przy wiszącéj lampie. Pomyśl tylko.
HEDDA. Myślę.
TESMAN. Może moglibyśmy siedziéć przy twojém biurku.
HEDDA. Co do mnie (szybko). Nie! czekaj, wprzód je muszę uporządkować.
TESMAN. To niepotrzebne, Heddo, jest na niem dość miejsca.
HEDDA. Nie, nie, mówię ci, że muszę zrobić porządek. To oto położę na fortepianie. (Bierze jakiś przedmiot przykryty nutami, kładzie nań jeszcze papiery i wynosi do pokoju wgłębi na lewo. Tesman kładzie papiery na biurku, stawia na niém lampę stojącą na stoliku przed narożną kanapą i na nowo rozpoczyna pracę z panią Elvsted. Hedda stoi chwilę za krzesłem pani Elvsted i lekko gładzi jéj włosy.
HEDDA. Słodka Theo, jakże ci idzie z pomnikiem Lövborga?
PANI ELVSTED (patrzy na nią bezwiednie). O Boże! Niesłychanie trudno się w tém połapać.
TESMAN. Nic nie pomoże; musimy to zrobić. A potém porządkować cudze papiery, to właśnie dla mnie robota.

(Hedda idzie do pieca i siada na taburecie. Brack oparty na fotelu, nachyla się ku niéj).

HEDDA (szepcze). Co to pan mówił o pistolecie?
BRACK (cicho). Że go musiał ukraść.
HEDDA. Dlaczegoż ukraść?
BRACK. Bo inne tłómaczenie jest niemożliwe.
HEDDA. Czemu?
BRACK (patrząc na nią). Naturalnie, Lövborg był tu dziś rano. Nieprawdaż?
HEDDA. Był.
BRACK. Czyś pani była z nim sama?
HEDDA. Przez krótką chwilę.
BRACK. I nie wyszłaś pani z pokoju w czasie jego bytności?
HEDDA. Nie.
BRACK. Przypomnij sobie pani dokładnie, czyś ani na minutę nie wyszła?
HEDDA. Może byłam w przedpokoju?
BRACK. A przez ten czas gdzie była szkatułka z pistoletami?
HEDDA. Szkatułka znajdowała się...
BRACK. Gdzie, pani Heddo?
HEDDA. Tutaj, na biurku.
BRACK. Czyś pani potem zaglądała do niéj? Czy obydwa pistolety tam były?
HEDDA. Nie.
BRACK. Bo też to niepotrzebne. Widziałem pistolet znajdujący się w kieszeni Lövborga; poznałem go jako widziany tu wczoraj, i wprzódy wielokrotnie.
HEDDA. Może jest on w posiadaniu pana?
BRACK. Nie; znajduje się w ręku policyi.
HEDDA. A cóż ma wspólnego policya z pistoletem?
BRACK. Chce za jego pomocą na ślad właściciela natrafić.
HEDDA. I pan sądzi, że go odkryje?
BRACK (nachyla się nad nią i szepcze). Nie, dopóki ja milczéć będę.
HEDDA (patrzy na niego trwożnie). A gdybyś pan przemówił, to co?
BRACK (ściąga ramiona). Wówczas zawsze jeszcze pozostanie wymówka, że pistolet był skradziony.
HEDDA (silnie). Lepiéj umrzéć!
BRACK (uśmiecha się). Takie rzeczy się mówi, ale się ich nie robi.
HEDDA (nie odpowiadając). A jeśli pistolet nie został skradziony, a odkryją właściciela, cóż nastąpi?
BRACK. Wtedy, Heddo, będzie skandal.
HEDDA. Skandal?
BRACK. Tak; skandal, którego się tak straszliwie lękasz. Naturalnie, musisz pani stanąć przed sądem, tak samo, jak panna Dyana; ona musi wyjaśnić to, co się stało, czy to był strzał przypadkowy, czy zabójstwo; czy chciał wydobyć z kieszeni pistolet i przytem padł strzał, lub téż czy ona wyrwała mu go z ręki, strzeliła i napowrót pistolet włożyła do kieszeni. To przypuszczenie jest prawdopodobne, bo panna Dyana — to śmiała dziewczyna.
HEDDA. Ależ to wszystko mnie się nie tyczy!
BRACK. Nie; pani musi tylko odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dałaś pistolet Lövborgowi? A jakież stąd wyciągną wnioski, żeś mu go dała?
HEDDA (spuszczając głowę). To prawda. O tém nie pomyślałam.
BRACK. Na szczęście, niéma żadnego niebezpieczeństwa, dopóki ja milczę.
HEDDA (patrząc na niego). A zatém jestem zupełnie w pana mocy, zdana na łaskę i niełaskę.
BRACK (szepcze jeszcze ciszéj). Najdroższa Heddo! wierz mi, nie nadużyję mego położenia.
HEDDA. Niemniéj jestem w pana mocy, zależną od twojéj woli, niewolnicą. Tak — niewolnicą (powstaje szybko). Nie! téj myśli znieść nie mogę.
BRACK (patrzy na nią nawpół żartobliwie). Trzeba się poddać temu, czego zmienić niepodobna.
HEDDA (patrząc na niego w ten sam sposób). Być może. (Idzie do biurka, powstrzymuje mimowolny uśmiech i naśladuje sposób mówienia Tesmana). No, cóż Jörgenie? pójdzie dobrze? co?
TESMAN. Bóg to wié. W każdym razie jest pracy na długie miesiące.
HEDDA (jak wprzódy). Nie; pomyśl tylko. (Głaszcze lekko rękoma włosy pani Elvsted). Dziwném musi ci się to wydawać, Theo, pracować teraz wspólnie z moim mężem, jak dawniéj pracowałaś z Lövborgiem?
PANI ELVSTED. Boże! gdybym twemu mężowi także mogła dodać ducha!
HEDDA. O! to przyjdzie z czasem.
TESMAN. Wiész, Heddo! zdaje mi się doprawdy, że coś podobnego odczuwam. Ale idź do radcy.
HEDDA. Więc wy oboje nie potrzebujecie mnie wcale?
TESMAN. Wcale nie. (Zwraca głowę do Bracka). Odtąd musisz pan być tak łaskaw i dotrzymywać Heddzie towarzystwa, kochany radco.
BRACK (patrząc na Heddę). Będzie to dla mnie niezmierną przyjemnością.
HEDDA. Dziękuję, ale dziś jestem zmęczona; położę się trochę tam na kanapie.
TESMAN. Odpocznij trochę, najdroższa.

(Hedda idzie do pokoju w głębi i zapuszcza za sobą portyerę. — Krótka pauza. Nagle odzywają się gwałtowne tony taneczne, grane na fortepianie).

PANI ELVSTED (zrywając się). Oo! Co to jest?
TESMAN (śpiesząc do drzwi). Ależ, najdroższa, nie grajże dziś tańców. Pomyśl o ciotce Rynie, a także o Eilercie.
HEDDA (pokazuje głowę przez portyerę). I o ciotce Juli i o wszystkiém. Na przyszłość będę cicho. (Zapuszcza znowu portyerę).
TESMAN (przy biurku). Przykro jéj niezawodnie widziéć nas przy téj smutnéj robocie. (do pani Elvsted). Wié pani co? Idź pani do ciotki Juli, ja tam będę przychodzić wieczorami, możemy tam pracować. Co?
PANI ELVSTED. Możeby to było najlepiéj.
HEDDA (z drugiego pokoju). Słyszę, co mówisz, Jörgenie, ale cóż ja będę robić sama?
TESMAN (przerzucając papiery). Radca będzie do ciebie przychodził.
BRACK (na fotelu, wesoło). Będę przychodził co wieczór. Obaczy pani, że się będziemy dobrze bawić.
HEDDA (głośno i wyraźnie). Miéj tę nadzieję, radco. Będziesz jedynym kurem w kojcu.

(Słychać pistoletowy strzał. — Tesman, pani Elvsted i Brack zrywają się z miejsca).

TESMAN. Ach! znowu z temi pistoletami! (Rozsuwa portyery i biegnie do pokoju w głębi, za nim pani Elvsted. Hedda leży bez życia na kanapie. Zamieszanie i krzyki. Berta wbiega przestraszona z prawéj strony).
TESMAN (biegnąc do Bracka). Zastrzeliła się, prosto w skroń. Pomyśl pan tylko!
BRACK (na wpół omdlały na fotelu). Boże miłosierny! Nie robi się takich rzeczy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.