Historya Wielkiego Księstwa Poznańskiego (1815–1852)/Okres II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Karwowski
Tytuł Historya Wielkiego Księstwa Poznańskiego (1815–1852)
Część Okres II
Wydawca Drukarnia nakładowa Braci Winiewiczów
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia nakładowa Braci Winiewiczów
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Okres II-gi.
1830—1840.
Rządy Flottwella.
Powstanie listopadowe i jego skutki.

Na wieść o wybuchu powstania w Warszawie dnia 29 listopada 1830 r. zawrzało w W. Księstwie Poznańskiem. Generał Umiński umknął w przebraniu z twierdzy głogowskiej i ofiarował swe usługi rządowi narodowemu. Kto mógł, przekradał się przez granicę, by wziąć udział w walce o niepodległość. Tak uczynili Dezydery Chłapowski, Andrzej Niegolewski, Ludwik Sczaniecki, Stanisław Biesiekierski, Tytus hr. Działyński, Edward hr. Poniński, Edward hr. Potworowski, Gustaw Potworowski, Adolf hr. Bniński, Seweryn Ostrowski z Gułtów, Leon Śmitkowski, Stanisław Chłapowski, Walery Rembowski, oficer gwardyi dragonów pruskich, dr. Antoni Kraszewski, Libelt, Marcinkowski, Wojciech Cybulski, Matecki, 2 braci Żychlińskich, Adam i Józef z Szczodrochowa, 3 braci Kolanowskich z Poznania, z których dwaj młodsi już nie powrócili, 3 braci Szymańskich z Poznania, 4 braci Mycielskich i brat ich przyrodni Gajewski, 5 Mielżyńskich, 7 braci Radońskich,[1] 100 uczniów gimnazyum poznańskiego i profesorowie Maksymilian Braun i ks. Adam Loga, wogóle kilka tysięcy ludzi. Z samych Poznańczyków utworzono jazdę poznańską, której dowódcą był pułkownik Augustyn Brzeżański, podpułkownikami Józef Czyżewicz, Kaźmierz Halicki i Jan Edward Jezierski, majorami Franciszek Mycielski, Maciej Mielżyński i Leon Śmitkowski, kapelanem zaś powyżej wymieniony ks. Loga.
Ks. Adam Loga herbu Topacz pochodził z rodziny szwedzkiej, która otrzymała indygenat polski. Po odbytych studyach w uniwersytecie w Berlinie, potem w Bonn został profesorem religii katolickiej przy gimnazyum poznańskiem. Obowiązki swe pojmował wzniośle, był uczony i wymowny, młodzież ubóstwiała go. Wstąpiwszy do jazdy poznańskiej, zawiesił krzyż na piersi i przykładem swoim wzbudzał w wojsku odwagę i poświęcenie. Gdy pod Grochowem jazda poznańska, stojąc w asekuracyi armat, wystawiona była na gwałtowny ogień, podjechał ks. Loga do pułkownika Brzeżańskiego, prosząc, aby mógł stanąć z krzyżem w ręku przed frontem celem dodania odwagi żołnierzom. Poświęcenie jego nie znało granic. Znalazł śmierć pod Szawlami 9 lipca 1831 r., gdy na czele szwadronu rzucił się na nieprzyjaciela.
Poznańczycy, którzy na pierwszy odgłos powstania przybyli do Warszawy, ofiarowali się przyprowadzić z W. Księstwa Poznańskiego landwerę, 30,000 ludzi uzbrojonych, ubranych, z działami nawet, ale dyktator Chłopicki odepchnął ich z oburzeniem.
„Ktokolwiek znał ducha — pisze generał Prądzyński[2] — jaki podówczas w Poznańskiem panował, kto wie, ilu to tam było ludzi, głową i sercem podobnych do Józefa Krzyżanowskiego z Pakosławia, do Ludwika Mycielskiego, ten ani na chwilę nie powątpi, że byliby uskutecznili to, co obiecywali. Działa podejmował się uprowadzić z Poznania Koszutski, będący oficerem w artyleryi pruskiej, który później służył w wojsku rewolucyjnem. Poznańszczanie zapytywali się także dyktatora, czy chce, ażeby opanowali Poznań, miejscowymi landwerami i przywieźli mu plan fortyfikacyi tego miasta. Między owymi Poznańszczanami Potworowski, były adjutant Umińskiego i Tolińskiego, który był także dosyć opryskliwy, największe miał starcia z Chłopickim. Potworowski miał polecenie od księcia Sułkowskiego rozpoznania na miejscu, co to jest to warszawskie powstanie, w średnim będący wieku, uniesiony duchem całego Poznańskiego, chciał także walczyć za Polskę, ale znaczna w nim ambicya nie dozwalała stanąć w zbyt podrzędnem stanowisku. Przygotował więc list do króla pruskiego, tłomacząc się, że pomimo wdzięczności, jaką winien Naj. Panu, nie może być głuchym na wołanie ojczyzny, przysposobił potrzebne fundusze i napisał do Warszawy, zapytując się, czy jego usługi będą przyjęte. Nie wiem, czy list ten był adresowany do rządu czyli też do dyktatora. W każdym razie tego było rzeczą dać rezolucyą. Tymczasem dopiero Radziwiłł, zostawszy naczelnym wodzem, odpisał Sułkowskiemu, że, lubo wszystkie miejsca już są rozdane, starać się jednak będzie znaleźć coś takiego coby mu przystać mogło. Nie zdało się Sułkowskiemu przyjeżdżać na tak ogółowe zaproszenie. Gdyby był przyjechał, byłby niewątpliwie dostał dowództwo całej jazdy polskiej. Pod Grochowem byłby od pierwszego słowa wykonał wielką szarżę, którą Chłopicki ku końcowi bitwy chciał uskutecznić. Jakikolwiek byłby wypadek tej szarży, byłaby mu pewnie utorowała drogę do naczelnego dowództwa po Chłopickim. Nie był to wprawdzie wódz, jaki był potrzebny, przecież był odważny, czynny, dobrze myślący i dosyć otwartą miał głowę.”
Nawet kobiety, jak panna Emilia Sczaniecka córka Łukasza i Weroniki Zakrzewskiej i Klaudya z Działyńskich Potocka siostra hr. Tytusa Działyńskiego, podążyły do Warszawy, by pielęgnować rannych.
Rząd pruski zaraz po wybuchu powstania wzmocnił wojska swe w W. Księstwie Poznańskiem, w Prusach Wschodnich i Zachodnich, oraz na Śląsku i wystawił nad granicą dwa korpusy obserwacyjne pod wodzą starego feldmarszałka Gneisenaua i generała Grolmana, późniejszego dowódcy 5 korpusu poznańskiego. Tego korpusu komenderujący wówczas generał Röder, już 4 grudnia zaprowadził stan oblężenia, a 7 grudnia ukazał się list pasterski arcybiskupa Dunina który, przestrzegając duchowieństwo i wiernych przed pokusami, dążącemi do obalenia porządku społecznego, i przed podszeptami, „źle myślących” ludzi, napominał do posłuszeństwa dla władzy. List ten bardzo przykre sprawił wrażenie.
Bezpośredniem następstwem powstania było zwinięcie posady namiestnika w Poznaniu. Książę Antoni Radziwiłł osiadł na pewien czas w Cieplicach własności księstwa Clary, których córka miała 1832 roku zaślubić starszego jego syna. „Zdrowie jego było już zachwiane, choć nie dochodził jeszcze do lat 60; zerwanie małżeństwa córki jego Elizy z księciem Wilhelmem pruskim nie było jedynem nieszczęściem, które zraniło jego ojcowskie serce. Pierwej już stracił był dwóch synów, najmłodszego Władysława, na suchoty i drugiego, Ferdynanda, który, pielęgnując chorego kamerdynera, zaraził się tyfusem i umarł. Około 1832 r. on i Eliza poczęli równocześnie chorować; ci, co ich wtedy widzieli, opowiadają, jak księcia Antoniego, zawsze w czamarce i aksamitnej czapce z barankiem, na wózeczku wożono, jak Eliza była już tylko cieniem własnego obrazu.”
Książę Antoni umarł 7 kwietnia 1833 r., mając lat 58, a w jesieni 1834 r. zakończyła żywot jego ukochana córka Eliza „zostawiając po sobie pamięć jasnego anioła, którego niebo na chwilę tylko zapożyczyło tej ziemi.”[3]

Depresya.

W dwa dni po ogłoszeniu listu pasterskiego arcybiskupa Dunina, dnia 9 grudnia 1830 r. przybył do Poznania Flottwell.
Edward Henryk Flottwell, mianowany z prezesa rejencyi Kwidzyńskiej naczelnym prezesem W. Księstwa Poznańskiego, objął nowy swój urząd z silnem postanowieniem niemczenia powierzonego swej pieczy kraju.
W tym celu starał się wedle własnego wyznania[4] w ciągu dziesięcioletniego urzędowania swego:
1) osłabić znaczenie szlachty polskiej i uzyskać wpływ na wychowanie duchowieństwa polsko-katolickiego, które to dwa stany uważał za nieprzejednanych wrogów urzędu pruskiego,
2) usuwać powoli wszystko, coby się sprzeciwiało zespoleniu Polaków z Niemcami,
3) powiększać wszelkimi sposobami liczbę ludności niemieckiej i popierać rozwój mieszczaństwa niemieckiego,
4) rozszerzyć zakres języka niemieckiego w szkole, sądzie i administracyi,
5) podnieść Księstwo pod względem ekonomicznym i kulturalnym i zjednać Polaków dla kultury niemieckiej.
Zaraz po objęciu urzędu swego, 21 grudnia, wydał Flottwell wraz z komenderującym generałem 5 korpusu Röderem ogłoszenie, w którem groził surowemi karami tym, coby wzięli udział w powstaniu; zabraniał tajemnych schadzek i wzywał wszystkie władze cywilne i wojskowe, aby pilnie śledziły podejrzane osoby, a w razie pochwycenia na uczynku, grożącemu publicznemu pokojowi i bezpieczeństwu, aresztowali je natychmiast i odstawiali do generalnej komendy w Poznaniu.
Na przedstawienie Flottwella wydał król 6 lutego 1831 r. rozporządzenie, aby każdy poddany pruski, znajdujący się w Królestwie Polskiem, powrócił do pierwotnego swego miejsca zamieszkania, stanął osobiście przed władzą i zdał sprawę z pobytu swego za granicą. Ci, coby uczynili to w przeciągu czterech tygodni, mieli uzyskać przebaczenie, ci zaś, coby okazali się nieposłusznymi, mieli być uważani za zdrajców kraju, a dobra ich podpaść konfiskacie. Późniejsze rozporządzenie z 26 kwietnia opiewało, że dochód z zabranych dóbr miał być użyty na cele szkolne obydwóch wyznań chrześciańskich w W. Księstwie Poznańskiem, oraz na przyspieszenie zniesienia ciężarów pańskich, ciążących tak na gruntach chłopskich, jak na zmedyatyzowanych miastach.
Na mocy tych rozporządzeń nakazał Flottwell zająć natychmiast sądownie, majątki tych obywateli, którzy się zaciągnęli do wojska polskiego. Atoli Dyrekcya Ziemstwa kredytowego silny stawiła mu opór, skutkiem czego musiał Flottwell pozostawić radcom Ziemstwa objęcie w zarząd dóbr owych.
W lipcu 1831 r. przyjechała do Poznania generałowa Dąbrowska z córką. „O, jakaż gwałtowna była w tem mieście zmiana — pisze pani Bogusława Mańkowska — jakaż różnica z dawnym wesołym, a nawet płochym Poznaniem! Mijałyśmy jedną ulicę za drugą, ani śladu było wytwornej elegancyi ani ozdobnych karet i bogatych liberyi, ani śladu młodzieży. Tu i owdzie niestety, idące w poważnem zadumaniu, zastępując nieobecnych mężów, załatwiając za nich niezbędne interesa, drugie, okryte żałobą, szły w towarzystwie starców lub niedorosłych studentów, którzy niestety mieli odtąd obowiązek zastąpienia ojców, mężów lub synów, co poginęli na polu chwały. Panowała wogóle pełna powagi i godności smętność, a jednakże mimo tej ciszy czuło się, że atmosfera napełniona jeszcze jakąś skrytą nadzieją wolności! Niecierpliwość nasza wzrastała, pragnąc jak najprędzej dobić do celu i zajechać tam, gdzie znajdziemy ognisko wiadomości, zbiór listów, gazet i znajomych, którzy będą przysyłani z depeszami albo też rannych, powracających z pola bitwy, co przywiozą nam szczegóły o ostatnich powodzeniach i nadziejach.”
„Tymczasem stangret, wjeżdżając w ulicę Zamkową, zamiast przyspieszyć, zatrzymał konie zupełnie niespodzianie, odgadł bowiem, że raptowny widok, który go przeraził będzie i dla nas ciekawem zjawiskiem. Nigdy nie zapomnę wrażenia, którego doznałam wychylając się z karety. Było to coś dziwnego i niepojętego, że na pierwszy rzut oka nie można było odgadnąć, co się widziało. Wprost naprzeciwko zakratowanych okien więzienia sądowego (gdzie sąd apelacyjny przy Fryderykowskiej ulicy) stały zwyczajnie ociosane, bardzo wysokie dwa słupy w dość bliskiej odległości od siebie, na nich zaś leżała bardzo długa belka, która wyciągała swoje ramiona w lewo i w prawo. Wszystko to miało wyobrażać improwizowaną szubienicę, pod którą stał posterunek, a którą postawiono do wieszania portretów tych Polaków, którzy z wojska pruskiego uszedłszy, przechodzili granicę, aby się łączyć z powstaniem. Rozwieszone tedy były w lewo i wprawo na belce ich portrety czyli popiersia naturalnej wielkości, malowane olejnemi farbami. Srogi ten widok tem przykrzejszym był, że mimo najokropniejszej malatury można było znajomych poznawać, którzy odmalowani byli według fantazyi malarza, jedni w zwyczajnych pruskich mundurach, drudzy w szarych bluzach, a nawet i w białych koszulach, jak zwykle ubierają przestępców, którzy na powieszenie skazani. Mimowoli po wykrzyku zgrozy zasłoniłam oczy rękoma, później dopiero poznałam znajomych: Radońskiego, Kamila Zakrzewskiego, Jędrzeja Moraczewskiego, późniejszego literata i historyka. Ale ten, który największe zrobił na mnie wrażenie, był Gustaw Koszutski, ubrany w ten sam mundur, w którym zeszłego roku tańczył ze mną na balu u Radziwiłłów, gdzie słusznie uchodził wówczas za pełnego uroku i powabu młodzieńca, a teraz opuścił przymusową służbę i przebrał się w mundur wojska polskiego. Mówiono mi, że, przepełniony chęcią pomszczenia się na Moskwie za jej katusze nad braćmi, był przykładem żołnierskiej odwagi we wszystkich chwilach, gdzie chodziło o zwycięstwo nad nieprzyjacielem.”
Powieszeni byli dla polskiej ludności przedmiotem czci. Młodzież szkolna zdejmowała czapki, przechodząc koło szubienicy.
Niepokój, w jakim wówczas znajdowało się W. Księstwo Poznańskie — bo niebyło prawie rodziny, którejby członek nie bił się za wolność — powiększyła azyatycka cholera, która mimo wszelkich ostrożności wybuchła w Poznaniu i na prowincyi.
Pierwszy przypadek cholery zdarzył się 28 maja 1831 r.[5]
Dnia 12 czerwca zachorował pewien człowiek na Miasteczku, a zaraz potem 860 osób, z których 521 umarło, pomiędzy niemi feldmarszałek Gneisenau w hotelu Wiedeńskim przy placu Piotra, a w cztery dni po nim pierwszy burmistrz Poznania Ludwik Tatzler,[6] którego następcą został Karol Bogumił Behm, do r. 1815 sekretarz poczty i kasyer w Kaliszu.
Lazaret dla cholerycznych urządzono przy ulicy Szewskiej, a lekarze nosili płaszcze z kapturami z czarnego sukna woskowego, tak, że tylko twarze mieli odsłonięte.[7] Cholera trwała do 14 listopada. Najwięcej ludzi umarło w mieście dnia 4 sierpnia. W samej parafii św. Marcina umarło płci męskiej 22, płci żeńskiej 24.[8]
W tym czasie w powiecie szamotulskim hr. Moszczeński i żona jego kazała w dobrach swoich pielęgnować i leczyć na swój koszt cholerycznych, w powiecie bydgoskim nauczyciel Reyssowski za własne pieniądze kupował lekarstwa i pielęgnował chorych, w powiecie inowrocławskim wikary Rogalli w Gniewkowie, kanonik Dzięgilewski w Tucznie, ks. Markiewicz w Jaksicach odznaczyli się odwagą i zwalczaniem cholery, a w powiecie wągrowieckim Koszutski z Łukowa uratował z 63 cholerycznych 41, za co w Gazecie W. Księstwa Poznańskiego Flottwell dnia 7 stycznia 1832 r. publiczną dał im pochwałę.
„Po ciężkich narodowych klęskach — pisze pani Mańkowska — Poznań zamienił się w rodzaj żywego cmentarza; cisza ponura i milczenie panowały na wszystkich ulicach, ludzie jak powstałe mary przesuwali się zwolna, a w niemem spotkaniu, nie chcąc drażnić bolesnych uczuć serca, raz po raz tylko jeden drugiemu dłoń podawał, a w tym uścisku można było odgadnąć gorzkie te słowa: Już wszystko stracone!”[9]
Dotkliwe dała się też uczuć postawa rządu.
Jakie zapanowało usposobienie względem nas w Berlinie, maluje list księcia-generała Sułkowskiego z 1 lutego 1832 r.
„Zgłosili się do mnie — pisał — po przejściu korpusu Rybińskiego do Prus niektórzy krewni i dawni przyjaciele, abym ich przyjął u siebie. Napisałem więc do naczelnego prezesa. Odpisał bardzo grzecznie, ale odmówił. Tak samo odmówił mi król. W tym samym prawie czasie otrzymałem wezwanie do Rady stanu. Pocóż miałem tam jechać, skoro ani w interesie amnestyi ani w interesie odprawy sejmowej nie żądano mego przybycia? Odpisałem więc, że chwilowo dla prywatnych interesów przybyć nie mogę. Żeby wszelako okazać, że, jeśliby chciano mnie widzieć, przybędę, napisałem powtórnie do prezydującego w Radzie stanu księcia Karola meklemburskiego, prosząc go o doniesienie, jakie Radę zajmować będą przedmioty. Odpowiedzi żadnej nie odebrałem. Bardzo więc dobrze uczyniłem, żem do Berlina nie pospieszył, bo, kiedy wszystko stracone, należy przynajmniej honor ratować.”[10]
I Niemcy poznańscy po upadku powstania bezwzględnie występować zaczęli. Oto kilka przykładów:[11]
Gdy wieść o kapitulacyi Warszawy nadeszła do Poznania, zebrani w Kasynie tamtejszym Niemcy, nie zważając na obecność Polaków, w krzykliwy sposób objawiali swą radość, skutkiem czego należący do Kasyna Polacy natychmiast z niego wystąpili.
W wrześniu 1831 r. na obiedzie u arcybiskupa Dunina pewien wyższy oficer pruski takich pozwolił sobie wycieczek przeciwko Polakom i wszystkiemu, co polskie, że arcybiskup pochorował się ze wzburzenia.
Gdy w tymże roku referendaryusz Günter po złożeniu drugiego egzaminu przedstawił się prezydentowi Schoenermarkowi, prosząc o stałą posadę bez względu na to, że nie umiał po polsku, otrzymał poufną ustną odpowiedź, że już nie zależy na znajomości języka polskiego, oraz zapewnienie, że otrzyma posadę. Natomiast potrzebującym Polakom odmawiano wsparcia, przeznaczonego przez króla dla referendaryuszy-krajowców, którzyby posiadali obadwa języki.
Burmistrz Skok Brauna, człowieka, który nie umiał wcale po polsku, a przytem z powodu moralnej lichoty był w pogardzie, mianowano komisarzem rządowym, sędziego pokoju zaś Lewandowskiego, który go należycie scharakteryzował, prześladowano.
Proboszcz Heyder z Popowa Kościelnego, który był synem mieszczanina z Bydgoszczy, ale przywłaszczył sobie nazwisko von Heyden, oburzył cały powiat kazaniem, w którem zbeszcześcił Polaków. Flottwell, do którego zwrócono się ze skargą, nie tylko nie skarał go, lecz owszem pochwalił za patryotyzm i w wyższem miejscu polecił.
Ferdynand Kalkstein z Stawian, którzy otrzymał pozew w sprawie fiskalnej, prosił o odroczenie terminu i o postępowanie sądowe w polskim języku. Za to dyrektor policyi obwodu gnieźnieńskiego, do którego Stawiany nie należały, kazał aresztować go i przez żandarmów odprowadzić do Gniezna. Na zażalenie Kalksteina Flottwell wziął w obronę dyrektora policyi i w dodatku zgromił Kalksteina, że utrudnia stosunki żądaniem postępowania w polskim języku i zagroził mu karami, gdyby odważył się żądanie swoje powtórzyć.
Nawet od starych wiejskich proboszczy żądał Flottwell przyjmowania rozporządzeń w niemieckim języku i odpowiadania na nie w tymże języku, zapowiadając, że polskich pism uwzględniać się nie będzie.[12]
Wprawdzie 26 grudnia 1831 r. wydał król amnestyę z małymi wyjątkami dla wszystkich wychodźców, którzyby do kwietnia 1832 r. powrócili do kraju, ale mimo to przeszło 1600 osób pociągnięto do śledztwa; z tych 1400 skazano na utratę majątku i więzenie. Z pomiędzy nich ułaskawił król 1200 zupełnie, 180 odpuścił karę utraty majątku, a zawyrokowane przeciw nim kary więzienne zmniejszył o połowę, pod warunkiem dobrego sprawowania się. Z właścicieli dóbr 22, zamiast zawyrokowanej konfiskaty całego majątku, uległo karze pieniężnej, która w drodze łaski została na ⅕ posiadanego wczasie emigracyi czystego majątku zniżoną i miała być na zakładanie i utrzymanie zakładów naukowych obróconą, natomiast ⅘ majątku otrzymali napowrót. Pomiędzy innymi skazano też pannę Emilią Sczaniecką na utratę majątku i 6 miesięcy więzienia, król jednak ułaskawił ją „w dowód uznania okazanej przez nią troskliwości w pielęgnowaniu chorych po lazaretach, tchnącej chrześciańskiem miłosierdziem.”[13]
Charakterystycznem było postępowanie rządu z generałem Dezyderym Chłapowskim. Skazano go 12 września 1832 r. na dwa lata więzienia, konfiskatę dóbr i utratę praw politycznych. Król skrócił więzienie do roku, a w miejsce konfiskaty nałożył karę pieniężną 22,000 talarów. Wkrótce potem wezwał Flottwell Chłapowskiego do siebie i oświadczył mu, że król gotów odpuścić mu całkiem karę pieniężną, gdyby w miejsce Turwi wziął dobra królewskie w Brandenburgii. Generał wręcz odmówił. „Nie spiesz się Pan — rzekł Flottwell — daję Panu trzy tygodnie do namysłu.” „Bądź Pan przekonany — odpowiedział Chłapowski — że, choćby mi dłuższy czas zostawił, zdania swego nie zmienię.”[14]
Dawniejsi oficerowie Księstwa Warszawskiego, którym na mocy traktatu wiedeńskiego rozkazem gabinetowym z 21 lutego 1828 r. emerytura wojskowa z kas rządowych przyznaną została, utracili ją z rozkazu królewskiego z powodu udziału w powstaniu przeciw Rosyi.
Z tego samego powodu nie przyjęto przybyłych uczniów gimnazyalnych i akademików do zakładów naukowych, a 10 auskultatorów i referendaryuszy przeniesiono do innych prowincyi.

Regulamin z 14 kwietnia 1834 r.

Zimą 1832 r. udał się Flottwell do Berlina celem przedłożenia projektu „stosownych urządzeń” dla W. Księstwa Poznańskiego. Pierwszym skutkiem narad, które tam się odbyły, był regulamin z 14 kwietnia 1832 r., tyczący się używania języka polskiego i niemieckiego, zawierał zaś takie przepisy:

1.
Język urzędowy władz administracyjnych pomiędzy sobą:

Wzajemna korespondencya wszystkich władz administracyjnych W. Księstwa Poznańskiego, łącząc w nie duchowne i ziemskie, odbywa się w niemieckim języku.
Wyjątki mają miejsce: a) co do burmistrzów po małych miastach i wójtów po wsiach.
Królewskie rejencye winny wprawdzie ile możności na to zważać, żeby i na tych urzędach umieszczane były takie osoby, które obadwa posiadają języki, jednakże do rozporządzeń niemieckich, wychodzących do burmistrzów po małych miastach i do wójtów po wsiach, bez względu na ich znajomość języka niemieckiego, dołączonem zawsze będzie tłomaczenie polskie, także raporty w języku polskim od nich przyjmowane będą:
b) co do księży dziekanów i plebanów.
Władze prowincyonalne powiadomić się mają dokładnie przez radców ziemiańskich, którzy z nich posiadają w tym stopniu język niemiecki, iż się w nim bez trudności wypisać mogą. Ci mają po niemiecku sprawę zdawać i rozporządzenia do nich w niemieckim języku mają wychodzić. Nieposiadającym języka niemieckiego wolno czynić raporty w języku polskim, także do wychodzących do nich w języku niemieckim dołączać należy tłomaczenie polskie.

2.
Co się tyczy rozporządzeń władz do prywatnych osób.

a) Odpowiedzi i rezolucye na podania, skoro podanie po polsku napisane, wychodzić będą w tym tylko języku, jeżeli zaś podanie w polskim napisane języku, wychodzić będą w języku niemieckim z dołączonym polskim przekładem.
b) Rozporządzenia, wychodzące z urzędu bez poprzedniego podania będą pisane zwykle do wszystkich krajowców, bez różnicy, czy są niemieckiej czy polskiej narodowości, po niemiecku z dołączonym polskim przekładem. Przyjęta tu reguła mieć będzie wyjątki:
aa) skoro się z czynności okaże, że interesent używał do dawniejszych podań języka niemieckiego, w którym to przypadku także tylko w tym języku pisać do niego należy; bb) w tych powiatach, gdzie większość mieszkańców składała się z Niemców; w tych skoro pochodzenie niemieckie nie podlega wątpliwości, pisać się będzie tylko po niemiecku, w razie zaś wątpliwości dołączać się będzie podobnież polskie tłomaczenie.

3.
Ustne czynności przed władzami administracyjnemi.

Przy ustnych czynnościach należy zostawić każdemu interesentowi do woli użycie tego z dwóch języków, który sam sobie obierze, w tym przezeń obranym języku odbyć czynności i protokuł względem przedstawień jego spisać. Jeżeli więcej osób, z których część jedna nie zna języka drugiej, ma z sobą do czynienia, władza mieć będzie staranie o to, żeby się zrozumieć mogły. Protokuł należy w obydwóch spisać językach, chyba, żeby interesenci sami inaczej się ułożyli. Co do czynności przed władzami sądowemi, pozostaje przy przepisie § 143 i następ. ustawy z dnia 9 lutego 1817 r.

4.

Regulamin ten nie odnosi się do prowincyonalnej Dyrekcyi Ziemstwa i Towarzystwa Ogniowego w Bydgoszczy i Pile, ponieważ to są władze zachodnio-pruskie, owszem pozostaje się przy dotychczasowym trybie postępowania. Do tego winny zastosować się wszystkie wyżej wymienione władze w W. Księstwie Poznańskiem.


Regulamin ten był przeciwny równouprawnieniu obu języków i zmierzał widocznie do tego, aby język polskim przestał być urzędowym.
Nawet w Ziemstwie kredytowem, chociaż było prywatnym zakładem, a członkami jego z małymi wyjątkami byli Polacy, zaprowadziła instrukcya z 5 listopada 1835 r. język niemiecki jako urzędowy, język zaś polski miał być tylko jako tłomaczenie używany, chociaż nigdy ani władzom ani osobom prywatnym na niemieckie podania nie odpowiadano inaczej jak po niemiecku. Podług § 77 regul. atoli powinien był język polski być urzędowym, a tylko niemieckim interesentom wyciągi i odpowiedzi miały być udzielane po niemiecku, paragraf ten bowiem przepisywał wyraźnie, że wszyscy radcy i dyrektorowie znać powinni język polski, a jeden przynajmniej członek kolegium miał także znać język niemiecki.[15]

Flottwell a szlachta polska.

Tak upośledzając język polski, zwalczał Flottwell równocześnie szlachtę polską. Przyznając jej świadomość i zręczność, a przy należytem wychowaniu gładkość w obejściu i umiejętność ujmowania sobie ludzi, dzielił ją na trzy kategorye. Pierwszą wedle niego stanowili ludzie starsi, dziedzice znacznych majątków, uznający z wdzięcznością korzystne, w porozumieniu do rodaków z pod zaboru rosyjskiego i austryackiego, położenie Polaków pod rządem pruskim, ale nie śmiejący objawiać na zewnątrz tych uczyć z obawy przed młodszą, nieraz bezwzględnie występującą generacyą, lub też przed własnemi żonami.
Do drugiej kategoryi zaliczał Flottwell większość właścicieli dóbr ziemskich, którzy bezpośredni wzięli udział w postaniu, a uważając się za przedstawicieli narodu, przy każdej sposobności bronić polskiej narodowości byli gotowi. „Pomiędzy tymi — pisze Flottwell — są bardzo zacni, rozumni i umiarkowani mężowie, którzy jednak nie śmieją sprzeciwiać się swym zapalonym współobywatelom.”
Trzecią kategoryą tworzyli wedle Flottwella jeszcze nieosiadli synowie właścicieli ziemskich, dzierżawcy lub posiedziciele mniejszych posiadłości i zbankrutowani lub bliscy bankructwa obywatele. „Ta bardzo liczna — pisze Flottwell — po większej części niestałe życie wiodąca klasa, a przepędzająca czas w winiarniach i kasynach, istniejących po miastach, jak w Poznaniu, Gnieźnie, Szamotułach, Gostyniu, Raszkowie itd., zajmuje się prawie wyłącznie czytaniem wychodzących zwłaszcza we Francyi pism rewolucyjnych, wyznaje na wskroś demokratyczne zasady i głoszonemi z polską swadą i niesłychaną butą frazesami sprawia wrażenie na spokojnych i rozsądnych ludzi swego stanu. Nie ulega żadnej wątpliwości, że istnieje pomiędzy nimi związek, kierowany przez naczelników, a śledzący postępowanie lepiej myślących Polaków, tak, że każde zbliżenie się tychże do Niemców lub wyższych urzędników zaraz się wydaje i jak najostrzejszej podlega naganie. Od tych kierowników, pod inną jednakże firmą, wychodzą skargi na rząd o rzekome pokrzywdzenie narodowości i cały nienawistny opór przeciwko niemu, ale byłoby wielkiem złudzeniem, gdyby mniemano, że większość tych skarg pochwala przeważna część tych polskich właścicieli dóbr, którym przedewszystkiem o tem sądzić przystoi, lub że uwzględnienie tych skarg zadowolniłoby tę klasę ludzi. Zależy im najwięcej na tem, aby niezadowolenie i opór przeciwko rządowi ożywiać i podtrzymywać i dla tego nie bardzo byli wdzięczni arcybiskupowi, że pozorną uległością zakończył przynajmniej tymczasowo spór, który im obitego do lżenia rządu dostarczał materyału. Tylko walka przeciwko istniejącemu porządkowi i wywrot wszystkich urządzeń, które ten porządek i stan prawny zabezpieczyć mają, jest ich hasłem i dla tego z każdego ustępstwa rządu i z każdej zmiany dotychczasowego systemu administracyjnego wezmą pochop do nowych żądań. Bardzo ważnym jest wpływ tych ludzi na wybory stanowe wszelkiego rodzaju, jak tego najjaśniej dowodzą wybory radców Ziemstwa i innych stanowych deputowanych, które bez względu na uzdolnienie prawie zawsze padają na tych, co albo popierali powstanie lub też w inny sposób objawili swe polityczne przekonanie.”
„Jasnem jest — kończy Flottwell — że do szlachty, z takich składających się żywiołów, zaufania mieć nie można.”
Chodziło więc o to, aby patryotyczną szlachtę polską zgnieść i nieszkodliwą uczynić.
W tym celu chwycił się Flottwell następujących sposobów:
Za czasów Księstwa Warszawskiego wyszło 23 lutego 1809 r. rozporządzenie rządowe, mocą którego ustanowiono do sprawowania policyi i rządów gminnych po miastach burmistrza z dwoma lub więcej ławnikami, a po wsiach wójta, którego czynności jednak miał na mocy dekretu ministeryalnego z 28 lipca 1809 r. wypełniać w dobrach szlacheckich dziedzic z prawem mianowania zastępcy. Tak burmistrza jak wójta mianował prefekt departamentu.
Tym sposobem sądownictwo policyjne w dobrach szlacheckich było w rzeczy samej w ręku dziedziców.
Aby zniweczyć wpływ ich już Baumann jako prezes rejencyi poznańskiej podał 14 czerwca 1815 r. naczelnemu prezesowi memoryał, w którym polecał zaprowadzenie w W. Księstwie Poznańskiem t. z. policyjnych komisarzy obwodowych, niezawisłych od polskich radców ziemiańskich. Podobny pomysł miał później radca dworu Falkenberg, znany jako zręczny urzędnik śledczy w sprawie akademików polskich i t. z. „demagogicznych” dążności z r. 1820.
Ale ich pomysły nie znalazły w Berlinie oddźwięku.
Dopiero po powstaniu listopadowem na naradach w Berlinie poruszyli tę sprawę Flotwell i komenderujący 5-go korpusu Grolman. Za ich staraniem, a wbrew zdaniu następcy tronu (późniejszego króla, Fryderyka Wilhelma IV) oraz ministrów Altensteina i Kamptza zniósł król rozkazem gabinetowym z 9 marca 1833 r. dawnych wójtów, a w miejsce ich zaprowadził nowych, którzy, płatni przez rząd, mianowani przez rejencyą, potwierdzeni przez naczelnego prezesa, a podlegli radcom ziemiańskim, mieli w obwodach 2—6000 dusz liczących, sprawować w imieniu króla czynności policyjne i wykonywać polecenia rządowe. Od tych nowych wójtów wymagano „wypróbowanej lojalności” i znajomości języka niemieckiego, a polskiego tylko w tych obwodach, w których była większość polska.
Flottwell wyszukiwał na te posady przedewszystkiem Niemców i to wysłużonych oficerów i podoficerów pruskich. I tak mianował w rejencyi poznańskiej wójtami 18 byłych wojskowych, a w rejencyi bydgoskiej 4, wykluczył zaś szlachtę polską.
Rozkaz gabinetowy z 10 grudnia 1836 r. rozszerzył obwody na 6—9000 dusz, nazwę wójtów zmienił na nazwę komisarzy obwodowych i tychże stosunek do radców ziemskich bliżej określił. Mieli być pomocnikami radców ziemiańskich, otrzymali jednak pewien zakres samodzielnej działalności.[16]
Tak więc stworzono dla W. Księstwa Poznańskiego wyjątkową w pańśtwie pruskiem instytucyą, wymierzoną w pierwszej linii przeciwko szlachcie polskiej.
Rozkaz gabinetowy z dnia 3 lutego 1833 r. zawiesił też wybór radców ziemiańskich przez stany powiatowe, nadając prawo mianowania ich rejencyom.
Aby dalej usunąć miasta szlacheckie z pod wpływu dziedziców, wydano prawo dnia 15 maja 1833 r. mocą którego nastąpiło zniesienie wszelkich osobistych i procederowych podatków, płaconych dotąd dziedzicom. Tym wypłaciła kasa rządowa kapitał odszkodowy, zastrzegłszy sobie odebranie go w ratach od gmin miejskich.
w tymże roku 1833, dnia 13 marca wyszedł w tajemnicy za naleganiem Flotwella rozkaz gabinetowy, mocą którego dobra polskie, przez rząd zakupowane i tylko Niemcom odsprzedawane być miały, na który to cel król z swojej szkatuły przeznaczył milion talarów. Sprawą tą zajmować się miała utworzona cichaczem przez Flottwella t. z. Komisya bezpośrednia (Immediat-Commission).
Wykupowanie dóbr z rąk polskich Flottwell systematycznie urządził. Nagle wszystkie publiczne zakłady pieniężne, jako to kasy wdów, sierot, itd., mające wierzytelność na hipotekach polskich, podniosły swe kapitały. Powodu tego nikt odgadnąć nie mógł. Tym sposobem nie tylko kredyt gospodarski upadł, ale i cena dóbr znacznie się zniżyła. Prywatne osoby nie były w możności dostarczyć obywatelom wiejskim pieniędzy na spłacenie wypowiedzianych kapitałów, nastąpiły bankructwa, a komisya bezpośrednia kupowała za marny pieniądz obszerne włości, które odstępowała z daleka sprowadzonym Niemcom pod korzystnymi dla nich warunkami.[17]
„Jako się łatwo było spodziewać, na ochoczych przedsiębiorcach nie zabrakło i wielka liczba spekulantów, przynęcona nadzieją zrobienia prędko majątku, zewsząd napłynęła. Że dobra z czasem się podniosły, wszyscy bardzo pozarabiali i, zachęciwszy innych, skierowali na Księstwo znaczną część kapitałów z innych prowincyi. Owa warstwa niemieckiej ludności, nieskrupulatna w sposobach, pozbawiona wzniosłych uczuć, jak są ich zwykle pozbawieni wszyscy koloniści, którzy z niespokojności albo przez chciwość pieniędzy godziwy zarobek i obowiązki przyrodzone w ojczyźnie rzucają — największą zaciętość przeciw Polakom w każdej okoliczności pokazywała.”[18]
Tak przeszło wiele dóbr polskich w ręce niemieckie, np. z wolnej ręki dobra Szamotulskie i Sierakowskie, przez subhastę dobra po Wiktorze Szołdrskim, dalej dobra Koźmińskie, Radlińśkie, Kargowskie, Obornickie itd. Wogóle od r. 1833—1840, a więc w przeciągu lat 7 pomnożyła się liczba właścicieli dóbr rycerskich niemieckiej narodowości o 30.
Inne dobra parcelowano między chłopów niemieckich. I tak starano się we wsiach Kaszlinie, Chrzypsku, Ryżynie, Mielinie osadzić Niemców z Marchii, tak samo we wsiach Słomowie, Szczytnie, Boguminie i w dobrach ostatniego komandora poznańskiego kawalerów maltańskich, Andrzeja Marcina Bończa Miaskowskiego, po którego śmierci (21 czerwca 1832 r.) rząd zabrał dobra komandorskie. A były znaczne, bo składały się z folwarku św. Jana pod Poznaniem i wsi Maniewa, Radzimia, Żukowa, Ślepuchowa, Pogorzelicy, Baranowa, Psarskiego, Suchegolasu, Chrostowa i Rabowic.[19]
W r. 1837 powziął też Flottwell myśl osadzenia gromadnego protestanckich Niemców z Zillerthalu w należących do rządu dobrach Radlińskich i Koźmińskich. Dobra Radlińskie obejmowały: Radlin, Stęgosz, Starą i Nową Cielczę i Tarce, razem 16,028 mórg, dobra zaś Koźmińskie: Lipowiec z zamkiem Koźmińskim, Czarnysad, Psiepole, Staniewo, Orlę z Mogiłką, Wykow, Obrę i Gulewo z Trzebinem, razem 17,105 mórg.[20]
Każdemu z 80—100 ojców rodzin radził Flottwell dać 50—80 mórg. Wprawdzie — wywodził — ziemia ta jeszcze nieuprawna i po części lasami pokryta, ale, jeśli się osadnicy znają cokolwiek na gospodarstwie, można ją wkrótce doprowadzić do kultury. Ponieważ drzewo i inny materyał budowlany niezmiernie tani w tej okolicy, można domy mieszkalne i budynki gospodarcze wznieść bardzo małym kosztem, a osadnikom, jeśli niezamożni, dać zaliczki na odpłatę po dogodnych warunkach. Tymczasem możnaby ich umieścić w Koźminie i okolicy.
„Wykonanie tego planu — kończył Flottwell — nie tylko spowodowałoby mniej kosztów i trudności, niż to przy tak rozległej kolonizacyi w każdej innej okolicy nastąpić musiało, ale i pod względem politycznym byłoby w wysokim stopniu pożądane, bo bardzo ważnem jest właśnie ową okolicę prowincyi zaludnić niemiecką ludnością. Odpowiadałoby to też wypowiedzianym z najwyższego miejsca zamiarom co do użycia nowonabytych w W. Księstwie Poznańskiem dóbr ziemskich.”
Atoli ministerstwo pruskie obawiało się rozmaitych trudności, któreby z osadzenia gromadnego osadników niemieckich i protestanckich wśród rdzennie polskiej i katolickiej ludności wyniknąć mogły, i nie zgodziło się na plan Flottwella.[21]
Pod wpływem Flottwella nie pozwalał rząd przystępować do poznańskiego Ziemstwa Kredytowego tym obywatelom wiejskim, którzy nie mogąc usunąć przeszkód hipotecznych, nie zdołali dotąd wziąć udziału w tej dobroczynnej instytucyi, a nie pozwalał, chociaż chcieli zaraz przy wstępie złożyć składki do funduszu amortyzacyjnego za czas dawniejszy.

Usuwanie Polaków z urzędów. Robotnicy niemieccy. Miasta.

Ludność niemiecką powiększył także Flottwell przez usuwanie z urzędów Polaków, którzy z czasów Prus Południowych i Księstwa Warszawskiego pozostali lub później przez obywatelstwo polskie powiatowe wybrani byli. Tak było przed r. 1830 dużo radców ziemiańskich polskiej narodowości, jak Aleksander Żychliński, Poniński, Bukowiecki, Moszczeński, Twardowski, Bronikowski, Nowacki, Teodor Dembiński,[22] Michał Rogowski, Nosarzewski, Zawadzki, Sztos, Szubert, Kurnatowski, Karczewski, Wolański, Lekszycki i inni. Tych po zniesieniu wyborów Flottwell częścią wysłał po za W. Księstwo, częścią emerytował.
Niektórych jednak nie udało mu się pomimo najlepszej chęci pozbawić zajmowanego stanowiska. Do takich należał August Bukowiecki.
Bukowiecki, urodzony 1781 r. w Chycinie nad granicą brandenburską z kalwińskiej rodziny, kształcił się w szkołach leszczyńskich, później w Frankfurcie nad Odrą, poczem wstąpił do pułku dragonów pruskich, załogujących w Landsbergu. Po 6 latach wystąpił z wojska w stopniu podporucznika i puścił się 1804 r. w podróż po Francyi, Hiszpanii, Szwajcaryi i Włoszech, a gdy utworzono Księstwo Warszawskie, zaciągnął się do 12 pułku w stopniu porucznika, często bywał używany jako instruktor nowych formacyi, walczył 1809 r. przeciwko Austryakom i dosłużył się stopnia rotmistrza i krzyża virtuti militari. W początku kampanii moskiewskiej przydzielony został do głównego sztabu jako oficer ordynansowy, później został adjutantem marszałka Davousta. Odznaczywszy się w bitwach pod Smoleńskiem i Borodinem, ozdobiony krzyżem legii honorowej, wszedł z innymi do Moskwy. W odwrocie należał do ostatnich, którzy przeszli Berezynę. Ledwie żywego dowieziono do Wilna i powierzono opiece dr. Bécu, ojczyma Juliusza Słowackiego, który go jednak nieopatrzonego pozostawił w stajni na ziemi. Dopiero na drugi dzień zawieziono go do Sióstr Miłosierdzia, gdzie mu ucięto końce palcy u nóg i rąk. Zaledwie przyszedł do zdrowia, zawieziono go do Wiatki, skąd dopiero 1816 r. powrócił do Warszawy i w stopniu majora w wojsku polskim umieszczony został. Ale ponieważ kalectwo utrudniało mu służbę, przyjął wybór obywateli powiatu wyrzyskiego, znając go jeszcze z czasów Księstwa Warszawskiego, na radcę ziemiańskiego.
Znaczną część dóbr w owym powiecie dzierżyli wtenczas Polacy, jak Bnińscy, Koczorowscy, Rydzyńscy, Grabowscy, Kierscy, Sikorscy, Tomiccy, Kiedrzyńscy i inni, także chłopstwo było po większej części polskie. Bukowiecki, mąż bardzo energiczny i sumienny, dbał wielce o swój powiat, ponieważ jednak nieraz śmiało opierał się temu, co uważał za niesłuszne, a domagał się natarczywie, co uważał za konieczne, Flottwell chciał go się pozbyć. Ale Bukowiecki posiadał łaski u króla i następcy tronu, którzy znali go osobiście i nieraz długie wiedli z nim rozmowy, przejeżdżając przez powiat wyrzyski do Gdańska lub Malborga. I tak przetrwał na swem stanowisku Flottwella.[23]
Pomiędzy tymi, którzy za to, że śmieli występować jako Polacy, ściągnęli na siebie niełaskę Flottwella, byli radca wyższego sądu apelacyjnego Bajerski, którego wysłano do Halberstadtu,[24] oraz bracia Wieruszewscy; jeden z nich, sędzia, musiał opuścić Księstwo, drugiego, ks. Michała, profesora religii przy gimnazyum św. Maryi Magdaleny, najlepszego wówczas kaznodzieję, usunięto i trzymano czas niejakiś pod strażą.[25]
Tak referendarz Józef Morawski w memoryale swoim[26] jak arcybiskup Dunin w swym okólniku z 30 stycznia 1838 r.[27] stwierdzają, że rzadko który z Polaków w owym czasie otrzymywał urząd i że zwykle obsadzano urzędy młodymi ewangelikami z innych prowincyi.
Do robót publicznych, do budowania dróg, sypania wałów i wzmocnienia murów fortecy poznańskiej ściągano robotników z głębi Niemiec, rekrutów polskich zaś wysyłano na trzechletnią służbę do odległych prowincyi.
Chcąc przyspieszyć rozwój miast głównych siedzib niemczyzny, zaprowadził Flottwell w 41 miastach ordynancyą miejską z 17 marca 1831 r., nadającą prawo samorządu, skutkiem czego mieszczanie zaczęli zajmować się sprawami publicznemi.

Sprawy szkolne.

Także w sprawach szkolnych miał Flottwell cel germanizacyjny na oku.
Dnia 30 września 1834 r. zniesiono Królewskie gimnazyum w Poznaniu,[28] a w miejsce jego utworzono dwa nowe i to:
1) Królewskie gimnazyum ad Sanctam Mariam Magdalenam w dotychczasowym budynku gimnazyalnym z dyrektorem Sztocem[29] na czele, katolickie,
2) Królewskie gimnazyum Fryderyka Wilhelma na Rybakach z dyrektorem Wendtem na czele, ewangielickie.
Atoli wbrew odprawie sejmowej z r. 1828 w gimnazyum św. Maryi Magdaleny język polski polski prawie przestał był wykładowym, uczono bowiem w polskim języku tylko w dwóch najniższych klasach i to jeszcze z tem ograniczeniem, że niektóre przedmioty wykładano po niemiecku, a w gimnazyum Fryderyka Wilhelma zbyt małą liczbę godzin poświęcono polskiemu językowi i tak mało przywiązywano doń znaczenia, że nawet dozwolonem było całkiem się od nauki tego języka uwolnić. Było więc odtąd dla uczniów prawie niepodobieństwem takiej w polskim języku nabyć znajomości, jaką odprawa sejmowa z r. 1828 przepisywała.
Tak tedy język polski zamiast doznawać przez ten podział gimnazyów rozszerzenia, jeszcze bardziej został ograniczony. Odtąd też programy szkolne nie umieszczały polskich rozpraw, a nawet nowy rok szkolny 1839 już nie polską, lecz niemiecką mową otworzono.
Nadto, chociaż w gimnazyum św. Maryi Magdaleny było w r. 1840 uczniów 342 i klas 9 w Fryderykowskiem zaś uczniów 185 i klas 6, nauczyciele niemieckiego gimnazyum byli daleko lepiej płatni. A jednak fundusze obu gimnazyów pochodziły z katolicko-polskich fundacyi, więc sprawiedliwość wymagała, iżby przedewszystkiem potrzebom gimnazyum katolickiego dostatecznie z nich zaradzono.
Wbrew też odprawie sejmowej z r. 1828 ustanawiano w gimnazyum św. Maryi Magdaleny Niemców, nie umiejących po polsku. W r. 1841 było ich aż 6. Również i pomiędzy resztą nauczycieli gimnazyalnych w W. Księstwie Poznańskiem bardzo mało było takich, coby język polski posiadali, chociaż wielu z nich polskie miało nazwiska.
Co do abituryentów, to od niemieckich wymagano aby łatwy tekst polski umieli przetłomaczyć na niemieckie, od Polaków zaś, aby znali całą literaturę niemiecką i do wolnego wykładu w języku niemieckim byli uzdolnieni, więc władze szkolne daleko więcej wymagały od Polaków, niż od Niemców.
W gimnazyum leszczyńskiem nawet już w najniższej klasie zaprowadzano język niemiecki jako wykładowy, lubo przeważająca liczba uczniów była polskiej narodowości.
Były więc w r. 1837 w W. Księstwie Poznańskiem trzy protestanckie gimnazya: w Lesznie, Poznaniu i Bydgoszczy, w których język niemiecki był wyłącznie wykładowym, a tylko jedno gimnazyum katolickie w Poznaniu, gdzie udzielano jeszcze w dwóch najniższych klasach nauki po polsku. A jednak przeszło trzy części mieszkańców W. Księstwa Poznańskiego były narodowości polskiej!
Progimnazyum w Trzemesznie wyniesiono dopiero w maju 1840 r. do rzędu gimnazyów.
Także w założonej przez magistrat poznański 1830 r. wyższej szkole dla dziewcząt, od imienia księżnej-namiestnikowej Radziwiłłowej nazwanej szkołą Ludwiki, wykładano wszystko po niemiecku z wyjątkiem religii katolickiej i języka polskiego. Szkoła ta mieściła się od r. 1836 w dawnym pałacu Górków, później w klasztorze Benedyktynek, z którego ostatnie trzy zakonnice wyrugowane, dając im mieszkanie w mieście.[30]
Wprawie chwalił się Flottwell, że za jego rządów założono szkołę realną w Międzyrzeczu (1833 r.) i katolickie seminaryum nauczycielskie w Paradyżu (1836 r.), że połączono z takiemże seminaryum w Poznaniu zakład dla głuchoniemych, że 200 nowych szkół elementarnych urządzono, a zreformowano szkoły miejskie w Krotoszynie, Pleszewie, Wolsztynie, Rawiczu, Lesznie, Wschowie, Gnieźnie i Inowrocławiu, ale i przytem rządził się Flottwell polityką.
Jak gimnazyum Fryderykowskie w Poznaniu i gimnazyum w Bydgoszczy, tak też otrzymały całkiem niemiecki charakter szkoły międzyrzecka i wschowska, a wbrew odprawie sejmowej z r. 1828 zaprowadzono w poznańskiem seminaryum nauczycielskiem i w seminaryum paradyskiem język niemiecki jako wykładowy we wszystkich przedmiotach bez względu na to, że seminarzyści byli w znacznej większości Polacy; w niemieckim też języku nakazano miewać kazania i odprawiać modlitwy, nawet w domu polecano seminarzystom wyłącznie używanie języka niemieckiego![31] Z takich zakładów wychodzący nauczyciele wiejscy, nie przysposobieni do wykładu w ojczystym języku, zmuszeni byli z wyraźną dla wiejskich dzieci szkodą nauczać w niemieckim języku.
Że nawet w szkołach miejskich i wiejskich język polski za rzecz poboczną uważano, dowodził reskrypt rejencyjny z 10 grudnia 1832 r., w którym kandydatom szkół miejskich i wiejskich obwieszczono, że w 8 przedmiotach, szczególnie w niemieckim języku, gruntowne wiadomości posiadać winno, dziewiąty zaś i ostatni przedmiot — a tym był język polski — nie miał być im zupełnie obcy.[32]
Gdy Olędrzy miłostowscy wyznania ewangielickiego dopraszali się w rejencyi o nauczyciela, język polski posiadającego, otrzymali odmowną odpowiedź.
Gminie polskiej w Wituchowie natomiast narzuciła rejencya Śląska Sternadta, wcale nie rozumiejącego po polsku. Odwołała go wprawdzie na żądanie gminy, ale koszta sprowadzenia go gmina ponieść musiała.
Choć przy regulacyi Pożarowa w powiecie szamotulskim dziedzic przeznaczył na szkołę kilka mórg roli na tak długo, dopóki język polski będzie w niej wykładany, rejencya daru nie przyjęła i włościanie sami szkołę uposażyć musieli.[33]
Jak dawniej Baumanna, tak też i Flottwella prawą ręką w sprawach szkólnych i chętnym i biegłym wykonawcą jego systemu był radca rejencyjny i konsystorski Jacob.
Ten to Jacob działał szybko i stanowczo i dokonał tego, że w gimnazyach zapanował język niemiecki prawie wyłącznie; nauczycielami byli po większej części Niemcy, religii w średnich i wyższych klasach ks. Andrzej Kidaszewski uczyć musiał po niemiecku, także w szkołach elementarnych znacznie w tym kierunku porobiono postępy.

Usuwanie pieczęci W. Księstwa Poznańskiego.

Od czasu objęcia rządów przez Flottwella, który kraj nasz nie inaczej jak prowincyą nazywał, znikać poczęły powoli herb i pieczęć, nadane W. Księstwu Poznańskiemu patentem z 8 czerwca 1815 r.[34]
Wbrew temu patentowi, wydanemu w imieniu króla przez komenderującego generała Thümena i naczelnego prezesa Zerboniego di Sposetti, dyrektor sądu ziemskiego w Wschowie Neigebaur zaprowadził pieczęć tylko z pruskim orłem. Ten Neigebaur zresztą wcale nie umiał po polsku, tak samo jak jemu podwładni sędziowie z wyjątkiem radcy sądu Wolffa i asesora Stoephasiusa. Z tego powodu zaniesiono 1833 r. skargę bezpośrednią do króla, prosząc o usunięcie owego urzędnika, nadwyrężającego prawa Polaków. Petenci mieli zupełną słuszność, ten tylko błąd popełnili, że skargi nie podpisali swemi nazwiskami i że ominęli niższe instancye. Król oddał sprawę w ręce Flottwella, ten zaś orzekł, że co do pieczęci regulamin z 9 stycznia 1817 r. nie rozciągał się na sądy ziemskie, a znosił poprzednie rozporządzenie kanclerza Hardenberga z 14 października 1816 r., że więc tylko przez nieuwagę przez lat 15 sądy ziemskie używały pieczęci W. Księstwa Poznańskiego. Zarazem podał wniosek, aby tę pieczęć powoli usuwano, a zastępowano pruska pieczęcią, na co się król zgodził 17 czerwca 1833 r.
Taki obrót rzeczy nazywa M. Laubert[35] „eine heitere Episode aus dem deutsch-polnischen Nationalitätenstreit”, zapominając zupełnie, że ustęp regulaminu z 9 stycznia 1817 r., tyczący się pieczęci, już był złamaniem danej Polakom obietnicy.

Trzeci sejm prowincyonalny.
1834 r.
Sylwetki deputowanych.

Zniechęceni postępowaniem baszy poznańskiego — tak zwał książę-generał Sułkowski Flottwella — mniemali niektórzy obywatele, że najlepiej niezadowolenie okażą, usuwając się od wyborów na trzeci sejm prowincyonalny.
„Źle to — pisał z tego powodu książę-generał — bo zostawiają tym sposobem pole Niemcom, czego życzyli sobie urzędnicy. Choć zapewne sejm nasz niewiele znaczy, wszelako protestacye przeciwko postępowaniu urzędników są dokumenta historyczne, żeśmy nie dobrowolnie się poddali, ale przemocy ulegli. Czem więcej będzie Polaków na sejmie, tem łatwiej przyjdzie protestacya w formie petycyi, a jak nas mniejszość będzie, to nawet i do petycyi nie przyjdzie, coby było ze wstydem dla W. Księstwa Poznańskiego, ostatniego kawałka ziemi polskiej, gdzie jeszcze jakakolwiek istnieje reprezentacya.”[36]
Za tym rozsądnym głosem poszli Polacy.
Sejm zebrał się 1834 r. W miejsce wyszłych przez losowanie deputowanych ze stanu rycerskiego obrany został powtórnie z powiatu międzychodzkiego Unruh, nowo zaś obrani byli:
Górczyński z Golencina, Dunin z Lechlina, Józef Goetzendorf-Grabowski z Łukowa, Haza-Radlic z Lewic, Jaraczewski z Bronikowa, Karczewski z Czarnotek, Józef Karśnicki z Lubczyny, Ignacy Sczaniecki z Międzychoda, Józef Kurcewski z Kowalewa, Lawrenc, Schwanenfeld i Tschepe.
Bardzo dzielne siły zyskał sejm w osobach Grabowskiego, Kurcewskiego i Ignacego Sczanieckiego.
Józef Goetzendorf-Grabowski h. Zbiświcz, syn Adama, starosty lipińskiego, szambelana i generał-majora wojsk koronnych, i Ludwiki z Turnów, urodzony 1791 r., po ukończeniu szkół średnich i uniwersytetu odbył podróż po Europie, a 1812 r. wstąpił do wojska polskiego, został adjutantem generała Sokolnickiego, a pod koniec kampanii 1812 r. powołany został do sztabu głównego cesarza. Pod Lützen zdobył sobie szlify kapitańskie, wkrótce potem został mianowany szefem szwadronu i otrzymał krzyż legii honorowej. Aż do abdykacyi Napoleona został przy jego boku. Nadzwyczajne swe przygody z czasów służby wojskowej opisał bardzo zajmująco w 66 roku życia swego w wydanych przez Wacława Gąsiorowskiego w Warszawie 1905 r. pamiętnikach, które na niemiecki język przetłomaczył major Kaźmierz v. d. Osten-Sacken (Berlin 1910). Raz jeszcze w r. 1831 wystąpił w mundurze podpułkownika 6 pułku strzelców konnych, poczem oddał się pracy obywatelskiej. „Chociaż zewnętrzność jego nie była zbyt ponętna, albowiem średniego wzrostu i dobrej tuszy twarz miał szeroką, nieco za pełną, noc okrągławy, mięsisty i oczy małe, ujmował jednak każdego i stawał się sympatycznym przez niezwykłą grzeczność i łatwość w obejściu, którą umiał łączyć z pewnym odcieniem pańskości, jak też przez gotowość do wszelkich usług obywatelskich. W rzeczach nie tylko Ziemstwa, lecz i w trudnościach z administracyą pruską, w sprawach sądowych, kwestyach majątkowych i familijnych mnóstwo obywateli wzywało go o pomoc lub radę, której chętnie i gładko udzielał.”[37] Podobnie działał Józef Kurcewski. Urodzony 1796 r. w Kowalewie pod Pleszewem, kształcił się najprzód w szkole Pijarów w Rydzynie, później w gimnazyum poznańskiem, które ukończywszy, poświęcił się gospodarstwu. Gruntowny i trafny sąd jego, prawość charakteru, sumienność i pracowitość sprawiły, że wybierano go do licznych posług obywatelskich, sądów polubownych, opiek i do Ziemstwa, którego przez lat kilkanaście był radcą, a od r. 1852 prowincyonalnym dyrektorem. Był to energiczny obrońca narodowości naszej.[38]
Bardzo dodatnią siłą był Ignacy Sczaniecki, dziedzic Boguszyna i Łaszczyna. Urodzony w Boguszynie z Józefa i Jadwigi z Wyganowskich jako najmłodszy brat pułkownika Ludwika, już jako uczeń Pijarów na Żoliborzu w Warszawie tak się odznaczył, że zwano go książęciem młodzieży. Należał wówczas do zgromadzenia młodzieży, które wydawało pisemko p. t. Nasze Rozrywki, później Nowiny Krasnobrzeskie, słuchał też wykładów Ludwika Osińskiego i Kaźmierza Brodzińskiego. Objąwszy 1823 r. Międzychód w powiecie śremskim, napisał broszurkę O owocach, drukowaną w Poznaniu, później nieco rozprawę O bulwie, której to rośliny był szczególnym miłośnikiem. W r. 1826 poślubił Filipinę hr. Mielżyńską, córkę generała Stanisława i Prowidencyi Zarembianki. W r. 1828 wybrany został przez stan rycerski na członka komisyi popisów wojskowych,w rok później powołano go do rewizyi rachunków Towarzystwa ogniowego w W. Księstwie Poznańskiem. W tym samym roku wystąpił przeciwko radcy ziemiańskiemu Nosarzewskiemu, który tak obraził Gabryelowicza, zastępcę wójta w Mchach, że obywatele nie chcieli pod jego przewodnictwem obradować na sejmikach powiatowych. W Międzychodzie własnym kosztem wystawił ochronkę dla dzieci i gorliwie zajmował się tamtejszą szkółką elementarną. Niemogąc dla reumatyzmu w nogach zaciągnąć się 1830 r. pod sztandary narodowe, czynnie dopomagał walczącym, wysyłając do Królestwa pieniądze ze sprzedaży sreber rodzinnych, szarpie i buliony, na które składała się okolica, przesyłką wołów, drobiu i zwierzyny. W r. 1831 powołany został przez przedstawicieli stanów na pośrednika powiatowego do uregulowania stosunków między posiedzicielami dóbr ziemskich a włościanami. W sejmie z r. 1834 był jednym z najczynniejszych członków.[39]
Z nowych 4 deputowanych gmin wiejskich był jeden Polak — Salkowski.
Brakło zresztą kilku dawniejszych choć niewylosowanych członków, z powodu udziału w walce z Rosyą.
Marszałkiem został znów książę-generał Sułkowski, wice-marszałkiem hr. Blankensee.
Flottwell jako komisarz królewski miał przemowę niemiecką, którą zakończył okrzykiem: „Połączmy się tedy z sobą wierni Prusacy!” Ku zgorszeniu swemu nie wzbudził entuzyazmu.
Marszałek odpowiedział Flottwellowi po niemiecku z wielką zręcznością i godnością, a do stanów miał mowę polską, w końcu której te wyrzekł słowa:
„Powiemy otwarcie, co nam dolega i czego pragniemy. Tak postępując zgodnie z tą silną powagą, jak na reprezentantów W. Księstwa Poznańskiego przystało, dopełnimy sumiennego i historycznego obowiązku.”[40]
Jakoż wystąpili ze skargami Polacy. Atoli petycya Kurcewskiego, tycząca się coraz smutniejszego położenia języka polskiego w szkołach, dalej petycya 18 członków sejmu o zmianę regulaminu z 14 kwietnia 1832 w ten sposób, ażeby język polski nie uchodził tylko za tłomaczenie, ale żeby jako język urzędowy obok niemieckiego przez wszystkie władze W. Ks. Poznańskiego był używany, wreszcie petycya Grabowskiego, domagająca się umieszczenia rodaków na urzędach w W. Księstwie Poznańskiem — nie uzyskały potrzebnej większości głosów.
Skutkiem tego zabrał głos książę-marszałek i oświadczywszy, że milczeniem nie godzi się narodowi zrzekać się swych właściwości, a gdyby nawet wszystko zginąć miało, niechby przynajmniej pamięć zachowanego honoru pozostała — wniósł aby nad owemi trzema petycyami głosowano raz jeszcze podług stanów, a gdyby się ⅔ części stanu rycerskiego za wnioskiem jego oświadczyły, sprawa ta już nie do ogólnego zgromadzenia, lecz do tej wyłącznie części należała, w której wypracowaną i postanowioną została.
Tak się też stało. Stan rycerski ⅔ głosów przyjął wszystkie trzy petycye i królowi przesłał do uwzględnienia.
Atoli 28 deputowanych niemieckich podało oddzielny do tronu memoryał, w którym oświadczali swą zgodność z postępowaniem rządu, „ponieważ roszczeniom, do politycznego odłączenia dążącym, nadać zbytniej rozciągłości nie leży w interesie mieszkańców prowincyi.”
Uroszczeniem więc było zdaniem owych niemieckich deputowanych upominanie się Polaków o przynależne im prawa!
W dalszym ciągu obrad Brodowski, Salkowski i Niemiec Lawrenz podali wniosek o przywrócenie dawniejszych wójtostw, który jednomyślnie przyjęto. Ale niebawem zażądali niemieccy deputowani, spowodowani przez Flottwella, cofnięcia tej uchwały, na co się książę-marszałek nie zgodził.
Przeszedł też wniosek Grabowskiego o przywrócenie wyboru radców ziemiańskich, natomiast odrzucono wniosek Kosseckiego i Jaraczewskiego o nadanie W. Księstwu Poznańskiemu Konstytucyi Księstwa Warszawskiego.
Na tym sejmie wystąpili też deputowani polscy ze skargą na zaprowadzenie w W. Księstwie Poznańskiem pruskiej pieczęci, ale skarga posłuchu nie znalazła.
Powołany po zamknięciu sejmu do Berlina na posiedzenia Rady stanu, nie szczędził książę-generał Sułkowski zachodów, by uzyskać pomyślną odprawę sejmową, ale zabiegi jego krzyżował Flottwell. „Wątpię — pisał z Berlina — abym mógł coś w Radzie stanu uczynić dla nas, ale będę zawsze śmiało objawiał swe zdanie, choć nieproszony.” — „Wiele złego — powiada w innym liście — sprowadza nam niezręczny wybór pierwszego urzędnika; jemu się zdaje, że my baszalikiem, a on baszą. Przytem przecież i nasza wina, żeśmy się zaraz w Berlinie nie krzątali. Gdy nikt z nas tam się nie zgłaszał, uważano nas wszystkich jako w stanie oburzenia przeciw rządowi będących. I wójtów dzisiejszych nie byliby nam narzucili. Teraz przedsięwziąłem więc sobie zawsze jako adwokat prowincyi do Berlina jechać, skoro fałszywe o nas tam doniosą opinie. Przystąpienie do Ziemstwa kredytowego myślę, że będzie dozwolone przez jeden rok jeszcze, mimo opozycyi baszy.[41]
Zabiegi księcia-marszałka spełzły na niczem. Na petycye, na których uwzględnieniu najbardziej należało, król dał odpowiedź odmowną.
Wkrótce potem, dnia 13 kwietnia 1836 r. umarł w Rydzynie po krótkiej chorobie na zapalenie płuc książę-generał Sułkowski, mając lat 51. Była to wielka dla Polaków strata. Pogrzeb odbył się w Rydzynie, mowy wygłosili Józef Kurcewski i Erazm Stablewski z Dłoni.
Sejm prowincyonalny umieścił portret księcia w sali posiedzeń dnia 3 lutego 1837 r., przyczem mowę na cześć jego wygłosił deputowany Chełmicki z Żydowa, z polecenia zaś sejmu zajął się Stanisław Poniński urządzeniem żałobnego nabożeństwa w katedrze, które odbyło się 11 lutego 1837 r. W miejsce chorego arcybiskupa Dunina celebrował mszę św. biskup-sufragan gnieźnieński Kajetan Kowalski, mowę powiedział ks. Pawłowski, proboszcz św. Jana. Na tej żałobnej uroczystości byli pomiędzy innymi naczelny prezes Flottwell i generałowie Grolmann i Hofmann.[42]

Sądownictwo.

Tymczasem system Flottwella postępował dalej, znajdując gorliwego poplecznika w osobie Frankenberga, prezesa sądu apelacyjnego w Poznaniu.
On to na mocy rozporządzenia królewskiego z 16 czerwca 1834 r. przeprowadził reorganizacyą sądownictwa w W. Księstwie Poznańskiem, która miała na celu zrównanie Księstwa z innemi prowincyami. Ustanowiono więc:
1) sądy ziemsko-miejskie, mające trudnić się sprawami do 500 talarów i sprawami hipotecznemi,
2) sądy nadziemiańskie, do których kompetencyi należały sprawy wyższej wartości i kryminalne,
3) sąd apelacyjny jako II instancya, któremu jednak odjęto rewizyą, odtąd poruczoną najwyższemu trybunałowi w Berlinie.
Tak tedy pozbawiono W. Księstwo Poznańskie dotychczasowej instancyi rewizyjnej, lubo, jak stwierdziły sejmujące stany w r. 1834, „przez prędki, gruntowny i bezstronny wymiar sprawiedliwości zjednała sobie powszechny szacunek i zaufanie mieszkańców”, a rozsądzanie spraw w najwyższej instancyi oddano trybunałowi, którego członkowie nie znali ani praw dawniejszych z czasów polskich ani obyczajów i zwyczajów mieszkańców ani ich języka, na co zwracał uwagę sejm z r. 1834.
Ale nie dosyć na tem. Ustawa z 16 czerwca 1834 r. przepisywała, aby wszelkie czynności i podania polskie tłomaczone były na język niemiecki, dodając jednakże, że tłomaczenia te miały być bezpłatne. Sprawiało to zwłokę w załatwianiu spraw, skutkiem czego adwokaci i notaryusze, by uchronić ludność polską od szkód, wynikających z przedłużenia postępowania sądowego, prowadzili nierzadko czynności tylko po niemiecku.
Aby jeszcze bardziej utrudnić używanie języka polskiego, nakazał Frankenberg rozporządzeniem z lutego 1835 r. notaryuszom i radcom sprawiedliwości dołączać do polskich czynności tłomaczenie niemieckie, za które wbrew postanowieniom królewskim płacić kazał jak za tłomaczenia z innych języków, nie uznając tym sposobem równouprawnienia języka polskiego z niemieckim.
Reorganizacya sądownictwa z r. 1834 miała i ten skutek, że sądy zapełniły się tak daleko Niemcami, iż r. 1840 wedle statystyki Stägemanna było pomiędzy 168 sędziami:
81 nie umiejących wcale po polsku,
33 mówiących niedostatecznie po polsku,
a tylko 54 władających dobrze tym językiem.
W szczególnych tylko przypadkach brano tłomaczy na pomoc, ale ich tłomaczenia przedsięwziętych w niemieckim języku czynności nikt sprawdzać nie był w możności.
Nawet wbrew regulaminowi z 14 kwietnia 1832 r. udzielano niemieckich odpowiedzi na polskie podania w sprawach, w których obiedwie strony były polskiej narodowości, a do nie znających wcale języka niemieckiego wydawano pozwy i wyroki li tylko w niemieckim języku, także skargi, działy i wszystkie podobne czynności tylko w niemieckim przyjmowano języku.[43]


Czwarty sejm prowincyonalny.
1837 r.

Sejm ten rozpoczął się pod laską Stanisława Ponińskiego z Wrześni, prezesa Ziemstwa kredytowego, wicemarszałkiem mianował król hr. Goltza, deputowanego z powiatu wyrzyskiego.
I na tym sejmie mieszkańcy W. Księstwa Poznańskiego polskiej narodowości w żadnym stosunku do ich liczby szczególnie w stanie drugim, a przedewszystkiem w stanie trzecim nie byli reprezentowani, gdyż było ¾ części ludu polskiego w W. Księstwie Poznańskiem, a na sejmie ledwo ⅓ zastępowała tę ludność.
Skład sejmu był następujący:[44] Hr. Józef Mycielski w zastępstwie nieletniego ksiecia Augusta Sułkowskiego. Hr. Goltz w zastępstwie księcia Thurn-Taxis. Hr. Anatazy Raczyński, Stanisław Poniński z Wrześni z powiatu wrzesińskiego. Gorczyczewski z Golencina z powiatu poznańskiego. Ignacy Sczaniecki z Międzychodu z powiatu śremskiego. Zawadzki z powiatu średzkiego. Józef Kurcewski z Kowalewa z powiatu pleszewskiego. Sadowski z Miedzianowa z powiatu odolanowskiego. Wężyk z Mroczynia z powiatu ostrzeszowskiego. Przyłuski z Starkówca z powiatu krotoszyńskiego. Aleksander Brodowski z Dębowej Łęki z powiatu wschowskiego. Jaraczewski z Głuchowa z powiatu kościańskiego. Piotr Chełmicki z Żydowa z powiatu gnieźnieńskiego. Biegański. Józef Goetzendorf Grabowski z Łukowa z powiatów obornickiego i bukowskiego. Koszutski, Mlicki, Haza-Radlic z Lewic z powiatów babimojskiego i międzyrzeckiego. Schwanenfeld z powiatu inowrocławskiego. Unruh z powiatu międzychodzkiego. Tschepe z Broniewic z powiatów bydgoskiego i mogilnickiego. Baron Massenbach z powiatów chodzieskiego i czarnkowskiego.
W stanie rycerskim więc ubyło dwóch Polaków.
Stan miejski zastępowali nadburmistrz Poznania Naumann, burmistrz Reder, Graetz, burmistrz Thielemann, Sachtleben, Braun, Peterson, Kugler, burmistrz Klemke, Trost, Dahlke, burmistrz Oehlers, Bauer, Robowski, Hoyer.
Stan wiejski: Salkowski, Krause, Just, Gilbert, Gruswald, Goering, Glaesemer, Radtke.
Z niemieckich deputowanych wyszczególnić należy Naumanna, nadburmistrza Poznania od r. 1836—1871. Pochodził z Poznania i w tutejszych szkołach odebrał wykształcenie. Wysoki i przystojny, przytem z usposobienia spokojny i rozważny, ugrzeczniony i przyjacielski dla każdego, mówił dobrze po polsku ,a chociaż Niemiec gorliwy i przekonany o wyższości swego szczepu, nie miał jednak do nas ani osobistej nienawiści ani też tego gniewu, że wogóle jeszcze jesteśmy na świecie. Wyznając zasady liberalne, stosował się wprawdzie do rozporządzeń i zamiarów rządu, ale, gdzie było można tak w sprawach gminnych jako i szkolnych coś ludzkiegoo i słusznego nam wyświadczyć, czynił to chętnie.”[45]
Na tym czwartym sejmie prowincyonalnym chodziło Polakom przedewszystkiem o przeprowadzenie petycyi o narodowość, ale jak na przeszłym, tak i na tym sejmie nie widzieli w niemieckich deputowanych chęci poparcia, chcąc jednak uczynić, co było w ich mocy, wydali odezwę do swych niemieckich kolegów, w której wykazywali, jak dalece władze prowincyonalne nie wykonywało najwyższych rozporządzeń, i wzywali niemieckich deputowanych, aby do ich słusznych i sprawiedliwych wniosków przyłączyć się chcieli.
Odezwę, datowaną 10 lutego 1837 r. podpisali: Jaraczewski, Sczaniecki, Biegański, Sadowski, Przyłuski, Koszutski, J. Grabowski, Wężyk, Zawadzki, Kurcewski, Chełmicki, Kugler, A. Brodowski, Gorczyczewski, Józef Mycielski, Salkowski, Graetz, Krause, Poniński i Mlicki.
Ponieważ odezwa ta nie odniosła pożądanego skutku, Polacy, oburzeni, postanowili wystąpić z sejmu i, aby zwrócić uwagę króla, napisali manifest, wyłuszczając, dla czego czynią ten krok ostateczny.
Niemieccy deputowani, powiadomieni o tem, starali się odwieść Polaków od tej ostateczności i po długich rokowaniach wybrano komisyą, z Polaków i Niemców złożoną, która ułożyła petycyą, aby król regulamin z 14 kwietnia 1832 r. stosowanie do koniecznej potrzeby Polaków zmienić raczył, powtóre, aby najwyższe przepisy względem przyjmowania czynności i udzielania odpowiedzi w polskim języku lub przynajmniej w obydwóch wedle potrzeby przez władze sądowe i administracyjne ściśle były zachowywane, po trzecie, aby język polski w 3 niższych klasach gimnazyum św. Maryi Magdaleny w Poznaniu i w gimnazyum w Lesznie był wykładowym, we wszystkich szkołach niższych i wyższych, gdzie dla zrozumienia nauki tego potrzeba, był używany, a w wyższych klasach gimnazyów w miarę postępów literatury polskiej był doskonalony, wreszcie, aby urzędy w W. Księstwie Poznańskiem z zachowanie względu na krajowców, o ile możności osobom, dokładnie oba języki posiadającym, były poruczane.
Na tę jednomyślną, a skromną petycyę całego sejmu dał król odpowiedź, że zmieniać regulaminu z 14 kwietnia 1832 r. niema powodu, bo szkoły mają szczególnie na celu naukę niemieckiego języka, który jedynie uzdatnia do urzędów.
Na dobitkę wystarał się Frankenberg o rozkaz gabinetowy z 3 maja 1839 r., który uznawał niemieckie tłomaczenia dla Polaków za prawomocne, skoro się tylko zrzekną w czynnościach języka polskiego.

Sprawy kościelne.

I w dziedzinie kościelnej dotkliwie uwydatnił się system rządowy.
Najprzód zabrano się ostro do klasztorów żebrzących.
Już dnia 20 października 1830 r. minister spraw wewnętrznych i policyi Brenn doniósł naczelnemu prezesowi Księstwa, że wielka liczba kwestarzy zakonnych kręci się po kraju i pod pozorem kwesty podburza ludność polską przeciwko rządowi, trzeba więc temu zapobiedz. Atoli naczelny prezes odpowiedział ministrowi 6 listopada t. r., że klasztory wysyłają wprawdzie kwestarzy, ale w ograniczonej liczbie i to prostaków, którzy żadnego politycznego wpływu wywierać nie mogą.
Pomimo to, gdy Flottwell objął w W. Księstwie Poznańskiem rządy, poddał duchowieństwo klasztorne ścisłemu nadzorowi.
Dnia 22 marca 1831 r. doniósł mu naczelny prezes Prus Schoen, że kwestarz Bernardynów z Górki pod Łobżenicą przybył do Prus Zachodnich i tam polsko-patryotyczne wygłaszał mowy. Natychmiast wezwał Flottwell rejencyą bydgoską, aby wyśledziła owego kwestarza i stawiła go pod dozór policyjny, a klasztorom zagroziła najsroższemi karami, gdyby choć jeden z zakonników ściągnął na siebie podejrzenie pod względem politycznym. Tymczasem radca ziemiański powiatu wyrzyskiego Bukowiecki, któremu rejencya poleciła zbadać sprawę, stwierdził, że kwestarz klasztoru góreckiego nie mógł być w Prusach Zachodnich w tym czasie, jaki podał Schoen, bo był chory i z klasztoru się nie ruszał.
Chociaż żadnego przestępstwa nie można było dowieść zakonnikom, rejencya poznańska ograniczyła rozporządzeniem z dnia 2 maja 1831 r. kwestę 9 klasztorów żebrzących, znajdujących się w departamencie poznańskim, na pewien ściśle ograniczony obszar, grożąc, że w razie, gdyby który kwestarz pokazał się poza granicami tego obszaru, będzie uważany jako zwykły żebrak i włóczęga.
W tym czasie dowiedział się Flottwell, że O. Frasunkiewicz, przeor Dominikanów poznańskich, często wyjeżdżał. Napisał więc zaraz do arcybiskupa Dunina, że na to w żaden sposób w okolicznościach, jakie panują, pozwolić nie może, i wezwał arcybiskupa, aby przeorowi wyjazdów zakazał.
Arcybiskup odpowiedział, że O. Frasunkiewicz jego jurysdykcyi nie podlega, więc zakazu takiego wydać nie może, korzysta jednak ze sposobności, by zapewnić naczelnego prezesa, że O. Frasunkiewicz jest jednym z najgodniejszych zakonników, za którego ręczy, że wyjeżdża tylko w celu zbierania jałmużny, a nie w celach politycznych.
Nie zważając na to zapewnienie arcybiskupa, Flottwell wezwał 29 maja O. Bociańskiego, komisarza generalnego OO. Dominikanów, aby O. Frasunkiewicza odwołał z podróży i nie wypuszczał go z klasztoru,[46] bo, chociaż nie można mu dowieść propagandy politycznej, to jednak podróże nie zgadzają się z regułą klasztorną.
O. Bociański protestował, ale Flottwell zagroził, że w razie niezastosowania się do jego woli, surowo sobie z O. Frasunkiewiczem postąpi.[47]
Już też za długo było rządowi czekać na całkowite wymarcie zakonników, zatem podczas narad w Berlinie zimą 1832 r. postanowiono zamknąć wszystkie istniejące jeszcze w W. Księstwie Poznańskiem klasztory.
Było ich zaś jeszcze w departamencie poznańskim 10 męskich z 44 zakonnikami i 4 żeńskie z 31 zakonnicami, a w departamencie bydgoskim 6 męskich z 25 zakonnikami i 3 żeńskie z 11 zakonnicami, razem 23 klasztory z 111 osobami. Pomiędzy niemi 13 zakonników miało 70—80 lat, 2 zakonników 80—90 lat, a jeden nawet 96 lat. Zakonnic było 3 od 70—80 lat wieku i 3 zakonnice od 80—90 lat. Z zakonników 10 złożyło śluby zakonne przed 50—60 laty, z zakonnic 2 przed 50—60 laty, a 2 przed przeszło 60 laty.[48]
Komisya tedy, z samych protestantów złożona, skreśliła plan podziału majątku klasztornego, który dnia 31 marca 1833 uzyskał potwierdzenie królewskie.[49] Majątek wszystkich klasztorów, które w przeciągu trzech lat zniesione być miały, pozostający po wyposażeniu beneficyów, na które przechodziło duszpasterstwo, przez klasztory dotąd sprawowane, przeznaczono w ogólności na kościoły i szkoły w W. Księstwie Poznańskiem, ale tak katolickie, jak protestanckie, mianowicie wyznaczono 3500 talarów z tak zwanego funduszu sekularyzacyjnego dla nowoutworzonego gimnazyum ewangelickiego Fryderyka Wilhelma w Poznaniu, tudzież 2000 talarów rocznie na stypendya dla młodzieńców niemieckiego pochodzenia z W. Księstwa Poznańskiego, t. j. zazwyczaj ewangelików, umiejących po polsku i pragnących się sposobić w gimnazyach i na uniwersytetach do stanu nauczycielskiego i urzędów w W. Księstwie Poznańskiem.
Nadto zabierano budynki klasztorne na szkoły protestanckie, które obdarzano też ogrodami poklasztornymi. Z tegoż funduszu sekularyzacyjnego przeznaczono 6000 talarów na pomnożenie funduszu budowlanego w patronacie rządowym, zatem jedynie na korzyść fiskusa.
Gdy w r. 1828 klasztor bernardyński w Gołańczy[50] wygasł, proboszcz miejscowy przeniósł z drewnianego parafialnego kościoła nabożeństwo do kościoła pobernardyńskiego. Atoli dnia 27 maja 1829 r. oddano wbrew fundacyi kościół klasztorny nowopowstającej gminie ewangelickiej w Gołańczy z rozkazem ustanowienia osobnego ewangelickiego kaznodziei i umieszczenia go w budynku klasztornym. Napróżno katolicy ofiarowali gminie ewangelickiej, składającej się z niewielu rodzin, kościół parafialny. Gdy tedy tenże kościół mocno podupadł, zmuszeni byli katolicy odprawiać nabożeństwo w kościele klasztornym, gdzie się też odbywało nabożeństwo protestanckie. Takie stosunki doprowadziły do zatargów, wreszcie dnia 15 września 1833 r. przyszło do rozruchu, gdy pastor ukazał się z zapaloną fajką w ustach na cmentarzu przy kościele wobec zgromadzonych na nabożeństwo katolików. Ks. Michalski, który chciał powstrzymać wzburzonych parafian, został skazany na dwa lata więzienia, ale później uznano go niewinnym, pastora zaś, który podraźnił katolików, nie pociągnięto do odpowiedzialności.
Potem zmuszono katolików do wybudowania nowego kościoła własnym kosztem, kościół zaś klasztorny, zamieniony na ewangelicki, rząd odnowił; budynki i ogrody klasztorne podzielono.
Do r. 1840 rząd żadnej zapomogi nie dał na budowę lub odnowienie kościołów i budynków plebańskich, natomiast wspierał protestanckie kościoły z funduszów poznoszonych zakładów katolickich.
Flottwell dokonał też tego, że przekształcono zupełnie obadwa seminarya duchowne w Gnieźnie i Poznaniu. Do r. 1834 były one pod sterem XX. Misyonarzy, odtąd zreorganizowała je zwierzchność duchowna w porozumieniu z rządem w ten sposób, że w Poznaniu urządzono teoretyczne, w Gnieźnie zaś praktyczne seminaryum i do obu zakładów sprowadzono profesorów Niemców, skutkiem czego niektóre przedmioty jak historyą, filozofią i egzegezę wykładano po niemiecku, inne zaś po łacinie. Programy seminaryjne i dołączone do nich rozprawy ukazywały się po łacinie. Urządzenie całe tych seminaryów, mianowanie profesorów, decyzya, czego który z nich miał nauczać, wszystko to przeważnie zależało od władzy świeckiej; nawet mianowanie regensów seminaryjnych podlegało królewskiemu potwierdzeniu.[51]
Za Flottwella zwracała rejencya wszystkie pisma, które do niej przychodziły z konsystorzów w polskim języku. Wreszcie na przedstawienie arcybiskupa, że w konsystorzach zasiadają sami Polacy, ustanowiono jednego tłomacza przy każdym konsystorzu, ale za to wymagano, aby wszelkie polecenia konsystorzów do dziekanów i plebanów w niemieckim były pisane języku, a do tych, co tylko po polsku umieli, w obu językach. Rejencya żądała wykazów, ilu księży tylko po polsku umiało i którzy w niemieckim języku mogliby pisywać. Pierwszym dozwolono jak dotąd używać języka polskiego, drugim nakazano tylko po niemiecku pisywać.
Ponieważ Flottwell uważał duchowieństwo polskie tak samo jak szlachtę za nieubłaganych wrogów rządu, postanowił wychować w duchu rządowym młodszą generacyę księży. W tym celu zamierzył stworzyć przy uniwersytecie wrocławskim wielki konwikt dla teologów z W. Księstwa Poznańskiego. Na ten cel przeznaczył rząd 16,000 talarów rocznie, zakupiono już nawet grunt na budowę konwiktu, ale arcybiskup Dunin, który w r. 1833 dał swoje przyzwolenie, spostrzegłszy się, do czego Flottwell zmierza, cofnął je, a natomiast zażądał dla młodych teologów z Księstwa pozwolenia odbywania studyów w Monachium, Wiedniu, Pradze lub Rzymie.
Tak więc sprawy religijne za Flottwella wystawione były na niechęć obcych z wyznania i języka urzędników. Stąd powoli naprężały się stosunki pomiędzy władzą duchowną a świecką, aż nareszcie przyszło do gwałtownego zatargu w sprawie małżeństw mięszanych.
Sprawa tak się miała:[52]
Bula papieża Benedykta XIV Magnae nobis admirationis z dnia 29 czerwca 1748 r., wystosowana do biskupów polskich, nakazywała, aby wszystkie dzieci małżeństw mieszanych po katolicku były wychowywane. Temu przepisowi sprzeciwiał się § 76 tyt. 11, część II pruskiego prawa krajowego, wymagający, aby synowie w religii ojca, a córki w religii matki wychowywane były, sprzeciwiał się też rozkaz gabinetowy króla pruskiego z 21 listopada 1803 r., aby wszystkie dzieci w religii ojca wychowywane były, jeżeli małżonkowie innej nie zawarli ze sobą umowy. Za nastaniem Księstwa Warszawskiego obydwa powyższe przepisy pruskie przestały obowiązywać, a prawo ówczesne cywilne, uważając małżeństwo tylko jako kontrakt cywilny, względem religijnego ślubu nic nie postanowiło, duchowni więc trzymali się buli Benedykta XIV z 29 czerwca 1748 roku.
Przy zajęciu W. Księstwa Poznańskiego oświadczył wprawdzie Fryderyk Wilhelm III w patencie z 15 maja 1815, że religia katolicka będzie szanowana, mimo to zaprowadzono 1 marca 1817 r. powszechne prawo krajowe pruskie, którego § 76 sprzeciwiał się wolności Kościoła, a 1834 r. zawiadomił naczelny prezes Flottwell arcybiskupa Dunina, że ustawa z 21 listopada 1803 r., tycząca się wychowania dzieci w religii ojca, jest obowiązującą.
Takie zmiany sprawiły niepewność i niejednostajność w postępowaniu duchownych co do dawania ślubów osobom różnego wyznania.
Tymczasem wydał Pius VIII dnia 25 marca 1830 r. brewe do arcybiskupa kolońskiego i biskupów monasterskiego, trewirskiego i padernbornskiego, nakazujące wychowanie wszystkich dzieci małżeństw mięszanych w wierze katolickiej. To brewe, ogłoszone 1834 r., dostało się przez pisma publiczne do wiadomości duchowieństwa W. Księstwa Poznańskiego. Wszczęte stąd wątpliwości i mnogie zapytania, do konsystorzów gnieźnieńskiego i poznańskiego w sprawie małżeństw mięszanych nadchodzące, spowodowały arcybiskupa Dunina do proszenia ministeryum 13 stycznia 1837 r., aby pozwoliło mu brewe Piusa VIII w archidyecezyi gnieźnieńsko-poznańskiej ogłosić lub zwrócić się do Stolicy Apostolskiej o usunięcie wątpliwości.
Na to otrzymał 30 stycznia 1837 r. odpowiedź, że brewe Piusa VIII wydane zostało tylko do arcybiskupa kolońskiego i biskupów monasterskiego, trewirskiego i padernbornskiego i przeto tylko w ich dyecezyach mogło być ogłoszone, powtóre, że ogłoszenie go w archidyecezyi gnieźnieńsko-poznańskiej wprowadziłoby nowość, dotychczasowemu zwyczajowi przeciwną.
Arcybiskup odpowiedział 15 kwietnia 1837 r., że ministeryum świeckie, a do tego akatolickie nie może pouczać go jako arcybiskupa katolickiego, kogo brewe Piusa VIII obowiązuje, oraz czy ogłoszenie go byłoby nowością, a do pisma swego dodał obszerny wywód, wykazujący, że wnioskowanie ministeryum jest przeciwne zasadom Kościoła katolickiego; zaraz powtórzył prośbę swoją.
Pismo arcybiskupa nie odniosło pożądanego skutku, ministeryum bowiem w reskrypcie z 3 maja tegoż roku dało odmowną odpowiedź i oświadczyło, że poleciło władzom cywilnym, aby natychmiast oparły się, gdyby który kapłan zapowiedzi i ślub czynił zawisłemi od warunku wychowania dzieci po katolicku — że wywód arcybiskupa okazuje objęcie ograniczone, nieznajomość prawa i nieprzychylność ku rządowi — że nareszcie arcybiskup ma postępować sobie tak, jak poprzednicy jego Gorzeński i Wolicki, którzy ustnie zapewnili, że księdza katoliccy błogosławią małżeństwa mięszane bez owego warunku, w przeciwnym bowiem razie chwyconoby się ostrych środków.
Na powyższy reskrypt odpowiedział arcybiskup 14 czerwca, że jego wywód sprawy nie miał na baczeniu praw i skutków małżeństwa pod względem cywilnym, lecz małżeństwo, o ile jest Sakramentem i że o tem, jak ten Sakrament ma być administrowany, żadna władza świecka rozstrzygać nie może, tylko najwyższa władza Kościoła, dalej, że jeśli arcybiskup Gorzeński i Wolicki owe ustne oświadczenie złożyli, to się pomylili — że głos Głowy Kościoła w brewe Piusa VIII koniecznie większą wagę mieć musi, nić osobiste zdanie owych dostojników kościelnych. W końcu prosił arcybiskup raz jeszcze o pozwolenie przedstawienia sprawy Stolicy Apostolskiej.
W odpowiedzi z dnia 30 czerwca zagroziło ministeryum w razie stosowania się do brewe Piusa VIII zatrzymaniem pensyi, dla konsystorzów generalnych wyznaczonej, i przysłało arcybiskupowi odpis świadectwa generalnego konsystorza poznańskiego z czasów administracyi arcybiskupstwa, iż osobom różnego wyznania bezwarunkowo śluby były dawane.
Wtedy to zwrócił się Dunin 26 października wręcz do króla, przedstawiając mu rzecz całą, ale i od tego dnia 30 grudnia stanowczą otrzymał odmowę. Nie zważając na nią, a utwierdzony w przekonaniu swojem alokucyą Grzegorza XVI do kardynałów z dnia 10 grudnia 1837 r., potępiającą bezprawnie zaprowadzoną praktykę względem małżeństw mięszanych, przeciwną nauce Kościoła katolickiego, polecił okólnikiem z dnia 30 stycznia 1838 r. duchowieństwu swemu trzymać się ściśle brewe Piusa VIII, a instrukcyą z 27 lutego 1838 r. zagroził nieposłusznym duchownym złożeniem z urzędu.
Kapituła poznańska stanęła po stronie arcybiskupa i przez delegata swego, proboszcza katedralnego Przyłuskiego, wyraziła mu cześć i uznanie, za co jej własnoręcznem pismem 16 marca 1838 r. serdecznie podziękował. Nie poszła więc kapituła poznańska za gorszącym przykładem kapituły kolońskiej, która, ulegając parciu ze strony rządu, poważyła się nieprawnie obrać administratora dyecezyi, a nawet czcigodnego swego pasterza, Klemensa Augusta Droste zu Vischering, broniącego odważnie nauki Kościoła, oskarżyła jako winowajcę przed papieżem.
Rozgniewany oporem arcybiskupa Dunina i Drostego rozkazał król 9 kwietnia 1838 r. ministeryum pruskiemu aresztować i zamknąć w fortecy każdego, coby się ośmielił ogłaszać lub rozpowszechniać rozporządzenia „zagranicznych władz duchownych”, a 12 kwietnia wydał manifest „do poddanych swoich katolickich W. Księstwa Poznańskiego”, w którym powtarzał uroczyste swoje przyrzeczenia co do wolności Kościoła katolickiego, ale zarazem zapowiadał, że ostro wystąpi przeciw „nasieniom niezgody i nieufności, któreby złośliwa chęć lub źle zrozumiana i błędem uwiedziona gorliwość wśród nich rozpościerać usiłowały.”
Tymczasem wytoczył Flottwell z polecenia królewskiego proces arcybiskupowi. Ale arcybiskup wzbraniał się stanowczo stawać w sprawach kościelnych przed świeckim sądem, zaczem rząd ogłosił 25 czerwca 1838 r. rozporządzenie arcybiskupie za nieważne i zagroził tym, coby temu rozporządzeniu byli posłuszni, karą, nieposłusznym zaś przyrzekł opiekę.
Papież pochwalił postępowanie ks. Dunina i zaprotestował przeciwko bezprawnym krokom rządu.
Na Wielkanoc 1839 r. powołał król ks. Dunina do Berlina. Tam przyjęto go z wielkim odznaczeniem, ale trzymano jakby więźnia. Napróżno deputacya obywatelstwa miasta Poznania, którą składali Kasper Kramarkiewicz, Stanisław Kolanowski i Sypniewski, przybyła do Berlina, by wyprosić powrót arcybiskupa.
Gdy wszelkie usiłowania złamania stałości ks. Dunina okazały się daremnemi, ogłoszono mu wyrok: Złożenie z urzędu, sześciomiesięczne więzienie, niezdolność piastowania w przyszłości jakiegokolwiek urzędu w Prusach i zapłacenie kosztów procesu.
Z wykonaniem tego wyroku zwlekano, z czego korzystając, opuścił arcybiskup potajemnie Berlin i ku wielkiej radości dyecezyan powrócił 8 października do Poznania. Ale już następnej nocy aresztowano go i odwieziono do fortecy kołobrzegskiej. Z tego samego powodu zamknięto w fortecy mindeńskiej arcybiskupa kolońskiego Klemensa Augusta Droste zu Vischering.
Oburzyło to cały świat katolicki, a tak w Nadrenii, jak w W. Księstwie Poznańskiej przestały bić dzwony, ucichły organy i pieśni, wszelkie zabawy ustały, w Poznaniu panie polskie przyodziały żałobę.
Wszystko to się stało, nim jeszcze kapituły gnieźnieńska i poznańska zarządziły żałobę kościelną. Rzad nakazał znieść ją, ale nakaz nie skutkował.

Cholera.

W r. 1837 cholera znowu nawiedziła W. Księstwo Poznańskie i srożyła się od 24 września do 4 listopada. W tym czasie zachorowało w Poznaniu 758 osób, umarło zaś 350 i to przeważnie na Chwaliszewie i w okolicy po prawym brzegu Warty, ale umierali i ludzie z wyższych stanów, jak Prowidencya z Zarembów hr. Mielżyńska, (11 października) wdowa po generale Stanisławie hr. Mielżyńskim z Pawłowic. Na tamie garbarskiej urządzono dla cholerycznych lazaret.[53]
Wówczas nie było dużo lekarzy w Poznaniu, skutkiem czego władze pruskie zezwoliły wobec klęski na powrót Karola Marcinkowskiego z emigracyi. Obok Marcinkowskiego odznaczał się poświęceniem młody wówczas lekarz dr. Ludwik Gąsiorowski. Razem z Marcinkowskim nie tylko za dnia byli ciągle na nogach i na wózku, lecz całemi nocami biegali i jeździli.[54]

Sprawy ekonomiczne i kulturalne.

Od 1830—1840 r. niejedno uczyniono ku podniesieniu W. Księstwa Poznańskiego pod względem kulturalnym i ekonomicznym, co jednak nie było wyłączną zasługą Flottwella, gdyż w bardzo wielu sprawach dawały podnietę sejmy prowincyonalne i stany powiatowe lub też poszczególne osoby. Sam Flottwell przyznaje w swym memoryalne, że „prawie wszystkie klasy mieszkańców okazywały żywy zmysł dla interesów wyższych i ogólnych.”
W r. 1836 były tylko 4 mile żwirówki na drodze z Poznania do Berlina, w r. 1841 zaś było w granicach W. Księstwa Poznańskiego na tej drodze 15 mil żwirówki. Wybudowano też żwirówkę w tej samej długości z Poznania do Głogowy, a rozpoczęto budowę żwirówek z Leszna do Wrocławia i z Poznania na Gniezno i Inowrocław do Bydgoszczy. W tym czasie też lepiej urządzono komunikacyę pocztową.
W Trzciance i Szamocinie zakwitło znów sukiennictwo; sukna stamtąd rozchodziły się po Niemczech. Z Trzcianki wywieziono 1837 r. 2500 sztuk sukna do Frankfurtu nad Odrą. Farbowane sukno lepszego gatunku, wyrabiane w Szamocinie, miało znaczny odbyt w Prusach Wschodnich i Zachodnich.[55]
W tym czasie też bardzo znaczny handel pijawkami prowadziły Rakoniewice. W r. 1837 przywieziono do tego miasteczka z Rosyi, Polski i Galicyi około 4 miliony pijawek, z których większa część szła do zachodnich prowincyi Prus i do Hamburga. Tym handlem zajmowało się 17 handlarzy z 46 czeladnikami, obrót pieniężny wynosił około 50,000 talarów.[56]
By obudzić w mieszkańcach W. Księstwa Poznańskiego zamiłowanie w sadownictwie i ogrodnictwie, ustanowił rząd na wniosek Flottwella w Poznaniu prowincyonalnego inspektora plantacyjnego z obowiązkiem założenia na dość znacznym obszarze szkółek drzew i krzewów, urządzenia szkoły ogrodniczej i zaprowadzenia kursów ogrodniczych dla uczniów seminaryów nauczycielskich. Z rozkazu Flottwella założono też we wszystkich okręgach policyjnych szkółki gminne, skąd miano brać drzewa do obsadzania dróg. Podobne szkółki powstały w tym samym celu w niektórych lasach królewskich.
Zabrano się dalej do stworzenia komunikacyi wodnej południowo-zachodniej części W. Księstwa z Odrą przez uczynienie spławną rzeki Obrzycko i do melioracyi łąk nad Baryczą, Obrą i Notecią.
W Poznaniu założono Zakład dla głuchoniemych w dawnym klasztorze reformackim, a w klasztorze pobernardyńskim Zakład przemysłowy i ochronkę, dla którego dr. Karol Marcinkowski zebrał od polskich obywateli wiejskich talarów 474, a do którego Zarządu należeli także dwaj Polacy: Kolanowski i Urbanowicz.[57]
W Owińskach, w dawnym klasztorze PP. Cysterek, powstał ze składek prowincyonalnych 1838 r. Zakład dla umysłowo chorych, w Kościanie w klasztorze pobernardyńskim Dom poprawy, a w Koronowie Zakład karny (1839 r.).
Zawiązały się też rozmaite Towarzystwa, jak Towarzystwo opieki nad wypuszczonymi z Rawicza więźniami, Towarzystwo hodowli koni bydła i owiec, do którego Zarządu należeli 1838 r. Brinken, Dezydery Chłapowski, Grabowski, Massenbach, Ostrowski, Rosenstiel, H. Treskow i Willisen, dalej Towarzystwo upiększania miast w Poznaniu, Bydgoszczy, Rawiczu, Gnieźnie i innych, Towarzystwo Sztuk pięknych w Poznaniu, które urządzało wystawy obrazów, a na którego czele stanął 1837 r. sam Flottwell, wreszcie Towarzystwo fabrykantów sukna w Rawiczu, któremu ministerstwo finansów przeznaczyło 2000 talarów na budowle, a 12,000 talarów na maszyny.
Raźnie postępowała w tym czasie separacya gruntów chłopskich tak, że do r. 1837 powstało w 1947 miejscowościach W. Księstwa 21,344 samodzielnych gospodarstw chłopskich.[58]


Żydzi.

Plagą W. Księstwa Poznańskiego byli żydzi, których liczba wynosiła około 80,000 głów. Żyli „z potu chrześciańskich mieszkańców”, jak się wyraziła rejencya poznańska w memoryale z r. 1819. Wyjątkowo tylko zajmowali się wówczas uprawą roli i to jeszcze nie sami, lecz przez swą służbę, a gdziekolwiek na wsi siedział żyd jako pachciarz propinacyi lub karczmarz, doprowadzał ludzi do ruiny, pożyczając gospodarzom pieniądze na nieurodzone jeszcze cielę lub na zboże na pniu, a czeladzi na przyszłe myto. Po miastach pełno się kręciło żydów po ulicach, goniąc za łatwym zarobkiem. Rzemieślników wyzyskiwali niegodziwie, tak, że starsi cechu stolarskiego zwrócili się z prośbą do rejencyi, aby ich wyrwała ze szponów żydowskich. Będąc w wyłącznem posiadaniu zapasów drzewa i wełny, zmuszali stolarzy i sukienników do pracowania dla nich za bardzo niską opłatą, a potem gotowy towar sprzedawali z niezmiernym zarobkiem.
Jeśli żyd był kowalem lub ślusarzem, to tylko z nazwiska, bo za niego wykonywali robotę chrześciańscy czeladnicy.
Przy sprzedaży zboża wciskał się żydowski faktor pomiędzy przedającego i kupującego, zarabiając 3 grosze polskie od ćwierci szefla. W Wschowie i Lesznie doprowadzili do tego, że wogóle nikt bez ich pośrednictwa zboża sprzedać lub kupić nie mógł.
Setki procesów wykazywały defraudacyę żydów.
Pewnego razu mogli chłopi na dostawie do wojska zarobić 251 talarów; żydzi dali im 40 talarów i sami dostawy się podjęli.[59] Słowem, gdzie tylko mogli, wydzierali innym zarobek.
Kwestyą żydowską zajął się Flottwell. Za jego podnietą wyszło dnia 1 czerwca 1833 r. prawo, które co do żydów zawierało następujące postanowienia:
Żydów uznano w każdem miejscu pobytu w W. Księstwie Poznańskiem jako cierpiane przez państwo stowarzyszenie religijne z prawami korporacyjnemi w stosunkach majątkowych. Każdej takiej korporacyi, zostającej pod dozorem rządu, nałożono obowiązek dbania o to, aby dzieci żydowskie od 7—14 lat życia chodziły do szkoły, a potem wyuczyły się jakiego „pożytecznego” rzemiosła lub poświęciły się w zakładach naukowych jakiemu wyższemu zawodowi, a pod żadnym warunkiem nie były używane do rzemiosła lub handlu wędrownego.
Jeśli żyd dobrowolnie wstępował do wojska, tak on, jak ojciec jego był wolny od opłaty rekrutowego. Żenić się z cudzoziemką nie było im wolno, jeśliby nie miała najmniej 500 talarów posagu.
Pozwolono im naturalizować się, ale jako warunki postanowiono:
1) nieposzlakowane życie,
2) zdolność, względnie zobowiązanie się używania we wszystkich publicznych sprawach wyłącznie języka niemieckiego,
3) przybranie nazwiska familijnego.
Pod tymi trzema warunkami mieli być zaliczeni do naturalizowanych żydów ci, którzy mogli dowieść, że od 1 czerwca 1815 r. stale mieszkali w W. Księstwie Poznańskiem lub później osobne na to otrzymali pozwolenie rządu — że się oddawali sztukom lub naukom albo posiadali na wsi grunt, z którego mogli się wyżywić, lub w mieście grunt wartości co najmniej 2000 talarów lub kapitał co najmniej 5000 talarów albo też, że się przez patryotyczny czyn jakiś zasłużyli państwu.
Tym naturalizowanym żydom pozwolono mieszkać po wsiach i po miastach, nabywać grunta i zajmować się wszelkim dozwolonym procederem; ci, co nie służyli w wojsku, musieli płacić rekrutowe.
Ciężary ponosić musieli żydzi porówno z chrześcianami, ale równych z nimi praw nie otrzymali, uznano ich bowiem za niezdolnych uzyskania obywatelstwa miejskiego i piastowania urzędów państwowych, prowincyonalnych lub powiatowych.
Nie naturalizowanym, ale tolerowanym żydom nałożono prócz ograniczeń, jakim tamci podlegali, jeszcze następujące:
Żenić się było im wolno dopiero po ukończonym 24 roku życia i złożeniu dowodu, że mogą utrzymać rodzinę. Mieszkać mieli z reguły po miastach, po wsiach zaś tylko w razie nabycia lub zadzierżawienia gospodarstwa chłopskiego lub wstąpienia w służbę dziedzica jako gorzelani, piwowarzy itd. Nie wolno im było trzymać czeladników, uczni ani służby chrześciańskiej ani imać się szynkarstwa, chyba za osobnem pozwoleniem policyjnej władzy miejscowej. Pożyczać pieniędzy dozwolono im tylko za pośrednictwem sądowem, a zabroniono im sprzedawać gorących trunków na kredyt pod karą utraty należności.
Skutkiem prawa z 1 czerwca 1838 r. żydzi skupili się prawie wyłącznie po miastach, najliczniej w Poznaniu, Kępnie, Lesznie i Krotoszynie. W niektórych miastach jak Kępnie, Witkowie i Swarzędzu stanowili większość. Całkiem było 136 gmin żydowskich w W. Księstwie Poznańskiem.[60]

Odruchy szlachetności Flottwella.

Mimo swej niechęci do żywiołu polskiego okazywał Flottwell niekiedy, że umiał cenić otwartość i stałość przekonań.
Oto dwa przykłady:
Gdy po ukończeniu studyów uniwersyteckich Adam Karwowski napisał do Flottwella podanie, aby mu pozwolił odbyć rok próby przy gimnazyum św. Maryi Magdaleny w Poznaniu, otrzymał wezwanie, aby się osobiście przedstawił. W oznaczonym czasie wprowadzony do pracowni naczelnego prezesa, zastał go piszącego przy biurku. Flottwell ani spojrzał na petenta, a ukończywszy pisanie wziął jakieś papiery do ręki i czytał. Nagle odwrócił się i, nie odpowiadając na ukłon, rzekł groźnie:
„Opuściłeś Pan tutejsze gimnazyum w r. 1830. W jakim celu? Dokąd się udałeś?”
„Panie naczelny prezesie, odparł spokojnie Karwowski, w jakim celu opuściłem gimnazyum i gdziem był, o tem Pan wiesz z pewnością tak dobrze, jak ja sam. Spełniłem, com uważał za swój obowiązek.”
Flottwell nie odrzekł ani słowa, wziął pióro do ręki i coś szybko napisał, potem odwrócił się i rzekł krótko: „Podanie pańskie uwzględnione.”[61]
Miał on częste zatargi z panią Anną Mycielską,[62] która zawsze śmiało w obronie narodowości naszej stawała, a jednak, gdy śmiertelnie zachorowała w domu przy placu Wilhelmowskim nr. 19, spowodował władze wojskowe, żeby parad z muzyką na owym placu nie odbywano, a gdy umarła 1 marca 1840 r.[63] pospieszył odwiedzić ciało i leżącą w trumnie pożegnał, całując jej ręce.[64]

Generał Grolman. Gerlach.

Równocześnie z Flottwellem i Frankenbergiem przebywał w Poznaniu trzeci zacięty wróg Polaków, generał Grolman, dowódca 5 korpusu, który też tu po 12 latach w r. 1843 umarł i na cmentarzu garnizonowym pochowany został.[65] Grolman był nietylko jako generał pruski, komenderujący w W. Księstwie Poznańskiem, a więc z obowiązku poniekąd jawnym nieprzyjacielem naszym, ale był i osobiście jeszcze, z własnego popędu, z własnego przekonania, o tem każdy Polak wiedział i temu się nie dziwił, bo do takich uczuć Polacy aż nadto przywykli — ale generał Grolman był zasłużonym żołnierzem, człowiekiem honorowym, znanym z nauki i wykształcenia, tego mu nikt nie zaprzeczał.[66] Trudno zatem uwierzyć, aby istotnie jego był dziełem pamflet p. t. „Des Generals v. Grolman Bemerkungen über das Grossherzogtum Posen“, który pod jego nazwiskiem wyszedł po jego śmierci w Głogowie 1848 r. w drukarni Karola Hemminga z dewizą: „Und die Grüber thaten sich auf, und man hörte eine Stimme. Apocal. Joh.”
„I groby otwarły się i usłyszano głos — pisała z powodu owego pamfletu Gazeta Polska 1848 r.[67] — ale nie głos prawdy, nie głos sumienia, nie głos pokoju, zgodny z świętością mogił, tylko głos fałszu, głos bezwzględnego ciemięztwa i najzaciętszej nienawiści.”
Grolman[68] powstaje przeciwko Hardenbergowi, którego „udało się księciu Adamowi Czartoryskiemu, ks. Antoniemu Radziwiłłowi i Zerboniemu sprowadzić na całkiem fałszywą drogę”, że zgodził się na „niedorzeczne ustępy w traktatach i patencie okupacyjnym, które wprawdzie same przez się są nader nieznaczne i pod żadnym względem nie obowiązujące, ale natomiast rząd na fałszywe względem prowincyi stanowisko sprowadziły i zawsze dawały sposobność partyi polskiej w Berlinie do przeszkodzenia wszystkiemu, co lepsze, i do przysposobienia buntu wszelkimi sposobami i z wielką sztuką”, uważa dalej za błąd wielki mianowanie naczelnym prezesem W. Księstwa Poznańskiego Zerboniego, „którego lekkomyślna rozwiązłość wkrótce spodliła”, a Wolickiego arcybiskupem gnieźnieńsko-poznańskim, „tego wściekłego, zatwardziałego księdza”, zowie „niesłychanem głupstwem” zaprowadzenie stanów prowincyonalnych i kredytu przez urządzenie hipotek i listów zastawnych, co „posłużyło jedynie do zebrania pieniędzy na rebelią” — zarzuca rządowi „niesłychane błędy, popełnione pod względem wychowania i szkół, „w których młodzież, wprost do buntu kształcona, w najśmieszniejszy sposób przedojrzałą się stawała” — i miota najzjadliwsze oszczerstwa na Polaków: na szlachtę, „należącą do plemion najbardziej zepsutych, jakie tylko starzejąca się Europa okazać może, niezdolną, aby sama przez się coś lepszego z siebie wydała, znającą tylko używanie swywoli, bezprawia, intrygi, uciech zmysłowych, a przytem ciemiężenia swych podwładnych, hańbienia ich i pociągania do występków” — na duchowieństwo polskie „nieokrzesane, fanatyczno-katolickie, bardziej jeszcze fanatyczno-polskie i po większej części rozwiązłości oddane” — na chłopów polskich „najbardziej rozłajdaczone (liederlichste) i najdobroduszniejsze na świecie stworzenia, całkiem bez potrzeb, oddane tylko uciesze tańca i wódki, a przez szlachtę i duchowieństwo w najgrubszej ciemnocie chowane”.
Radzi więc Grolman zniszczyć i wykupić szlachtę polską, a jej posiadłości oddać inwalidom, począwszy od prostego żołnierza aż do generała, wysyłać Polaków, jeśli ich ma się użyć w służbie rządowej, w bardzo młodym wieku w niemieckie okolice, a jeśli w wojsku, kształcić ich na oficerów w szkole kadetów, ale nie w Chełmnie, lecz w Poczdamie, polskich żołnierzy wysyłać do pułków w głębi Prus i nie puszczać, dopókiby się nie nauczyli pisać i czytać po niemiecku, urządzić fakultety teologii katolickiej przy uniwersytetach niemieckich i żadnego księdza nie instalować, któryby na nich akademickiego stopnia nie uzyskał, takich księży-Polaków mianować w staropruskich prowincyach, probostwa zaś w W. Księstwie Poznańskiem obsadzać księżmi z chełmińskiej, warmijskiej i wrocławskiej dyecezyi, radcami ziemiańskimi i ich sekretarzami mianować tylko wysłużonych oficerów, policyą i sądy oddać wyłącznie w ręce Niemców, wreszcie przekształcić szkoły niższe i gimnazya na całkiem niemieckie zakłady, w którychby językiem wykładowym był wyłącznie niemiecki, a języka polskiego uczono tak jak innych języków — „co pierwszą i najważniejszą jest rzeczą.”
„Podałem — kończy rzecz swą Grolman — błędy i niedostatki tej prowincyi, podałem i sposoby uchylenia ich. Ale głównym i radykalnym środkiem jest rozebranie Księstwa między pograniczne prowincye. Traktaty wiedeńskie są tak dwuznaczne (doppelsinnig), a zdradzieckie(!) postępowanie Polaków tak krzyczące, że inne mocarstwa nie będą z tego powodu Prusom żadnej stawiały trudności.”
Słowem, generał Grolman podał recepty, które w późniejszym czasie po większej części zastosowano do Polaków.
Dziwna rzecz, że ten sam Grolman starszego syna swego, który w Poznaniu uczęszczał do gimnazyum, nietylko w szkole, ale i prywatnie kazał uczyć po polsku. Prywatnych lekcyi udzielał młodemu Grolmanowi ówczesny prymaner Hipolit Cegielski.[69]
Tych samych co Grolman zasad był Leopold Gerlach, adjutant króla Fryderyka Wilhelma IV, który w r. 1853 spisał Pamiętniki (wydane w Berlinie 1892 r.). Wypowiada tam, że zadaniem państwa jest zwiększać liczbę panującej części mieszkańców, a zmniejszać liczę ludności podbitej t. j. germanizować Polaków, a protestantyzować katolików.


Urywek z Pamiętników pani dyrektorowej Cypryanowej Jarochowskiej.[70]

W latach 1837, 38 i 39 — pisze w swych niewydanych dotąd Pamiętnikach pani Jarochowska — prócz bali w powiatach bawiono się po domach. Weszło w zwyczaj, że bez poprzedniego uwiadomienia zajeżdżało 50, 60 osób z muzyką i bawiono się noc całą. Nazywało się to najazdem. Każdy dom, spodziewając się takiego najazdu, był trochę nań przygotowany. Wodzirejami w tych zabawach byli: generał Węgierski z Rudek, którego dom był najświetniejszy w okolicy, i Wincenty Kalkstein z Psarskiego. Na publicznych balach w Poznaniu nie bywano, aby nie mięszać się z Niemcami. W czasie karnawału były zwykle dwa wielkie bale u arcybiskupa Dunina i tam były zjazdy wielkie. Na jednym z takich bali pokazał się młody człowiek, wykształcony, oficer rezerwy, zatrącający trochę z niemiecka. Był to Władysław Kosiński, syn generała Amilkara. Wychowany w szkołach niemieckich, mający matkę Niemkę, z domu Kaiserling, przeczuciem i krwią z ojca całą duszą Polak i garnący się całemi siłami do Polaków, poznał generała Węgierskiego, przybył do niego i zaczął bywać w Rudkach. Węgierscy, mając pięć córek i syna, a majątek nieco nadwątlony dla może troszkę nieoględnego życia, ucieszyli się bardzo tą znajomością ze względu na córkę Emę i zapowiedzieli, że przyjmą kulig. Przygotowania zaczęły się w Rudkach. Przez trzy tygodnie naprzód w całem Księstwie mówiono o tym kuligu i przygotowywano ubiory, ekwipaże itd. Ja będąc w wielkiej przyjaźni z Węgierskimi, starałam się pomagać im, w czem mogłam, dostarczając, co miałam w spiżarni, tak, że Rudki we wszystko obfitowały. Moje dzieci były jeszcze małe. Kaźmierz mój (późniejszy historyk epoki saskiej) miał lat 8 i miał należeć do 4 par dzieci krakowskich. Ja, naówczas dosyć młoda, byłam niesłychanie zajęta jego ubiorem. Przemyśliwałam, jak najlepiej go ubrać, pojechałam do Poznania po sprawunki, sprowadziłam żyda krawca Szałamachę i uszyliśmy koszulkę białą czerwonym naszywem, spodnie karmazynowe, obszerne, z srebrnymi galonkami, szafirową sukmanę i karmazynową czapeczkę z pawiemi piórami, nadto sprawiłam mu buciki z podkówkami i dzwoneczkami i pas krakowski ponsowy z kółkami brzęczącemi. Na to tak szczegółowo piszę, abyście wiedzieli, że wasza matka dzicinne miała chwile.
Przyszedł nareszcie dzień kuligu, 10 lutego. Pałac cały oświecono lampami, podwórze i drogi naokoło rzęsisto pochodniami. O godzinie 6 my, nienależący do kuligu, zasiedliśmy w wielkiej sali, czekając na przybycie krakowiaków. O godzinie 7 odezwała się muzyka, z 12 doskonałych muzykantów złożona. Zagrano: „Jeszcze Polak nie zginęła” i 100 par krakowiaków w mazurze wpadło na salę. Sołtysem, który wygłosił mowę, był Wincenty Kalkstein, sołtyską Telesforowa Kierska. Dziś trudno wam opowiedzieć, boście tego w życiu nie widzieli, nie możecie pojąć tego uczucia, jakie nas opanowało na widok 100 par krakowiaków z sercami polskiemi, z polską muzyką. Boże mój, był to moment szału, w którym zapomniało się, że byliśmy w niewoli. Zabawa trwała do 9 rano, o 9 sąsiedzi rozjechali się, a wszyscy dalsi, bo byli i z dalekich stron, poszli na spoczynek. Wszystkie oficyny i mieszkania wiejskie były zapełnione, bo nocujących było blisko 700 osób. Każdy zaś z sąsiadów miał kilka, a nawet i kilkanaście osób na noc. Na drugi i trzeci dzień o 4 po południu wszyscy znów się zgromadzili do Rudek i zabawa, jedzenie i picie trwało przez trzy dni. Ja miałam z sobą panny, którym matkowałam, Emilię Wierzbińską, siostrzenicę moją Paulinę Kierską, Bibiannę i Anastazyę Moraczewskie. Kosiński był w parze z Emą Węgierską, po kuligu oświadczył się, był z wielką radością przyjęty i w kilka miesięcy później (1841) ożenił się.

Młodzież polska na uniwersytetach po r. 1831.

Po nieszczęśliwem zakończeniu powstania listopadowego młodzież polska z W. Księstwa Poznańskiego gorliwie zabrała się do nauki. Wielu z tych, którzy dopiero za wolność w szeregach narodowych krew przelewali, udało się na uniwersytet wrocławski, gdzie, pracując na przyszły chleb, żywo zajmowali się sprawą narodową.
Był wtenczas w Wrocławiu profesorem fizyologii Purkyne, jeden z pierwszych Czechów, w których obudziła się świadomość narodowa, przyjaciel Szaforzyka, Hanki i Kollara. Stykając się z młodzieżą polską, zwracał jej uwagę na wspólność słowiańską. Pod jego to wpływem zrodziła się wśród młodzieży naszej myśl założenia kółka, któregoby członkowie trudnili się literaturą, dziejami i prawem ludów słowiańskich.[71]
Pierwsi, którzy się do tej myśli zapisali byli Marcin Pągowski, ks. Kaliski, Grabowski, Szembek i Surowiecki, wykonał ją zaś Teofil Matecki, wówczas uczeń medycyny, a były żołnierz z r. 1831.
Uzyskawszy przyrzeczenie pomocy od Purkynego, przesłał Matecki dnia 3 maja 1836 r. rektorowi uniwersytetu podanie o pozwolenie założenia Towarzystwa literacko-słowiańskiego, na które dnia 17 czerwca przychylną odebrał odpowiedź.
Natychmiast więc zajął się zorganizowaniem Towarzystwa, do którego zapisało się z początku 20 akademików. Byli to: Teofil Matecki, senior 1836—1837, Neumann, Bogusław Palicki, były żołnierz 4 pułku piechoty, ozdobiony dnia 15 września 1831 r. krzyżem srebrnym, Gustaw Mayer, Feliks Niemojowski, Kapuściński, Józefat Tarnowski, Jan Alojzy Wicherkiewicz, Michał Pokorny, Michał Sokolnicki, Magdziński, Edmund Cielecki, Konstanty Tabernacki, Wiktoryn Kramarkiewicz, Stanisław Niedźwiedziński, Adam Karwowski, były podchorąży 14 pułku piechoty z r. 1831, Piotr Dahlmann, Michał Nieszczewski, Franciszek Groszek i Franciszek Grześka, a w tymże samym roku przystąpiło jeszcze trzech: Bniński, Jabłkowski i Kotecki.
Prezesem Towarzystwa obrano profesora Purkynego, który odtąd do r. 1850 gorliwie się niem zajmował; w jego też mieszkaniu odbywały się posiedzenia.
Towarzystwo literacko-słowiańskie istniało ku wielkiemu moralnemu i naukowemu pożytkowi młodzieży naszej w Wrocławiu lat 50. Dnia 3 lipca 1886 r. na mocy rozkazu ministeryalnego rozwiązane zostało.
Tak samo jak w Wrocławiu pojmowała swe obowiązku młodzież polska w Berlinie, gdzie równocześnie zwiedzali uniwersytet Wojciech Cybulski, Maryan Cybulski, Hipolit Cegielski, Jan Rymarkiewicz, Ignacy hr. Bniński, Franciszek Żółtowski, Władysław hr. Łącki, Antoni Szymański, Maksymilian Kolanowski, Kajetan Morawski, Hipolit Buchowski, Leon Szuman, Konstanty Grabowski, Nepomucen Sadowski, Marceli Motty i inni.
„Nie było tygodnia — pisze Marceli Motty[72] — żeby się, szczególnie podczas długich wieczorów zimowych, nie zeszło kilku lub kilkunastu studyozów polskich, bliższą znajomością połączonych, do pierwszego lepszego na herbatkę z sucharkami, bo piwa nikt nie pił, a na wino nie starczyłyby fundusze, i wtedy wrzały dysputy, w których przedmioty były najrozmaitsze: filozofia, historya polska, literatura lub bieżąca polityka. Późno w noc trwały nieraz takie ustne szermierki najrozmaitszych zdań i wyobrażeń z niemałym pożytkiem dla umysłowego rozwoju walczących. Do gorliwych dysputatorów należeli: Wojciech Cybulski, Jan Rymarkiewicz, bracia Kurcowie z Warszawy, Maksymilian Szymański, Leon Szuman, Nepomucen Sadowski, czasem Maksymilian Kolanowski. Cegielski był między nimi jednym z najzapamiętalszych, a ponieważ odznaczał się logicznością i jasnością w obronie swych opinii, przytem rozporządzał niemałym zasobem pozytywnych wiadomości, zjednał sobie wkrótce między kolegami powszechne uznanie i pewien wpływ moralny.”
Polacy z Wrocławia przenosili się na dokończenie studyów do Berlina.
Kiedy nadszedł rok 1848, złożyło z samego uniwersytetu berlińskiego 24 Polaków z W. Księstwa Poznańskiego egzamin auskultatorski.
Młodzież akademicka z owych czasów stała się z czasem chlubą społeczeństwa.

Kronika żałobna.

Dnia 15 maja 1840 r. zmarł w Rudkach generał Emilian Węgierski, kawaler krzyża polskiego i legii honorowej. Jako dawny podpułkownik wstąpił w szeregi narodowe 1 lutego 1831 r. i umieszczony został w sztabie 4 dywizyi piechoty. Po bitwie pod Grochowem dowodził 8 pułkiem piechoty liniowej, którego dowódcą był na początku wojny Skrzynecki. Dnia 8 maja został generałem brygady.[73] Po skończonej wojnie osiadł w Rudkach, które po stryju, szambelanie Cieleckim, odziedziczyła żona generała, Teodora z Cieleckich. Dom generałostwa był otwarty dla wszystkich, a czułe serca obojga umiały cieszyć i koić rany wypartych z kraju własnego wygnańców.
Na cmentarzy dawnym przy kościele w Ostrorogu stoi pomnik z płyt spiżowych, spoczywający na trzech stopniach kamiennych. Na wierzchniej płycie umieszczony jest hełm z pióropuszem, pod nim miecz z wieńcem laurowym, wszystko ze spiżu. Na zachodniej stronie taki napis:

EMILIANOWI WĘGIERSKIEMU
Jenerałowi Woysk Polskich,
Na północnej: Żołnierze Żołnierzowi
  Obywatele Obywatelowi
  Ten pomnik położyli.
Na południowej Żył lat 54.
  Umarł dnia 15 Maja 1840.
Na wschodniej: Orzeł polski z koroną szlachecką.

Obok znajduje się zwykły grób z tablicą żelazną z dwoma prętami w ziemię wpuszczonymi, a na niej napis:

Śp. TEODORA Z CIELECKICH

JENERAŁOWA WĘGIERSKA

ur. w roku 1796, um. 19 Września 1870.











  1. Byli to synowie Piotra i Joanny z Kierskich. Joanna umarła, mając lat 71, w Poznaniu 3 listopada 1848. Liber Mortuorum kościoła św. Marcina.
  2. Pamiętniki. I, 242.
  3. Wodzicka z Potockich Teresa, Eliza Radziwiłłówna z Wilhelm I. Kraków 1896.
  4. v. Flottwell. Denkschrift über die Verwaltung des Grossherzogtums Posen. Strassburg 1841.
  5. Zapisem w Liber Mortuorum kościoła św. Marcina w Poznaniu.
  6. Ludwik Tatzler, ur. 18 lutego 1763 r. w Powidzku pod Stamburkiem na Śląsku z ojca urzędnika księcia Hatzfelda, po pobycie w konwikcie OO. Jezuitów w Wrocławiu, przeniósł się do Wielkopolski i od r. 1779—1792 służył w wojsku polskim, w końcu jako furyer sztabowy w pułku Potockiego. Wtenczas to pisał się Tacler. Jako podoficer ćwiczył w obrotach wojskowych młodzież polską szkół poznańskich. Za Prus Południowych był inspektorem policyjnym w Poznaniu, za Księstwa Warszawskiego dyrektorem policyi i wiceprezydentem, po utworzeniu Wielkiego Księstwa Poznańskiego rajcą miejskim, a od r. 1825 pierwszym burmistrzem. Mówił po polsku jak Polak. Był to człowiek pilny, gorliwy, powszechnie lubiany. Kronthal A. Ludwig Tatzler. Posener Zeitung 1913, nr. 41.
  7. Samter J. dr. Zur Geschichte der Choleraepidemien in der Stadt Posen. Zeitschrift der historischen Gesellschaft für die Provinz Posen. II, 287.
  8. Zapisek w Liber Mortuorum kościoła św. Marcina w Poznaniu. Pomiędzy innymi umarła na cholerę 6 sierpnia 1831 Elżbieta z Chmielewskich Korsakowa, mając lat 50. Mąż jej Leonard Korsak, major wojsk polskich, umarł w Poznaniu 1 marca 1847, mając lat 73. Pozostawił córkę Helenę, niezamężną. Liber Mortuorum kościoła św. Marcina w Poznaniu.
  9. Pamiętniki. T. I, zeszyt II, 259.
  10. Żychliński L. Historya sejmów. I, 135.
  11. Z papierów Pantaleona Szumana, będących własnością p. Jana Szumana z Poznania.
  12. Listy Pantaleona Szumana do ministra Brenna w archiwum p. Jana Szumana z Poznania.
  13. Odprawa sejmowa na 3 sejm prowincyonalny.
  14. Kalinka, Jenerał Dezydery Chłapowski. Poznań 1885, str. 153.
  15. Żychliński L. Sejmy. I, 209.
  16. Manfred Laubert. Die geschichtliche Entwickelung des Posener Distriktskommissariats. Zeitschrift der historischen Gesellschaft für die Provinz Posen. 1912.
  17. Der Generalstabs-Major von Voigts-Rhetz über den polnischen Aufstand im Jahre 1848, beleuchtet von Gustaw Senst.
  18. Pisma ks. Jana Koźmiana. Poznań 1881. I, 24.
  19. Karwowski St. Komandorya i kościół św. Jana Jerozolimskiego w Poznaniu. Poznań 1910.
  20. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego. R. 1839.
  21. Laubert M. Ein Kolonisationsprojekt Flottwells. Historische Monatsblätter VI, 7.
  22. Teodor Dembiński, ur. 1 listopada 1787 r. z Wojciecha, dziedzica Kuchar, i Anny z Dombrowskich, wychowany w kadetach majorów Chełmnie (1798 — 1802), później w Berlinie (do r. 1804), walczył w wojsku pruskiem w r. 1803 w wielu bitwach. Pod Schwartau pchnięty w brzuch bagnetem, przeleżał czas niejakiś w lazarecie w Schwartau, po wyleczeniu zaś posłany został do Grudziądza. Wystąpiwszy z wojska pruskiego po utworzeniu Księstwa Warszawskiego, pracował w Komisyi skarbowej w Bydgoszczy, po utworzeniu zaś W. Księstwa Poznańskiego był radcą ziemiańskim powiatu wągrowieckiego do r. 1834. Umarł 1866 r. (Z papierów wnuka jego, p. radcy dr. Tadeusza Dembińskiego z Poznania.
  23. Motty M. Przechadzki. III, 59—69.
  24. Z papierów Pantaleona Szumana.
  25. Motty M. Przechadzki. IV, 214.
  26. Archiwum familijne p. radcy Franciszka Chłapowskiego z Poznania.
  27. Archiwum p. dr. Tadeusza Dembińskiego z Poznania.
  28. Gimnazyum poznańskie było dalszym ciągiem szkoły narodowej, w którą Komisya Edukacyjna zamieniła szkołę Lubrańskich, a którą z wyspy tumskiej przeniosła do gmachu pojezuickiego. Za czasów Prus Południowych szkoła ta zamienioną została 1804 r. na gimnazyum. Dyrektorem mianowano E. W. A. Wolframa, z dawnych zaś profesorów zatrzymano Chodackiego, Krzeskiego, Kellera i Sermoneta, jako nowych zaś ustanowiono dr. Kaulfussa, Frosta, dr. Lepsa, Hankego, dr. Brohmsa, Perdischa (nauczyciela rysunków) i Rimaya. Za czasów Księstwa Warszawskiego (1807 — 1815) niewiele się zmieniło w tem gimnazyum, zaprowadzono tylko język polski jako wykładowy i rozszerzono zakres matematyki i nauk przyrodniczych. Gimnazyum miało nauczycieli i uczniów wyznania katolickiego i ewangielickiego.
  29. Michał Sztoc był dyrektorem gimnazyum poznańskiego od r. 1825 do r. 1842, a pracował przy niem już od r. 1808. Wykładał tylko historyę, ale wielkim historykiem nie był. W duszy był Polakiem, ale uchodził za dobrego Prusaka. Ożenił się z Niemką i dzieci po niemiecku wychował. Kupiwszy sobie wioskę pomiędzy Poznaniem a Czempiniem, tam życia dokonał. Motty M. Przechadzki po mieście. III, 106 i n.
  30. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego. R. 1836, nr. 302.
  31. Mowa Andrzeja Niegolewskiego na 5 sejmie prowincyonalnym.
  32. Dziennik urzędowy z r. 1833. Półrocze II.
  33. Żychliński. Sejmy, II, 62—63.
  34. Na epoletach mundurów stanowych był na mocy rozporządzenia z dnia 31 maja 1818 r. orzeł czarny z białym na piersiach. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego. R. 1818.
  35. Historische Monatsblätter. VI, 74.
  36. L. Żychliński. Sejmy, I, 154 i n.
  37. Motty M. Przechadzki, IV, 48—51.
  38. Dziennik Poznański. R. 1861, nr 79. Brat Józefa Kurcewskiego był sędzią przy trybunale poznańskim. Syn jego piętnastoletni umarł w szkołach, z czterech zaś córek, słynnych z piękności i ogłady towarzyskiej, dwie starsze wyszły za Niemców, trzecia schroniła się do klasztoru, a czwarta w młodym wieku umarła nagle na cholerę. Motty M. Przechadzki, II, 54.
  39. Z papierów familijnych po Stanisławie Sczanieckim, własności p. Michała Sczanieckiego z Nawry.
  40. Żychliński L. Historya sejmów, I, 54 i n.
  41. Żychliński L. Historya sejmów, I, 183.
  42. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego.
  43. Odezwa polskich deputowanych na sejmie prowincyonalnym z roku 1837.
  44. Żychliński L. Sejmy, I, 197 i n.
  45. Motty M. Przechadzki, I, 51.
  46. Piękny klasztor OO. Dominikanów, jeden z najstarszych w kraju, rozebrano 1865 r.
  47. Laubert M. Bettelmönche in der Provinz Posen. Historische Monatsblätter, XVI, nr. 3.
  48. Posener Zeitung. R. 1835, nr. 163.
  49. Promemoria w sprawie nadwyrężenia praw kościoła katolickiego od czasu królewsko-pruskiego zaboru. Poznań 1848. Nakładem i czcionkami Kamieńskiego.
  50. Klasztor w Gołańczy rozpoczął budować Olbracht Jan Smogulecki, starosta nakielski, dziedzic Gołańczy, przed r. 1652, ukończył zaś budowę syn jego Marcin, który OO. Bernardynom 15,000 zł. wyznaczył, a żona jego, Katarzyna z Rozdrażewa, przydała 5,000 zł. Dziennik Poznański, 1868, nr. 65. Zamek w Gołańczy zburzyli Szwedzi 1656 r.
  51. Kuryer Poznański. R. 1887, nr. 158. Artykuł „Przed półwiekiem”
  52. Okólnik arcybiskupa Dunina do duchowieństwa. Poznań, 30go stycznia 1838 r.
  53. Samter J. dr. Zur Geschichte der Choleraepidemien itd., II, 288.
  54. Motty M. Przechadzki, III, 51.
  55. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego. R. 1837, nr. 70.
  56. Tamże. R. 1838, nr. 42.
  57. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego. R. 1839.
  58. Gazeta W. Księstwa Poznańskiego, wyd. niemieckie. R. 1838, nr. 97.
  59. Laubert M. Eine Korrespondenz zur Judenfrage in der Provinz Posen. (1819). Hist. Monatsblätter, II 125.
  60. Meyer Chr. Dr. Geschichte des Landes Posen. 373—376.
  61. Wspomnienia podchorążego. Lwów.
  62. Anna z Mielżyńskich, córka Józefa hr. Mielżyńskiego, starosty klonowskiego i Franciszki z Niemojowskich, wyszła najprzód za Bonawenturę Gajewskiego, a po rozwodzie z nim za pułkownika Stanisława Mycielskiego, dziedzica Szamotuł i Kobylepola. W r. 1831 straciła syna z pierwszego małżeństwa Józefa Gajewskiego w bitwie pod Grochowem i syna z drugiego małżeństwa Ludwika Mycielskiego w tejże bitwie, a pod Rajgrodem syna Franciszka Mycielskiego, majora. Przeżyły ją córka Antonina z Gajewskich Krzyżanowska i dzieci z drugiego małżeństwa: generał Michał i Józef Mycielscy, oraz Konstancya z Mycielskich Brezina. Liber Mortuorum kościoła św. Marcina.
  63. Liber Mortuorum kościoła św. Marcina.
  64. Motty. Przechadzki po mieście, III, 241.
  65. Brat Grolmana był prezydentem kamergerychtu, zięciem hr. Stosch, dziewierzem radca rejencyjny Minutoli, siostrzeńcem porucznik Garnier. Gazeta W. Ks. Pozn. R. 1843, nr. 220.
  66. Gazeta Polska, r. 1848, nr. 126.
  67. Tamże.
  68. Konrady. Leben und Wirken Karls Grolman, des Generals der Infanterie. Berlin 1890.
  69. Motty M. Przechadzki po mieście. I, 127.
  70. Udzielony łaskawie przez p. mecenasa Karpińskiego z Gniezna.
  71. Pamiętnik Towarzystwa literacko słowiańskiego. Wrocław 1886.
  72. Przechadzki. II, 184. III, 15, 121.
  73. Tarnowski St. Księga Pamiątkowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Karwowski.