Przechadzki po mieście (Poznaniu), część III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marceli Motty
Tytuł Przechadzki po mieście (Poznaniu), część III
Wydawca Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PRZECHADZKI
PO MIEŚCIE
(POZNANIU)
-------------
CZĘŚĆ III.
vvvvv
ODBITKA Z DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO.
-------------
POZNAŃ.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO.
1889.





Dotrzymuję słowa, panie Ludwiku! Jaskółki już dawno wróciły i świegocą mi koło okien, niepotrzebujem futer ni płaszczy, nogi na bruku nie marzną, a przy cieplejszych powiewach klasycznych Fawoniuszów mogę ci znów prawić dłuższe monologi, nie narażając się na rurki i zwierciadła naszych poznańskich Makenziów. Z tego, że mnie sam na ulicę wywiodłeś, wnoszę, iż ci się jeszcze nie sprzykrzyło słuchać starych dziejów, jakkolwiek ni wymową, ni dokładnością nie grzeszę; ja ci też chętnie służę, bo to przecież starzy po większej części przeszłością żyją.
Otóż jesteśmy znów na Teatralnym placu, dokąd wróciliśmy poprzednio z początkiem przeszłéj zimy. Opowiedziałem ci prawie wszystko, co mi tu w tych stronach z lat dawniejszych przyszło na pamięć; więcéj z mego mózgu, w którym się już niejedno zatarło, wycisnąć nie zdołam, przejdziem więc teraz do starych części miasta, gdzie mi się zapewne o miejscach i ludziach niejedno przypomni, o czem nie wiesz i o czem tylko siwe i łyse jak ja, a tak już nieliczne odpadki ubiegłych czasów mogą cię oświecić.
Puśćmy się najbliższą tutaj drogą, Wielką Rycerską ulicą, na Śto Marcińską. Panie Ludwiku, ten Śty Marcin, teraz niemal główna ulica w Poznaniu, imponująca, że się tak wyrażę, wjeżdżającemu bramą do miasta swoim długim szeregiem trzypiętrowych kamienic, czemże on był przed piędziesięciu kilku laty, kiedy jeszcze do szkół chodziłem! Było to przedmieście, mniéj więcéj jak obecnie Zawady, miejscami nawet nie tak pozorne. Idąc z dołu, z teraźniejszego Placu Piotrowego, widziałeś zaraz po lewéj stronie stojącą na rogu Wiedeńską oberżę, któréj miejsce zajmuje teraz ta ogromna kamienica po siedemdziesiątym roku przez doktora Koszutskiego wybudowana, za nią dwie czy trzy niskie chałupy z oknami niemal do ziemi dochodzącemi, a daléj ów dom Kramarkiewiczów, który się w niczem nie zmienił i wtenczas do najokazalszych świętomarcińskich budynków należał. Naprzeciwko, po prawéj stronie, stał najpierw długi, niepozorny, zawsze żółto pomalowany domek Fontowiczów, mieszczący skromną oberżę pod Białym koniem, o któréj ci już podczas jednej z poprzednich przechadzek mówiłem, za nim parę okazów takiéj samej patryarchalnej architektury, a wreszcie dość duża, murowana, jednopiętrowa kamienica, tworząca róg Wilhelmowskiej, naprzeciwko drukarni Deckera. Przeszłego lata była ona jeszcze o pierwotnym kształcie, jak ją za pierwszych pruskich czasów wystawiono; widzisz, że teraz ją przebudowywują zupełnie, snać aby trzypiętrowym sąsiadom nie miała czego zazdrościć. Przykro mi, że zmieniła starą postać, która nieraz, gdy koło niej przechodziłem, przypominała mi ważną li tylko dla méj lichéj osobistości historyczną okoliczność, albowiem w tej kamienicy na dole mieszkała kiedyś moja babka i tam się odbyło wesele moich rodziców, bez czego prawdopodobnie nie byłoby przyszło, po latach siedmdziesięciu dwóch, do teraźniejszych naszych przechadzek. Niemal pół wieku później wchodziłem nieraz do tego domu, odwiedzając jednego z bardzo dobrych znajomych, który tu przez czas niejaki mieszkał, dopóki się, nie ożenił, a o którym już wszyscy zapomnieli. Był to Julian Zaborowski. Z jakich on tam Zaborowskich pochodził, tego niewiem, chociaż i ojca jego, pana Antoniego, znałem, chudego, niskiego, ruchawego staruszka, z wielkiemi jasnemi oczyma, w czamarze i konfederatce, którego się często w mieście spotykało. Ojciec ten dobrze mienny, chodząc dzierżawami, mógł z początku dzieci przyzwoicie wychowywać; wysłał więc syna swego najpierw do gimnazyum w Oleśnicy, a po kilku latach do Poznania. Julian doszedł do prymy gimnazyalnéj u Św. Magdaleny, ale egzamin złożył w Wrocławiu, zdaje mi się, czterdziestego piątego roku. Słuchał potem rok w Wrocławiu i cztery lata w Berlinie głównie nauk przyrodzonych, a przytem filozofii i matematyki, ale nie poszło mu gładko na uniwersytecie, bo musiał się parać ciągle tak z biedą jako i ze zdrowiem. Było ono bardzo liche od lat dziecinnych, ponieważ w dziedzictwie po matce, która go rychło odumarła, miał już zaród płucowéj choroby. Całe tygodnie i miesiące nieraz kwiękał i nauki przerywać musiał, bo, prócz słabych piersi, nadzwyczaj skrofuliczne usposobienie organizmu, okazujące się w wybladłéj twarzy i nienormalnym kształcie palcy, dręczyło go przez całe życie. Niedość na tem; otóż późniéj ojciec jego stracił wszystko co miał i przyczepiwszy się gdzieś jako rządzca, ledwo sam mógł wyżyć. Musiał więc Julian radzić o sobie. Zrazu wspierał go trochę pan Tytus Działyński, ale wsparcie to niedługo trwało i trzeba było własną pracą i zabiegliwością, tracąc nie mało czasu na guwernerce, łatać mozolne życie. Powiadali mi późniéj jego koledzy uniwersyteccy, że nieraz zimą, nie wychodząc z domu, żywił się ciepłem mlekiem i chlebem i ogrzewał swój pokój otwierając drzwi do obok mieszkającego przyjaciela. Mimo to jednak wytrwałością i wspartym niemałą zdolnością zapałem do nauki pokonał wszystkie przeszkody. Jak niejeden z młodzieży naszéj, kształcącéj się owemi laty w Berlinie, poświęcał dość dużo czasu filozofii heglowskiéj, która swoim idealizmem tak silnie wpływała na wraźliwe umysły polskie; odznaczał się pod tym względem w dysputatoryach, gdzie nieraz profesor Michelet oddawał publiczne pochwały jego gruntowności w pojmowaniu i biegłości w rozbieraniu przedmiotów filozoficznych. Nie wyszło to ani jemu, ani innym na szkodę, unosiło bowiem myśl w wyższe sfery, uszlachetniało ją poniekąd i chroniło od grubego materyalizmu. — W końcu piędziesiątego pierwszego roku złożył wreszcie egzamin na nauczyciela klas wyższych i przybył z wybornem świadectwem do Poznania, gdzie przy gimnazyum St. Magdaleny ukończywszy rok próby, wysłany został na stałą posadę do gimnazyum bydgoskiego, zkąd, głównie za pośrednictwem Cegielskiego, powołano go do nowo założonéj szkoły realnéj w Poznaniu. Tam wykładał matematykę i nauki przyrodzone i pozyskał sobie, od samego początku, szacunek współkolegów, nie tylko spokojnem, poważnem i przyjacielskiem usposobieniem, lecz i gruntownem wykształceniem naukowem. Mimo szwankującego częstokroć zdrowia, nie poprzestał na obowiązkach urzędowych, które dość mozolne były; ile mu czasu zbywało, poświęcał go usilnéj pracy prywatnéj, aby wydążyć za postępem nauki, oraz pożytkowi szerszéj publiczności. Odbywały się wtenczas dość często prelekcye, które teraz wyszły już tutaj z mody; dr. Józef Szafarkiewicz i Zaborowski czynny w nich mieli udział jako przedstawiciele nauk przyrodzonych. Pamiętam, że z przyjemnością słuchano, w polskich i niemieckich towarzystwach, wykładów Zaborowskiego, które się odznaczały jasnością, zajmującem przedstawieniem szczegółów i filozoficznem cieniowaniem całości. Prócz tego, dla dobra ogółu, odważył się pan Julian na trudne przedsięwzięcie, to jest na założenie pierwszego u nas pisma peryodycznego, którego zadaniem być miało zaznajomienie naszéj publiczności polskiéj ze stanem obecnym i codziennemi niemal postępami wiadomości, badań i wynalazków tyczących się natury i przemysłu, które w naszych czasach tak olbrzymi wpływ na życie ludzkości wywierają. Nie mało, panie Ludwiku, trzeba było starań i mozołu, aby przezwyciężyć wszelkie trudności i usunąć przeszkody, pozyskać współpracowników, znaleść nakładowe fundusze, zabezpieczyć sobie wystarczające koło czytelników, zwłaszcza iż chętnych do zajmowania się tego rodzaju przedmiotami było i jest u nas bardzo nie wielu. Przeprowadził jednak Zaborowski co chciał i w końcu grudnia piędziesiątego szóstego roku pojawił się pierwszy numer Przyrody i Przemysłu. Pismo to tygodniowe wychodziło dłużéj niż półtrzecia roku pod redakcyą Zaborowskiego i rozwijało się pomyślnie aż do końca jego życia. Jeśli je znajdziesz gdzie w jakiéj bibliotece, panie Ludwiku, przekonasz się sam o jego wartości.
Mnóstwo tam było artykułów częścią zajmujących, częścią naukowo ważnych, niektóre z nich nawet znakomite; trzymało ono czytelników, że tak powiem, au courant tego, co się w dziedzinie nauk przyrodzonych i przemysłowych działo i pisało po świecie. Na współpracownikach całkiem zadaniu odpowiednich nie zbywało; znajdziesz między nimi znane nazwiska, pisywali bowiem do „Przyrody“ z zamiejscowych: Lelewel, Dietel, Majer, Wodzicki, Baranowski, Gluziński, Jastrzębowski, Zeiszner i t. d., z tutejszych zaś: Cegielski, Matecki, Szenic, Maks Studniarski, Szafarkiewicz, Rose, Sypniewski i kilku innych. Zaborowski nie tylko załatwiał sam niemałą robotę, któréj wymagały rozległa korespondencya, przeglądanie nadsyłek, układanie numerów, poprawka drukarska, lecz nadto zdawał po większéj części sprawę z dzieł wychodzących i napisał blisko piędziesiąt obszernych artykułów oryginalnych. Nie dość mu jednak było na tem; znalazł jeszcze czas do ułożenia i wydania kilku książek dla użytku szkólnéj młodzieży przeznaczonych, z których ci wymienię tylko: Początki planimetryi, Teorya linii równoległych, Rachunki praktyczne i łacińską rozprawę: De triplici in materia cohaerendi statu, a po jego śmierci znaleziono kilka innych rzeczy mniéj więcéj do druku gotowych. Wszystkiego tego dokonał w pięciu latach niespełna, możesz sobie więc wystawić, panie Ludwiku, jak silny i wytrwały duch ożywiał to wątłe ciało, z którego dolegliwościami wśród ustawicznéj pracy ciągle walczyć musiał. Wszakże te pięć lat były najlepszemi w życiu Zaborowskiego; pozbył się kłopotów materyalnych, miał podostatkiem zatrudnienia jakiego pragnął, pracował dla swoich, cieszył się ich życzliwością i szacunkiem powszechnym; każdy bowiem cichego, skromnego i szlachetnie usposobionego Juliana, poznawszy go bliżéj, szczerze polubić musiał. Na domiar pomyślności, znalazł wreszcie to, za czem od dawna tęsknił, wesele i ozdobę domowego zacisza. Idąc jedynie za popędem serca, ożenił się z sierotą bez ojca i matki, mającą tylko młodość i piękną twarzyczkę w posagu, córką owego kapitana Agard, o którym ci dawniéj wspomniałem. Zaborowski, jak widzieliśmy wtenczas wszyscy jego bliżsi znajomi, zdawał się być u celu swych życzeń i pragnąć tylko, by tak dłużéj było, ale fatum nieubłagane szarpie bez litości nadzieje i obrachunki ludzkie. Szczęście jego ledwo trzy, czy cztery miesiące trwało. Szóstego Października piędziesiątego ósmego roku, przed południem pracował jak zwykle i układał czterdziesty numer „Przyrody“; wieczorem wyszedł do miasta. ponieważ długo nie wracał, otworzyła niespokojnie wyczekująca go żona okno na ulicę, bo zgiełk był jakiś przed domem. Ujrzała coś leżącego na ziemi i sporo ludzi naokół. Myślała, że jakiś pijany, ale niebawem wniesiono jéj nieżywego męża do pokoju. Jak czasem u suchotników bywa, krew gwałtownie rzuciła mu się gardłem i skonał dochodząc do drzwi domu. Możesz sobie wystawić, panie Ludwiku, rozpacz żony i przerażenie wszystkich, którzy z tym zacnym człowiekiem w bliższych byli stosunkach. Umarł mając niespełna lat trzydzieści cztery, kilka miesięcy przed kolegą swoim Köhlerem. Redakcyi „Przyrody“ po nim podjął się Felicyan Sypniewski, lecz pismo to ustało z końcem roku.
Przejdźmy teraz na drugą stroną ulicy, panie Ludwiku; jak ci mówiłem, za Hotelem wiedeńskim i kilku z gliny zlepionemi domkami stała na rogu teraz tak zwanéj Wysokiéj uliczki taż sama kamieniczka, która, chociaż już czwartą mieści generacyę, w niczem pozoru swego, od wieku prawie, nie zmieniła. Wystawił ją, ile mi wiadomo, Francuz Sermonet, emigrant z czasów pierwszéj rewolucyi, osiadłszy tutaj w Poznaniu i ożeniwszy się z Polką. Osoby jego nie pamiętam, tylko pastelowy portret, który zapewne jeszcze w pokoju wnuka wisi, ale wiem, że znał dobrze swój język i lubił się zajmować historyą naturalną. Odziedziczył po nim tę posiadłość mąż jego jedynaczki córki, pan Hipolit Kramarkiewicz. Nieraz mi się, panie Ludwiku, gdy przechodzę tędy i rzucę okiem na sień otwartą, przypomni postać tego weterana z czasów polskiéj jeszcze administracyi. Wysokiego wzrostu, pogodnéj i poważnéj twarzy, trzymającego się zawsze prosto i witającego znajomych miłym i przyjacielskim uśmiechem. Spokój i rozwagę okazywał nie tylko w postawie, ruchach i rozmowie, kierowały one całem jego życiem, które, nie wychodząc niemal z Poznania, normalnie przepędził. Odbywszy nauki swoje w tutejszem lyceum, w początkach Księstwa warszawskiego, ledwo osiemnastoletni młodzieniec zaciągnął się do administracyi departamentu poznańskiego i pracując w biurach prefektury, pod ówczesnym prefektem Józefem Ponińskim, doszedł do stanowiska dyrektora kancelaryi i szefa wydziału, na którem go okupacya pruska zastała. Z wielu innymi wtenczas (przypominam sobie z nich tylko Plichtę, Salkowskiego, Rymarkiewicza, Kałubę, Sommera) pozostawiono Kramarkiewicza w urzędzie, jako sekretarza rejencyjnego, a dwadzieścia pięć lat późniéj odznaczono tytułem radzcy. Na tem stanowisku doczekał się rocznicy piędziesięcioletniéj służby, po któréj jeszcze przeszło cztery lata pracując, zapragnął wreszcie spoczynku i jako emeryt w zaciszu domowem spędziwszy ostatni czas życia, siedemdziesiątego roku pożegnał się z tym światem. Był to, panie Ludwiku, ostatni Polak, który tam w biurach rejencyjnych zajmował znaczniejszy urząd; teraz Stanleya w Afryce prędzejbyś znalazł, niż jakiego z naszych w owym gmachu pojezuickim; a jeśli się między pisarkami lub woźnymi zabłąkała jaka istota słowiańska, to z pewnością germańskim pokostem tak pomalowana, że jéj pochodzenia nikt już nie rozpozna. Żył radzca Kramarkiewicz w przykładnem stadle z żoną, chociaż podobieństwa między nimi nie było, bo pani, niskiéj postaci, żywa i ruchawa, trochę wybuchowego usposobienia, zachowała niemało krwi francuzkiéj po ojcu odziedziczonéj. Oboje, przestając wytrwale na skromnym, oszczędnym i samotnym niemal bycie w kółku domowem, mieli na myśli przedewszystkiem zabezpieczenie przyszłości dość licznéj dziatwy; wszakże los nie poskąpił im ciężkich ciosów, które w późniejszych latach zatruły spokojny ich żywot. — Z czterech bowiem córek trzy im w kwiecie wieku pomarły; najmłodsza z nich w pierwszym czasie swego małżeństwa. O synu zaś, do którego to gniazdo rodzicielskie dziś jeszcze należy, nic ci nie powiem, bo żyje jeszcze i zna go cały Poznań. Ileż ja to razy, panie Ludwiku, bywałem w tym domu przed pół wiekiem przeszło, za dni szczęśliwych pierwszéj młodości, zadowolonéj z siebie i z świata! Jest tam na drugiem piętrze mała izdebka zaraz przy schodach, któréj okno wychodzi na ową Wysoką uliczkę; niejeden wieczór spędziliśmy tam wesoło z ówczesnym jéj mieszkańcem, we dwóch, we trzech, lub czterech, bo wiele więcéj zmieścić się nie mogło, gawędząc o profesorach, szczególnie o Wannowskim i Stocu, o kolegach, o białych i czarnych kuzyakach i o etcaetera, paląc rozkosznie z długich fajek „Drei König Knaster“, po dziewięć groszy paczka, albo „Cuba-Knaster“ i obserwując czasem strojącą się starą panią J., któréj okno było naprzeciw. Prócz gospodarza, pokoiku i mnie, wszyscy inni członkowie owego przyjacielskiego klubu już od dawna na polach elizejskich.
Pożegnamy teraz rezydencyę Kramarkiewiczów i pójdziemy daléj. Ten skromny domek na przeciwnym rogu Wysokiéj uliczki powstał także przed mojem urodzeniem i nie zmienił pierwotnego kształtu, a bezpośrednio za nim, aż pod sam kościół św.-Marciński, jeszcze przed trzydziestu paru laty wyglądało całkiem inaczéj. Stała tam najpierw chałupina o kilku okienkach, a za nią ciągnął się aż do samego kościoła płot z desek, chroniący od ulicy puste podwórze kościelne, w środku którego sterczała stara dzwonnica patryarchalnéj struktury. Miejsce owych starożytności zajmuje, jak widzisz, ogródek z posągiem Mickiewicza, oraz ta wielka kamienica, należąca obecnie do troskliwego i biegłego opiekuna ócz naszych, dr. Wicherkiewicza. Zaczęto ową kamienicę budować piędziesiątego siódmego czy ósmego roku, a żywot swój zawdzięcza ona budowniczemu Hebanowskiemu, który powziął myśl wystawienia jéj, ułożył plan i przeprowadził budowę, zawarłszy finansową spółkę z dr. Mateckim. Z początku mieszkali i gospodarzyli w niéj obadwaj; późniéj odprzedał Hebanowski swój udział wspólnikowi, który się jéj pozbył siedemdziesiątego czwartego roku. Rezydował tu zatem Teofil Matecki bez przerwy na dole, a ponieważ był jednym z wybitniejszych członków dawniejszego społeczeństwa naszego, oraz od wieków przyjacielem moim i opiekunem cielesnym, nie mogę minąć tego domu, w którego pokojach tyle miłych chwil przepędziłem, żeby ci nie wspomnieć o jego mieszkańcach. Chociaż Matecki znacznie był starszym odemnie, pamiętam go jednak jeszcze z czasów gimnazyalnych. Jako sekstaner i kwintaner niemal codzień w szkole lub w kościele patrzałem z uszanowaniem na dorosłego już prymanera, chociaż ledwo nazwisko jego znałem. Był on przecież wtedy homo sui juris i stał od dawna — jak to mówią na własnych nogach. Urodzony w Poznaniu z rodziców wcale nie zamożnych, od dziesiątego roku zaledwo się, z pomocą głównie matki, jak mi to sam kiedyś powiadał, przerąbać zdołał przez elementarną naukę i niższe klasy gimnazyalne; mimo gorliwéj chęci wykształcenia się i wydobycia nad poziom, byłby musiał książki porzucić, gdyby wcześnie, bo w tercyi, czy nawet już w kwarcie, nie był sam zaczął pracować na swoje utrzymanie, dając korepetycye ledwo półzłotkowe, po kilka godzin dziennie. Państwo Wołłowiczowie wzięli go do chłopców swoich i to wielką dla niego było pomocą; późniéj zaś dostał się do domu państwa Szumanów jako ochmistrz ich dwóch starszych synów, Leona i Idziego, a stosunek wzajemnego zaufania i poważania z tą rodziną miał wpływ stanowczy na dalsze koleje losu osiemnastoletniego wtenczas Teofila. Mimo straty czasu i mozołu, wynikających z pobocznego zatrudnienia, należał Matecki we wszystkich klasach do odznaczających się uczniów, dzięki wytrwałéj pracy i łatwości pojęcia; szczególnie celował w matematyce i był jednym z faworytów profesora Buchowskiego, którzy zawsze pierwsi przy tablicy dowodzić musieli. Ten pociąg do matematyki zachował przez całe życie, zajmował się nią dorywczo na uniwersytecie, a nawet, gdy już był od dawna lekarzem, zastałem go nieraz mordującego się nad równaniami i logarytmami, lub wykładającego trigonometryę chłopcom, których miał u siebie. Krótko przed swoim maturitatis prysnął na wojenkę, zaraz po owym pamiętnym listopadzie. Następnego roku zimą — pamiętam jak dzisiaj — zaszedłszy pewnego razu do pokoju Dezyderego i Edwarda Rożnowskich, dwóch braci stryjecznych, mieszkających razem, zastałem tam Mateckiego i wtedy się z nim poznałem. Opowiadał nam mnóstwo rzeczy o swojéj żołnierce i pokazywał krzyż srebrny, który dostał w ostatnich dniach września. Prochu nawąchał się nie mało; był pod Grochowem, Ostrołęką i w kilku innych mniejszych spotkaniach; całą kampanię odbył jako podoficer szóstéj kompanii lekkiéj kawaleryi.

Po tem pierwszem spotkaniu minęły lata, nim go znów ujrzałem; z tego jednak, co w późniejszym czasie przy danéj sposobności opowiadał, wiem, że odsiedziawszy w więzieniu trzymiesięczną karę za wojenne sprawy i uwolniwszy się od pruskiéj służby wojskowéj, zajął się niebawem zabezpieczeniem swéj przyszłości. W szkołach jeszcze będąc, myślał o zawodzie nauczycielskim i o dalszem kształceniu się w matematyce; skutkiem jednak zmienionych okoliczności, przewidując możebne przeszkody w stosunkach urzędowych, postanowił zostać lekarzem. Udał się więc do Wrocławia, mając w kieszeni pięćdziesiąt talarów, które mu dał ojczym na drogę; więcéj nic już z domu nie dostał i sam przez cały czas nauki radzić o sobie musiał. Wrocław był wtenczas jeszcze bardzo taniem miastem, szczególnie dla akademików; kolegia wiele mniéj kosztowały niż na innych uniwersytetach; za trzy, cztery talary miesięcznie dostać było można jaki taki pokoik, a studencki obiad za kilka trojaczków; przytem ściągali początkujących medycynerów do tego miasta dwaj znakomici profesorowie, anatom Otto i fizyolog Purkinje, Czech rodem i duchem. Matecki, znalazłszy gdzieś na poddaszu bardzo tanią izdebkę, pracował usilnie nad egzaminem dojrzałości, który po kilku miesięcach złożywszy, w początkach trzydziestego trzeciego roku rozpoczął studya medyczne. Robotę miał podwójną: kształcić się w obranym zawodzie i starać się o chleb powszedni, do czego zresztą już był przywykł. Korrekturą wychodzących książek polskich, którą mu księgarnia Korna powierzała, osobliwie zaś lekcyami udzielanemi gimnazyastom i sposobiącym się prywatnie do egzaminów, zarabiał na życie, zwłaszcza iż różnego rodzaju młodzieży polskiéj uczącéj się wtenczas w Wrocławiu nie brakło. Późniéj był mu wielką pomocą profesor Purkinje, który go bardzo polubił, powierzając mu opiekę i obsługę lekarską przesiadujących kródzéj lub dłużéj w Wrocławiu bogatych pacyentów; znalazł się też czasem fundusik od dobrodziejów z Księstwa, lub niespodziana jakaś sposobność zarobku, były i dni niemałéj biedy, dość że się pan Teofil, nakręciwszy się i napociwszy niemało, nie tylko przerąbał szczęśliwie przez cztery lata studyów, lecz w klinikach zyskał sobie powszechne uznanie profesorów i kolegów niezwykłem uzdolnieniem do diagnozy chorób. W końcu trzydziestego siódmego roku, napisawszy rozprawę: De ungue humano i odbywszy doktoryzacyę, udał się do Berlina, gdzie wtenczas jeszcze wszyscy egzamina na lekarzy praktycznych zdawać musieli. Zostały Mateckiemu owe lata wrocławskie w miłéj bardzo pamięci; mimo bowiem ciągłéj pracy i kłopotów uprzyjemniała mu wtedy żywot niejedna okoliczność, młodość przedewszystkiem i przyjaźń kolegów, między którymi wybitne zajmował miejsce. Była ich tam dość znaczna rzesza naokół niego, z Królestwa, z Krakowa, szczególnie dawniejszych gimnazyastów poznańskich i towarzyszów broni z powstania; wymienię ci tylko, panie Ludwiku, Gąsiorowskiego, Palickiego, Wicherkiewicza, Pokornego, Kapuścińskiego, Tabernackiego, Karwowskiego, których sam znałem; innych nazwisk już nie pamiętam. Wszystko to uczyło się w Wrocławiu z ochotą, a myśląc o przyszłym chlebie, nie zapomniało ani na chwilę o narodowéj sprawie, za którą, krótko przedtem, biło się z Moskalem. Profesor Purkinje, jeden z pierwszych przebudzonych Czechów, przyjaciel Szafarzyka, Hanki i Kollara, był w bliskich z polskimi studyozami stosunkach, zwracał ich uwagę na wspólność słowiańską, a nie szczędząc życzliwości chętnie przyjął opiekę nad towarzystwem, które wtenczas celem wspólnéj nauki założyli. To Słowiańskie Towarzystwo utrzymujące się przez lat piędziesiąt kilka z wielkim moralnym i naukowym pożytkiem dla młodzieży naszéj w Wrocławiu, zostało, jak wiesz, panie Ludwiku, niedawno temu rozkazem rządowym rozwiązane, nad czem rozwodzić ci się tutaj byłoby rzeczą zbyteczną. Jednym z pierwszych jego twórców był, trzydziestego trzeciego roku, Matecki, zajmował się niem gorliwie dopóki pozostawał w Wrocławiu, a za to w dziesięcioletnią rocznicę założenia zaszczyciło go Towarzystwo „zawdzięczające mu swój początek i pierwszy wzrost“, patentem na członka honorowego.
Do Berlina przybył, ile pamiętam, równocześnie z Palickim i Pokornym, z którymi razem odbywał stacye egzaminu rządowego, i wtedy, widując się dość często, poznaliśmy się bliżéj, a znajomość nasza i przyjaźń późniejsza, ani na chwilę nie zachmurzona, dotrwała aż do jego końca. Z początkiem wielkich feryi trzydziestego dziewiątego roku uprzątnął się był ze wszystkiem i miał wszelkie świadectwa w kieszeni pozwalające doktorom tępić ludzkość z urzędu. Nie zapomnę jego powrotu do Poznania; jechaliśmy razem; mnóstwo kolegów Polaków i Niemców zebrało się na dziedzińcu pocztowym, aby się z nim pożegnać; wesołości i okrzyków było zadość, a ponieważ w dyliżansie znalazło się, prócz nas, jeszcze trzech czy czterech innych studyozów z Księstwa, ubiegły nam dwadzieścia sześć godzin podróży tak szybko na pogadankach i żartach, iż z żalem niemal wysiedliśmy w Poznaniu z dusznéj i zadymionéj bryki.
Od téj chwili wstąpienia na bruk poznański zaczął się zawód lekarski Mateckiego w naszem mieście, gdzie od dawna osieść postanowił tak ze względów familijnych i towarzyskich, jako też spowodowany powrotem Marcinkowskiego. Wstąpił niebawem do jego sztabu. Gdybyś był, panie Ludwiku, w owych latach wszedł do Marcinkowskiego, między trzecią a piątą, byłbyś tam zastał w pierwszym pokoju mnóstwo rozmaitych pacyentów, w drugim zaś, około pana Karóla, wszystkich niemal młodych lekarzy polskich, początkujących, którzy prawie codzień przychodzili jemu dla pomocy, sobie dla nauki. Dokąd sam iść lub jechać nie mógł, wysełał którego z nich jako zastępcę i ułatwiał im tym sposobem nabycie praktyki. Matecki zyskał wkrótce zupełne jego zaufanie nie tylko w sprawach lekarskich, lecz był także jednym z tych, którzy się wspólnie z nim zajmowali sprawami publicznego dobra. Podzielając z początku zupełnie zasady i dążności Marcinkowskiego, z którym wtenczas i Libelt był w porozumieniu, pomagał mu gorliwie w założeniu Towarzystwa Naukowéj Pomocy, pisał, namawiał, jeździł w tym celu, a sprawa ta przez całe życie pozostała mu drogą, tem bardziéj, iż od pierwszéj chwili do Dyrekcyi należał i z krótką tylko przerwą był aż do śmierci czynnym jéj członkiem, obrabiając głównie, w ostatnich kilkunastu latach, powierzony sobie wydział stypendyatów słuchających medycyny.
Gdy w ostatnich dniach czterdziestego roku do Poznania wróciłem, zastałem Mateckiego, mieszkającego przy Wodnéj ulicy w domu wtenczas Łaszczewskich, nie tylko jako lekarza z dość znaczną praktyką, lecz i jako szczęśliwego małżonka. Ożenił się był kilka miesięcy pierwéj z panną Apolonią Szumanówną, młodszą siostrą pani Libeltowej. Była to dawna znajomość; widywał nieraz dwunastoletnią panienkę, gdy guwernerując jéj braciom, zwiedzał dom państwa Szumanów. Dorastała niemal w jego oczach, bo i późniéj, po kampanii, nie zerwał stosunków z jéj rodziną, a nie dziw, że ta nie wysoka i opiekła, lecz nader zwinna brunetka, z szarem, bystrem okiem, okrągłą, wesołą twarzą i miłym uśmiechem podbiła jego serce, zwłaszcza że z postacią pełną życia łączyły się w niéj wybitne przymioty duszy. — Pomyślnie i swobodnie minęły im pierwsze lata małżeństwa; były to zresztą lata, w których ucisk z góry znacznie zluźniał, a liczne jeszcze, na mieniu i duchu nie podupadłe społeczeństwo polskie rozbudziło się jakoś niezwykle umysłowo i towarzysko. W tym to czasie należał Matecki także do owych prelegentów w pałacu Działyńskich, o których ci dawniéj już wspomniałem i w ciągu czterdziestego pierwszego roku miewał regularne odczyty z dziedziny fizyki i chemii. W późniejszym czasie, ile razy, bądź na korzyść Naukowéj Pomocy, bądź w innym jakim dobroczynnym celu, odbywały się publiczne wykłady, nie odmawiał nigdy swego udziału; pamiętam nawet do dziś dnia jednę z astronomicznych jego prelekcyi na Bazarowéj sali, która nas wielu jasnem i popularnem przedstawieniem obranego przedmiotu bardzo zajęła.
Ale nadszedł rok czterdziesty szósty. Matecki dał się porwać także wirowi spiskowemu, którego jedną z głównych osi był szwagier jego Libelt; uczynił to jednak bardziéj z poczucia koleżeńskiéj solidarności, pociągnięty przykładem i namową przyjaciół, dawniejszych towarzyszów broni, aniżeli spowodowany przekonaniem. Pojmano go późniéj od innych, zdawało nam się nawet, że mu dadzą pokój. W owych kilku dniach niepewności parę razy się z nim widziałem i mówił mi, że od dawna podobny koniec sprawy téj przepowiadał, lecz cofnąć się nie mógł. Nie zapomniano jednak o nim; poznał się z Sonnenburgiem i Moabitem, zasiadł na ławie oskarżonych i, jak wszyscy inni, odzyskał wolność dopiero przez marcowe powstanie Berlińczyków czterdziestego ósmego roku. Niebawem wrócił do Poznania i do przerwanéj praktyki, lecz przez cały ten rok właściwie spokoju nie odzyskał. Krótko po powrocie wezwany został przez wydział wojenny komitetu narodowego, aby wypracował plan organizacyi sztabu lekarskiego i całéj służby lekarskiéj, obliczonéj na armię piędziesięcio-tysięczną. Było to jeszcze w owéj ułudnéj chwili, kiedy myślano, że razem z Niemcami przejdziemy granicę, aby tam wszystkich wezwać do wolności. Zajął się tem Matecki, lecz planu nie dokończył, bo w dni kilka wszystko się zmieniło; nie my bić zaczęliśmy, ale nas bito wszędzie. Mnóstwo rannych znalazło się w Miłosławiu, Wrześni, Książu, Śremie; Matecki był bezustannie na wózku i, jak można było najprędzéj, założył lazarety w dwóch ostatnich z wymienionych miasteczek i objął nad niemi dozór lekarski, podczas gdy gospodarstwem i pielęgnowaniem chorych zajmowały się: jego żona, panny Emilia Sczaniecka, Sabina Mlecka, Aniela Kolanowska, Bolewska, Zabłocka i pani Koszkowska. Zabrało mu to kilka miesięcy czasu i wystawiło go na niemałe straty materyalne, bo nie tylko przez cały czas dochodu z praktyki nie było, lecz przy lazaretach trzeba było żyć z własnéj kieszeni i nieraz dołożyć na potrzeby chorych. Roku sześćdziesiątego trzeciego powtórzyło się to dlań, chociaż w mniejszych rozmiarach, i wtedy także wielokrotnie jeździł nad granicę i leczył rannych, w znacznéj części bezpłatnie. Bezinteresowności był bowiem Matecki rzadkiéj; dopóki mu szło dobrze, niedbał czy ten lub ów pacyent zapłaci; nigdy się należytości swojéj nie dopominał i nie skarżył się przed innymi na niepłacących. Gdzie widział prawdziwą biedę, dawał z ochotą, a nieraz aż nadto hojnie; ztąd nie mało się znalazło między zamożniejszymi takich, którzy téj jego łatwości w rzeczach pieniężnych nadużywali. Poświadczą ci to, co mówię, panie Ludwiku, wszyscy, którzy go bliżéj znali.
Z lazaretów czterdziestego ósmego roku wróciwszy, zastał w Poznaniu kwitnącą w najlepsze cholerę, na którą nawet serdeczna przyjaciółka jego żony, piękna sędzina Thielowa nagle umarła. Tak wtenczas, jako i następnego roku, a późniéj pięćdziesiątego drugiego i sześćdziesiątego szóstego, gdy ta azyatycka pani niezwykle srodze i długo po ulicach miasta naszego szalała, okazał się Matecki nieustraszonym i niestrudzonym; we dnie i w nocy nie miał pokoju, zwłaszcza iż leczył z wielkiem powodzeniem i chodził wszędzie, gdzie go wzywano. To też działalność jego i skuteczna pomoc zwróciły nań uwagę władz pruskich; każdy raz wzywany był do komisyi rządowych, obmyślających środki zaradcze, a magistrat miejscowy obdarzył go kilkakrotnie dziękczynnym adresem za gorliwość i poświęcenie podczas zarazy okazane.
Mimo owych niespodzianek cholerycznych, od czterdziestego dziewiątego do mniéj więcéj, siedemdziesiątego trzeciego roku, były w ogóle losy Mateckiemu przychylne. Po śmierci Marcinkowskiego zajmował w mieście i na prowincyi stanowisko pierwszego lekarza i miał przez lat kilkanaście całą, że tak powiem, tłustą praktykę. W niebezpiecznych razach wzywano go powszechnie do konsultacyi, a chociaż pod względem lekarskim sądów wydawać nie mogę, słyszałem nieraz od jego kolegów, że odznaczał się szczególną biegłością w rozpoznawaniu chorób, t. j. w diagnozach, a pod tym względem przypisywał sobie z czasem może za wielką nieomylność, nie pytając się częstokroć chorego, jak mu jest i co mu dolega, lecz stanowiąc niemal na pierwszy rzut oka o jego cierpieniu. Specyaliści byli wtenczas jeszcze nieznanym u nas rodzajem ludzi; każdy lekarz musiał walczyć z wszystkiemi biedami ciała ludzkiego, dla tego też Matecki nie tylko się odznaczał znajomością chorób wewnętrznych, lecz, dopóki siły jego i wzrok były w normalnym stanie, operował zręcznie i śmiało i jako chirurg wielką miał wziętość. Wartość jego i znaczenie pod względem lekarskim ztąd już, panie Ludwiku, osądzić możesz, iż mu niejedno urzędowe stanowisko powierzono i niechętne nam przecież władze tutejsze zdolności jego uznać jednak musiały. I tak przez lat kilkadziesiąt, aż do śmierci, był naczelnym lekarzem w lazarecie Sióstr Miłosierdzia u Przemienienia Pańskiego, prócz tego lekarzem seminaryum duchownego, sądowym znawcą w rzeczach zdrowia i kierował zakładem położniczym Elźbiety.
Sześćdziesiątego szóstego roku, powołany przez władzę wojskową do leczenia rannych żołnierzy i jeńców austryackich, otrzymał następnego roku zaszczytne podziękowanie za tę wyświadczoną przysługę, a późniéj, podczas wojny francuzkiéj, przydzielony został jako lekarz sztabowy do głównego lazaretu wojskowego i za wytrwałą a, dla panującéj między jeńcami francuzkimi czarnéj ospy, niebezpieczną pracę na tem polu, dostał tytuł radzcy zdrowia i oznakę honorową.
Nie przestając na saméj praktyce, zajmował się Matecki, ile mu czasu starczyło, także teoryą i zbogacił piśmiennictwo nasze lekarskie kilku pracami, z których przytoczę ci tylko: Poradnika dla matek, Domową apteczkę, Rady i nauki starego lekarza dla nielekarzy, bardzo przydatne, jak mi mówiono, dla niefachowych, szczególnie dla dworów wiejskich, prócz tego Operacye fistuł pochwo-pęcherzowych i Słownictwo chemiczno-polskie. Ostatnią tę pracę chciał późniéj uzupełnić jeszcze i nieraz, parę lat przed jego śmiercią, zastałem go obstawionego słownikami i przekuwającego owe zawiłe, po części łokciowe nazwy chemiczne. To, co napisał, więcéj znalazło uznania poza granicami Księstwa, gdzie wpływ powag niemieckich nie znieczula lekarzy Polaków na zasługi swojskie; nie tylko bowiem Towarzystwa lekarzy gubernii kaliskiéj, płockiéj i Towarzystwo literackie krakowskie mianowały go, skutkiem pism jego, członkiem honorowym i korespondentem swoim, ale nawet tak odległe od nas Towarzystwo lekarzy podolskich. Zresztą znany był Matecki w szerokich kołach nie mniéj jako patryota; we wszystkiem, co się u nas pod politycznym lub towarzyskim względem w duchu narodowym działo, widziałeś go zawsze między pierwszymi, którzy się narażali, pracowali lub dawali. Mogę ci nawet zgodnie z prawdą powiedzieć, że przez cały szereg lat dom jego był w naszem mieście poniekąd ogniskiem życia narodowego. Takiego środka zbornego dla różnorodnych istot polskich, jakim był ten dom, nie ma już teraz, panie Ludwiku, a bodaj czy będzie, bo się też w ludziach i stosunkach wiele zmieniło. Co dzień niemal, za dnia lub wieczorem, mógłeś tu zastać jaką znaną osobistość, bądź z rodziny bliższéj lub dalszéj, bądź gościa z miasta lub ze wsi, nieraz z poza granicy, a liczne towarzystwa, celem narad lub zabawy, aż nadto często przepełniały pokoje państwa Mateckich. Bo też gościnność pana Teofila i jego żony była niezwyczajna; tłumy zaproszonych znajdowały nie tylko przyjacielskie i szczere z ich strony przyjęcie, ale i pod względem materyalnym najzupełniejsze zadowolenie, jak rzadko gdzieindziéj. Ileż ja to u nich, panie Ludwiku, spędziłem chwil miłych i wesołych, z iluż to spotkałem się rozmaitymi ludźmi, ileż nowych znajomości porobiłem! Niejeden szczegół z owych zebrań pozostał mi jeszcze w pamięci, a jego przypomnienie powiększa mój żal za tymi, którzy się już usunęli.
Dzieci państwo Mateccy własnych nie mieli, ale na dzieciach im nie zbywało. Wychowali u siebie kilku chłopców z najbliższéj rodziny, między nimi owego Karola Libelta, który pod Brdowem zginął, i znakomitego uzdolnieniem swojem doktora Warnkę, którego tak wczesna śmierć społeczeństwu naszemu wydarła; prócz tego zastąpili zupełnie miejsce rodziców dwom jego siostrom, wziąwszy je od lat najpierwszych pod troskliwą i serdeczną swoją opiekę. Jednę z tych córek, za mąż wydaną, zabrała im śmierć w młodym jeszcze wieku, druga, jak wiesz, wywalczyła sobie jeszcze za ich życia przez naukowe wykształcenie swoje i wytrwałą pracę samoistne i powszechnie szanowane stanowisko w naszem społeczeństwie.
Znasz, panie Ludwiku, ze szkół owo rzymskie dictum: sexagenarii de ponte! Jak ze zgromadzeń ludu cives romani sześćdziesięcioletnich wyganiali, tak i losy częstokroć z tymi, co lat sześćdziesiąt życia szczęśliwie upchnęli, po macoszemu obchodzić się zaczynają. Poszło nie inaczéj naszemu kochanemu doktorowi. Po wojnie francuzkiéj nastała dla niego nieustanna walka z coraz cięższemi przeciwnościami; pochwyciła go najprzód jakaś sroga gastryczno-nerwowa choroba, która jego z natury bardzo silny organizm podkopała, zwłaszcza iż późniéj ponawiała się coraz mocniéj. Prócz tego zaczęło mu się w oczach powoli zaciemniać; nie mówił o tem do nikogo z początku, lecz gryzł się i trapił ciągle, iż przyjdzie chwila zupełnego zaniewidzenia. Musiał wreszcie odważyć się na ostateczny ratunek i siedemdziesiątego trzeciego roku — ile pamiętam — w końcu lata, pojechał do Wrocławia i przebył tam operacyę, która się powiodła. Wyjęto mu soczewkę z oka, a wzrok tym sposobem był jako tako zabezpieczony. Gdy powrócił do Poznania, koledzy jego i przyjaciele, chcąc okazać swą radość z tego powodu, zgotowali mu uroczyste przyjęcie i wszyscy, co go znali, cieszyli się szczerze, iż niebezpieczeństwo zażegnanem zostało. Nie wróciły jednakże dawniejsze czasy. Przez długą przerwę ucierpiała praktyka, równie jak przez wrażenie wywołane w publiczności owem zagrożeniem wzroku i wzrastającą coraz, w mieście i na prowincyi, liczbę młodych lekarzy polskich. — Wiele rodzin zamożnych, które tylko w niego wierzyły, z upływem lat podupadło lub wymarło; kilka z nich nawet zerwało bez powodu ściślejsze przedtem z nim związki; nowe nie przybywały. Ubywało z każdym rokiem dochodów dawniéj bardzo znacznych, pogarszały się zatem powoli, lecz dotkliwie, stosunki materyalne, zwłaszcza iż dawniéj nie uwzględniało się przyszłości, a potem trudno było określić potrzeby i zmienić sposób życia.
Prócz tego wzrok Mateckiego nie był już właściwie normalnym, bo światło po większéj części skośnie do ócz wpadało, siły też ciała słabły widocznie, a z niemi owa pewność, rześkość i swoboda umysłu, któremi się odznaczał. Coraz samotniéj było też naokół, bo i z obojga ich rodzin mnóstwo osób najbliższych i z przyjaciół i dobrych znajomych nie mało usuwało się z tego świata, a wzrastający ucisk narodowy i polityczny, szerząc między pozostałymi smutek i zwątpienie, oddalał u nas jednych od drugich. Czuł to wszystko Matecki bardzo głęboko, martwił się bez przestanku, ale rzadko kiedy okazywał prawdziwy stan swéj duszy; owszem, walczył wytrwale z niedomaganiem ciała i rozstrojem uczuć, starał się mieć udział we wszystkiem, co się między nami działo, być spokojnym, nawet wesołym wobec innych. Praktykował, ile się zdarzyło, przyjaciół odwiedzał, znajomych zapraszał, w dyrekcyi Naukowéj Pomocy, w Towarzystwie Przyjaciół Nauk, jako członek zarządu i podskarbi pracował wytrwale. Wszakże złamały go nakoniec fizycznie i moralnie tak ponowne napady owéj choroby, o któréj ci wspomniałem, jak i śmierć przedewszystkiem żony, z którą blisko lat czterdzieści cztery był przeżył. Gdy mi doniesiono, że tam bardzo niedobrze z panią Matecką, pobiegłem i zastałem ją już bezprzytomną, stary zaś doktor siedział w drugim pokoju zalany łzami, szlochając na głos. Miał czego płakać; stracił najtroskliwszą, że tak powiem, matkę, która w podeszłym jego i niedołężnym wieku pielęgnowała go niemal jak dziecko, podtrzymywała zachętą, pociechą, rozrywką upadającego ducha; tracił najprzywiązańszą żonę, z którą wspólnie tyle dobrych i złych przebywał kolei losu. — Pani Matecka była jedną z niewiast w społeczeństwie naszem zajmujących wybitne stanowisko. Od lat najmłodszych do ostatniéj chwili ożywiał ją gorący patryotyzm, górujący nad wszystkiemi innemi uczuciami. Nie tylko w czasach nadzwyczajnych, czterdziestego szóstego, ósmego i sześćdziesiątego trzeciego roku, ile kobieta może, starała się być czynną, zapał swój szerzyć i udzielać innym, lecz i w zwyczajnych okolicznościach życia względy narodowe miały u niéj zawsze przewagę. Przytem pewną śmiałość i prędkość w wypowiadaniu swych myśli i stanowczość w objawianiu woli łączyła z rzetelnie dobrem i czułem sercem, z szczerością w przyjacielskich stosunkach i chęcią pomożenia innym; dla tego, kto miał sposobność poznania jéj bliżéj, cenił te jéj zalety, które w stosunkach towarzyskich występowały bez przymusu, zazwyczaj wesoło, czasami ucinkowo. Do rodziny swojéj, którą z pomiędzy innych nie mało wyróżniała, gorąco przywiązana, gotową była do wszelkich poświęceń, a gdy szło o sprawę publiczną lub prywatnéj dobroczynności, należała do najgorliwszych i najwytrwalszych w działaniu, nie głosząc światu uczynków swoich, które jéj się prostym obowiązkiem chrześciańskiéj kobiety i Polki zdawały. Czterdziestego ósmego roku kilka miesięcy przesiedziała w lazarecie, radą i uczynkiem służyła rannym, a gdy wkrótce po roku sześćdziesiątym, korzystając z usunięcia się sędziny Piłaskiéj, panie niemieckie chciały rozwiązać dobroczynny zakład Elźbiety, w którym głównie bieda polska pomoc znajduje, potrafiła go doktorowa Matecka ocalić i, objąwszy nad nim opiekę, utrzymać przez tyle lat sumiennym dozorem i mozolnem obmyślaniem corocznych funduszów. Ileż to razy byłem świadkiem, jak szczerze i energicznie zajmowała się losem bądź podupadłéj rodziny, opuszczonéj wdowy lub sieroty, bądź biednego emigranta, bądź też więźniów austryackich i francuskich, albo i naszych podczas wypraw sześćdziesiątego trzeciego roku! Towarzystwu wreszcie Pań św. Wincentego wysługiwała się wiernie i życzliwie aż do końca swego życia. Nie dziw więc, że, ilekroć w mieście lub na prowincyi chodziło o jakieś zadanie, mające związek z poczuciem patryotycznem lub miłosierdziem chrześciańskiem, nigdy pani Mateckiéj nie pomijano. Śmierć jéj nastąpiła z nieznacznéj na pozór przyczyny; było nią zarznięcie palca przy usuwaniu nagniotka, w skutek czego krew się powoli zakaziła.
Dwa lata przeżył żonę swoją Matecki; był to już jednak starzec złamany na ciele i duszy, który czynił nadzwyczajne wysilenia, żeby utrzymać w sobie resztę żywotności. Do ostatnich dni swoich chodził ile mógł po ulicach, zgarbiony, powłócząc nogami, mimo że służbę wypowiadały, odwiedzał lazaret Sióstr Miłosierdzia, aby tam utrzymać swoje stanowisko, jako i małą liczbę rodzin w mieście, które doń zaufanie jeszcze zachowały. W domu samotność i smutek głęboki starał się rozrywać i zwalczać czytaniem, a czasem, gdy przyszedł kto ze starych przyjaciół, rozjaśniało i rozrzewniało w nim ducha to lub owo z lat ubiegłych wspomnienie. Ale z każdym niemal miesiącem słabnął widocznie ruch sprężyn żywotnych i ustał całkiem w połowie maja osiemdziesiątego szóstego roku. Złożyliśmy kochanego doktora obok żony na św. Marcińskim cmentarzu, prosząc Boga, aby mu lekką była ta ziemia, bo na niéj wiele czynił dobrego i wiele wycierpiał.
Tuż poza dawniejszym domem Mateckich widzisz ten ogródek, w środku którego stoi posąg Mickiewicza. Było to miejsce jak ci nadmieniłem, niegdyś częścią pustego kościelnego podwórza i dopiero od piędziesiątego dziewiątego roku zostało przytułkiem kamiennego poety. Pamiętam dobrze, panie Ludwiku, jak się to zaczęło. Gdy piędziesiątego szóstego nadeszła wiadomość o śmierci Mickiewicza w Carogrodzie, poruszyło to tutaj, jak w całéj Polsce, silnie umysły. Gdzie nas się dwóch lub więcéj zeszło, rozprawiano o zmarłym poecie, rozpamiętywano jego dzieła i ostatnie nienormalne losy, a Matecki był pierwszym, który, nie przestając na pogadance, powziął myśl oddania czci przynależnéj przez uroczyste nabożeństwo za spokój jego duszy. Przybrawszy sobie do pomocy księdza proboszcza Kamieńskiego, syndyka Wegnera i Kaźmirza Jarochowskiego, wtenczas jeszcze referendaryusza, poruszył umysły w mieście i po wsiach. Odbył się świetny obchód żałobny w połowie stycznia z udziałem ks. arcybiskupa Przyłuskiego, kapituły i całego duchowieństwa poznańskiego. Kościół św. Marciński nie mógł objąć tłumów ludu z miasta i prowincyi; schody i podwórze były zapchane, mimo dokuczliwego zimna, zwłaszcza iż przemawiał z ambony ksiądz Aleksy Prusinowski. Świetną jego mowę niepospolicie i arcypoetycznie wystylizowaną możesz sobie odczytać, wydrukowano ją bowiem wkrótce potem. Przy téj sposobności nie szczędziła publiczność grosza kwestującym paniom. Zebrało się tyle, iż, po opłaceniu kosztów uroczystości, pozostało kilka set talarów. Ponieważ te pieniądze złożono na cześć Mickiewicza, przeto postanowili Matecki i jego koledzy użyć ich tylko w tym celu, i tak powzięli zamiar wystawienia pomnika, którą to myśl publiczność z zapałem przyjęła. Rozmaite robiono plany; marzono o śpiżu, o białym marmurze; umieszczano go na Starym Rynku, na Teatralnym placu, przed katedrą; ale, jak się zwykle dzieje w takich okolicznościach, gdzie fantazya puszcza sobie wodze, obliczano rzecz bez gospodarza, a tym gospodarzem były pieniądze i władze pruskie. Musiano się zrzec spiżu i marmuru, które idą grubo w tysiące, i poprzestać na skromnym wapieniu, znajdującym się w bliskości Paryża i zwanym conflans. Dał im tę radę i podjął się roboty jedyny wówczas rzeźbiarz Polak, rozgłośniejsze mający imię, Władysław Oleszczyński, który znał Mickiewicza za życia. Zrobił on za tanie pieniądze to co widzisz, panie Ludwiku, i przesłał nam szczęśliwie kamiennego Adama do Poznania. Ale posąg leżał sobie długo jeszcze na składzie, bo postawić go na nogi nie łatwą było sprawą. W ukryciu, w jakiéj sieni, na podwórzu lub wreszcie w kaplicy, na to byliby się jeszcze zgodzili pan naczelny prezes Puttkamer i pan Baerensprung, prezes policyi, ale na miejscu publicznem, w „germańskiem“ mieście miałby poeta polski kłuć oczy niemieckie a polskim coś niepotrzebnego przypominać? O zgrozo! Gdy tutaj wszelkie przedstawienia i prośby Mateckiego odparte zostały, trzeba się było udać do Berlina. Wszakże berychty tutejsze ministrów czarno i twardo usposobiły, tak iż tę sprawę Bentkowski piędziesiątego ósmego roku musiał w izbie wytoczyć. Jego mowa, poparta przez znakomitego wtenczas katolickiego posła Reichenspergera, zrobiła wrażenie; panowie z ministeryalnéj ławy twierdzili z początku, że im to wszystko nieznane, lecz wreszcie przyparty do muru prezes gabinetu Manteuffel oświadczył, iż rząd nie myśli wojować z popiersiami poetów.
Ale nasz Mickiewicz rok przeszło czekał jeszcze, nim mu pozwolono oddychać świeżem powietrzem, lecz broń Boże nie gdzieindziéj, tylko w tym kąciku nie bardzo pokaźnym. Ustawiono go wreszcie i odsłonięto kilka dni po udzielonéj koncesyi pewnego majowego poranka w obecności Oleszczyńskiego i licznego tłumu ludzi, lecz bez wszelkich uroczystości. O całéj téj sprawie posągowéj, jeśliś dokładniejszych szczegółów ciekaw, możesz się dowiedzieć, panie Ludwiku, z broszurki przed kilku laty napisanéj przez Klemensa Kanteckiego; ja ci powiedziałem tylko to, co sobie przypomnieć mógłem. — O posągu zaś, jako o dziele sztuki, prawić tutaj do rzeczy nie należy; masz oczy i sam go ocenić potrafisz, ale to zaręczyć ci mogę, że twarz bardzo do oryginału podobna i wiernie jego rysy oddaje, bo na Mickiewicza żywego wiele, wiele razy patrzałem, krócéj i dłużéj. Artystę, który posąg zrobił, znałem osobiście kilkanaście lat przedtem, nim tu do nas przybył. Zszedłem się z nim pierwszy raz u jego brata Aleksandra, znakomitego rytownika, którego kilkakrotnie odwiedziłem w Paryżu, gdzie już był od dawna osiadły. Widziałeś może kiedy bardzo u nas dawniéj rozpowszechniony miedzioryt, przedstawiający nagiego człowieka piłującego czworograniaty kawał drzewa, na którem klęczy jednem kolanem; otóż tem wybornie wykończonem studyum akademickiem uzyskał Aleksander Oleszczyński nagrodę w akademii petersburgskiéj i bodajnie stypendyum do Paryża, z którego zresztą do kraju, ile wiem, już nigdy nie wrócił. W szkołach jeszcze będąc, dostałem ów miedzioryt od ojca, zaopatrzony odpowiednią sentencyą moralną, zachęcającą do pracy, i to głównie sprawiło, że mi pan Aleksander utkwił w pamięci i że w czasie mego pobytu nad brzegami Sekwany, przypomniawszy sobie tę étude académique, puściłem się pewnego dnia do tego, który ją zrobił. Mieszkał nawet niedaleko odemnie, w starem mieście, na trzeciem piętrze bardzo niepozornego domu. Gdy zapukałem do drzwi, otworzyła mi wysoka, dość gruba, mało powabna jejmość i wprowadziła mnie do dużego, ale bardzo skromnie wyglądającego pokoju. Była to Francuska, zwyczajna sobie kobiecina, z którą, jak mi mówiono, ożenił się nasz artysta, na prawo, czy na lewo, tego już nie wiem, bo mu tak było wygodnie. W pokoju siedział i rył na płycie miedzianéj pan Aleksander, człowiek niskiego wzrostu, z miłą, lecz nie idealną twarzą i czarnym, gładkim włosem. Przyjął mnie bardzo dobrze, gdy go od dawnego przyjaciela, pana Fabiana Sarneckiego pozdrowiłem. W rozmowie był dobroduszny i otwarty i przy pierwszem zaraz spotkaniu mógł każdy w nim poznać wyborne serce, miękie usposobienie i niejasne chęci. Skarżył się na ciężkie czasy, osobliwie zaś, że pracować musi na życie, odrabiać jako tako i pod innem nazwiskiem pierwsze lepsze obstalunki, które mu Francuzi dawali, a nie zdoła znaleźć czasu dosyć, aby wykończyć coś porządnego, co byłoby rzeczywistem dziełem sztuki; słowem, że po większéj części rzemieślnik przygniata w nim artystę. Mimo to nie zadawalniał się rylcem i miedzią, niepokoiły go także literackie i historyczne słabości. Pokazywał mi całe pliki papierów, które zapełnił rozprawami o dziejach naszych i uwagami o piśmiennictwie, a w pogadankach zajmował się chętniej temi przedmiotami niż swoim kunsztem. Brat jego młodszy, Władysław, nieco chudszy od niego i ładniejszy, podobnie łagodnego i miłego usposobienia, sympatyczny w obejściu, nie spoczywając także na różach, musiał, aby wśród owéj wielkiéj liczby współzawodników w Paryżu znaleźć odpowiednie i donośne zajęcie, dużo się kręcić i dużo frasować, znaczną nawet liczbę robót uskuteczniać, któremi się inni poszczycili. Że istotnie biegłym był w swoim zawodzie, już z tego posągu widzisz, panie Ludwiku, i przekonasz się także, gdy, będąc w Paryżu, zwiedzisz cmentarz Montmartre, gdzie jest kilka jego pomników lub obejrzysz sobie pałac Luwru, do którego kilka znaczniejszych przyozdobień rzeźbiarskich z polecenia rządu wykonał.
Skoro ci tu wspomniałem o Władysławie Oleszczyńskim, nie mogę, przy nadarzającéj się sposobności, pominąć drugiego naszego rzeźbiarza, zwłaszcza iż przez trzy lata niemal należał do moich kolegów i amicusów uniwersyteckich.
Przybywszy do Berlina, zastałem tam już Oskara Sosnowskiego. Miał wtenczas lat dwadzieścia kilka i przyjechał, aby się wydoskonalić w snycerstwie. Dziejów jego dokładnie nie znam, bo, chociaż widywaliśmy się dość często, będąc z sobą w jak najlepszéj komitywie, i on o swoich domowych stosunkach mało co mówił i ja zbytnią ciekawością nie grzeszyłem. Tyle wiem, że pochodził z zamożnéj i znakomitéj rodziny na Podolu osiadłéj, że przez czas niejaki służył w wojsku rosyjskiem, ile pamiętam, w stopniu praporszczyka, że, mając od dzieciństwa skłonność do rzeźbiarstwa, zaczął się tego kunsztu uczyć w Warszawie u najlepszego tamtejszego snycerza Tatarkiewicza, że postanowił sobie wytrwać w tym zawodzie i dokształcić się za granicą. Był to bardzo przyjemny kolega; średniego wzrostu, miłéj twarzy, przypominającéj niektóremi rysami twarz Józefa Poniatowskiego, i ta okoliczność stała się dlań w Berlinie przyczyną awantury, czy nawet pojedynku z jakimś nieszczególnym młodzikiem z Królestwa, który pozwolił sobie wobec niego arcy niewłaściwéj uwagi. Wrodzonéj zdolności do rzeźbiarstwa miał Sosnowski nie mało, ale, szczerze mówiąc, łączył z nią jako i z najlepszem sercem w świecie i wielką łagodnością, brak widoczny naukowego wykształcenia i zamiłowanie w bezmyślnem zabijaniu czasu. Późniéj się ta jego ociężałość i bezczynność znacznie podobno na lepsze zmieniła pod wpływem południowego słońca, ale w Berlinie, ile sobie przypominam, prawie nic nie robił; do warsztatu Raucha, do którego się był zapisał, nie chodził, żył sobie z dnia na dzień, narzekając czasami na niezdrowie i gawędząc najchętniéj o medycynie z Scherblem i Wyszogórskim, późniejszymi lekarzami, z którymi się najbardziéj przyjaźnił. Z robót, które w Berlinie wykonał, widziałem tylko kilka medalionów i dość dużą, bardzo piękną płaskorzeźbę mającą przyozdobić nagrobek starszego brata. Był na niéj, ile jeszcze pamiętam, młody rycerz w głębokim smutku pogrążony, którego pocieszał duch ojczyzny w postaci niewiasty wskazującéj na niebo. Trzydziestego dziewiątego, czy czterdziestego roku, wyniósł się Sosnowski z Berlina, nie pożegnawszy się z nami i wrócił do kraju; wiele zaś lat późniéj dowiedziałem się, że osiadł w Rzymie, urządził tam sobie pracownię i między snycerzami zajmuje dość pokaźne miejsce. W Rzymie do roboty się nie lenił; pracował dla obcych i dla współrodaków, a nie jedna rzeźba pamięć jego i nazwisko w kraju uwieczni. W katedrze naszéj widziałeś zapewne, panie Ludwiku, dwa posągi apostołów Piotra i Pawła, stojące w nawie i zrobione na obstalunek ks. arcybiskupa Przyłuskiego, w kaplicy zaś św. Stanisława Kostki, pomnik ks. Koźmiana. Sosnowski jako stary kawaler umarł niedawno temu w Rzymie, ostatni podobno z podolskich Sosnowskich, a dobra po nim zabrali agnaci. Znalazłszy niespodzianie wiadomość o śmierci jego w „Dzienniku“, szczerze mu życząc szczęścia wiecznego, przypomniałem sobie jak nieraz naśmialiśmy się i nażartowali z nim w Berlinie, szczególnie pewnego dnia gdy, wracając z poczty, przyszedł do mnie zafrasowany i obarczony wysokim i ciężkim workiem pieniędzy. Po jego rozwiązaniu, wysypały się rublówki i inne srebrne monety, ale przytem mnóstwo wielkich i małych kopiejek miedzianych. Otóż zapewne jak mówił, stało się tak, iż ojciec, odebrawszy proźbę jego o pieniądze, polecił ekonomowi, aby przesyłkę do panicza załatwił. Ekonom naładował kilka wozów pszenicą lub innym produktem, zawiózł do pobliskiego miasteczka, sprzedał żydowi i pieniądze, tak jak wziął, wsypawszy we worek, zapieczętował, zaniósł na pocztę i wysłał do Berlina, a za tę naiwność patryarchalną Sosnowski grubo zapłacić musiał.
Teraz zaś panie Ludwiku, wracając do tego, co rzekłem, że wiele razy patrzałem się na żywego Mickiewicza, opowiem ci w krótkich słowach jak to było. Przyjechałem do Paryża krótko po Wielkanocy czterdziestego drugiego roku, a mając adres Michała Sokolnickiego, mego znajomego z Poznania, który, nawiasem mówiąc, ośm czy dziewięć lat temu jako kolonista w Algieryi umarł, udałem się niebawem do niego i znalazłem szczęśliwie mieszkanie dla siebie w tym samym domu, Passage Dauphine, Hôtel de Brésil. Mieszkał w nim drugi Polak z naszych stron, nieznany mi jeszcze, doktór Siegfrid, lekarz, który po kilkoletniéj praktyce w Kościanie, zebrawszy mały kapitalik, przybył parę miesięcy przedtem do Paryża, aby, zwiedzając tamtejsze kliniki, wydoskonalić się w swéj sztuce. Rodowodów jego i poprzednich dziejów nie znam, wiem tylko, że wojował także trzydziestego pierwszego roku, a potem naukę lekarską ukończył w Wrocławiu. Był to wtenczas kawaler trzydziesto-kilko-letni, wysoki, przystojny, ale w pięknéj mocno brodatéj i wąsiatéj twarzy miał coś bardzo smutnego. Zapalony demokrata, nie z teoryi politycznéj, lecz z dobroci serca i współczucia z biedą, ceniony był, jak mi późniéj mówił następca jego Palicki, powszechnie w mieście i okolicy dla szczerości swojéj w słowie, uczynkach i dla troskliwości, z którą zajmował się ubóztwem. Mieszkałem z nim przeszło pięć kwartałów na téj saméj sieni i mogę poświadczyć, iż żarliwość patryotyczna i tkliwość uczuć do niezwykłéj u niego dochodziły miary i mąciły mu często jasne zapatrywanie się na rzeczy i ludzi.
Nazajutrz zaraz po moim przyjeździe miałem sposobność widzenia mnóstwa osób z emigracyi na pogrzebie jenerała Kniaziewicza. Ulicę przed domem żałobnym, do którego docisnąć się było trudno, zapchaną znalazłem ludźmi różnych stanów; obok mnie stało kilkunastu w bluzach, którym jakiś mądrala oznaczał i nazywał pociesznie jenerałów i wyższych oficerów francuzkich i polskich w mundurach, w miarę jak przychodzili; ale gdy nadszedł pan Karski, z Księstwa przybyły, w żupanie, kontuszu i konfederatce, przy karabeli, zamilkł i zastanowił się ów mądry na ten widok niespodziany, lecz wkrótce, nie tracąc fantazyi, wykrzyknął: „eh bien, c’est le grand prêtre polonais!“ To tak nawiasem, panie Ludwiku, a teraz wracając do Mickiewicza, widziałem go pierwszy raz, dzień po owym pogrzebie, w jego własnem mieszkaniu. O Towiańskim w kraju tyle tylko słyszałem, że to jakiś Litwin, który, pojawiwszy się w Paryżu, żonę Mickiewicza będącą już w zakładzie umysłowo-chorych, przemówieniem swojem cudownie uzdrowił. Sokolnicki i Siegfrid też wiele więcéj nie wiedzieli, lecz mówili mi, że Towiański występuje jako prorok, czyli reformator i ma mieć wykład, a raczéj kazanie u Mickiewicza, na które wezwani są wszyscy współrodacy. Nie zdziwisz się, iż nas ciekawość wzięła i poszliśmy pięciu razem, my trzéj Poznańczycy, Kunaszowski Galicyanin i Kalinkowski z Królestwa, około jedenastéj z rana, dzień po pogrzebie Kniaziewicza, na rue-d’Amsterdam, zdaje mi się, pod numer czterdziesty czwarty, gdzie Mickiewicz mieszkał. Już w tem jego mieszkaniu upatrywali późniéj Towiańszczycy przepowiednię, znajdując w nazwie ulicy polskie wyrazy dam ster, dam“ i przypominając z improwizacyi: „a imię jego czterdzieści cztery!“ Wszedłszy na pierwsze piętro do dość dużego pokoju, zastaliśmy już liczne towarzystwo; zebrało się tam, ile sobie przypomnieć mogę, koło czterdziestu osób, których naturalnie wtenczas nie znałem. Wszyscy stali cicho; Mickiewicz chodził z miejsca na miejsce milcząc, lecz na twarzy jego widać było pewien niepokój. Krótko po nas weszła innemi drzwiami pani Mickiewiczowa, młoda wtenczas, wysmukła, widocznie nerwowo-rozdraźniona, a z nią jakaś nie wielka, niepokaźna osóbka; powiadano mi potem, że to panna Dejbel, Litwinka rodem. Wtedy ustawił nas Mickiewicz w dwa rzędy, na lewo i na prawo, tak iż między nami został wolny ganek; poczem, wstąpiwszy do przyległego pokoju, wrócił po chwilce z człowiekiem średniego wzrostu i średniéj tuszy, w długim brązowym surducie do góry zapiętym, z białą wysoką chustką na szyi. Ubiór cały był bardzo świeży; postać i głowa z siwiejącym włosem robiły wrażenie postaci i głowy poważnego i łagodnego księdza i przyznać muszę, iż miały w sobie coś miłego i uszanowanie wzbudzającego. Tak nam się przedstawił pan Andrzéj Towiański. Stanął tyłem do okien, pomiędzy naszemi dwoma rzędami i zaczął prawić. Miał głos dźwięczny i działający na nerwy, talent wykładu oratorskiego; mówił raz spokojnie i cicho, lecz od czasu do czasu głośniéj, coraz głośniéj, tak iż wreszcie krzyczał niemal, rozczerwieniał się na twarzy i machał rękoma. Płynęło wszystko gładko i bez przerwy z ust jego, ale, słuchając go z natężeniem, spostrzegłem, że, uwikławszy się w zdaniu jakiem, nie kończył go, przeskakując do innego bez przerwania toku. Co do rzeczy zaś, o których prawił, tego ci w całości nie skleję, panie Ludwiku, bo już niemal pół wieku minęło, ale znajdziesz prawie dosłownie całą ową przemowę oddrukowaną na osobnym arkuszu kilka lat późniéj w Paryżu. Były to, ile pamiętam, jakieś dziwne fantazye religijne, filozoficzne, historyczne o nieustannem i bezpośredniem działaniu Boga na świat, o kolumnach białych i czarnych duchów, które, ciążąc niewidzialnie na ludziach, ciągną ich bezwiednie do dobrego lub złego i które modlitwą zbliżać do siebie lub oddalać trzeba; daléj o przeznaczeniu narodu żydowskiego, francuzkiego i polskiego, które zbawić mają ludzkość i doprowadzić ją do jedności i doskonałości w wierze i duchu. Szczególnie naród polski, który najwięcéj wycierpiał, będzie owym wybranym i przodownikiem, jeśli pójdzie za głosem mistrza, którego Bóg zesłał, aby go rozbudzić i poprowadzić drogą przeznaczeń. Te, ile pamiętam, główne myśli, tonęły w nawale niejasnych, mistycznych, poetycznych i zagmatwanych sentencyi i obrazów; dość, iż przy końcu byłem tem wszystkiem jak oszołomoniony i nie wiedziałem właściwie co to znaczy, zwłaszcza że koło mnie dziwne działy się rzeczy. Mickiewicz, który tuż przy mistrzu, jak go potem nazywano, stał wyprężony z założonemi na tył rękoma, głową do góry podniesioną, wzdychał głęboko i głośno; większa część przytomnych była przejętą silnem wzruszeniem lub zapałem; doktor Bońkowski płakał jak dziecko, Kołysko, wielki pan litewski i jeden z dawniejszych lwów warszawskich, zemdlał zupełnie, a wreszcie pani Mickiewiczowa i panna Dejbel padły do nóg Towiańskiego, jęcząc i łzami zalane. Gdy wyszedłem potem z czterema moimi towarzyszami na ulice, patrzeliśmy długo na siebie milcząc i pamiętam jak dziś, że pierwszy powiedziałem do Sokolnickiego: „Ja tego wszystkiego zgoła nie pojmuję, możem za głupi!“ „I ja tak samo,“ odpowiedział; trzéj inni nic nie mówili.
Otóż, panie Ludwiku, z tych wszystkich, którzy wtenczas z rue d’Amsterdam wrócili do domu, tylko dwóch nas pozostało sceptykami, Sokolnicki i ja, wszyscy inni uwierzyli w mistrza. Dwa dni potem, czy nazajutrz odbyła się w kaplicy kościoła des Petits Pères jakaś uroczystość, gdzie znajdował się obraz Matki Boskiéj Ostrobramskiéj malowany przez Wańkowicza, a udział w niéj mieli ci, którzy Towiańskiego i Mickiewicza za przywódzców duchowych uznali. Nie zerwali oni świadomie i umyślnie z religią katolicką, owszem oburzali się, gdy im ten zarzut czyniono i poświadczyć mogę, że odznaczali się pobożnością i częstem przebywaniem w kościołach. Doktór Siegfrid, przystąpiwszy do nich od pierwszéj chwili, odznaczył się wkrótce tak silną wiarą w mistrza i zapałem do jego nauki, że uchodził w ich przekonaniu za stojącego bardzo wysoko w duchu i za najdzielniejszego wyznawcę po Mickiewiczu. Medycynę całkiem porzucił, uważając wszystko, co nie było sprawą bożą za rzecz bez żadnéj wartości; siedział w domu po większéj części zamyślony i ponury, co kilka dni chodził do Towiańskiego, a gdy ten się wyniósł z Paryża, do Mickiewicza na służbę, bo tam zawsze któryś z nich musiał być na rozkazy albo wysyłki; spędzał także długie godziny na rozmowach ze współwiercami, którzy go ciągle odwiedzali, zresztą nie zajmował się niczem. Poznałem się przez niego z wielu Towiańczykami, z których miło mi wspomnieć jako ludzi zacnych, przyjemnych i najlepszéj wiary, inżyniera Bolewskiego, kapitana Marszewskiego, Januszkiewicza, księgarza Królikowskiego, doktora Bońkowskiego i dwóch Poznańczyków, braci Rembowskich, bawiących wtenczas kilka miesięcy w Paryżu, z których osobliwie młodszy zdawał mi się być bardzo gorliwym wyznawcą; inni już mi wyszli z pamięci. Widywałem także dwóch żydów, którzy się do nich przyczepili; jeden z nich młody rabinek z Litwy, zbiegły z kraju dla podejrzeń spiskowych, zdawał mi się być szczerym i ograniczonym fanatykiem; drugi zaś, szacherek z Królestwa, udawał widocznie, a czasem niezręcznie, wierzącego, bo była bieda koło niego i dostawał ze składek zasiłki.
Z doktorem Bońkowskim, literatem, który przetłómaczył Starożytności słowiańskie Szafarzyka i jednym z najgorliwszych i najnaiwniejszych czcicieli mistrza, chociaż był to człowiek spokojny, serdecznie dobry, często jowialny, popadłem całkiem niewinnie w awanturę. Pewnego dnia Kunaszowski, spotkawszy się zemną na ulicy, powiedział mi w zaufaniu, że Bońkowski postanowił wyzwać mnie na pojedynek. „Nie wiem zkąd ci ten żart przyszedł do głowy,“ zawołałem, „szanownego doktora znam dopiero od dni kilku i ledwośmy parę słów całkiem obojętnych do siebie przemówili.“ „Tak, ale chodzi tu o to, coś o nas napisał i wydrukował,“ odrzecze Kunaszowski. Takie dictum jeszcze mnie bardziéj zdziwiło, bo do dzienników nic zgoła nie pisałem. Wyjaśniła mi się niebawem sprawa; przyniesiono mi numer „Orędownika naukowego“ i ujrzałem w nim mój list prywatny do ojca, w którym opisywałem obszernie konferencyę Towiańskiego u Mickiewicza. Ojciec dał ten list Antoniemu Poplińskiemu, redaktorowi „Orędownika“, który go w piśmie swojem umieścił, o czem naturalnie nie wiedziałem. Ponieważ zaś przedstawienie rzeczy było całkiem objektywne, bez żadnéj krytyki i uwag niepochlebnych, dodał ojciec z swéj strony, na zakończenie, sentencyę: „Ale to wszystko aegrotantium somnia.“ Bońkowski nie mógł téj sentencyi strawić, postanowił zatem wyzwać mnie, lecz, poczuwając się do zależności, przedłożył sprawę Mickiewiczowi, który wstrzymał go od wykonania powziętego zamiaru oświadczeniem, że sprawa tak święta nie może zaczepek rozlewem krwi odpierać. I tak nie przyszło do wyzwania, boczył się jednak Bońkowski niejaki czas odemnie, ale późniéj byliśmy w jak najlepszéj komitywie. Doczekał on się późnego wieku, nie wychodząc z Paryża, gdzie miał w prefekturze Sekwany, czy policyi, urząd tłómacza, stale zostając wiernym nauce mistrza; kości swoje złożył jednak na ojczystéj ziemi, gdyż, bodajnie trzy lata temu, sprowadził się do Krakowa, gdzie przed rokiem umarł. Co się tyczy doktora Siegfrida, ten już nigdy do ojczyzny nie wrócił. Odjeżdżając z powrotem do kraju, zostawiłem go pogrążonego w rozmyślaniach mistycznych i pełnego błogich, niejasnych i fantastycznych nadziei; mówił mi przy pożegnaniu, że się nie zadługo zobaczym, bo wtenczas wyznawcy Towiańskiego oczekiwali każdego dnia jakiegoś nadzwyczajnego, cudownego zdarzenia, które ziści przepowiednie mistrza, narody na inne popchnie drogi, a ich do Polski zawiedzie. Te przepowiednie ziściły się częściowo w wypadkach czterdziestego ósmego roku, ale w całkiem inny sposób. Jak i jak długo poczciwy Siegfrid przeżył jeszcze, tego nie wiem, ale już wiele lat temu powiedział mi, na moje zapytanie, ktoś z współrodaków wracających z Paryża, że parał się do końca z wielką biedą i umarł w Hôtel Dieu, wyrzekłszy do lekarza swego te ostatnie słowa: voyez-vous, maintenant je m’en vais en Pologne!
Mój panie Ludwiku pewnie mi za złe nie weźmiesz, że ci przy sposobności tak mimochodem wspomniałem o Towiańskim i kilku jego uczniach, bo z drugim, któryby był widział i słyszał owego człowieka tak ważne w dziejach naszéj emigracyi zajmującego miejsce, pewnie już się nie spotkasz.
Z Mickiewiczem samym osobiście się nie poznałem, anim się też o to starał, już z powodu, że w ogóle mało był przystępnym dla obcych, mniéj znaczących ludzi, szczególnie zaś dla tego, iż całkiem wtenczas zajęty był myślami, sprawami i ludźmi, z którymi nie miałem i nie mogłem mieć nic wspólnego. Widywałem go jednak co tydzień całemi godzinami w Collège de France, bo roku czterdziestego drugiego i trzeciego nie opuściłem żadnéj prawie z jego prelekcyi o literaturze słowiańskiéj. Jaka i jak liczna bywała na nich publiczność poprzedniemi laty, tego nie wiem, ale wtenczas, co zgodnie z prawdą wyznać muszę, audytoryum przepełnionego nigdy nie znalazłem; czasami nawet zdawało mi się trochę próżne. Francuzi w małéj liczbie się pojawiali, rzadko też widziałem innych cudzoziemców lub kobiety; głównymi słuchaczami byli Polacy, tak z emigracyi jako i z kraju. Mickiewicz mówił zawsze z pamięci, rozmyśliwszy sobie zapewne każdorazowo przedmiot wykładu w domu; czasami zdawało mi się, iż ekstemporuje, czyli prawi z chwilowego nagłego natchnienia, osobliwie ilekroć nagabywały go myśli i wyobrażenia mesyaniczne. Z wymawiania i akcentowania wyrazów, każde ucho francuzkie poznać musiało natychmiast cudzoziemca; język zaś jego i styl były, z francuzkiego biorąc stanowiska, nie tylko czyste i poprawne, ale miejscami wykwintne i świetne. Przy wykładzie wzrok jego zwrócony na jedno miejsce poza słuchaczami, najczęściéj w górę, rysy twarzy wyprężone, głos dobywający się powoli, w nierównych przestankach, z rozmaitą intonacyą, czasami z pewnym przymusem, objawiały ciągłą i natężoną pracę ducha. W ogóle postać Mickiewicza siedzącego na katedrze i przemawiającego robiła wrażenie, że tak powiem, imponujące i zdradzała człowieka wzniesionego ponad zwyczajny poziom. Prelekcye jego w czterech tomach przetłómaczone na język polski wydał Żupański w Poznaniu; stenografował je Niedźwiedzki, który się głównie dla tego swéj sztuki wyuczył, tłómaczyło zaś kilku w Paryżu, w miarę jak stenograf materyału dostarczał, a do tych kilku należał Siegfrid i niniejszy twój sługa, który siedm czy ośm prelekcyi spolszczył.
Widzisz, panie Ludwiku, na jakie mnie bezdroża zawiódł ów skromny posąg, przed którym stoimy; nie dziw się temu, bo stary mózg szczególny to instrument. Gdy nagle coś z niego chcesz wydobyć, z trudnością otwiera się zaśniedziała klapka odpowiedniéj komórki, ale gdy się odsunie, nieraz koło niéj odskakuje samo przez się mnóstwo innych, które ukrywały zapomniane od dawna wrażenia i nazwiska.
A teraz chódź daléj kilka kroków; otóż masz przed sobą kościół św. Marcina. Dziejów jego opowiadać ci nie będę, nie moje to zadanie, a zresztą, jak mi się zdaje, bardzo mało dat historycznych o nim pozostało; zwrócę tylko uwagę twoją na to, że stary ów przybytek, który w czasach polskich leżał już za miastem, ostatniemi laty znacznie się zmienił na korzyść. Krótka administracya ks. Wrócisława Krzyżanowskiego zaopatrzyła go w odpowiednie organy, a pod troskliwym zarządem ks. proboszcza Pędzińskiego, teraźniejszego kanonika, przybudowano piękną i obszerną kaplicę, w całem wnętrzu od dołu do góry wyporządzonem i oczyszczonem miły dla oka ład zaprowadzono, presbyteryum przyozdobiono bardzo pięknemi malowanemi oknami, w stósownych zaś miejscach umieszczono rzeźby i obrazy, nowe po większéj części i udatne, usunąwszy raz wreszcie ów stary grubo i niezręcznie wykonany kontrefet św. Apolonii z przekrzywioną twarzą, któréj powyrywane wielkie zęby rozsiane były po zakopconéj czarnéj sukni. Na zewnątrz wnijście z ulicy przez dogodne podwyższenie i pokaźniejszą bramę ułatwionem zostało, oraz całe mury odświeżone okazują, że proboszcz i parafianie dbali o dom Boży. Przed rokiem siedemdziesiątym było tu wszystko to mocno zaniedbane.
Kamieniczkę przy kościele, która teraz jest mieszkaniem proboszcza, pamiętam dobrze jak budowano, chociaż roku już nie wiem; dawniéj mieścili się proboszcze jak mogli w owym domku za kościołem. Rozgospodarował się w niéj pierwszy, dziekan Maksymilian Kamieński i obsługiwał parafię przez lat czterdzieści niemal sam jeden, obywając się aż do śmierci bez wikaryuszów, bo też duszyczek wiele mniéj było niż w obecnym czasie. Z jego poprzedników nie przypominam sobie żadnego, a jak daleko myśl moja w tył sięgać zdoła, przedstawia mi się tutaj tylko postać ks. Maksymiliana, znana wszystkim w Poznaniu, niewyłączając małych dzieci, które biegły doń, skoro go na ulicy ujrzały, wyciągając z radością ręce, bo ks. proboszcz miał w tylnéj kieszeni niewyczerpany magazyn cukierków i hojnie niemi szafował. W bliższych stosunkach z nim nie byłem, chociaż znaliśmy się z daleka i czasami spotykali tu i owdzie, osobliwie u Mateckiego. Ile wiem, żył dosyć samotnie, do spraw publicznych i robót wspólnych mało się mięszał, mając zresztą, w tak obszernéj parafii, dużo obowiązkowych zatrudnień; zdawał się swobodnego usposobienia i zadowolony ze świata, twarz jego przynajmniéj tak na ulicy, jako i w towarzystwach była zawsze wypogodzona i często wesołym uśmiechem ożywiona. Więcéj ci powiedzieć mogę, panie Ludwiku, o bracie jego Napoleonie Kamieńskim, który także w téj kamieniczce niejeden rok przemieszkał, z nim bowiem poznałem się wkrótce po moim powrocie z uniwersytetu; byliśmy zawsze ze sobą w przyjacielskich stosunkach i dawnemi czasy puszczaliśmy się nieraz na długie przechadzki. Wszystkich, którzy się doń zbliżyli zajmowała jego szczera dobroduszność, pewien różowy pogląd na rzeczy i ludzi i humor zawsze równy. W szkołach i na uniwersytecie kolegował z Karolem Libeltem, a ścisła ich przyjaźń dotrwała aż do końca. Był on właściwie z zawodu prawnikiem, poczciwy Kamyszek, jak go zwyczajnie zwaliśmy, ale w Berlinie wraz z wielu innymi rozkoszował w heglizmie, który mu późniejszemi jeszcze laty majaczył przed oczyma i często w rozmowach jego występował nie przyczyniając się do ich jasności; przy tem miał wielki pociąg do muzyki, lecz chociaż za młodu wykształcił się na dobrego fortepianistę i grywał wiele dla własnéj przyjemności, publicznie popisywać się z tem nie chciał. Rozpoczętą referendarkę sądową przerwało mu powstanie listopadowe.
Powodowany może imieniem swojem lub przykładem Libelta, wstąpił do artyleryi, odbył w niéj całą kampanię, a nawąchawszy się zadość prochu pod Grochowem, Dobrem, Mińskiem i w wyprawie litewskiéj, dosłużywszy się szlif podporucznika, musiał z korpusem Giełguda przejść granicę pruską i po rozmaitych przygodach, które mi raz opowiadał, przedostał się do Poznania. Trzeba było potem wojenny epizod odpokutować w fortecy, landrecht porzucić i o czem innem pomyśleć; ale kilka lat ubiegło Kamieńskiemu na chęciach, zamiarach i planach, na próbach i studiach literackich, zwłaszcza iż stanowczości niedostawało mu nieco, osobliwie zaś dla tego, że gorące uczucie patryotyczne pociągało go do czynnego udziału w agitacyach politycznych i robotach spiskowych, które się, pod wpływem emigracyi, mniéj więcéj około trzydziestego szóstego roku, u nas rozpoczęły. Wreszcie gdy czterdziestego drugiego, co bodajnie już ci powiedziałem, Moraczewski Andrzéj i Libelt, dla działania na opinię w kierunku tak zwanym postępowym, powzięli myśl założenia literacko-księgarskiéj spółki, przystąpił do niéj Kamieński jako trzeci i podczas gdy wspólnicy jego, mianowicie pan Andrzéj, zajmowali się głównie wydawnictwem Roku i księgarnią, przypadły Kamieńskiemu dozór nad drukarnią i wydawnictwo Dziennika polskiego, który trwał tylko rok jeden, a potem Dziennika domowego, który żył dość długo, dzięki zabiegliwości redaktora. Pismo to, wbrew nazwie swojéj, tygodniowo wychodzące, miało cechę przeważnie belletrystyczną; obok rozpraw z dziedziny obyczajowości, praktyki życia i literatury, mieściło w sobie głównie powieści i poezye, a ponieważ obliczone było na lepszą połowę rodzaju ludzkiego, zajmowało się także potroszę jéj ubiorem i modami. Wiele w niem znaleść możesz dobrych i ładnych rzeczy, bo prócz Kamieńskiego rozmaite się tam pojawiały pióra męskie i żeńskie, po większéj części z fantazyi i dobréj chęci piszące, bo na honorarya dochody nie starczyły; przysyłali raz poraz artykuliki Libelt, Moraczewski, Emil Kierski, a do głównych współpracowniczek, ile wiem, należała panna Bibianna. Mimo wszelkie starania redakcyi, zastęp odbiorców niezbyt był liczny, dla tego, aby go pomnożyć, chwytając płeć piękną za czułą stronę, zaczęto późniéj dodawać do każdego arkusza wybornie wykonane tablice paryzkich mód. Ten obrachunek na słabość niewieścią nie wypadł jednak pomyślnie; prenumerata nie urosła, a ponieważ koszta wydawnictwa znacznie się powiększyły, przeto Kamieński, po daremnéj dość długiéj walce, musiał wreszcie broń złożyć i tygodnik swój zwinąć. Dłużéj nierównie, bo niemal lat osiemnaście, parał się z Gazetą Wielkiego Księstwa Poznańskiego, którą, jako ostatni redaktor, pochował sześćdziesiątego piątego roku. Była to ciężka i niewdzięczna praca, bo nie mając od nakładcy, prócz skromnéj dla siebie pensyjki, żadnego na współpracowników funduszu, musiał sam codziennie cały numer obmyślić i napisać, a prócz tego, ulegając ścisłéj kontroli, niemógł nic zamieszczać, coby się w kołach rządowych zdrożnem lub niemiłem zdawało. Wiodła zatem Gazeta, po czterdziestym ósmym roku, żywot suchotniczy w obec współzawodnictwa pism polskich niezależnych i zmarła wreszcie na zupełne wycieńczenie.
Owa spółka księgarsko-drukarska, o któréj ci wspomniałem, rozwiązała się po latach niewielu; najpierw wystąpił Libelt, gdy z Poznania całkiem na wieś się przeniósł, a niedługo potem śmierć wyrwała z niéj pana Andrzeja i wyłączna własność księgarni i drukarni przeszła na Kamieńskiego. Umysł jego był raczéj filozoficzno, niż kupiecko-spekulacyjnie usposobiony; rzutkości w praktyce życia miał nie wiele, dla tego też jako drukarz i księgarz świetnie nie wychodził, w czem się od większéj części przedsiębiorców tego rodzaju u nas nie różnił. Pozostawił jednak swój interes, jak to u nas mówią, dzieciom, a księgarnia i drukarnia Napoleona Kamieńskiego jest do dziś dnia własnością jednego z jego synów, z którym połączył się syn Leona Wegnera, znanego ci już z dawniejszych moich opowiadań. Drukarnia ta dobrze się zasłużyła naszemu piśmiennictwu, w niéj bowiem, z biegiem czasu, wytłoczono mnóstwo ważnych dzieł, z których przytoczę ci tylko: Dzieje Morawskiego, większą część prac Libelta, znaczną liczbę nakładów Żupańskiego, całą seryę Przeglądu Poznańskiego, wszystkie Roczniki Towarzystwa przyjaciół nauk jako też Sprawozdania Towarzystwa Pomocy Naukowéj. Ze zbliżającą się sześćdziesiątką wieku rozpoczął się dla biedaka Kamyszka żywot utrapiony. Na pierwszy rzut oka nie było tego po nim widać, bo do samego niemal końca zachował władze umysłowe, twarz pełną, swobodną i w rozmowie nie wspominał zrazu o dolegliwościach swoich, wzrastających bez przerwy. Była to choroba mlecza pacierzowego, objawiająca się najpierw w boleściach rąk i nóg, a daléj w ich ubezwładnieniu, która w ostatnich dwóch latach przykuła go niemal do łóżka. Pożegnał się z tym światem prawie w tym samym wieku co brat, przeżywszy go o trzy lata, a z jego ubytkiem znikła mi znów jedna z owych starych i sympatycznych osobistości poznańskich, z któremi się, chodząc po mieście, lubiłem spotykać.
Za probostwem, panie Ludwiku, gdzie teraz stoją, tworząc róg z Piekarami, dwie kamienice przez pana budowniczego Maryana Cybulskiego przed mniéj więcej trzydziestu laty wzniesione, były dawniéj jakieś domki, których wyglądu już sobie nie przypominam; naprzeciwko zaś probostwa widzisz drukarnię Rosenstiela, zaszczyconą tytułem nadwornéj, którą, jak ci bodajnie już wspomniałem, za pierwszych pruskich czasów założył berliński księgarz i drukarz Decker. Pierwotnie — o ile pamiętam — znacznie skromniéj wyglądała, przez wiele lat bowiem mieściła się w téj jednéj narożnéj kamienicy, wówczas jednopiętrowéj, koło któréj były podwórza i dość rozległy ogród, od św.-Marcińskiéj i Wilbelmowskiéj ulicy płotami z desek odgraniczone. — Tak to jeszcze wyglądało, gdy szkoły kończyłem. Późniéj — daty już nie wiem — wystawiono owo długie skrzydło wzdłuż ulicy św.-Marcińskiéj, a dom narożny drugiem piętrem podwyższono. Właścicieli drukarni, Rosenstielów, najpierw ojca, potem syna, znałem tylko z widzenia. Pierwszy z nich wysoki, chudy, dość przystojny człowiek, z wielkim wąsem i wojskową postawą, był wysłużonym rotmistrzem, przynajmniéj go tak tytułowano; po czterdziestym roku wyniósł się z Poznania. Syn, który po nim nastąpił, co do zewnętrznego wyglądu, wierny portret ojca, przywiózł sobie tutaj po kilku latach żonę młodą i bardzo ładną, wychowaną, jak widać było z pozoru i stroju, w wyższem towarzystwie niemieckiem. Rosenstielowie mieli obadwaj ton i wzięcie świadomych wartości swéj oficerów, a człowiek zaczynał się w ich przekonaniu od podpułkownika lub radzcy rejencyjnego, tak mi przynajmniéj Niemiec jeden powiadał, który miał sposobność zbliżania się do nich. Teraz, jak wiesz, drukarnia jest od dawna w innem ręku, bo młoda para poprzednich właścicieli, sprzykrzywszy sobie małomiejskie życie i przemysłowe stosunki, sprzedała ją i wyniosła się gdzieś tam na wieś.
Chodniki przy drukarni znacznie są nad ulicę wzniesione, jak widzisz, panie Ludwiku, łatwo się ztąd domyślić, że musiała tu zajść jakaś zmiana. Otóż dawniéj była tutaj góra Świętomarcińska wiele wyższą, nawet wznosiła się ponad teraźniejsze chodniki, tak iż fundamentów drukarni widać, jak teraz, nie było, a do kościoła nie wchodziło się po tylu schodach; skutkiem czego miała spadek na dół daleko bardziéj stromy i nagły. Wjazd, a szczególnie zjazd niemały sprawiał kłopot koniom i woźnicom, a zimą, na ubitym śniegu lub gołoledzi bywał częstokroć niebezpieczny. Nakoniec, około piędziesiątego szóstego roku, policya spowodowała magistrat do zaradzenia téj niedogodności. Skopano zatem mnogo ziemi, piasku i kamieni, wyrugowano niemało nieboszczyków, bo tu za dawnych czasów był cmentarz, a podobno w ostatniéj wojnie szwedzkiéj, przy napaści na mury miasta u bramy wrocławskiéj, niejeden także ze szturmujących kości swoje na owéj górce zostawił. Skopywanie to, które dość długo trwało, przypomina mi osobistość przez lat kilka bardzo znaną i popularną w naszem mieście. Był nią komisarz policyjny Rose, który nad całą tą robotą miał dozór i porządku pilnował. Widywano go przedtem często na ulicach, przechadzkach lub przy mustrze jako młodego podporucznika piechoty, zwracającego na się uwagę, szczególnie żeńskich istot, zgrabną postawą, zamaszystym ruchem, przystojną twarzą, jasnopłową czupryną i spojrzeniem zadowolonego zwycięzcy. Byłby prawdopodobnie w wojsku niezbyt długo czekał na awans, lecz zdaje się, że mu Amor zaszedł drogę i wzbudził w nim sentyment małżeński; a ponieważ z obydwóch stron było dużo miłości, kapitałów nie wiele, przeto musiał pan Rose zmienić swój mundurek i przeszedł do policyi. Ale nowe szlify i wyłogi nie zmieniły dawniejszéj elegancyi i oficerskiego wzięcia, a wkrótce rozwinął Rose niepospolitą swoją czynność i służbistość. Wszędzie go było pełno; przy każdem zdarzeniu lub ruchu, Rose krzątał się i rozkazywał, o porządek na ulicach dbał bez ustanku, drzewka sadził w mieście gdzie mógł, a większą część chodników kamiennych jemu zawdzięczamy, bo pod tym względem niepokoił i przymuszał właścicieli domów wszelkiemi sposoby. Gorliwość jego zwróciła nań uwagę rządu i po kilku latach powołano go do Berlina, gdzie dostał podobno wyższe stanowisko w tamtejszéj konstableryi.
Za kamienicą pana Cybulskiego, schodzi się, jak widzisz, zaraz na Piekary. Nie wiem czy tam są jeszcze jakie piekarnie; dawniéj nie brakło piekarzy i garncarzy na téj ulicy, gdzie po obydwóch stronach stały rzędem, przedzielone tu i owdzie płotem albo pustkowiem, małe domki i chałupy, których na okaz ledwo kilka jeszcze pozostało. Przed rokiem czterdziestym była to dla mnie terra incognita, jak Śródka i Miasteczko; żywéj duszy tam nie znałem, z jednym wszakże wyjątkiem. Na przeciwnym końcu Piekar, tworząc róg z teraźniejszą Ogrodową ulicą, stał dość długi, bezpiętrowy, stary dworek, do którego przystęp z przodu tworzyło kilka wązkich tarasów, obsadzonych drzewami i krzewami, a za nim z tyłu ciągnął się obszerny ogród zaniedbany, ale odznaczający się mnóstwem wysokich, pięknych świerków. Była to jakaś stara villa za pierwszych pruskich, albo może jeszcze za polskich czasów wystawiona. Kto w niéj pierwotnie mieszkał, tego się odemnie nie dowiesz; pamiętam ją tylko jako rezydencyę wieloletnią radzcy Piotra Chełmickiego i próg jéj raz jedyny przekroczyłem, zaproszony przez szanownego gospodarza na wieczorek, który był tak liczny, żeśmy się tam ledwo pomieścić mogli. Z panem Chełmickim zetknąłem się osobiście dopiero koło piędziesiątego roku, ale chociaż ledwo dwa, trzy razy z nim rozmawiałem, dawno już przedtem był mi znany z widzenia, należał bowiem do stałych mieszkańców miasta i do wybitnych osobistości w spółeczeństwie naszem, stanowiskiem swojem tak urzędowem, jako i majątkowem; a chociaż w rzeczach z polityką związek mających ostróżnie i wstrzemięźliwie sobie postępował, wiadome były wszystkim jego szczero-polskie uczucia i dążności. Mało kto z Polaków doszedł u nas w zawodzie prawniczym tak daleko; z sądu bowiem miejskiego w Gnieźnie, gdzie pracę swoję rozpoczął, powołany został Chełmicki do sądu apelacyjnego w Poznaniu, uzyskał z czasem tytuł tajnego radzcy sprawiedliwości i doczekał się w urzędowaniu sądowem piędziesięcioletniéj rocznicy. Prócz tego wiele lat czynnym był w służbie obywatelskiéj jako radzca i syndyk jeneralny Ziemstwa naszego, jako sekretarz kilku sejmów prowincyalnych, a rozległe dzierząc dobra, które nań spadły po jego i żony jego rodzicach, nietylko ich, mimo uciążliwéj pracy urzędowéj, na szwank nie naraził, lecz majątku niemało przysporzył, tak iż, przepędziwszy lat osiemdziesiąt cztery pomyślnego życia, mógł spokojnie umierać, widząc przyszłość swéj rodziny zabezpieczoną. A było, szczerze mówiąc, o czem myśleć i o co się troszczyć, bo z trzynastu dzieci jedenaście trzeba było wychować i, jak to mówią, na nogi postawić. Ujrzawszy panią sędzinę, osobę małego wzrostu i w młodości szczupłéj budowy ciała, niebyłbyś uwierzył, że mogła być matką tak licznego potomstwa; wszakże jéj usposobienie nadzwyczaj ruchliwe i wesołe, jéj żywe czarne oczy objawiały znaczny zasób sił fizycznych i moralnych. Teraz dworek państwa Chełmickich całkiem przekształcono, miejsce zaś ogrodu zajęły nowe kamienice.
Pierwszą na Piekarach kamienicą większych rozmiarów było znane ci zapewne Odeum. Wystawił je pewien jegomość nazwiskiem Lambert, którego osobistość pamiętam, chociaż się jego znajomością poszczycić nie mogę. Ów Lambert, indywiduum podpadające wyglądem swoim, znacznie otyłe, z wielką głową osadzoną na krótkim karku, opatrzoną dużemi oczyma i mocnemi brwiami, miał pierwotnie skromny browar z podrzędną piwiarnią i bilardem na rogu Butelskiéj i Ślósarskiéj ulicy. Gdy z wzrastającą liczbą Niemców cześć bawarskiego piwa zaczęła się u nas rozpowszechniać, wpadł on, jak mi powiadano, pierwszy na myśl fabrykowania tego płynu in loco. Stary król Gambrinus byłby się podobno strasznie skrzywił połknąwszy kufelek tego nawaru, ale jakoś to jednak poszło i wkrótce potem ów Lambert, mając daleko więcéj męztwa w sercu niż talarków w kieszeni, odważył się, pierwszemi laty po czterdziestym, za pożyczane po większéj części pieniądze, na wystawienie tego budynku, gdzie, jak niegdyś w ateńskim Odeonie, grają, śpiewają, wiecują, a przytem piwo piją, czego Ateńczycy nie robili. Żart na stronę, była to myśl praktyczna, gdyż prócz sali Bazarowéj, do któréj ma wstręt Germania, i staréj niedogodnéj sali Sasskiego hotelu, nie miała publiczność niemiecka żadnego miejsca do wspólnych zabaw i napitku na większe rozmiary. Dziejów Odeonu rozpowiadać ci nie będę, panie Ludwiku, są mi nieznane, bo tylko ze trzy, cztery razy tam byłem na koncertach i wyborach. Wiele więcéj wiem o kamienicy tuż przy Odeonie, która wkrótce po nim stanęła, bo nieraz w towarzystwie jéj założyciela patrzałem jak się wznosiła, a gdy ją czterdziestego siódmego roku skończono, często, bardzo często do niéj wchodziłem. Wystawił ją jeden z moich nieodżałowanych przyjaciół, dr. Ludwik Gąsiorowski. W szkołach go nie znałem, chociaż je tutaj u nas ukończył, był bowiem okrągło dziesięć lat starszym odemnie, ale pamiętam dziś jeszcze kiedym go pierwszy raz widział. Roku trzydziestego siódmego przyjechawszy z uniwersytetu na wielkie ferye do Poznania, zastałem tu srogą cholerę; ludzie marli jak muchy, szczególnie z tamtéj strony chwaliszewskiego mostu, a zbytku lekarzy wcale jeszcze nie było, tak iż nawet, jak ci to już wspomniałem, władze pruskie zezwoliły, wobec klęski, na powrót Marcinkowskiego z emigracyi. Przechodząc wtedy pewnego razu Szeroką ulicą, spostrzegłem nowiuteńki powóz dążący ku Chwaliszewu, a w nim młodego, przystojnego człowieka, w wysokim, białym kapeluszu, który zdawał się na pół śpiący, kiwał bowiem głową w prawo i lewo. Na zapytanie moje ktoby to był, oznaczył mi go idący ze mną Piotr Hanowicz jako nowego lekarza dr. Gąsiorowskiego. Przestałem się niebawem dziwić, iż, mimo turkotu ulicznego, w powozie na sen mu się zbierało, usłyszawszy o jego trudach w tych pierwszych tygodniach cholery. Razem z Marcinkowskim nie tylko za dnia byli ciągle na nogach i na wózku, lecz całemi nocami biegali i jeździli. Tę samą wobec zarazy odwagę i wytrwałość, któréj złożył dowody w początkach swéj praktyki lekarskiéj, bo wtenczas niespełna rok jeszcze był w Poznaniu, okazał Gąsiorowski za każdym razem, gdy owa plaga miasto nasze nawiedziła. Miałem późniéj sposobność podziwiania w nim téj obojętności niemal, z jaką się w podobnych przypadkach na niebezpieczeństwo narażał, powodowany uczuciem ludzkości i obowiązku. Pierwszą pod tym względem przebywał próbę kilka lat wpierw nim został lekarzem; otóż, rozpocząwszy nauki medyczne w Wrocławiu, przerwać je musiał w drugim zaraz roku, aby za innymi do Warszawy podążyć. Tam najpierw krótki czas harcował na ułańskim koniku, większą część jednak kampanii służył jako chirurg batalionowy i nie tylko rannych na polu bitwy opatrywał, lecz w lazaretach miał sposobność, jak mi to sam opowiadał, oswojenia się z cholerą, która wtenczas z obozów rosyjskich przeszła do naszych, niemałe w nich szerząc spustoszenia.
Po skończonéj wojnie i przebytych w jéj następstwie różnych trybulacyach, wrócił Gąsiorowski do Wrocławia, gdzie trzy lata jeszcze pracować musiał, rozpocząwszy niemal na nowo naukę, nim stopień doktorski uzyskał; rok późniéj zaś jako praktykujący osiadł w Poznaniu, pierwszy z młodszego, porewolucyjnego pokolenia. Gdy przybył tutaj, miał właściwie dwóch tylko współzawodników polskiego rodu, Wolfa i Jagielskiego i dwóch pół-Polaków, Huisona i Jungfera, dla tego też dostateczna praktyka znalazła się zaraz i rozszerzyła się wkrótce, zwłaszcza iż ową energiczną czynnością podczas zarazy zwrócił na siebie uwagę publiczności.
Piętnaście lat przeszło będąc z nim w ścisłéj zażyłości, a przytem zasięgając wielokrotnie jego rady lekarskiéj, miałem dostateczną sposobność poznania i człowieka i lekarza. W pierwszym górowała przedewszystkiem szczerość, prawość i otwartość, posuwana czasami do bezwzględności. Nie mógł znieść Gąsiorowski obłudy, przydatków, puszenia się i wykrętów, tego co komedyę życia stanowi. Podczas gdy jedni takie słabości ludzkie obojętnie pomijają, chociaż się niemi uwodzić nie dadzą, drudzy zaś żartami je zbywają, Gąsiorowski, słysząc je lub widząc, nie mógł hamować swego oburzenia; wybuchał i słów nie szczędził, ani je też w bawełnę owijał, dla tego dość często zrażał sobie kolegów i innych ludzi. Nieprawda w mowie lub czynie była naturze jego przeciwną, a ponieważ miał przytem draźliwe nerwy, widać po nim było nieraz smutek i zły humor. Jak od innych prawdy żądał, tak też sam wypowiadał zawsze uczciwie co myślał, nigdy roli nie odgrywając, i na jego słowo zawsze liczyć było można, bo co powiedział było szczere, z jego wiedzą lub chęcią zupełnie zgodne. Wszyscy, którzy go bliżéj znali lub w ważniejszych przypadkach jego sposobu myślenia i postępowania doświadczyli, musieli cenić zdanie i szanować rzetelną duszę zacnego doktora. Pojawy zresztą pewnéj szorstkości i wybuchy niezadowolenia zdarzały się jedynie tylko, jeśli istotną wywołane zostały przyczyną, zwykle bowiem jego usposobienie było rozważne i spokojne; w towarzystwach i pogadankach z poufnymi lubił wesołość i żarty, a jego piękna twarz przybierała wtedy wyraz nadzwyczaj swobodny i miły, w którym się odbijało jego dobre serce. Otóż, panie Ludwiku, dobroć serca i czułość, chociaż je nieraz niezręcznie ukrywać się starał, należały także do głównych przymiotów Gąsiorowskiego. Nietylko je przyjaciele jego i bliżsi znajomi odczuwali w utrapieniach i dolegliwościach swoich, które z nimi podzielał, czyniąc co mógł, aby im ulgę przynieść, lecz doznawała ich codziennie bieda poznańska. Niejeden z lekarzy nie kwapi się wcale poza most Chwaliszewski, chyba że go do któréj z kuryi na okół katedry będących powołają, Gąsiorowski założył tam sobie, że tak powiem, główną kwaterę i to w czasie, kiedy na Chwaliszewie, Śródce itd. piętrowych domów wcale jeszcze nie było. Co dzień tam siedział ze dwie godziny i przychodziło doń mnóstwo ubóstwa, którego fizyczne cierpienia leczył, uwzględniając ile możności i inne. Prawda, że nie raz, gdy był powód do tego, wykrzyczał i zbeształ, ale chorobę zbadał, receptę zapisał, w końcu pożałował i pocieszył, a często sakiewkę wydobył, widząc iż tego potrzeba. Po Marcinkowskim, żaden z ówczesnych lekarzy dla skwierczącéj biedy naszéj nie miał tyle serca; znany był ztąd w całem mieście i z zaufaniem szły do niego paupry, bo wiedziały, że choć czasem za grzechy swoje oberwą, znajdą przecież i litość i pomoc. Mając tyle do czynienia z niedomogami społeczeństwa, poznał, iż chcąc niejednemu złemu na przyszłość zapobiedz, trzeba przedewszystkiem zacząć od najmłodszego wieku i ratować dzieci fizycznie i moralnie. Dla tego, ile sobie przypominam, był pierwszym, który, wkrótce po czterdziestym roku, wystąpił z planem urządzenia ochronek, inne osoby pobudził do założenia w tym celu towarzystwa, a gdy przyszło do skutku, gorliwie się niem zajął i przez lat kilka jako przewodniczący działaniem jego kierował.
Pod względem lekarskim wydawać sądy o Gąsiorowskim, na to się naturalnie odważyć nie mogę, nie należąc do bractwa eskulapowego; tyle wszakże wiem z własnego, wieloletniego doświadczenia, że przy łóżku chorego, nie puszczając się na subtelności i genialności oceniał wszelkie pojawy prostym i zdrowym rozumem. W nagłych, niebezpiecznych przypadkach, co także de visu powiedzieć mogę, zachowywał spokój zupełny i niepospolitą okazywał stanowczość. Nienawidząc blagi i nie przypisując sobie nieomylności, nieraz, gdy czuł się wątpliwym, sam żądał, aby tego lub owego przybrano do rady; wszakże w ogóle leczył bardzo szczęśliwie, mianowicie choroby wewnętrzne. Jego specyalnoácią, jak teraz mówią, była jednak sztuka położnicza i wszystko, co tam z nią w związku. Pod tym względem nie tylko pierwsze miejsce zajmował między kolegami, lecz, jako odpowiednio uzdolniony, powołany został do prowincyalnego zakładu tutejszego, gdzie przez dziesięć lat przeszło uczył teoryi i praktyki, a jeśli potem posadę swoją stracił, nastąpiło to skutkiem politycznych wypadków, w które był wplątany.
O patryotyzmie Gąsiorowskiego nie potrzeba właściwie mówić, panie Ludwiku; kto go znał, wie, iż wszystkie nerwy jego serca i mózgu były już z natury tak na wskroś polskie, że w praktyce życia innego nastroju, choćby go był pragnął, przyjąć nie mogły. Na ławie szkolnéj, podczas powstania, między kolegami na uniwersytecie, tak ciągle, wśród ciężkiéj teraźniejszości naszéj, karmił się i sycił nadzieją lepszéj przyszłości, iż mimo dojrzałego już wieku i krótko przedtem stworzonego kółka rodzinnego, z własnéj chęci i przekonania przystąpił do tajnéj organizacyi przygotowującéj powstanie na wielkie rozmiary, które czterdziestego szóstego roku — jak ci wiadomo — niefortunny miało koniec. — Większy daleko aparat, ile pamiętam, rozwinięto przy jego aresztowaniu, niż przy chwytaniu innych, których dwóch czy trzech sierzantów policyjnych imało, podczas gdy po pana Gąsiorowskiego oddział wojska na Groblę wysłano, wiedząc, że prosty lud bardzo do niego przywiązany. Na marne mu wtedy poszły dwa lata życia w Sonnenburgu i Moabicie, lecz to żadnéj w uczuciach jego nie sprawiło zmiany i czterdziestego ósmego roku widziałem go znów pełnego otuchy, czynnego w mieście radą i pomocą, czynnego w obozach i lazaretach, razem z Mateckim, gdy go do ratowania rannych i chorych wezwano. Także naszemi sprawami miejskiemi zajmował się Gąsiorowski, jako członek reprezentacyi, lat jedenaście, od owéj chwili, kiedy w czterdziestym drugim czy trzecim roku, wedle orzeczenia któregoś żyda, cały Bazar spadł na salę ratuszową, o czem ci już dawniéj wspomniałem. Że tam występował zawsze w interesie naszéj ludności polskiéj, zbytecznem byłoby przypominać.
Największą jednak pod względem narodowym zasługą Gąsiorowskiego jest dzieło, którem nazwisko swoje między przedstawicielami dziejów oświaty kraju naszego uwydatnił. On pierwszy, jak ci zapewne wiadomo, napisał historyę sztuki lekarskiéj w Polsce. Zaraz w początku swych czasów uniwersyteckich powziął myśl zajęcia się tym przedmiotem, podraźniony w poczuciu patryotycznem wzmianką ustną czy piśmienną jakiegoś Niemca, że dziedzina nauki medycznéj u nas pustkami świeci. Odpowiadając na tę przymówkę, wykazał w swéj dysertacyi doktorskiéj pierwsze pojawy praktyk i nauk lekarskich w Polsce od najdawniejszych czasów aż do początku szesnastego wieku. Z téj skromnéj rozprawy urosło w ciągu lat obszerne dzieło, nad którem Gąsiorowski, w miarę jak mu przybywało materyału, pracował wytrwale aż do roku pięćdziesiątego piątego; w tym bowiem roku mógł wreszcie zadanie swoje zakończyć i tom czwarty wydać, wypuściwszy na świat pierwszy już trzydziestego dziewiątego. Odważył on się na pole niemal całkiem leżące odłogiem; trzeba było źródła przeczuwać i odgadywać, materyałów szukać po świecie, bibliotekarzy różnych miast i osoby prywatne zapytywać listami i proźbami, więc sobie wyobrazisz, panie Ludwiku, ile ztąd żmudy, ile straty czasu dla autora, który znacznéj praktyce swojéj krótkie tylko chwile do pracy piśmiennéj mógł urywać. Kilka razy naszedłem go przy téj robocie, obstawionego książkami i narzekającego na owe trudy i mozoły dodatkowe, wynikające z wynajdywania źródłowych zasobów i na nieuczynność osób wzywanych o małą choćby przysługę. Wszakże w nagrodę za wytrwałość swoją mógł się cieszyć powszechnem uznaniem, które tyloletnia praca jego w kraju naszym znalazła. Wszystkie oceny i recenzye zamieszczone w pismach fachowych i literackich były słuszne i pochlebne. W skutek tego, koła naukowe po za granicami Księstwa zwróciły uwagę swoją na Gąsiorowskiego; piędziesiątego któregoś roku zawezwał go uniwersytet jagielloński w Krakowie do objęcia katedry, ale wezwanie to, które w młodszym wieku byłby przyjął z radością, spotkało go zapóźno, kiedy już czuł się rozstrojonym i za sztywnym, aby odrazu przerzucić się w całkiem inne stosunki i nowe rozpocząć życie; gdy zaś powoływano go, za czasów Wielopolskiego, do wydziału medycznego w Warszawie, był już fizycznie tak cierpiącym, że o przesiedleniu się i profesurze myśleć nie mógł.

Kto poczciwego doktora znał za młodu lub w dojrzalszych latach i widział jego silną, dość wysoką, barczystą postać i żywe spojrzenie, temu nie zamarzyło się pewno, że go w sile wieku płucowa choroba z tego świata zabierze; tymczasem, gdy spadła na nasze miasto, piędziesiątego drugiego roku, sroga cholera, która kilka miesięcy trwała i rozszerzyła się po Księstwie, Gąsiorowski, wracając pewnéj nocy z dalekiéj wsi, przeziębił się gwałtownie, zwłaszcza iż za lekko się wybrał w podróż i poprzednio już był znękany niezwyczajnem wytężeniem sił i ciągłym niepokojem. Kilka dni potem widziałem się z nim, opowiadał mi o téj wycieczce i skarzył się, iż jakoś przyjść z sobą nie może do ładu. I nie przyszedł już więcéj, bo cierpienie piersiowe, które się wtedy zaczęło, rozwijało się powoli, ale stanowczo. Piędziesiątego szóstego roku pobyt u wód w Soden przyniósł mu znaczną ulgę i na lat kilka złagodził chorobę, ale mimo to siły słabły powoli i kaszel się zwiększał, a Gąsiorowski, chociaż wiedział dobrze co się święci, nie ustawał w pracy, przedewszystkiem nie ochraniał się wcale; przytem nie zmienił się w usposobieniu, nawet często bywał tak swobodnym i wesołym jak za najlepszych czasów. Drugi wyjazd do Soden, ile pamiętam, sześćdziesiątego pierwszego roku, nie pomógł już zgoła; po powrocie postęp złego był coraz naglejszy i głęboki żal nas przejmował, gdy widzieliśmy jak doktor zadyszany, zakaszlony gwałt sobie zadaje, aby pacientów swoich odwiedzać i obowiązki wypełniać. Z początkiem zimy sześćdziesiątego trzeciego roku wynieśliśmy go z tego domu, który zbudował, na miejsce cmentarza świętomarcińskiego, które kilka lat przedtem był sobie obrał i sam mi raz pokazywał, dowodząc, że ładnie jest i praktycznie położone, bo ztamtąd przejrzeć można część cmentarza i drogę wzdłuż wałów idącą. Tak, panie Ludwiku, i ten przyjaciel się usunął, a strata jego dotkliwie mnie przejęła, przez cały bowiem czas naszych bliższych stosunków ani razu nie zachmurzyło się między nami; był dla mnie zawsze tak życzliwym, szczerym i otwartym, a kilkakrotnie rodzina moja w biegłości i troskliwości jego lekarskiéj tak dzielną i skuteczną znalazła pomoc, iż do końca życia pamięć jego drogą mi pozostanie. Czasem, gdy mi obraz jego stanie przed oczyma, żałuję teraz, że kilkakrotnie przed nim uciekałem; należał bowiem kochany doktor do owych ludzi, którzy, znajomych na ulicy spotkawszy, chwytają i więżą bez litości, zmuszając do gawędki, bez względu na ich pospiech; wszakże tym jego zasadzkom każdy z nas ile mógł chętnie się poddawał.
Najpierwszym komornikiem pierwszego piętra nowo wystawionéj kamienicy doktora Gąsiorowskiego był major August Bukowiecki. Krótko po Wielkiejnocy czterdziestego drugiego roku spotkałem się z nim przypadkiem, gdy młodszą córkę przywiózł tutaj na pensyę. Jego osobistość zrobiła na mnie wrażenie, był to bowiem pan już niemłody, wtenczas przeszło sześćdziesięcioletni, w szaraczkowéj czamarze, niski, nie chudy, z dużą, prawie całkiem łysą głową, małemi oczyma w poważnéj, pomarszczonéj twarzy, a u rąk obydwóch palce miał do połowy obcięte. Wziął mnie od razu w ścisły egzamin po polsku i po francuzku; nie pomnę teraz, o co mnie tak wybadywał, ale ze słów jego poznać było można umysł bystry i wykształcony. Zdarzyły kilka lat późniéj losy, że z tym panem Bukowieckim, o którym przedtem ani słyszałem, chociaż znanym był w szerokich kołach na prowincyi, w bliższe wszedłem stosunki, dla tego przytoczyć ci mogę, panie Ludwiku, niejeden szczegół z jego życia. W pierwszéj połowie nie szło ono trybem zwykłym i spokojnym. Urodził się August Bukowiecki w wieku osiemnastym, osiemdziesiątego pierwszego roku, w Chycinie, blisko granicy brandeburskiéj, a pochodząc z rodziny osiadłéj od dawna na owych krańcach, która, przyjąwszy, jedna z najpierwszych w Polsce, wyznanie kalwińskie, wytrwale przy niem obstawała, posłanym został bardzo wcześnie do szkoły leszczyńskiéj, gdzie się kształciła znaczna część dziatwy dyssydenckiéj z różnych stron Rzeczypospolitéj. Prócz łaciny był tam, już za polskich czasów, panującym językiem niemiecki, którego się innowiercy, z religijnych względów, chętnie uczyli. Trzymano tam chłopców w ścisłym, purytańskim rygorze, dla tego też gdy, nie pamiętam roku, wybuchł w Lesznie ów straszny pożar, który całe miasto w perzynę obrócił, wyczekiwała młodzież szkolna długo i z niecierpliwością, żeby się i gimnazjum, gdzieś daléj leżące, zajęło. „Wreszcie ziściło się, czegośmy chcieli“, mówił mi stary pan Bukowiecki, „i na widok płomienia upragnionego nad dachem szkolnym, wpadłem do mego gospodarstwa, krzycząc z radości: „Bogu dzięki, szkoła się pali!“
Nie na długo przydał mu się ów pożar, bo go rodzice niebawem posłali do niezbyt od Chyciny odległego Frankfurtu nad Odrą, gdzie było nietylko gimnazyum, lecz i uniwersytet, który nieco późniéj do Wrocławia przeniesiono. Mając lat szesnaście skończył tam pan August szkoły, co wtenczas szło prędzéj niż teraz, bo czterech tylko przedmiotów uczono, dwuletnich kursów nie było, a popisu dojrzałości jeszcze złe duchy nie wymyśliły. Powodowany wrodzoną chęcią do żołnierki, pominął uniwersytet i zaciągnął się do pułku pruskich dragonów, którego główny oddział stał ze sztabem w Landsbergu. Było to piątego roku po trzecim podziale, w czasie gdy nie mało młodzieży polskiéj z zachodnich zaborów szło z własnéj ochoty do wojska pruskiego wabiącego jeszcze urokiem dziejów Fryderyka II. Młodzieńców szlacheckiego pochodzenia wcielano do pułków w stopniu junkrów, ćwiczono najpierw osobno w praktyce i teoryi, poczem, skoro się ze służbą batalionową lub szwadronową oswoili, zajmowali w musztrach miejsce kaprali, mało co w umundurowaniu różniąc się od poruczników, z którymi wyłącznie poza służbą przestawali. Parady i uroczyste przeglądy odbywano częstokroć, a przygotowanie do nich połączone było z niemałem utrapieniem, jak mi powiadał pan major. Noc przedtem trzeba było nieraz przetrzymać stojąc lub siedząc z wyprężonemi nogami, bo białe, krótkie spodnie wypychano starannie otrębami lub pakułami tak, żeby ani jedna fałdka na nich się nie zjawiła, warkocz i harbejtel zgrabnie układano, długie, wzdłuż obydwóch skroni idące loki zwijano w walce i pudrowano, do czego kompanie lub szwadrony miały własnych fryzyerów, którzy żołnierzy jednego po drugim operowali. Musztry były długie i męczące; obiady, które się po większéj części u pułkownika lub rotmistrza, dla oficerów i junkrów, odbywały, sztywne i jednostajne, a pobyt w małem mieście nieszczególnie zabawny. Najprzykrzej wszakże dotykało ludzi mających wraźliwszą i czulszą naturę srogie jeszcze wtenczas w wojsku pruskiem obchodzenie się z prostymi żołdakami. Opowiadał mi z oburzeniem stary pan major jak ich dręczono bez litości za najmniejsze przewinienie i jak kilkakrotnie, odkomenderowany do rózg, patrzał na krew plużącą z grzbietu biedaków, których prowadzono powoli między dwoma rzędami uzbrojonych w pręty i siekących niemiłosiernie; padali oni zwykle zemdleni nim doszli do końca. Wytrzymał jednak Bukowiecki prawie sześć lat w Landsbergu, poczem, należycie w służbie wyćwiczony, zapragnąwszy swobody i rozmaitości, wystąpił z szeregów pruskich w stopniu podporucznika, w początku roku osiemset czwartego i puścił się w podróż ku zachodowi. Były to wtedy, po traktatach w Lunéville i Amiens, świetne czasy francusko-napoleońskiéj gloryi, a pobyt w owych krajach zachodnich musiał dla młodego człowieka, szczególnie wojskowego, mieć urok niezwykły; wspominał też nieraz o nim pan August w późnym wieku z zadowoleniem. Podróż jego kilka lat trwała; zwiedził w szerz i dłuż Francyą, zabawiwszy dłuższy czas w Paryżu, zajrzał poza Pyrynee do Katalonii, przebiegł główne kantony szwajcarskie, a potem Włochy z północy na południe i w tym kraju najdłużéj przesiedział. Mnóstwo tam ciekawych rzeczy i niezwykłych wypadków, owemi politycznie tak wzburzonemi czasy, widział, wielu ludzi wybitnych poznał, z współrodakami spotykał się co chwila, bo wtedy pełno tam było Polaków we Francyi i we Włoszech po rozmaitych pułkach francuskich, a języka francuzkiego i włoskiego tak się wyuczył z rozmowy i z książek, iż do późnego wieku nie tylko biegle niemi mówił, lecz po francuzku zupełnie trafnie i ozdobnie pisał, jak się z listów i rękopisów po nim pozostałych przekonać mogłem.
Za granicą doczekał się koronacyi Napoleona, a nawet pogromu Prus i po pokoju w Tylży wrócił do stron rodzinnych, gdy w powstałem co dopiero Księstwie Warszawskiem zaczęły się tworzyć nowe i uzupełniać z dawniejszych legionów wojska polskie. Wobec tego, co widział w kraju, nie mógł naturalnie młody Bukowiecki pozostać spokojnie u domowego ogniska. Zaciągnął się w stopniu porucznika do dwónastego pułku, którego szefem był wtenczas, jeśli się nie mylę, Rożniecki i okazał niebawem, że nie bez korzyści przebywał szkołę pruską.
Przypominając sobie te dzieje, czterdzieści pięć lat później, jeden z jego ówczesnych towarzyszów broni, major czy pułkownik Tchórznicki, Galicyanin (który odbył potem jeszcze kampanię trzydziestego roku i osiadł w Bawaryi, gdzie się był ożenił), dowiedziawszy się przypadkiem, że Bukowiecki jeszcze żyje, pisze doń między innemi: „Ciebie często przed oczyma memi widzę; widzę cię oczywiście w postaciach, które mi najwięcej w pamięci utkwiły, widzę cię to w marszach naszych, to w mustrach, gdy na twym Müllerze harcowałeś, lub na twym karym faworycie nami dowodziłeś, to znów na kwaterach w nankinowym spencerku, gdy mi drewnianemi konikami lekcye mustry dawałeś, co, zdaje mi się, najwięcéj mi do tego pomogło, iż, gdy cię do Hamburga odkomenderowano, Rożniecki mnie instruktorem dwónastego pułku zrobił i potem do innych pułków posełał. Nadewszystko za to ci do śmierci wdzięcznym będę, żeś mnie kształcił, oświecał i dobre zasady we mnie wpajał. Niech twoja skromność mi wybaczy, kochany Auguście, za to, co ci powiem, że ty jeden byłeś z oficerów pułku naszego fundamentalnie militarnie wykształcony.“ — Dla tego też używano go wielokrotnie jako instruktora w świeżych formacyach i wysełano z rozporządzeniami i zapytaniami do rozmaitych komend i sztabów, szczególnie francuskich. Miał więc w owym czasie żywot niestały i niespokojny, przenosił się z garnizonu do garnizonu, aby wyćwiczyć w mustrze początkujących oficerów, jeździł do Berlina, Hamburga i Magdeburga, gdzie stały znaczne oddziały francuskie, prócz tego pracował w biurach wojskowych i miał udział w kilku utarczkach z Austryakami, a rok dwónasty zastał go na stopniu rotmistrza i odznaczonego krzyżem virtuti militari.
Z początkiem kampanii rosyjskiéj, gdy już znaczna część wielkiéj armii znajdowała się na ziemi polskiéj, zawezwany został Bukowiecki z kilku innymi do głównéj kwatery jako officier d’ordonnance i niebawem wysłany z ustnemi i pisanemi poleceniami do króla westfalskiego, który się był znacznie zapóźnił i jeszcze daleko w Niemczech pozostał. Rozkazano mu przytem brûler le pavé à se casser le cou. Ruszał zatem noc i dzień z sierzantem, którego mu przydano, nie jedząc prawie i nie śpiąc, zmieniając konie, gdy już ujść nie mogły; w końcu musiano obydwóch złożyć na wóz, bo się już w siodłach utrzymać nie zdołali. Przybył wreszcie po pięciu czy sześciu dniach, lecz w takim stanie, że go do kwatery Hieronima bezprzytomnego prawie zawleczono. Na zapytanie, po co go przysłano, nie mogąc w pierwszéj chwili myśli zebrać, wyjęknął:, „une prise, une prise!“ — Rozśmiał się Hieronim, podał mu swoją tabakierkę, a Bukowiecki, zażywszy mocną szczyptę i kichnąwszy silnie parę razy, oprzytomniał i co mu polecono wypowiedział. Dobroczynna tabakierka, którą mu Hieronim kazał zatrzymać, zginęła potem gdzieś tam w głębi Rosyi. Zaraz po powrocie do armii odkomenderowany został pan August, jako adjutant, do sztabu marszałka Davousta, aby — znając języki krajowe — był tam ku pomocy. Gdy pewnego dnia podczas marszu zaszła wątpliwość co do kierunku i spostrzeżono wreszcie drogoskaz, nasz rotmistrz zapytany, dokąd on wskazuje, nie potrafił odczytać zatartego napisu, a chcąc się przed marszałkiem jakoś elegancko wyrazić, odpowiedział: „Ms. le maréchal, la dent de Saturne a effacé l'inscription.“ — „Tudieu, quel Bossuet!“ — zawołał Davoust do otaczających go oficerów.
Po bitwach pod Smoleńskiem i Borodinem, odznaczony krzyżem legii honorowéj, dostał się Bukowiecki do Moskwy, a pobyt w tem mieście, okropności, które się tam działy, pożar, który Francuzów ztamtąd wypędził tak silne i fatalne na nim wywarły wrażenie, iż, nawet po kilkudziesięciu latach z trudnością było go można nakłonić, aby cośkolwiek o tem mówił. Raz tylko jeden, na moją usilną prośbę zaczął opowiadać, czego tam był świadkiem, wszakże nie dokończył, bo mu głośny płacz przerwał.
Nastąpił potem odwrót, mróz, głód i rozsypka armii, a nad Berezyną znalazł się Bukowiecki między tymi, którzy, pod dowództwem Neya, bronili przejścia przez rzekę, dopóki mostu nie zerwano. Stał cały ten czas po kolana w wodzie lub śniegu, bez płaszcza, bez pokarmu, nawskroś przemarzły, a do tego lancami Kozaków pokłuty i, gdy się wreszcie z niedobitkami na drugi brzeg przedostał, w takim był stanie, że, gdyby nie litość kilku żołnierzy, byłby tam pozostał na polu, przysypany śniegiem, jak tylu innych. Złożono go na wóz i dowieziono zlodowaciałego i nieprzytomnego do Wilna. Tutaj, za czyjąś naradą, zawieźli go koledzy do domu pierwszego w mieście lekarza i chirurga, doktora Bécu, polecając, mimo bardzo niechętnego przyjęcia, chorego i rannego oficera jego opiece. Gdy na drugi dzień któryś z nich przyszedł koło wieczora, chcąc zobaczyć, co się z nim stało, znalazł go gdzieś na podwórzu, w stajni czy remizie, leżącego na ziemi tak zupełnie, jak go przywieziono. Oburzony na doktora, który się ukrył przed nim, zwołał kilku ludzi i kazał przenieść nieżywego już prawie do przepełnionego szpitala Sióstr Miłosierdzia, gdzie go po długich proźbach przyjęto. Tutaj, obok rannego także współtowarzysza broni, Aleksandra Fredry, pomieszczony, dzięki staraniom poczciwych sióstr i chirurgów rosyjskich, bo Moskale już byli Wilno zajęli, odzyskał Bukowiecki przytomność, ale chorował długo, bo głowa, ręce i nogi były przemrożone. Aby zapobiedz poczynającéj się już gangrenie, ucięto mu końcowe członki palcy u nóg i u rąk, a wtenczas, panie Ludwiku, jeszcze chloroformu nie było. Skoro przyszedł jako tako do zdrowia i rany były podgojone, wsadzono go na kibitkę, aby się mógł naocznie przekonać o pięknościach krajobrazów sybirskich; ale ponieważ w téj niezbyt rozkosznéj podróży odnowiły mu się rany u palcy, wysadzono go w Wiatce, gdzie już pozostał, wyleczywszy się znowu, aż do czasu, w którym traktaty wiedeńskie położyły koniec wypadkom i bezpośrednim następstwom wojennym. Szesnastego roku wrócił do kraju i ze stopniem majora zajął swoje miejsce w wojsku Królestwa Polskiego; niebawem jednak, postarawszy się o dłuższy urlop, przybył do Księstwa, żeby odwiedzić tutaj krewnych i przyjaciół.
Bawiąc w stronach północnych, gdzie dobrze był znany z czasów Księstwa Warszawskiego, gdy jako instruktor tworzące się oddziały wojska organizował i pouczał, wezwany został przez obywateli powiatu wyrzyskiego, aby osiadł między nimi i objął urząd landrata, czyli radzcy ziemiańskiego. Skłonił się tem chętniéj do ich życzenia, zważając, że okaleczenie rąk i nóg, chociaż i chodzić mógł dobrze i pisać, byłoby mu utrudniało jednak służbę wojskową, która pod W. księciem Konstantym nie przedstawiała się zbyt różowo, oraz pragnąc zamieszkać w bliskości stron rodzinnych. Wybrano go zatem jednogłośnie, bo wtenczas obywatele powiatu obierali swoich landratów, i z początku znalazł się w niezwykłem nieco położeniu, albowiem, zanim stosunki swoje uporządkować zdołał, był, przez pół roku przeszło, równocześnie w czynnéj służbie tu iw Królestwie, jako landrat i jako major.
Na stanowisku administracyjnem wytrwał okrągło lat dwadzieścia pięć, za co otrzymał trzecią klasę czerwonego orła. Powiat wyrzyski inaczéj niż teraz wyglądał wtenczas, gdy Bukowiecki rozpoczął swoje urzędowanie. Znaczną część dóbr dzierzyli Polacy; prócz Bnińskich w Samostrzelu osiadłych i Koczorowskich, którzy się jeszcze ostali, byli tam Rydzyńscy, Grabowscy, Kierscy, Sikorscy, Tomiccy, Kiedrzyńscy i inni; chłopstwo w większéj części powiatu było polskie, a chociaż właścicieli i kolonistów niemieckich nie brakło, nie tworzyli jednak wręcz wrogiego nam obozu. Pan landrat stał się wkrótce osobistością powszechnie szanowaną i lubioną w powiecie, z rozmaitych powodów. Prawość jego względna w pożyciu i sprawach urzędowych, rzetelna prawdziwość w każdem słowie i dobroć serca znane były wszystkim, nawet maluczkim, z którymi ciągle miał do czynienia, a wykształceniem, rutyną towarzyską, przeszłością i zasługą wojskową, częstokroć oryginalnością wyrażeń i wzięcia, zyskał sobie wielką popularność w kołach obywatelskich, z któremi łączyły go ścisłe i codzienne niemal stosunki; dzisiaj jeszcze powiedzą ci tam starzy ludzie niejednę legendę o landracie Bukowieckim.
Usposobienie jego wybuchowe z natury, powiększone jeszcze przebytemi w kampanii rosyjskiéj cierpieniami, objawiało się nieraz nietylko w domu, ale i w towarzystwach nagle i niespodzianie; mogła je podraźnić lada błacha przyczyna, niedostrzeżona przez innych, a wtenczas pan landrat wpadał w gniew gwałtowny, podnosił głos do najwyższéj skali i wyrazów z słownika nie dobierał. Wszakże nikt się tem nie obrażał i nikt mu za złe nie miał jego impetów, ani nawet panie; wszyscy wiedzieli, że to mimowolne; trwało to zresztą krótko i niebawem wracał pan landrat do zwykłego spokoju w mowie i ruchach, jak gdyby nic nie zaszło. W chwilach jakiegokolwiek afektu odzywał się zwykle po niemiecku, co zresztą także u kilku innych kalwinów naszych dostrzegłem, którzy wychowanie początkowe i religijne zwykle u niemieckich pastorów pobierali. Przypominam sobie naprzykład, że piędziesiątego drugiego roku przybiegłem do niego pewnego rana, słysząc, iż w nocy zapadł niebezpiecznie na cholerę. Gdy wszedłem do pokoju, wydobywano go właśnie z kąpieli i spostrzegłszy mnie zawołał: „Siehst du, nun bin ich zur grossen Reise abgewaschen!“
W życiu nadzwyczaj skromny i wstrzemięźliwy miał tylko jednę słabość; otóż namiętnie lubił wista. Innéj gry nie tykał nigdy, ale bez wista obyć się nie mógł. Dnie i wieczory był w stanie siedzieć przy stoliku, obojętny na to, co naokół się działo i przypominam sobie, iż raz, właśnie w tym domu, usadowiwszy się z panem Stanisławem Kolanowskim około wieczora we dwójkę, ciągnęli robry aż do jasnego dnia nazajutrz, dopóki pan Kolanowski nie zemdlał ze zmęczenia.
W czynnościach urzędowych niezwykle sumienny i prędki, bo nawet na prywatne listy odpisywał zwyczajnie zaraz po ich przeczytaniu i wózka do objazdów w powiecie latem i zimą nie szczędził, nie był jednak uniżonym służką przełożonéj władzy i oparł się wielokrotnie żądaniom, które za niesłuszne lub niemożebne uznał, domagając się natarczywie tego, co dla powiatu było potrzebne. Przytoczę ci naprzykład, panie Ludwiku, że, gdy mu pewnego razu w Bydgoszczy odmówiono jakiegoś koniecznego funduszu, pojechał do Berlina i zażądał u ministra posłuchania w téj sprawie. Pan minister, przez berychty uprzedzony, rzekł do wchodzącego, robiąc nieco kwaśną minę: „Wyraź się pan krótko, bo nie mam czasu, muszę wychodzić.“ Na to zawołał głośno Bukowiecki: „Excellenz, Geld, Geld, Geld!“ nie dodając słówka więcéj: „Rzeczywiście krótko się pan wyrażasz“, odparł śmiejąc się minister i na danie owego funduszu zezwolił. Nie dziw więc, iż, gdy Flottwel objął zarząd prowincyi, przyszło czasami do starć i nieporozumień, zwłaszcza że i jeden i drugi twardéj byli natury. Usunąć jednak pana landrata, do czego wielką miano ochotę, przeszkadzały pewne względy. Znany on był dobrze höchsten Ortes, jak mówią Niemcy, bo nieraz nadarzyła mu się sposobność przedstawienia się królowi i następcy tronu i dłuższych z nimi rozmów, gdy, przejeżdżając do Królewca, Gdańska lub Malborga, zatrzymywać się musieli w wyrzyskim powiecie dla przeprzęgów pocztowych; wiedziano, że szczególne łaski ma u następcy tronu i że, w razie danym, jego reklamacye nie byłyby bez skutku. Dla tego też landrat Bukowiecki na stanowisku urzędowem przetrwał naczelnego prezesa Flottwela i pożegnał się z powiatem wyrzyskim dopiero czterdziestego drugiego roku. Ostatnie lat czternaście, wypoczywając po długich trudach życia, spędził major Bukowiecki częścią w Poznaniu, częścią w Gorońsku pod Bledzewem; tę wieś bowiem dostał w spadku po dalekim krewnym swoim Bogusławie Bukowieckim, i tam też umarł z tą samą spokojnością i swobodą humoru, które, mimo draźliwego usposobienia, w niebezpieczeństwach i trudnych przejściach zawsze okazywał, chociaż między ulotnemi myślami, które sobie raz po raz zapisywał po francuzku, znalazłem następującą bardzo prawdziwą: „Je suis étonné que Mr. N puisse se plaindre que dieu ait créé les hommes mortels. Eh, ne sait — il pas, ne sent — il pas qu’il n’y a que la crainte de la mort quinous fasse aimer la vie!
W tutejszem mieszkaniu państwa Bukowieckich był, tuż przy salce, niewielki pokój z osobnem wejściem. Ten pokój zajmowali krócéj i dłużéj, czterdziestego ósmego i dziewiątego roku, trzéj znakomici przedstawiciele naszego Parnasu, którzy ze strony gospodarstwa gościnne znaleźli przyjęcie: Juliusz Słowacki, Teofil Lenartowicz, Karól Baliński.
Słowacki przybył tu najpierw, w samym początku rozruchów czterdziestego ósmego. Znałem go już z Paryża i dwa razy się z nim widziałem w restauracyi klubu polskiego, gdzie mu moją osobistość pan Teodor Morawski przedstawił; lecz bliższéj styczności między nami nie było, ponieważ wkrótce potem gdzieś wyjechał, a późniéj porozumiewanie się z nim stało się trudne dla tych, którzy w gorączkowym Towianizmie rozkoszować nie mogli. Tutaj, w Poznaniu, spotkałem się z nim kilkakrotnie i nie dziwiłem się, że mnie z początku nie poznał. Ja, po sześciu latach niewidzenia, mało co zmiany w nim dostrzegłem. Trochę się podstarzał i piersiowe cierpienie nieco się wyraźniéj w nim uwydatniało, ale była to taż sama figurka niewielka, szczupła, niepozorna, o ruchach niespokojnych, z ciemnym, jeszcze dość długim włosem, z nosem wydatnym, z okiem raz zamglonem, to znów jasno przejrzystem i błyszczącem. Z pozoru nikt nie byłby mógł odgadnąć, że to wielki poeta; niejeden, przechodząc koło niego, byłby myślał, że jakiś skromny kancelista albo kupczyk. Dopiero w rozmowie sprawiała jego osobistość całkiem inne wrażenie; sposób mówienia, modulacye głosu, dziwne spojrzenia, nagle rzucane myśli objawiały coś nadzwyczajnego. Co do nastroju ducha był równie takim, jakim go widziałem w Paryżu; przez Towianizm wszakże wzmogła się w nim jeszcze wrodzona wybujałość fantazyi i wydawała się czasami chorobliwą. Otóż, gdy raz rozmawialiśmy przy nim z niedowierzaniem o kierunku, który wypadki wziąć mogą i o zamiarach tutejszego rządu, zwłaszcza iż władze do Kernwerku wpuścić naszych nie chciały, a nawet ściągały do niego wojsko z prowincyi, przerwał Słowacki mówiącemu, wołając: „Panie, kozikami Kernwerk zdobędziem, tylko wiarę mieć trzeba. Przechodząc dzisiaj z rana przez plac Bernadyński ujrzałem mnóstwo maluczkich chłopców musztrujących się; widzicie, że już na dzieci duch zstępuje!“
Słowacki miał się spotkać tu w Poznaniu podobno z matką i byłby chętnie u nas długo zabawił, bo go wszędzie przyjmowano serdecznie i rad chodził między swymi; ale matka jego przyjechała do Wrocławia, dokąd za nią podążył, ale władze tamtejsze nie omieszkały wygnać wkrótce tak niebezpiecznego, w ich rozumieniu, człowieka. Kilka dni przed wyjazdem z Poznania, siedząc wieczorem przy herbacie u państwa Bukowieckich, zapatrzył się Słowacki na ręce starego majora i zapytał wreszcie nieśmiało, co mu się w owe palce zrobiło. „Ha! wykrzyknął zagadnięty energicznie, „to ten bestyja Bécu temu winien; gdyby nie on, miałbym może palce jak wszyscy ludzie.“ I na dalsze pytania zarumienionego nieco poety, opowiedział swoją wileńską przygodę. W dzień wyjazdu, Słowacki, przyszedłszy z rana do saloniku, aby się pożegnać, między innemi oświadczył nieśmiało, iż ma wielką bardzo proźbę do pana majora i błaga naprzód, aby wysłuchaną została. Skoro zaś Bukowiecki zaręczył, że zrobi co tylko można, „panie majorze, zawołał Słowacki, zrób to pan dla mnie, zapomnij i wybacz doktorowi Bécu, bo to mój ojczym, który już nie żyje i któremu wiele winienem!“ Odjechał potem uspokojony, gdy stary major, rozczuliwszy się tem jego dobrem i wdzięcznem sercem, uściskał go, uspokoił i zaręczył, iż wtenczas, owego wieczora, opowiadał mu rzecz tak trochę z fantazyą, lecz że oddawna już, bliskim będąc grobu, w duszy i szczerze zapomniał i wybaczył nie tylko doktorowi wileńskiemu, lecz i wszystkim, którzy go kiedykolwiek skrzywdzili. W połowie wiosny opuścił Słowacki Poznań, a z początkiem wiosny następnego roku przyszła wiadomość z Paryża, że uległ téj chorobie, która od lat kilku co raz widoczniéj życiu jego zagrażała.
O innym mieszkańcu owego pokoju prawić ci nie będę, bo żyje jeszcze, chociaż gdzieś tam zdaleka, pod włoskiem niebem; zresztą spotykałem się rzadko z Teofilem Lenartowiczem i spotkania nasze krótko trwały. Bywał on, ile sobie przypominam, między czterdziestym ósmym a piędziesiątym trzecim rokiem, tylko przelotnie w Poznaniu, bawiąc na prowincyi, a głównie w Krakowie, nie miałem więc sposobności do bliższego poznajomienia się z nim, zwłaszcza iż, jak mi się zdawało, po za pewne ciasne kółko poufnych wychodzić nie lubił. Najczęściéj spotykałem go z Balińskimi, panną Bolewską, Estkowskim i Roztworowskim, z którymi był duchem spokrewniony.
Wszakże trzeciego gościa państwa Bukowieckich pominąć nie mogę, Karola Balińskiego, który w owym ruchliwym czasie całemi miesiącami tutaj przesiadywał i którego dość często widywałem. Mimo niemiłego, na pierwszy rzut oka, wyglądu, był to dla mnie i dla wszystkich, co go znali, nadzwyczaj sympatyczny człowiek. Niski i wątły, jak Słowacki, miał do tego facyatę pooraną i podziubaną, oczy mrużące się i niezdrowe, ale wyraz twarzy pełen dobroci i cierpienia. Powiadał mi raz to i owo ze swego życia i przyznać muszę, iż, słuchając go, byłem szczerze wzruszony, bo losy uwzięły się na niego. Szczegółów nie wiele pamiętam, panie Ludwiku, lat czterdzieści już od owéj chwili minęło, wiem tylko jeszcze, że od kolebki był sierotą bez ojca i matki, że w niespełna szesnastym roku życia, jako uczeń gimnazyalny, poznał się z więzieniem, powodowany studencką fantazyą do koleżeńskiego poświęcenia. Gdy bowiem przyszło do głowy jednemu z jego współuczniów, rozgorączkowanych śmiercią Artura Zawiszy, napisać w klasie na tablicy wielkiemi literami: „Niech mściciel powstanie z kości naszych!“ — i gdy naturalnie rozpoczęły się śledztwa i groźby, wziął pan Karol całą winę na siebie i za grzech cudzy pokutować musiał. Pięć lat późniéj schwytano go powtórnie z kilkudziesięciu innymi z przyczyny udziału w tajnych knowaniach związku Szewców i Stowarzyszenia ludu polskiego i zapędzono gdzieś daleko na Sybir. Tam przesiedział cztery lata przeszło w biedzie i utrapieniu, dręczony tem bardziéj tęsknotą za krajem, że w nim zostawił przedmiot gorącéj, pierwszéj miłości. W dodatku do wszystkich jego cierpień spadła nań jeszcze ciężka choroba, syberyjska ospa, z któréj cudem prawie ocalał. Ułaskawiono go wreszcie i wrócił do Warszawy, ale tu spotkało go nowe, ciężkie zmartwienie, bo marzeniami lat kilku ozłacane szczęście domowego raju rozwiało się, skoro przybył. Otóż kochanka, czy już nawet narzeczona, patrząc się na to przez sybirską plagę tak zmienione oblicze, nie mogła wstrętu przezwyciężyć i słowa dotrzymać! Zgnębiony tym zawodem, zwłaszcza iż był nadzwyczaj wraźliwego usposobienia, nie mniéj jak uciskiem politycznym w Królestwie, który na każdym kroku krępował jego ducha żyjącego niemal wyłącznie patryotycznemi uczuciami, szukał Baliński, skoro mu tylko zabłysła jakaś nadzieja, znów zatrudnienia i pociechy w robotach spiskowych, które po Królestwie, jak i u nas, około czterdziestego czwartego roku szerzyć się zaczęły i do znanéj katastrofy dwa lata późniéj doprowadziły. Podzielał Baliński z wielu innymi wiarę w pomyślny wypadek powstania i wygłosił ją z zapałem w pięknym wierszu Nasza pieśń, lecz, nieszczęściem, fałszywym był prorokiem nie tylko dla ogółu, ale nawet dla siebie, bo kilka dni po owéj pieśni którą, „najświetniejszą z najświetniejszych“ nazywa, ujrzał się powtórnie w murach cytadeli warszawskiéj. Przesiedział tym razem kilka miesięcy i zawdzięczał mocnym bólom serca i pomyłce lekarskiéj, która mu z tego powodu dała świadectwo bliskiéj śmierci, że go w kwietniu czterdziestego siódmego roku puszczono na wolność, podczas gdy wszyscy razem z nim schwytani na Sybir wysłani zostali. Zmartwienie sprawione ponownym tym zawodem w patryotycznych uczuciach i srogim losem współkolegów więziennych, nie mniéj jak ciągła niepewność dnia jutrzejszego, na którą narażony był w Królestwie, spowodowały go do opuszczenia Warszawy czterdziestego ósmego roku. Przybywszy do nas, jak wtenczas tylu innych gorących patryotów ze wschodu i zachodu, znalazł tutaj wkrótce wielu znajomych i życzliwych, bo każdego przyciągała do siebie ta postać cicha, skromna i łagodna, to bolesne częstokroć spojrzenie, które się ożywiało niezwykle, jeśli była mowa o rzeczach idealnych.
Z Poznania często na wieś wyjeżdżał, a gdy przebywał w mieście, lubił siedzieć samotnie, czytał, marzył i pisał; pisywał listy, a raczéj rozprawy sentymentalne lub poetyczne; pisał wiersze i artykuły. Towarzystw liczniejszych unikał, ale bardzo chętnie wywnętrzał się i gawędził w ściślejszem gronie poufnych. Była to natura na wskroś liryczna, skłonna do tęsknot miłosnych, trochę niejasna i mistycznie usposobiona w swoich pojęciach i marzeniach, które obracały się prawie wyłącznie około ojczyzny, religii i demokracyi. Znajdziesz te cechy, panie Ludwiku, we wszystkich niemal jego pismach i poezyach wydanych u Żupańskiego, a późniéj gdzie indziéj, osobliwie zaś w tygodniku „Krzyż a Miecz“, wychodzącym tutaj w ciągu piędziesiątego roku pod odpowiedzialnością jego przyjaciela Ewarysta Estkowskiego. To pismo krótkiego żywota on stworzył i założył, aby wpływać na publiczność w religijno - patryotycznym duchu i większą część artykułów i wierszy do niego dostarczał.
Ponieważ nie jestem w tym względzie fachowym, nie będę ci się zapuszczał w ocenianie Balińskiego jako poety lub w rozbiory dzieł jego, pozwolę sobie jednak powiedzieć, że, chociaż do gwiazd pierwszorzędnych nie należy, zaszczytne zajmuje miejsce w szeregu równoczesnych współzawodników tak pod względem treści jako i formy swoich płodów i że nasi estetycy za mało uwagi nań zwracają. Przypomnij sobie tylko, panie Ludwiku, między innemi, Farysa wieszcza, Modlitwę wiosenną, osobliwie zaś Męczeństwo Zbawiciela, jeśli je czytałeś, bo u nas mało znane, a przyznasz mi słuszność.
Z początkiem piędziesiątego pierwszego roku, ile mi się zdaje, napierany przez policyę tutejszą, opuścił Baliński Poznań i powędrował do Paryża, gdzie lat dwanaście główną miał siedzibę. Tam stało się z nim to, co skutkiem jego usposobienia umysłowego i moralnego stać się musiało i do czego już skłaniał się od dawna, to jest rzucił się z zapałem w objęcia mistrza Towiańskiego, którego kilka razy w Szwajcaryi odwiedził. Jak tam zresztą żył i co tam robił na wychodźtwie, tego niewiem, bo prawie nic już tutaj o nim nie mówiono, ale z listów, które czasami pisywał do znajoméj mi osoby, widać było, że oddalenie od kraju i wpływ nowéj nauki spotęgowały jeszcze mistyczność jego wyobraźni. Dla tego też, a przytem ulegając wrodzonéj czułości serca, zakochał się znowu i bliskim już był ziszczenia swoich życzeń. Przyjechał nawet do Drezna, gdzie ślub miał się odbyć, ale i tym razem na wiatr poszły nadzieje, bo rodzice panny, w ostatniéj chwili, niewiem z jakiego powodu, odmówili stanowczo swego zezwolenia. Wypadek ten niespodziany tem boleśniéj dotknął poetę, iż zamysły małżeńskie poróżniły go poprzednio z mistrzem i współwyznawcami, którzy, jak mi powiadano, usiłowali daremnie zaraz z początku odwieść go od tego zamiaru.
Wszystko to, idąc w następstwie z przebytemi dawniéj tak ciężkiemi przeprawami, skołatało do reszty słaby organizm poety, który, sześćdziesiątego trzeciego roku, na odgłos powstań i ruchu narodowego, nową ożywiony aurą, podążył do Galicyi i osiadł we Lwowie. Ale niedługo się cieszył powietrzem ojczystego kraju; siły jego były wyczerpane i rok późniéj rozstał się z tym światem, mając niespełna lat czterdzieści siedem.
W tym samym domu Gąsiorowskiego, na drugiem piętrze mieszkał także, około roku piędziesiątego, przez lat kilka pan Franciszek Łukomski, zaprzyjaźniony z Bukowieckimi, u których go poznałem. Jegomość to był już niemłody, blisko sześćdziesięcioletni, średniego wzrostu, otyły, mocno szpakowaty, z dużą, czerwonawą twarzą, grubym nosem i małemi, siwemi oczyma. Lubili go wszyscy znajomi, miał bowiem we wzięciu i usposobieniu nastrój starego, dobrodusznego, każdemu przyjacielskiego Polonusa, a gdy był w dobrym humorze, między swymi, prawił naiwnie rozmaitości, nie szczędząc dowcipu i poetyckiéj fantazyi i podając jéj płody jako zupełną rzeczywistość. Dziejów jego nie skleję ci, panie Ludwiku, nigdym ich nie znał dokładnie; czasem pan Franciszek opowiadał z nich urywki, z których pamiętam tylko, że ojciec jego był bene possessionatus w wrzesińskim powiecie i że on sam, nauki swoje w Pakości ukończywszy, gdzie quondam temporibus znajdowała się szkoła, w któréj księża mnóstwo młodzieży naszéj uczyli, w mocnych ją klubach trzymając, zajął się potem gospodarką, ożenił się, ale bardzo prędko owdowiał, poszedł do powstania trzydziestego roku, a daléj na emigrantkę, nie do Francyi, jak niemal wszyscy inni, lecz do Szwecyi. Niewiem, co go właśnie do północnych regionów zapędziło, ale o Szwecyi lubił się rozwodzić pan Franciszek, chociaż to tak zbyt jasne i pewne nie było, co mówił. Wróciwszy do kraju osiadł w Skarboszewie, gospodarzył znów lat kilkanaście, wreszcie, nie czując się już na siłach, by sprostać mnożącym się z każdym rokiem trudnościom agronomii, wieś sprzedał i osiadł w mieście z siostrą swoją nieco młodszą, panna Nepomuceną, która mu dom prowadziła i odznaczała się niepospolitym spokojem i łagodnością usposobienia. Żyło sobie to stare rodzeństwo w Poznaniu cicho i skromnie, dopomagając bliższéj familii w wychowywaniu dzieci, między któremi przypominam sobie osobliwie ośmio czy dziesięcioletniego Julka. Panna Nepomucena doczekała się jeszcze w podeszłym wieku, iż ów bratanek, dla którego była drugą matką, wyszedł na jednego ze zdolniejszych inżynierów rządowych, ale poczciwy pan Franciszek umarł tu w tym domu, gdy Julek ledwo co nauki szkolne był rozpoczął.
Bawiliśmy tu dość długo, panie Ludwiku, w kamienicy Gąsiorowskiego, wszakże, nim pójdziemy daléj, nie mogę pominąć dolnego w niéj mieszkania, po prawéj stronie od wejścia. Nieraz tutaj odwiedzałem panię Kraszkowską i jéj męża, pana Antoniego. Pan Antoni znanym był całéj Polonii poznańskiéj i rozległe miał stosunki familijne i przyjacielskie na prowincyi. Wszędzie go chętnie widziano, odznaczał się bowiem w życiu towarzyskiem dobrem sercem i życzliwością dla wszystkich, a przy tem zawsze równem, łagodnem i swobodnem usposobieniem. Pożartować lubił, mimo podeszłego wieku i nieraz rozweselił trafną dykteryjką lub anegdotką, zwłaszcza iż mało kto lepiéj znał od niego osoby i dzieje naszego obywatelskiego świata. Spędziwszy większą część żywota na gospodarce, spłaciwszy swój dług ojczyźnie trzydziestego pierwszego roku, sprzedał wioskę swoją, Zielencin i osiadł w mieście. Dziatwa jego była wtedy jeszcze młodziutka, dwie córki i syn, których wychowaniem zajęła się głównie matka. Pani Kraszkowska, Mlicka z domu, należy do tych pań naszych z owego czasu, które sobie z uczuciem rzetelnego szacunku przypominam. Rzadkiego rozsądku i niezwykle silnéj woli, przewodniczyła rodzinnemu pożyciu we wszystkich kierunkach, była podstawą ładu i szczęścia domowego; obliczając się ściśle z możliwością, a zapominając o sobie, dbała bez przestanku, aż do najmniejszych szczegółów, o wykształcenie serca i umysłu swych dzieci i o zabezpieczenie ich przyszłości. W stosunkach towarzyskich odznaczała się otwartością i zamiłowaniem prawdy; bez ogródki i nieraz ucinkowo zwykła była wypowiadać to co myślała i dla tego cenili ją tem bardziéj wszyscy bliżsi znajomi, wiedząc, że co mówi, pochodzi zawsze z szczerego przekonania i najlepszych chęci. Umarła w tym domu, przed mężem, który był znacznie starszy; do ostatnich niemal miesięcy nikt nie mógł ani się domyślić, że od lat kilku znosi cierpienia coraz silniéj rozwijającéj się choroby; takim spokojem umiała to pokryć nawet przed najbliższymi i do końca samego, wypełniając wszystkie swoje czynności i obowiązki, zachowała zwykłą moc duszy.
Ale czas nam już teraz, panie Ludwiku, rozstać się z Piekarami; nic ci o nich więcéj powiedzieć nie mogę; wróćmy więc na św. Marcin, chociaż dalszy ciąg i téj ulicy, od Piekar w górę, teraz zupełnie nowy, mało co mi z dawniejszych i późniejszych czasów przypomina. Przed rokiem trzydziestym jeszcze, idąc tu ztąd ku Berlińskiéj bramie, widziałeś na prawo i na lewo po większéj części niskie domki drewniane lub z pruskiego muru, szkudłami pokryte, szczytem zwrócone ku ulicy. Znaczna liczba między niemi miała dachy wystające na chodnik, wsparte drewnianemi słupami i po dwa małe okienka z obydwóch stron drzwi. Koponki z bułkami, jajami lub owocem, kosze perek lub jarzyn i pilnujące ich waspanie z potomstwem swojem utrudniały nieraz przejście przez owe galerye. Tu i owdzie spotkałeś płotek, szopkę, stodółkę, a z niewielkich murowanych, bezpiętrowych budynków utkwiły mi w pamięci dwa, po prawéj stronie, między Rycerską ulicą a Górno-Młyńską, z których jeden był gościńcem pyszniącym się nazwą oberzy i mający za godło mizernie nasmarowanego baranka, drugi zaś, także gościniec, a raczéj szynkownia, należąca do jakiegoś Haupta, ku któréj, jak Muzułmanów ku Mece, zwracały się z utęsknieniem oczy znacznéj części płci pięknéj w mieście. Otóż ten pan Haupt miał przybudowaną do swego domku niską, obszerną salę, zachodzącą dość daleko na chodnik ulicy, a w owéj sali brzmiała w święta i nieraz w nieświęta huczna muzyka, wirowały z rozkoszą pary w prawo i lewo całemi nocami. Było to, jak u Żychlińskiego przy Berlińskiéj ulicy, ulubione miejsce kucharek i panienek służebnych, które tam, pląsając z muszkieterami, zapominały o garnkach, miotłach i grymaśnych paniach. Wszakże dodać muszę, iż szanujące się niewiastki unikały tego raju, bo jego zwiedzanie ściągało malam notam w opinii publicznéj i pamiętam dobrze jak pewnego razu pani Szafrańska, jedna z najznakomitszych stręczarek poznańskich, przyprowadziwszy mojéj matce kandydatkę do rondla, wysławiając jéj przymioty, zaręczała energicznie, że „to nie lotawiec, nie tonecznik, do Hopta nie chodzi!“
Bramy Berlińskiéj i wałów wtenczas naturalnie nie było; z św. Marcińskiéj ulicy przechodziło się bezpośrednio na pola Jerzyc i Górnéj Wildy, ale tam gdzie się ulica kończyła ujrzałeś całe panorama wiatraków, przedstawiające w chwilach mocnego wiatru legion kołujących śmig. Liczono ich tam, jak chłopcem będąc słyszałem, czterdzieści dziewięć, bo pięćdziesiąty, ile razy go postawiono, zawsze się spalił. Z tych wszystkich wiatraków pozostały teraz dwa tylko, tuż przy szosie berlińskiéj, któréj początek, nawiasem mówiąc, także pamiętam, bo nim ją zrobiono, szedłem tutaj kilka razy szerokim, piaszczystym, tu i owdzie wierzbami obsadzonym traktem, wiodącym jeszcze dwódziestego siódmego roku, do Berlina.
Dzieje zresztą nowych kamienic, zdobiących teraz górną część Św.-Marcińskiéj ulicy, są mi nieznane, ale jednę z nich wskazać ci muszę, bo się z nią łączy pamięć człowieka, który lat blisko czterdzieści zajmował w społeczeństwie naszem stanowisko polityczne, we wszystkich objawach narodowego życia niezwykle się odznaczył i którego nazwisko rozgłośne było nie tylko w Wielkiem Księstwie, lecz w całéj Polsce. Kończyłeś właśnie szkoły, widziałeś więc zapewne, co się działo osiemdziesiątego piątego roku, w niedzielę 22 marca, przed tą kamienicą tutaj, numerem l5 oznaczoną. Wyniesiono z niéj Władysława Niegolewskiego na miejsce ostatniego spoczynku. Prócz pogrzebu Marcinkowskiego nie pamiętam tak wspaniałéj w mieście naszem uroczystości żałobnéj, takiego natłoku różnolitego ludu. Pożegnało tam Niegolewskiego w mieszkaniu serdecznem słowem kilku, pomiędzy nimi najstarszy jego kolega parlamentarny, jeszcze z roku czterdziestego ósmego, Ignacy Łyskowski. Trumnę ponieśli na barkach swoich obywatele daleko na trakt wrocławski; przed nią szedł liczny zastęp duchowieństwa i szły wszystkie nasze cechy i stowarzyszenia z chorągwiami; wieńców od różnych miast, korporacyi i przyjaciół było bez liku, a za trumną i rodziną zmarłego postępowały tysiące, które Św.-Marcińska ulica w całéj swéj długości ledwo pomieścić mogła. I nie dziw, bo od dawna już był dla naszego ogółu Władysław Niegolewski poniekąd uosobieniem owéj ciężkiéj a wytrwałéj i odważnéj walki pierwiastku polskiego z gnębiącemi go tutaj żywiołami.
Nie będziesz naturalnie wymagał, panie Ludwiku, abym ci podał wyczerpujący życiorys, albo odważył się na szczegółowy wykład i ocenianie czynności i postępków politycznych Niegolewskiego; nie moje to zadanie; zresztą tak przy sposobności przechadzek i czas do tego za krótki i miejsce niedogodne. Nie masz mnie uważać za historyka, mniéj jeszcze za apologetę, już ci to kilka razy mówiłem; otóż powtarzam znowu, iż chodząc z tobą i rozprawiając, ograniczam się tylko na wynurzaniu ci wrażeń i wspomnień rozbudzonych we mnie widokiem ulic i domów, jako też myślą o znanych mi osobach, które je dawniéj ożywiały. Powiem ci więc też to i owo o naszym Niegoli, jak go tam między przyjaciołmi nazywano, bo, chociaż nie często widywaliśmy się z sobą i nie na wszystko byłbym się z nim zgodził, byliśmy zawsze w jak najlepszéj komitywie, a pamięć o nim i wdzięczność za to, co pragnął i czynił dla ogółu, powinna między nami pozostać, zwłaszcza iż od kolebki niemal aż do końca zawodu myślą przewodnią i zadaniem jego życia było kochać ojczyznę i bronić jéj bezwzględnie.
Poznałem się z nim bliżéj dopiero czterdziestego piątego roku, gdy wrócił z uniwersytetu; widywałem go jednak, gdy jeszcze do szkół chodził i wiedziałem, że ten ładny i wesoły blondynek, z gęstą czupryną, który jest synkiem pułkownika Niegolewskiego, mając lat jedenaście ledwo, drapnął trzydziestego pierwszego roku z kilku rówiennikami ze szkoły na wojaczkę, i że go pan Kolanowski, u którego mieszkał, gdzieś tam w Środzie pochwycił. Do takich wycieczek i innych rozmaitości mały kawaler miał więcéj chęci niż do nauki; szło więc z początku w szkołach nieświetnie i dla tego, aby usunąć go z pod wpływu podobnych koleżków, gdy nastąpił podział starego gimnazyum, oddał go ojciec do Fryderykowskiego, gdzie, pod ściślejszy dostawszy się rygor i powodowany ambicyą wyrównania Niemcom, zaczął się uczyć porządnie i popis dojrzałości czterdziestego pierwszego roku szczęśliwie złożył. Z tych jego szkólnych czasów przypominam sobie jeszcze jeden charakteryzujący go szczegół; otóż opowiadał mi raz zmarły nadburmistrz Kohleis, który był razem z nim przez czas niejaki na jednéj stancyi, że, mimo różnicy narodowości, zgadzali się z sobą jak najlepiéj, tylko go Niegolewski zmuszał do mówienia po polsku, nieszczędzac wnyków, gdy się po niemiecku odezwał i że téj metodzie starszego kolegi zawdzięcza w znacznéj części swoją znajomość języka polskiego.
Cały swój peryod uniwersytecki przebył w Bonn, gdzie wtenczas, ile wiem, Polaków wcale nie było; dla tego też, nie tracąc czasu na pogawędkach i zabawach towarzyskich, pracował tak usilnie na wydziale prawno-politycznym, że, po skończonem triennium i złożonem rigorosum, uzyskał stopień doktora obojga praw na zasadzie dysertacyi De jure superficiario. Tę rozprawę, tyczącą się mało przedtem wyświeconego przedmiotu, który był przez uniwersytet do konkursu podany, opracował Niegolewski tak gruntownie, że nagrodę konkursową uzyskała i w kilku pismach fachowych niemieckich bardzo pochlebną znalazła ocenę, a podobno nawet zapytywano się z Zurychu pośrednio młodego doktora, czyby nie zechciał rozpocząć zawodu swego przy uniwersytecie. Niedowierzając jednak jeszcze swym siłom i chcąc do docentury, o któréj zresztą marzył, przysposobić się wpierw dostatecznie, postanowił odbyć referendarkę w miejscu spokojnem i samotnem; zgłosił się więc do sądu w Ehrenbreitenstein. Ale losy popchnęły go niebawem na inne tory. Po krótkiéj wycieczce do Francyi i Belgii, chcąc odetchnąć znowu powietrzem ojczystem przyjechał do W. Księstwa na czas nibyto krótki i miał zaraz wracać nad Ren. Było to jednak, jak ci wspomniałem, czterdziestego piątego roku. Wrzała w całem Księstwie i w innych częściach Polski agitacya spiskowa; gorączkowe złudzenie, wywołane przez emigracyę, ogarnęło mnóstwo ludzi, nawet starych i zwykle rozważnych; czyż mógł im ujść młodzieniec dwudziesto-pięcioletni, na którego wyrazy ojczyzna i wolność działały jak dynamit na mury? Dał się więc wciągnąć corps etâme do robót. Nie wiem dokładnie co to tam było; powierzono mu jakieś układy z liberałami czy republikanami niemieckimi; jeździł bodajnie do Lipska, Drezna i gdzieindziéj jeszcze. Przypatrzywszy się tymczasem bliżéj całéj sprawie i przekonawszy się, że centraliacya wersalska, jakby teleskopem patrząc, widzi górę tam gdzie tylko kretowina, nalegał podobno za powrotem swoim, aby termin powstania cofnięto. Było tymczasem za późno, gdyż niebawem policya pruska sztuki swoje rozpoczęła. Aresztowania nastały i schwytano niemal wszystkich tych, którzy stali na czele. Niegolewski jakoś ocalał w téj pierwszéj obławie, a chociaż należał w końcu do niedowierzających, uważał jednak za niezbędny obowiązek rozbitą władzę zorganizować. Sam w nowem przewództwie wziął udział czyniąc to głównie ze względu na inne kraje polskie w spisek zawikłane; zaczął sprowadzać z zagranicy broń, któréj wcale nie było, nade wszystko zaś postanowił śmiałym zamachem oswobodzić więźniów, znajdujących się jeszcze w kazamatach cytadeli.
Pamiętam dobrze ową noc z 3 na 4 marca czterdziestego szóstego roku. Mieszkałem wtenczas przy Wodnéj ulicy; koło jedenastéj w nocy, nie śpiąc jeszcze, lecz nie wiedząc naturalnie co się święci, usłyszałem naraz turkot jadącéj z Starego Rynku bateryi i głośną komendę; niemal pół godziny potem zdawało mi się, że gdzieś strzelano. Na drugi dzień dowiedziałem się co zaszło. Otóż owéj nocy miano się wedrzeć do cytadeli, w któréj byli podobno jacyś sprzymierzeńcy. Mnóstwo robotników z miasta, po większéj części niedorostków, w ukryciu na stokach i w rowach fortecznych, czekało na znak, aby ruszyć ku murom i bramom, a z prowincyi nadjeżdżały nieliczne posiłki. Główny sukurs przybywał z Kórnika; dowodził nim Hipolit Trąmpczyński, nadleśniczy w borach hr. Działyńskiego. Ale policya była przestrzeżona; gdy pierwsze wozy kórnickie wjechały na most chwaliszewski, zastały na nim oddział piechoty. Dano ognia, aby sobie drogę utorować; żołnierze odpowiedzieli na to powitanie i z pierwszego woza spadł Trąmpczyński z przestrzeloną na wylot twarzą, z drugiego Paternowski, zabity na miejscu, resztę pojmano. Naganka w okolicach cytadeli dostarczyła także kilkunastu więźniów, ale większa część owych śmiałków, nie doczekawszy się znaku, wróciła nad ranem zmarzła i zbłocona do domu; i tak się skończył ów zamach nocy marcowéj. Paternowskiego nigdym nie widział, wiem tylko, że był jeszcze uczniem uniwersytetu wrocławskiego, gdy go śmierć zaskoczyła, ale Trąmpczyńskiego znałem dobrze ze szkół i z Berlina, gdzie dwa semestry słuchał kolegiów na wydziale leśnym. Był to bardzo miły kolega, skromny i spokojny, nader sercowego usposobienia i gorący patryota, przytem skłonny do poezyi i smutnych dumań. Z owéj ciężkiéj rany wyleczył się zupełnie, tak iż nie wielkie po niéj pozostały ślady. Późniéj rzadko kiedy się z nim spotkałem, wiem jednak, iż, odzyskawszy wolność czterdziestego ósmego roku, był rządzcą dóbr hr. Heliodora Skórzewskiego, potem dzierżawcą, wreszcie właścicielem jakiejś wioski i że sześćdziesiątego siódmego, jeśli się nie mylę, w napadzie melancholii, do któréj miał skłonność od młodości, zeszedł nagle z tego świata.
Wracając teraz po tym krótkim epizodzie do naszego doktora, powiem ci, panie Ludwiku, że i on nie uszedł. Schwytany i osadzony w jednéj z redut tutejszych, potrafił w końcu kwietnia, nie wiem jakim cudem, bo to w pruskich więzieniach rzecz arcytrudna, wydobyć się z swéj reduty, przeczołgać się niepostrzeżony przez wały i rowy forteczne i ukryć w mieście. — Ale radość ledwo kilkanaście godzin trwała; policya miała węch dobry i gdy się pan Władysław wynurzył na chwilę z kryjówki, aby wyjechać za granicę, dostał się w jéj ręce. Założono mu kajdanki, ale, skutkiem choroby, na którą zapadł, pozbył ich się wkrótce, poczem, przewieziony do Berlina, przesiedział w Moabicie do końca czterdziestego siódmego roku i przebył wszystkie instancye śledztwa i procesu niespodziewanie szczęśliwie; mimo wszelkich bowiem poszlak i podejrzeń, zbywało na stanowczych dowodach przeciw niemu. Uwolniony więc ostatecznym wyrokiem wrócił do rodziców.
Następnego roku rozpoczął swoją czynność polityczno-parlamentarną, nie mięszając się do przedsięwzięć i wypadków wojennych, których nasze Księstwo było wtenczas widownią. Odwagę równie fizyczną, że tak powiem, jako i moralną posiadał Niegolewski w wysokim stopniu, dawał jéj przez całe życie dostateczne dowody, ale nie poczuwał się do usposobienia i uzdolnienia wojskowego, ani się niem szczycił, ile mi wiadomo, mimo to jednak spowodowało go patryotyczne uczucie późniéj powtórnie do akcyi spiskowéj i wojennéj. Powiedziałem ci, panie Ludwiku, że już czterdziestego szóstego roku, rozpatrzywszy się należycie w położeniu rzeczy, odradzał Niegolewski od przedwczesnych zamachów; również, gdy sześćdziesiątego drugiego i trzeciego rozpoczęte w Królestwie tajne roboty otworzyły sobie przystęp do Księstwa, trzymał się zrazu od nich zdaleka, podzielając przekonanie wielu innych, że tylko zgubne skutki za sobą pociągnąć mogą. Gdy jednak ostatecznie przyszło do wybuchu, gdy poufne, chociaż arcy-niepewne oświadczenia Napoleona, wyrzeczone do jenerała Zamoyskiego, olśniły nawet rozważnych ludzi, powiedział sobie pan Władysław, iż ostatnim w téj sprawie być nie może i przystąpił nie tylko do tak zwanego komitetu Działyńskiego, lecz i niebawem, widząc się tutaj zagrożonym, przedewszystkiem zaś z poczucia patryotycznego obowiązku, ruszył w pole pod rozkazy Edmunda Taczanowskiego, który stanął był na czele dość licznego zbrojnego oddziału. Mimo nie zbyt silnego zdrowia, porówno z innymi ochotnikami dzieląc wszystkie trudy i niebezpieczeństwa téj hazardownéj wyprawy, znalazł się w potyczkach pod Pyzdrami, Kołem i Rychwałem, a pod Ignacewem odniósłszy dość znaczną ranę w nogę i ocalony od śmierci lub niewoli przez chłopa, który go z pola bitwy wyniósł i zawiózł potem do Gosławic, przedostał się ztamtąd przez granicę do Wrześni i wreszcie do Mórownicy, swéj ówczesnéj siedziby. Tutaj nietylko pod troskliwą opieką młodéj żony, lecz i pod czujną strażą pruskich żandarmów przeleżawszy kilka miesięcy, dostał się potem, po krótkim pobycie w Hausvoigtei i Charité, do znanych sobie zaułków Moabitu. Nastąpił potem sześćdziesiątego czwartego roku ów proces o zdradę stanu, w którym, po usunięciu się za granicę Jana Działyńskiego i innych przywódzców, Niegolewski był głównym winowajcą. Jak zawsze tak i tym razem okazał się godnym zaszczytnego i niebezpiecznego stanowiska, które jako oskarżony Polak zajmował. Bronił się powiększéj części sam, występując z tą bezwzględną otwartością wyznań, odwagą i wymową, które go w stanowczych i krytycznych chwilach prawie nigdy nie opuszczały.
Dłużéj ci się, panie Ludwiku, nad owym wypadkiem, należącym do historyi naszych porozbiorowych losów, rozwodzić nie potrzebuję, zwłaszcza iż wszystkie szczegóły procesu w osobnéj książeczce oddrukowane znajdziesz, dodam tylko, że pan Władysław, winnym uznany, wyznaczonéj kary dwuletniego więzienia nie odsiedział, skutkiem amnestyi, którą Sadowa i odniesione nad Austryą tryumfy pruskie przestępców politycznych obdarzyły.
A teraz, przechodząc do głównéj strony publicznego zawodu pana Władysława, t. j. do jego działania w sejmach i parlamentach, muszę ci z góry powiedzieć, że tylko pobieżnie wskazać mogę, co mi się najważniejszem być zdaje i w czem główną jego zasługę upatruje, o któréj i teraz i potem zapomnieć nie powinniśmy. Dokładności i zupełności pod tym względem wymagać odemnie nie będziesz; ktoby wyczerpujące i temu przedmiotowi odpowiednie przedstawienie skreślić zamierzał, musiałby obszerne i szczegółowe przedsięwziąć badania. Czynność tę polityczno-parlamentarną, któréj jedynym celem, od początku do końca, była sprawa polska i obrona narodowości naszéj, rozpoczął on dość rychło, czterdziestego ósmego, jak ci nadmieniłem, mając lat niespełna dwadzieścia dziewięć, i wytrwał w niéj aż do Października osiemdziesiątego pierwszego roku, posłując już to na sejmie pruskim, już to w parlamencie niemieckim, i lat pięć czy sześć przewodnicząc Kołu polskiemu.
Skoro owego 20 marca obrano w Poznaniu komitet narodowy, stawił się Niegolewski natychmiast pod jego rozkazy, a biorąc udział w pierwszych naradach, ocalił go od rozpędzenia śmiałem swojem wystąpieniem. Gdy bowiem komendant miasta, jenerał Steinäcker, przysłał kilku oficerów z rozkazem, aby komitet rozszedł się niezwłocznie, odezwał się, wśród milczenia innych, pan Władysław do przodującego pułkownika mniéj więcéj jak niegdyś do mistrza ceremonii Mirabeau w Wersalu, że komitet zasiada za wolą wszystkich i ustąpi tylko przed gwałtem bagnetów, zostawiając panu jenerałowi odpowiedzialność za krew, którąby przelano. To skutkowało, bo rzeczy w Berlinie były jeszcze bardzo niepewne; dano na teraz pokój komitetowi, a ten, przeniósłszy się na ratusz, wysłał Niegolewskiego najpierw do Berlina, aby tam był pomocnym deputacyi, która, jak ci zapewne wiadomo, domagać się miała niepodległości dla części Polski zaboru pruskiego, późniéj zaś do Frankfurtu nad Menem, gdzie przedstawiciele wolnomyślnego stronnictwa obradować zaczęli nad zjednoczeniem Niemiec. Chodziło tam o obronę sprawy polskiéj i o wyzyskanie na jéj korzyść przychylnego jeszcze wtenczas usposobienia Niemców. Nasz doktor, szczególnie uzdolniony do układów i agitacyi politycznych, znalazł się tam ze starszym i wytrawnym patryotą, Ignacym Łyskowskim; obadwaj otworzyli sobie przystęp do przedparlamentu i zabiegami swemi wymogli na nim pamiętną uchwałę, orzekającą, że rozbiór Polski hańbą jest dla Niemiec, które do jéj wskrzeszenia przyczynić się powinny i dać pomoc wracającym do ojczyzny wygnańcom polskim. Przedparlament, rozszedłszy się, pozostawił dalszą czynność wydziałowi piędziesięciu, który, spowodowany przez Niegolewskiego, zatwierdził mniéj więcéj uchwałę przedparlamentu, oświadczeniem, że honorowym obowiązkiem Niemiec jest dotrzymać danych Polakom przyrzeczeń. — Gdy zaś zebrał się wkrótce potem właściwy parlament, pracował pan Władysław wspólnie z posłami naszymi i ochotnikami, którzy się w Frankfurcie pojawili, i przyczynił się w znacznéj mierze do redakcyi owego promemoria, protestującego uroczyście przeciw podziałowi Wielkiego Księstwa i wcieleniu dawniejszych części polskich do rzeszy. — Parlament okazywał się już wiele chłodniéj usposobionym od poprzednich zebrań względem sprawy polskiéj, przeto czynność delegatów naszych podwoić się musiała, aby cośkolwiek uzyskać. Uzyskano nie wiele, przynajmniéj równouprawnienie narodowości, a szczególnie języka. Pan Władysław był niestrudzony w zabiegach, publicznego i prywatnego krzątania się nie szczędził, zawiązał towarzyskie i przyjacielskie stosunki z mnóstwem posłów niemieckich, odwiedzał ich, przyjmował, urządzał zabawy i wieczorki, przy każdéj sposobności powtarzając jedno i toż samo, co miał na sercu, tak iż wytrwałością i zręcznością swoją zwrócił na się uwagę Niemców, z których jedni, w niechęci swéj, zrobili go współwinowajcą późniejszego powstania frankfurtskiego, drudzy zaś, uznając jego poświęcenie, nazwali go advocatus patriae.
Następnego roku wybrany został po raz pierwszy do sejmu pruskiego, a chociaż posłowanie jego niedługo trwało, bo wybór unieważniono dla niedostateczności wieku, miał jednak nasz doktor sposobność do gorliwego współdziałania w utworzeniu sejmowego Koła polskiego i oparcia go na podstawie bezwarunkowéj solidarności i wyłącznéj obrony naszych potrzeb narodowych. Było przeciw temu z pewnéj strony nieco protestacyi, ale zasada jedynie uczciwa i rozumna przeszła i ostała się, dzięki Bogu, do téj chwili.
Roku piędziesiątego wybrany powtórnie, posłując przez całą trzechletnią legislaturę, zabierał Niegolewski kilka razy głos w obradach i pozyskał sobie szczególne uznanie współziomków, występując z obszerną i wymowną obroną praw języka polskiego w rzeczach sądowych, mianowicie w procesach karnych.
Nastąpiła potem sześcioletnia przerwa w jego działaniu parlamentarnem, które ponownie zaczęło się piędziesiątego ósmego roku i zyskało sobie wkrótce rozgłos niepospolity nie tylko u nas i w całem państwie pruskiem, lecz i za granicą.
Otóż, gdy car Aleksander II, po wstąpieniu na tron, zaczął grać na innym instrumencie, jak ojciec jego Mikołaj, osobliwie zaś gdy rozmaite zmiany i urządzenia w Królestwie Polskiem i postępowanie niektórych przysłanych tam osobistości rządowych zdawało się zapowiadać zmianę polityki rosyjskiéj względem Polaków, a nawet możność przywrócenia przedrewolucyjnego stanu rzeczy nad Wisłą, zaczęło to wszystko psuć krew gdzieindziéj, wzbudzać niechęć i obawy. Osądzono więc gdzieindziéj, że niemiłym fantazyom carskim położyłoby koniec najniezawodniéj jakieś uczciwe sprzysiężenie i powstanie ze strony niepoprawnych Polaków. Tymczasem widnokrąg był jasny, plamkami konspiracyjno-rewolucyjnemi nigdzie nie zaciemniony; ta okoliczność zdawała się nie na rękę. Ale czego nie ma, to mądry nieraz zrobić sobie potrafi. I w rzeczy saméj, czego nie było, zrobić postanowiono. W początku sierpnia piędziesiątego ósmego roku pojawiła się, w dość licznych, po polsku drukowanych egzemplarzach, proklamacya z Londynu datowana, ultrademokratycznego ducha, wzywająca patryotów do powstania przeciw carowi, któremu komplementów nie szczędziła; rozesłano ją po Księstwie wielu osobom, różne, nawet podrzędne, zajmującym stanowiska. W dwa czy trzy tygodnie późniéj otrzymały rozmaite władze miejscowe i zamiejscowe kilka okólników tutejszego dyrektora policyi Baerensprunga, a równocześnie prawie ukazywały się w różnych pismach niemieckich, nawet niekiedy w warszawskich, artykuły i korespondencye, których wszystkich razem było celem wskazać i przestrzedz, że się znów coś złego dzieje między Polakami, że knują oni spiski i sposobią powstanie. Rozgłosiło się to wszystko niebawem, wszakże nikt na wędkę pochwycić się nie dał, każdy bowiem odrazu prowokacyjną sztuczkę zmiarkował, chociaż niejasnem było jéj źródło. Dopiero pół roku późniéj, Niegolewski, wybrany posłem i zająwszy się tą sprawą w interesie publicznego dobra, wystąpił z pierwszą interpelacyą do ministerstwa, w któréj wykrył cele owego spisku oraz gniazdo jego w domu narożnim Berlińskiéj i Teatralnéj ulicy, zkad zawiązano stosunki z kilku nieznanemi jednostkami emigracyi londyńskiéj, przybierającemi nazwę Gromady rewolucyjnéj polskiéj i zkąd wysełano proklamacye, odbite w nadwornéj drukarni Deckera, jakoteż odnośne przestrogi, okólniki i artykuliki. Wtajemniczeni w tę sprawkę zdawali się być naczelny prezes Puttkamer i radzcy rejencyjni Noah i Lebbin, ów drugi prawa ręka, a raczéj inspirator prezesa; czynnymi zaś hersztami spisku, jak dowiodła interpelacya, byli, prócz pana dyrektora policyi Baerensprunga, radzca policyjuy Niederstetter i sekretarz Post. Ten ostatni dopiero przeszłego roku żywot swój zakończył. Była to u nas powszechnie znana figura; bardzo wysoki i chudy, z siwą czupryną i siwą brodą, z twarzą niezbyt ujmującą, suwał się wielkiemi krokami po ulicach. Pierwotnie teolog protestancki i burszenszafter na uniwersytecie, został późniéj nietylko katolikiem i księdzem katolickim, nawet był i proboszczem, jeśli się nie mylę. Nie długo jednak wytrwał w wierności do kościoła; ulegając bowiem niepowstrzymanemu pociągowi do węzłów małżeńskich, przeszedł wreszcie pod sztandar Rongego czy Czerskiego, ożenił się i zajmował tutaj lat kilka stanowisko duszpasterza jakiéjś niemieckokatolickiéj gminy i zdarzyło mi się dwa czy trzy razy spotkać go w tym charakterze wiodącego kondukt pogrzebowy. Ale ponieważ owa gmina była bardzo nieliczna, dochodu mało przynosząca, a z wzrastającą familią potrzeby trójreligijnego teologa się wzmagały, przeto nie pozostało mu nic innego, jak obejrzeć się za jakiem świeckiem zatrudnieniem. Znalazł je w biurach policyi, gdzie, umiejąc bardzo dobrze po polsku, stał się nader dogodnym przez sprawozdania swoje, tyczące się dzienników i wydawnictw polskich, jako też inne roboty z polskim językiem i polskiemi sprawami w związku będące. Ów Post prowadził, wedle skazówek, które mu dawano, całą korespondencyę z gromadą londyńską i odzywał się, gdy była potrzeba, jako anonim w gazetach niemieckich.
Odpowiedź na pierwszą interpelacyę dał, w imieniu rządu, powołany w tym celu do Berlina tutejszy nadradzca rejencyjny Noah. Z tym starym kawalerem spotkałem się raz przypadkiem, przebywając u niego śledztewko z powodu jakiéjś przesyłki manuskryptów z Paryża pod moim adresem uskutecznionéj. Był on, co mu się z twarzy natychmiast widziało, albo eksżydem, albo żydowskiego pochodzenia; obszedł się wtenczas zemną nader przyzwoicie, nawet życzliwie, a zrobił na mnie wrażenie rozumnego, spokojnego człowieka i niepospolicie biegłego urzędnika. W kołach niemieckich zajmował wybitne stanowisko i uchodził tam za zdolność pierwszego rzędu, dla tego też powierzano mu ważne sprawy i oddano, po wypadkach czterdziestego szóstego, ogólną nad starem ziemstwem kontrolę, w któréj, jak mi powiadano, okazał się z początku niezawziętym i sprawiedliwym, lecz zemścił się późniéj, gdy ze strony polskiéj wcale niedyplomatycznie i niezręcznie sobie z nim postąpiono.
Odpowiadając Niegolewskiemu, Noah w sprawozdaniu swojem naturalnie wszystko i wszystkich obmywał na czyste, zostawiając tylko jednego murzynka, tj. Niederstettera, któremu miało być dyscyplinarne śledztwo wytoczone, ponieważ, jak się zdawało, proklamacye, jedynie dla informacyi władz przeznaczone, samowolnie prywatnym osobom rozesłał. I tak ubito sprawę piędziesiątego dziewiątego roku. Ale pan Władysław nie zaspał gruszek w popiele; następnego roku wystąpił z drugą interpelacyą, w któréj, na podstawie zebranych tymczasem mnogich piśmiennych dowodów, wykazał niezbicie, że nie tylko wszystko, co był poprzednio wypowiedział, prawdą jest rzetelną, lecz że nadto urzędowi mieszkańce owego narożnego domu w Poznaniu, nieodstraszeni jego rewelacyami, wytrwali w spiskowych korespondencyach swoich i robotach, a prócz tego sprowadzili do Poznania jakiegoś prostodusznego emisaryusza z Londynu, który, po krótkiéj i bezowocnéj krzątaninie, schwytany i na dwa lata w domu poprawy osadzony, miał służyć za jasny okaz konspiracyjnych zamysłów polskich. Na to odpowiedział minister Schwerin twierdząc mniéj więcéj, że interpelant powinien się był z zażaleniem swojem zwrócić do prokuratoryi i że skaranie emisaryusza Majewskiego jest sądownie uzasadnione, jako też zaprzeczając znowu wszelkim działaniom prowokacyjnym władz rządowych. W Poznaniu pozostało wszystko jak było, tylko pana Niederstettera przesadzono na inne miejsce.
Tak więc nie sprowadziły żadnéj zmiany w stosunkach tutejszych urzędowych i politycznych dwuletnie prawie zachody i wysiłki Niegolewskiego, a były one nie małe. Ile to kosztowało pracy, wytrwałości, zręczności, ile pieniędzy, żeby wykryć wszystkie sznury i nici téj podziemnéj roboty tutaj i w Londynie, żeby wybadać co się działo w biurach policyi i drukarniach nadwornych, wydostać blisko piędziesiąt listów pisanych przez Posta, jako sekretarza komitetu głównego konspiracyi poznańskiéj, nawet listy Baerensprunga do Niederstettera, żeby zebrać cały materyał i ułożyć w udatnych przemowach, to, panie Ludwiku, ocenić tylko mogli ci, którzy wtenczas w bliższych byli stosunkach z Władysławem. Moralne wrażenie interpelacyi było niepospolite tak w Niemczech, jako też poza ich granicami; przyczyniło się ono nie mało do rozgłosu nazwiska interpelanta, zwłaszcza iż wszystkie dzienniki europejskie podały obszerne sprawozdania z tych wielce ciekawych i niespodzianych rewelacyi. Rozumie się, że wzrosło znaczenie Niegolewskiego przedewszystkiem u współziomków, którzy we wszystkich częściach kraju jego zręczność i zdolności parlamentarne należycie ocenili i nadto zewnętrznemi objawami wywdzięczyć mu się starali za to co dla wspólnéj sprawy uczynił. W tym celu przysposobiono w Żerkowie uroczystość narodową, na którą zebrało się przeszło pięć tysięcy osób wszelkiego stanu, a jako dowód uznania jego zasług, wręczono mu wieniec obywatelski ze srebrnych liści, z stósownym napisem, późniéj zaś srebrny posążek wyobrażający ojczyznę. Nawet między Niemcami znaleźli się tacy, którzy, oceniając bezstronnie ważność interpelacyi i odwagę interpelanta, ogłosili w pismach publicznych na cześć prawego obrońcy swego narodu wiersz odpowiedni. Miała prócz tego interpelacya dalszy jeszcze skutek, albowiem, gdy następnego roku, przy obradach nad tajnemi funduszami dla policyi, zaprotestował Niegolewski przeciw ich użyciu i przytaczając nowy list Baerensprunga do Niederstettera pozwolił sobie trochę mocnego wyrażenia, odebrał mu marszałek izby Simson głos bezwzględnie, nie wezwawszy go poprzednio do porządku. To niezwykłe i ubliżające mu zajście spowodowało go do natychmiastowego złożenia mandatu; wszakże niebawem przysłany został powtórnie do sejmu przez powiat swój pleszewski i jeszcze tego samego sześćdziesiątego pierwszego roku wystąpił z owym ważnym wnioskiem, spowodowawszy do niego całe Koło polskie, przez który izba wezwać miała stanowczo rząd królewski do postarania się, iżby wreszcie dotrzymane zostały przez państwa zaborcze dane Polakom traktatem wiedeńskim jasne i uroczyste przyrzeczenia, że, pod względem narodowéj odrębności, wolnego handlu i swobodnéj komunikacyi utrzymaną zostanie jedność i łączność wszystkich części Polski z siedmdziesiątego drugiego roku. Wniosku tego bronił Niegolewski znakomicie; odnośna jego mowa, wraz z owemi, w których uzasadniał interpelacye, należy do najlepszych, jakie w ciągu swego zawodu parlamentarnego wypowiedział. Napsuł on wtenczas dużo krwi w kołach urzędowych i Niemcom wogóle, co widać było nie tylko podczas rozpraw sejmowych, lecz i z niezliczonych wywnętrzań dzienników; celu naturalnie nie osięgnął, bo wniosek uprzątniętym został zwyczajnym porządkiem dziennym, ale wystąpieniem swojem tę wielką sobie zapewnił zasługę, iż wytknął jasno i uzasadnił to, co w teraźniejszéj naszéj darwinowskiéj walce jest punktem wyjścia i niezaprzeczoną podstawą prawną. Bronił potem pan Władysław bardzo wymownie i zręcznie wniosku Bentkowskiego, domagającego się praw języka polskiego w stosunkach urzędowych i występował częstokroć jeszcze w téj samej kadencyi sejmowéj, która, chociaż bezskuteczna dla nas, jak niemal wszystkie inne, była jedną z najświetniejszych dla posłów naszych, wynagrodzonych za gorliwość swoją, przez wdzięczność współziomków, pamiątkowym medalem z popiersiem Rejtana.
Po kilkoletniéj przerwie rozpoczął Niegolewski sześćdziesiątego siódmego roku znów czynność parlamentarną i niebawem nastręczyła mu się sposobność do wystąpienia w obronie praw naszych, gdy nas wbrew woli do rzeszy północno-niemieckiéj wcielano. Protest jego uroczysty wywołał długą i namiętną mowę hrabiego Bismarcka, na którą odpowiedział pan Władysław znakomicie, zbijając gruntownie wszystkie przeciw charakterowi i dziejom naszym wymierzone zaczepki. Protest taki sam stał się koniecznością po zgnębieniu Francyi i ogłoszeniu cesarstwa. Wniósł go więc siedemdziesiątego pierwszego roku Niegolewski, jako poseł do parlamentu i przewodniczący Koła polskiego; a gdy znów hr. Bismarck, wtenczas już kanclerz i książę, przeciw uzasadniającemu rzecz doktorowi Alfredowi Żółtowskiemu, też same mniéj więcéj wniósł argumenta i zarzuty, jakich już dawniéj był użył, dowodząc, że posłowie polscy żadnego do podobnych protestów nie mają mandatu i prawa, znalazł i tym razem w Niegolewskim gruntownego i natchnionego przeciwnika, którego mowa takie nawet na Niemcach zrobiła wrażenie, iż książę Bismarck widział się spowodowanym do wytłómaczenia i złagodzenia niektórych swoich twierdzeń.
Nie zdziwisz się, panie Ludwiku, że tego wszystkiego tykam się tylko pobieżnie; ani czas po temu, ani też pamięć moja starczy, aby rzecz wyczerpać; wspomnę ci tylko jeszcze, iż z bardzo licznych późniejszych występów parlamentarnych pana Władysława znalazły szczególne uznanie u współziomków tak obrona wolności ambony i wydalonych z Księstwa kongregacyi religijnych, jako też na podstawie krzywd naszych uzasadnione wycieczki przeciw wzrastającym etatom wojskowym, przeciw obostrzeniu praw karnych i prawom wyjątkowym, mającym na celu zgnębienie socyalistów, z których druga spowodowała przeszło półtora tysiąca obywateli galicyjskich do wystósowania doń adresu dziękczynnego. Przedewszystkiem zaś z wdzięcznością przyjętą została mowa, którą poparł, siedemdziesiątego piątego roku, wniosek prezesa Władysława Taczanowskiego, będący poniekąd ponowieniem owego wniosku z sześćdziesiątego pierwszego i domagający się, aby przysługujące nam, na podstawie traktatów, prawa pod względem narodowości, a szczególnie języka, zachowane były. Wymierzony głównie przeciw zabójczym dla nas rozporządzeniom szkolnym, dał ów wniosek Niegolewskiemu sposobność do wykazania niezbitemi dowodami, że system wytępiania języka narodowego prowadzi w szkolnictwie do ogłupienia, a w rzeczach religijnych do zdziczenia. Przemówienia jego odnośne rozeszły się w tysiącach egzemplarzy po różnych częściach kraju. Ostatnie wreszcie, ile wiem, jego odezwanie się w parlamencie dnia 12 lipca siedemdziesiątego dziewiątego roku, z powodu ustawy dotyczącéj taryfy celnéj, było znów gorliwem upomnieniem się o prawa, które, na mocy traktatów wiedeńskich, w stosunkach handlowych przysługują narodowości polskiéj. Bezpośrednią swoją polityczną czynność zakończył biorąc przeważny udział w sprawie niemałego znaczenia. Gdy bowiem, podczas ostatniéj wojny wschodniéj, niektórzy politycy angielscy, aby Turcyą ocalić, powzięli myśl zrobienia dywersyi na tyłach armii rosyjskiéj przez powstanie w Polsce, zjechało się z tego powodu kilka wybitniejszych osobistości z różnych stron kraju naszego do Wiednia. Znalazł się tam, między innymi, wraz z Władysławem Wierzbińskim, także Niegolewski i przyczynił się najwięcej do przekonania entuzyastów, iż byłoby szaleństwem wyciągać kasztany z ognia dla Anglików, którzyby nas potem najniezawodniéj w żarzącym popiele zostawili. Wszakże następnego roku nie omieszkał podążyć do Berlina, gdzie, po skończonéj wojnie, kongres stanowił o losach wschodu i wraz z Janem Dobrzańskim wywiązał się z patryotycznego obowiązku, składając w biurach kongresu protest przeciw zupełnemu pominięciu sprawy polskiéj i wytępianiu narodu polskiego, w chwili gdy chodzi o wymierzenie sprawiedliwości narodom wschodnim.
W bezpośrednim związku z sejmowem działaniem Niegolewskiego były jego występy i sprawozdania na zebraniach wyborczych i zjazdach obywatelskich, między któremi wymienię ci tylko dwa najważniejsze, w Wągrówcu roku osiemdziesiątego pierwszego i rok późniéj w Krobi. Już się wtenczas było zachmurzyło między znaczną częścią Koła polskiego w Berlinie i obywatelstwa na prowincyi, a panem Władysławem, gdy dawniéj przez długie lata pod tym względem najzupełniéj zgodny odzywał się nastrój. Chodziło tam, ile sobie przypominam, głównie o dwie rzeczy, o łączenie się w rozmaitych sprawach sejmowych z frakcyami niemieckiemi, osobliwie z katolickiem centrum, jako też o tak zwany walny wniosek. Wychodząc z zasady, że Koło powinno być zawsze sejmem w sejmie, uważać się więc za reprezentacyę wyłącznie polską, potępiał Niegolewski wszelki oportunizm i solidaryzowanie się z Niemcami, nawet katolikami i obstawał prócz tego za ponawianiem, przy każdéj sposobności, owego wniosku z sześćdziesiątego pierwszego roku, domagającego się urzeczywistnienia praw naszych traktatami wiedeńskiemi zaręczonych.
W szczegóły owych starć i nieporozumień zapuszczać się nie będę, panie Ludwiku, bo ich nie znam. Wmięszanie się dzienników przyczyniło się do ich rozjątrzenia; kto miał słuszność, w to nie wchodzę, bo do rozpraw politycznych się nie mięszałem, a i teraz dyskusyi takowych z sobą nie odbywamy, przychodzi mi jednak na myśl z tego powodu francuzkie przysłowie: c’est le ton qui fait la chanson. Otóż, powtarzam, byłem z Niegolewskim zawsze w przyjacielskim stosunku, a z tego, co o nim już powiedziałem, widzisz, że jak najzupełniéj uznaję przymioty jego i zasługi; ale nikt na świecie nie jest skończoną i nieomylną we wszystkiem doskonałością. Pan Władysław miał także swoje słabości, jak każdy z nas śmiertelników, a między niemi ulegał czasem jednéj, szlachcie polskiéj właściwéj i w przeszłych dziejach naszych wybitnie występującéj, to jest owemu Ego, jak mi ją nazwał stary Wacław Maciejowski, będąc kiedyś u mnie w Poznaniu. W publicznem działaniu Niegolewskiego występowało to Ego nieraz wyraźnie, mianowicie w ostatnich latach, przytem objawiało się częstokroć owo przekonanie, że niezgodne z nim widzenie rzeczy innych jest dla niego ujmą; ztąd też draźliwym się stawał na opór lub przeciwne zdania i karcił je z góry. Tę drażliwość uznawało wielu za słuszną, na doświadczeniu jego politycznem i zasługach uzasadnioną; niejeden umiał ją wyzyskać, lecz wielu ona także do niego zniechęciła i do przeciwnego obozu ściągnęła; ponieważ zaś z różnicą zdań wzrastały z obydwóch stron upór i rozgoryczenie, przeto stanowisko polityczne stało się w końcu dla Niegolewskiego przykrem.
Do wybuchu głośnego przyszło, gdy osiemdziesiątego czwartego roku, przy wyborach do parlamentu niemieckiego, tak komitet obwodu poznańskiego, jak i komitet centralny postawiły kandydaturę Stefana Cegielskiego. Było i jest uświęconym zwyczajem poddawać się bezwarunkowo uchwałom władz przez nas samych w tym celu obranych; czemu tak jest, nad tem rozwodzić się nie potrzeba; tymczasem dość znaczna liczba wyborców, przeszło tysiąc, ile pamiętam, oświadczyła się przeciw komitetowym rozporządzeniom i za wyborem Niegolewskiego, na wezwanie „Gońca Wielkopolskiego“, z którym tenże od lat kilku w bliższych był stosunkach. Takie przestąpienie niezbędnéj u nas zasady solidarności, wobec wrogiego niemieckiego obozu, było przykrym pojawem, wywołało dużo niemiłych rozhoworów między dziennikami i narobiło złéj krwi w publiczności. Pan Władysław nie przyczyniał się bezpośrednio do agitacyi, ale błędem z jego strony było qu’il laissait faire, jak mówią Francuzi, i że dopiero w ostatniéj chwili, t. j. dzień przed 28 października, w którym odbywały się wybory, wystąpił z wyraźnem zaprzeczeniem swéj kandydatury i wezwaniem do głosowania na kandydata komitetowego. Życzliwi tłómaczyli sobie rzecz całą tem, iż przez pominięcie go ze strony komitetów doznał zbyt głębokiéj i żywéj urazy w poczuciu swéj wartości, przytem za słabym był jakoś, aby stanowczo oprzeć się natarczywym naleganiom stronników politycznych, zwłaszcza że i fizyczne siły jego wtenczas niedomagały, gdyż, nawet już przedtem, widoczne były objawy choroby, która pół roku późniéj położyła koniec jego doczesnéj wędrówce, pełnéj pracy i wyłącznego dla sprawy narodowéj poświęcenia.

Nie jest to frazes, panie Ludwiku, jeśli ową wędrówkę takim dodatkiem bliżéj określiłem; nie tylko bowiem na polu konspiracyjno-powstańczem i sejmowo-politycznem, jak ci wskazałem, czynnym był Niegolewski od pierwszéj młodości aż do końca życia, lecz żadnego innego kierunku narodowych objawów nie pominął, z każdéj sposobności przysłużenia się ogółowi korzystał skwapliwie. Niedługo wprawdzie jako prawnik pracował przy sądzie, bo tego rodzaju praca, jednostajna i bez wszelkiéj narodowéj barwy, niezgodną była z jego usposobieniem, ale kilka razy występował przed sądem, broniąc oskarżonych. Już ci dawniéj wspomniałem, z jaką zręcznością i śmiałością czterdziestego dziewiątego roku bronił Krauthofera. Mowę tę, wypowiedzianą po polsku, którą wydrukowaną może znajdziesz gdzie w handlu, radzę ci przeczytać, cechuje bowiem co do treści i formy tak mówiącego, jako i czas, w którym tenże mówił. Prócz Krauthofera, bronił jeszcze Lisieckiego, adwokata w Śremie, który także lat kilka znaczniejszą odgrywał rolę w ruchach tutejszych i na sejmach berlińskich, daléj nauczyciela Wysoczyńskiego i kilku księży o agitacye oskarżonych, ale ich nazwisk nie pamiętam — Zresztą, panie Ludwiku, mowy Niegolewskiego, pomijając nawet sądowe i parlamentarne, trudnoby było policzyć, bardzo chętnie bowiem mówił i lubił występować ze słowem swojem w towarzystwach i zgromadzeniach, osobliwie, jeśli chodziło o rzeczy polityczne lub narodowe. Tak po polsku, jako i po niemiecku mówił z łatwością i po większéj części bez przygotowania, spuszczając się na swoją biegłość i wprawę; to też zdarzało się, szczególnie w ostatnich latach, że mówił czasem za długo i powtarzał swe myśli. Gdy jednakże chodziło o ważne rzeczy, zwłaszcza przed obcymi, przyspasabiał wtenczas należycie materyał, czytał dużo, zastanawiał się i myśli porządkował; dla tego główne jego mowy sejmowe były jasne, pod względem przedmiotu wyczerpujące, zmierzające do pewnego celu i oparte częstokroć na bardzo pokaźnym aparacie historycznym i prawnym. Podziwiać przyszło nieraz jego wytrwałość i siłę fizyczną; niektóre bowiem mowy trwały do dwóch godzin i dłużéj, a mówił zawsze głośno, miejscami bardzo głośno, nie dziw więc, że dwa czy trzy razy ledwo nie zemdlał skutkiem natężenia. Niemcy w izbach, chociaż ich nie głaskał i gorzkiéj prawdy im nie szczędził, słuchali go w ogóle cierpliwie i spokojnie, uznając w duchu, że zacnie sobie postępuje i prawdę mówi; prócz tego znana im była stanowczość i śmiałość, z jaką nieraz przerywających gromił i niepotrzebne uwagi jędrnem i stósownem słowem odeprzeć umiał.
Jak do przemowy gotów był w każdéj chwili pro bono publico, tak do współdziałania; widzieliśmy go też wszędzie, gdzie się w tym celu cośkolwiek robiło. W Towarzystwie Naukowéj Pomocy tylko pośrednio, że tak powiem, był czynny, wspierając je składką i służąc mu nieraz radą na walnych zebraniach, lecz Towarzystwo Przyjaciół Nauk, jak ci już dawniéj wspomniałem, wiele mu zawdzięcza. Myśl doktora Kaźmierza Szulca poparł z zapałem; wpływem swoim pozyskał dla niéj znaczną część obywatelstwa i, zwołane przez niego, odbyły się w jego mieszkaniu przy Młyńskiéj ulicy pierwsze zgromadzenia, na których plan i cele Towarzystwa omówiono i założenie jego postanowiono. Przez dwa czy trzy lata, dopóki go sejmowe zatrudnienia nie oderwały, gorliwie uczęszczając na posiedzenia, zajmował się żywo naukowemi i administracyjnemi sprawami téj nowéj instytucyi i do układu i wydania pierwszych jéj roczników znacznie się przyczynił. Przypominam sobie, że nieraz, w sprawach dotyczących dziejów narodowych, spostrzeżenia jego i uwagi bywały bardzo trafne, a obszerna przemowa, którą uczcił pamięć i zasługi zmarłego sześćdziesiątego pierwszego roku prezesa Towarzystwa Tytusa Działyńskiego gruntownością treści i udatnością formy odpowiednią była godności przedmiotu.
Nie mniéj skwapliwie przyjął Niegolewski pomysł założenia Towarzystwa Oświaty ludowéj i popierając jego cele od samego początku, dopomagał do zebrania żelaznego funduszu, który mu byt miał zapewnić. Biorąc równie udział w Towarzystwie rólniczem, przyczynił się do założenia Szkoły żabikowskiéj, orędując w téj sprawie do pana Augusta Cieszkowskiego, który ją tak wspaniałomyślnie przeprowadził. Na każdéj uroczystości narodowéj lub pamiątkowym obchodzie zastałeś zawsze pana Władysława między pierwszymi; i tak na czterechsetletnim jubileuszu Kopernika, odbywającym się w Toruniu, wystąpiwszy jako przedstawiciel naszéj części kraju, mową pełną zapału uniósł słuchaczy, którzy mu się za nią, jak opiewa sprawozdanie, „grzmiącemi a długiemi oklaskami“ odwdzięczyli; a gdy wreszcie, dziesięć lat późniéj, nadeszła dwóchsetletnia rocznica zwycięstwa pod Wiedniem, starał się o to, aby ją jak najpowszechniéj obchodzono i ułożył w tym celu trafny i treściwy napis dla tablic pamiątkowych żelaznych, mających, wedle jego pomysłu, przypominać po kościołach ludowi tę piękną chwilę naszéj przeszłości.
Do pisania pan Władysław mało miał pociągu, dla tego też w rzędzie literatów stawiać go nie będziem; nawet, ile mi wiadomo, chociaż całe życie na polityce sterał, do pióra publicysty bynajmniéj się nie kwapił. Wszakże z pismami naszemi, jak się samo rozumie, był w styczności, najpierw z „Dziennikiem Polskim“ Libelta, późniéj z „Dziennikiem Poznańskim“, ostatniemi zaś laty „Warta“ i „Goniec Wielkopolski“ były tłómaczami jego myśli, czasami niesmaków, jak n. p. z powodu jubileuszu Kraszewskiego, lub prelekcyi profesorów krakowskich w Poznaniu. Występowały one zawsze gorąco i bezwarunkowo po jego stronie, ilekroć różnice zdań albo nieporozumienia w stosunkach naszych wymagać tego się zdawały.
Cóż powiesz, panie Ludwiku, że obok wszystkiego, co ci wyszczególniłem, był jeszcze nasz Władysław przez lat kilka poniekąd panem Podstolim Krasickiego i zajmował się gospodarstwem we wsi Morownicy, powiatu kościańskiego. Szło tam pod względem agronomicznym wybornie, jak sąsiedzi poświadczyć mogli, jak Niemcy nawet w pismach świadczyli. Niegolewski znał się na rzeczy; w zaniedbanéj przedtem posiadłości podniosła się wartość roli przez umiejętną uprawę, osobliwie przez drenowanie; urodzaje były kilka razy świetne; powstały liczne nowe budynki, a stare odmłodniały; zakłady ogrodnicze udoskonalone i w wielkich rozmiarach jakby cudem z ziemi wyrosły; dwór dla każdego szczerze stał otworem i rzadko dzień minął bez gości; chłopi i służebni czuli się jak w raju, bo tak życzliwego, pobłażliwego i chętnie dającego państwa, zajmującego się po ojcowsku każdym potrzebującym, nawet dziećmi w szkołach i ochronkach, szukać było można daleko i szeroko. Ale to wszystko, tak nagle zrobione, kosztowało, dużo kosztowało; prócz tego spadły klęski, wybuchły pożary, inne zatrudnienia konieczne odciągały od ścisłego dozoru i obowiązków gospodarskich, przedewszystkiem zaś, co szczerze przyznać trzeba, bogowie pana Władysława finansistą nie stworzyli; równowagi on w budżetach utrzymać nie potrafił i od młodości swojéj w rzeczach pieniężnych był trochę szerokim, jak mówią Francuzi, a że przytem uwaga jego ciągle zwróconą była w inną stronę i siły wyczerpywały się w działaniu politycznem, które znacznych nieraz wymagało nakładów, nie zdołał pokonać wzrastających z każdym rokiem trudności i musiał wreszcie Morownicę, siedemdziesiątego siódmego, bankowi Kwileckiego odstąpić.
Nie dziw się, panie Ludwiku, że cię tak długo tutaj przy tym numerze piętnastym trzymałem; pięciu słowami pamięci Władysława Niegolewskiego zbyć nie mogłem, bo, chociaż tylko najgłówniejsze szczegóły pobieżnie dotknąłem, widziałeś, iż żywot jego jest mniéj żywotem prywatnego człeka, jak raczéj historyą czterdziestoletniego publicznego życia i czterdziestoletniéj walki o byt narodowy téj naszéj części polskiego kraju; prócz tego zaś osobiście miałem zawsze pociąg do niego, w stosunkach bowiem prywatnych i spółecznych był nasz Władyś bardzo sympatyczną istotą. Nadzwyczaj łatwy i naturalny w obejściu, dla wszystkich równy i zwykle swobodny, jednał sobie każdego przy pierwszem spotkaniu. Przestawania z ludźmi ne unikał, owszem towarzystwa lubił, w związki poufne i przyjacielskie chętnie wchodził, gdy odpowiedni swemu znalazł sposób myślenia. Wielkie znajdował upodobanie w rozmowach i dysputach, szczególnie o przedmiotach politycznych, spółecznych i narodowych; ożywiał się wtedy bardzo, wyrokował zwykle stanowczo i upierał się przy swojem; wszakże łagodnie i względnie przekonywającym często ustępował, ale przy nieostróżnem słówku i za dotknięciem jego poczucia osobistéj wartości, występowało groźnie owe Ego.
Serce miał wraźliwe i czułe, za które snadno schwycić go było można; dawał co mógł, czasem i więcéj, bo proźbom i nagabywaniu jego wspaniałomyślności lub uczuć patryotycznych rzadko oprzeć się zdołał; to też wielu nadużywało owéj jego słabéj strony. Jak miłował ojczyznę, tak też miłość rodziców głęboko w nim była wszczepiona i do ostatniéj chwili zachował idealną cześć dla ojca, nie mniéj przywiązanie niczem niezachwiane do rodziny, która mu się za to zaufaniem zupełnem i wielokrotnemi ofiarami i dowodami poświęcenia wywdzięczała. Wreszcie dodać muszę, iż republikańsko-demokratyczne skłonności i naukowo-niemieckie jego wykształcenie nie zachwiały w nim religijnych uczuć domowym chowem wpojonych. Okazał to nie tylko w ostatniéj chwili, lecz i w całym przebiegu życia, oddając kościołowi cześć przynależną; w trudnych i wątpliwych wypadkach uciekał się do modlitwy i szukał w niéj światła, a obrazek Najś. P. Częstochowskiéj woził wszędzie z sobą.
A teraz, panie Ludwiku, czas wielki, żebyśmy z miejsca ruszyli i szli trochę daléj. Tu, o Św. Marcinie, nie mam ci już nic do powiedzenia, przejdziem więc na dół, koło drukarni Deckera i otóż jesteśmy na początku Podgórnéj ulicy. Wyglądała ona także znacznie inaczéj dawnemi czasy. Po prawéj stronie, idąc tu z góry, stały najpierw cztery jednopiętrowe kamienice, z których narożnia późniéj się znacznie podniosła i powiększyła, druga, gdzie teraz rezydencya „Dziennika“, przyzwoitszy pozór przybrała, trzecia całkiem została przebudowaną, czwarta nie zmieniła się wcale, nawet co do zewnętrznego przystroju, a z trzech dalszych murowanych domków, pierwszy dwa piętra sobie po czterdziestym roku nasadził, dwa następne zaś wiernie dochowały cechę przeszłości. Za niemi wreszcie, aż do końca ulicy, ciągnął się, jak ci już dawniéj przy wzmiance o panu Mikorskim powiedziałem, długi, niepozorny mur, odgraniczający z téj strony posiadłość Fontowiczów.
Owa na rogu Podgórnéj i Wilhelmowskiéj stojąca kamienica nic mi nie przypomina, wszakże ta druga za nią nie tylko jest teraz historyczną, lecz i pamiętną z dawniejszych czasów nam wszystkim starym, cośmy przed pół wiekiem przeszło do szkół chodzili. Należała ona niegdyś do dyrektora Michała Stoca, którego wychodząca z tego domu zimowa postać dość gruba, w kałankowem futrze i sobolowéj czapce przypomni mi się czasem, gdy idę tutędy. Wszystko mija na tym świecie, panie Ludwiku, nie usłyszysz już gawędki o dyrektorze Stocu, a lat temu trzydzieści i jeszcze dwadzieścia, skoro się gdzie spotkało kilku weteranów gimnazyalnych, nie obyło się między nimi bez przepowiastek o Geicerze, taki mu bowiem, nie wiem czemu, nadano przydomek. Zkąd on się tu wziął do Poznania, gdzie i jak młode lata przepędził, nigdy nie słyszałem, wiadomo mi tylko, że był w Niemczech na uniwersytecie, bodajnie w Halli, i że już czternastego roku, a więc jeszcze za Księstwa warszawskiego, dawał w tutejszéj Szkole Departamentowéj (tak się bowiem wtenczas gimnazyum nazywało) historyę powszechną we wszystkich klasach. Téj historyi pozostał wiernym aż do końca i nie pamiętam, żeby kiedy coś innego był wykładał. Chociaż tak wyłącznym zdawał się specyalistą, mało co jednak owéj historyi nauczyliśmy się od niego, był to bowiem przedmiot, na który wtenczas nie wielki padał przycisk, nawet przy egzaminach, a Stoc prócz tego do bardzo znakomitych pedagogów nie należał. Co sobie może w młodości na uniwersytecie przyswoił, wyszło mu w znacznéj części późniejszemi laty z głowy, zwłaszcza iż ją miał czem innem zajętą w domu i za murami szkolnemi. Niektóre jednak okresy pamiętał dokładniéj i dość szczegółowo: Aleksandra Wielkiego, krucyaty, wojnę trzydziestoletnią, Fryderyka drugiego i napoleońskie dzieje, to też zwykle na lekcyach o nich prawił. Znał tę jego słabą stronę radzca szkolny Jakob, a ponieważ był złośliwym, kazał mu w egzaminach nieraz zadawać abituryentom pytania z dziejów Hiszpanii, Skandynawii, Turcyi lub Portugalii i śmiał się ironicznie, gdy Stoc, nie tracąc fantazyi, po kilku niewiele znaczących frazesach, zgrabnie rzecz nawrócił na bitwę pod Arbelą, na Wallensteina lub siedmioletnią wojnę. My uczniowie, ile pamiętam, lubiliśmy bardzo lekcye dyrektora Stoca; nie karał wcale i rzadko kiedy był zły, chociaż się nic nie umiało, a co główna, większa część godziny przeszła zwyczajnie na gawędkach o rzeczach bieżących, o wypadkach w szkole i po za szkołą i anegdotkach historycznych. Przytem w opowiadaniach swoich przybierał pan dyrektor bardzo często plastyczne lub mimiczne pozy, które nas wielce bawiły; i tak, wspominając o Talleyrandzie, przymrużał zawsze jedno oko i kołysał się na jednéj nodze, aby nadać sobie pozór przebiegłego dyplomaty; daléj żgał silnie pięścią w powietrze, gdy opisywał zamordowanie Cezara, a ilekroć wspomniał o finansach lub pieniędzach, klepał się zwykle z zadowoleniem po kieszeniach westki i spodni.
Okupacya pruska zostawiła Stoca nietylko przy gimnazyum, jak większą cześć tych, których tam zastała, lecz poznawszy w nim wkrótce dogodnego człowieka, posunęła go na stanowisko dyrektora, po ustąpieniu Kaulfusa i krótkiem zastępstwie Buchowskiego. Gdy dwódziestego szóstego roku oddano mnie do szkół, już wtedy Stoc był rektorem (bo taki wtenczas był jeszcze tytuł w zwyczaju, do którego owo dy późniéj przypięto) i pozostał na tem stanowisku aż do zmian zaszłych czterdziestego roku. Po rewolucyi, przez lat trzy czy cztery, miał przydanego sobie kolegę Wendta, ograniczając się na doglądaniu karności i zewnętrznego porządku, a pod tym względem bynajmniéj zbyt srogim nie był. W rzeczach narodowości i polityki najzupełniejszą zachowywał obojętność; nie znano wtenczas jeszcze wyrazu oportunizm, któryby najlepiéj jego stanowisko spółeczne i urzędowe oznaczył. W duszy i z wrodzonego instynktu był Polakiem, bo nawet gdy usta po niemiecku otworzył, poznał każdy po dwóch pierwszych wyrazach, że to istota słowiańska; spotykać się, rozmówić, czasem przy ćwiartce węgierskiego, z obywatelstwem naszem lubił bardzo, i wtedy się z naturą swoją wywnętrzał, ale w bliższych towarzyskich stosunkach z Polakami, wyjąwszy jednego pana Hipolita Kramarkiewicza, nie żył, między ludźmi okazywał się dobrym Prusakiem i powiadano o nim żartując, że przemowy swoje do publiczności lub zgromadzonych uczniów, które się wtenczas w obydwóch językach odbywały, zaczynał zawsze od słów: My Polacy, Wir Deutsche. Dom jego był zupełnie niemiecki, ożenił się bowiem z Niemką, siostrą, ile pamiętam, adwokata tutejszego Mittelstaedta, która chociaż, w dniu gdy jéj zapalono pochodnie Hymena, nie była już pączkiem, przekonana jednak, iż wielkim małżonka swego obdarzyła zaszczytem, trzymała go w ścisłem poddaństwie. Język całéj rodziny, jéj pożycie towarzyskie były wyłącznie niemieckie; pani nie mówiła nigdy po polsku i szczęśliwą późniéj się czuła, że obiedwie swoje Niemeczki, które zresztą, lubo nie wysokie, całkiem były ładne i wedle modły wyższych sfer niemieckich zręcznie wytresowano, a przytem posażne, wydać mogła za regierungsrathów, bodajnie nawet za vonów, o co jéj bardzo chodziło. Syna jedynaka dyrektora Stoca pamiętam, gdy był chłopcem w niższych klasach; słabo wtenczas mówił po polsku i do Polaków się nie liczył. Powiadano mi późniéj, że wyszedł na gospodarza i nic już więcéj o nim nie słyszałem.
Naukowych pozostałości mało co mamy po dyrektorze Stocu; prócz jakiéjś rozprawy w programie, któréj treści już nie pamiętam, znałem tylko jego tłómaczenie tablic chronologicznych Kohlrauscha, tem lepiéj, że w kwincie i kwarcie będąc, nieraz je błogosławiłem. Zresztą naukowe troski mało co niepokoiły szanownego dyrektora, główne zaś jego starania zmierzały ku temu, żeby dojść do majątku; i czego pragnął, dokazał, osobliwie, jak mówiono, z pomocą szwagierka Mittelstaedta i innych amikusów adwokatów niemieckich, bo nietylko dom tutaj posiadał i córki dobrze wyposażył, ale i wioskę kupił między Poznaniem a Czempiniem leżącą, gdzie życia dokonał w pierwszych latach po czterdziestym.
Następującą za domem Stoca kamienicę dała sobie postawić pani Kolska, po śmierci męża, gdy syn jéj objął aptekę; nie pamiętam już dokładnie roku, lecz zdaje mi się, że krótko po czterdziestym. O panu aptekarzu Kolskim wspomniałem ci, gdyśmy Stary Rynek obchodzili; żonę jego byłby romansopisarz fraucuzki nazwał niewątpliwie une Junon z pozoru i usposobienia. Wzniosłą tę i w młodych latach piękną postać, trzymającą zawsze do góry główkę, w któréj się para śmiałych oczu mieściła, znaliśmy wszyscy wtenczas jako panię bardzo stanowczéj woli i ceniącą się wysoko w porównaniu z innymi. Jéj córkę jedynaczkę słyszałem kilka razy wybornie śpiewającą; wyszła potem za pana Łakomickiego, właściciela Dąbrówki i przyjaciela Marcinkowskiego, a chociaż niższą była od matki, nie ustępowała jéj co do zalet zewnętrznych i mogła współzawodniczyć z dwoma bratowemi, które do najpowabniejszych młodych osób w Poznaniu należały. W tym domu pani Kolskiéj zajmował Marcinkowski dolne mieszkanie ostatnie trzy lata swego życia.
O reszcie zabudowań w tym samym rzędzie stojących nie wiele co powiedzieć ci mogę, panie Ludwiku, bo tam znajomych nie miałem, pamiętam tylko, że ów domek wysoki a wązki, o dwóch oknach z frontu, należał przez długi czas do siodlarza Sikorskiego. Znaliśmy się z widzenia, gdy jeszcze na Wodnéj ulicy, dawniejszemi laty, zawód swój rozpoczął, a ponieważ biegłym był w rzemiośle swojem, przytem oszczędnym, wzorowych obyczajów i w obejściu całkiem przyzwoitym, zebrał sobie kapitalik, nabył tutaj grunt i wystawił tę murowaną drabinkę. Trzy czy cztery ładne dziewczątka wychował starannie, lecz zawczesna śmierć żony, któréj zawdzięczał spokojne szczęście domowe, i dwóch bodajnie córek zakwasiła mu żywot; w ostatnich latach widać mu było z twarzy smutek i zniechęcenie. Umarł jeszcze w sile wieku; synek, który miał zająć uczciwe stanowisko ojca, nie potrafił utrzymać się w Poznaniu, a pozostała przy życiu córka wyniosła się do Galicyi z mężem swoim, metrem muzyki Bendą, bratem znanego aktora.
Kończy się, jak widzisz, rzad domów z téj strony jednopiętrowym pawilonikiem o trzech frontach, w którym się teraz mieści jakiś handel drobnostek kobiecych. Widziałem jak go budowano krótko po trzydziestym roku; autorem jego i pierwszym właścicielem był Niemiec pewien, Wejdner, mały, tłusty, który z swoją równie małą i tłustą połowicą urządził sobie tutaj cukiernię. Biedolił się niezbyt długo, bo interes szedł kulawo, prawdopodobnie dla niestósownego miejsca, i któregoś poranka wyniósł się z miasta. Kilka lat późniéj, przejeżdżając dyliżansem przez Kościan, spotkałem się niespodzianie z okrągłymi Wejdnerkami, którzy tam mieli restauracyę na stacyi pocztowéj; lecz tłuste policzki jegomości były znacznie blade i nie uśmiechały się tak wdzięcznie, jak niegdyś w Poznaniu.
Po drugiéj stronie Podgórnéj ulicy, z dołu idąc, masz najpierw ten mały, bezpiętrowy domek, którego skrajne okna ozdobione są górą zestarzałemi orzełkami. I nie dziw, że się zestarzały, bo stoją tu już od pierwszych pruskich czasów. Z mieszkańców owego domku przypominam sobie tylko jednę, w Poznaniu, a nawet po wsiach, bardzo znaną figurę, nie wysoką, dość otyłą, z łysą głową, w części tylko podejrzanym splotem okrytą, lecz wynagrodzoną za to parą ócz czarnych, ruchawych i przebiegłych. Przedstawiała ona Abrahamowego potomka, który się Katzem mianował, podczas gdy go Polacy znali pod nazwiskiem Kotka, nadanem mu przez jednego z najmajętniejszych wtenczas obywateli. Z zaułków jakiegoś miasteczka wydobył się na wierzch ów Kotek, podobnie do mnóstwa innych tego rodu, bo nie był głupi. Chwyciwszy się za młodu faktorskiego rzemiosła, potrafił się zrobić uniżonym, zabawnym i niezbędnym; czynił co tylko mu kazano i umiał chęci i fantazye pańskie zgadywać i wypełniać; a ponieważ to wszystko kończyło się pieniędzmi, reguła zaś procentu nie miała dla niego tajemnic, stworzył sobie poważną fortunkę i wypoczywał po trudach przebytych w tym domku, gdzie go nieraz latem widziałem siedzącego w otwartem oknie i patrzącego na świat z zadowoleniem.
Granicząca z owym domkiem i niemniéj stara jednopiętrowa kamieniczka należała dawniéj przez czas niejaki do współwiercy pana Katza, który podobnie zacząwszy proceder, wyniósł się potem na stanowisko ajenta i pośrednika w sprawach pieniężnych i spekulacyjnych. Różnił on się znacznie od swego sąsiada i postacią i wzięciem. Dobrego wzrostu, otwartéj i przyjemnéj twarzy, miał ten pan Radziejewski, z którym się, wszakże całkiem bezinteresownie, znałem, coś bardzo przyzwoitego w sobie i wzbudzającego zaufanie. Mówił wyśmienicie po polsku, tak iżby z wymowy jego i zwrotów językowych nikt żyda nie zmiarkował, a ponieważ zdarzyło mi się odbywać z nim gawędki, nawet pewnego razu dość długą, jechaliśmy bowiem dyliżansem we dwoje, nie pamiętam już dokąd, miałem sposobność przekonania się o jego gruntownéj znajomości naszych spółecznych i finansowych stosunków. Koligacye, stan majątkowy, dzieje domowe rodzin obywateli wiejskich znał na palcach, a niejednego z nich pod względem wartości moralnéj bardzo trafnie oceniał. Ciągłe stykanie się ze światem polskim, a może i to, że głównie z Polaków przyszedł do majątku, budziło w nim widoczną życzliwość dla wszystkiego co nasze, którą także starszy syn jego, w młodym wieku zmarły, szczerze był przejęty. Prócz owéj kamieniczki należał do Radziejewskiego otóż ten z tyłu za nią znacznie niżéj stojący okrągły budynek, który teraz tylko przez wązkie przejście dostrzedz można. Znany jest powszechnie pod nazwiskiem rotundy i liczy się do najstarszych budowli w Poznaniu. Od dawna, bo od pierwszéj okupacyi pruskiéj, urządzono w nim na wszystkich piętrach mieszkania, które, dla nieregularnego kształtu pokoi nie są ni jasne, ni dogodne, ale pierwotnie miał on całkiem inne przeznaczenie. Była to w poprzednich wiekach jedna z głównych baszt muru okalającego twierdzę poznańską, broniąca tutaj przystępu do bramy wrocławskiéj. U stóp jéj bezpośrednio ciągnęła się głęboka fossa, któréj ślady ledwo już teraz widać w przyległych podwórzach i ogrodach. Dwie te wielkie kamienice, zasłaniające obecnie rotundę od strony ulicy, zbudowano dopiero przed trzema czy czterema laty; ich miejsce, jak i ty pamiętasz, zajmował ogród łączący się bezpośrednio z teraźniejszym ogrodem Cegielskiego, który szedł kiedyś w górę aż do samego końca ulicy, gdzie stanęło nie zbyt dawno temu to duże skrzydło hotelu francuzkiego. Już ci w początku przechadzek naszych wspomniałem, że na rogu Wilhelmowskiéj i Podgórnéj ulicy znajdował się tutaj, od pierwszych pruskich czasów, dom jednopiętrowy, który był późniéj własnością majora Knüffke, posthaltera poznańskiego, równie jak obszerne podwórze ze stajniami dla koni pocztowych; otóż i ogród dość znaczny za podwórzem zajmujący część dawniejszych wałów i fossy należał także przez długie lata do pana majora i dopiero po jego śmierci przeszedł w inne ręce. Kupił go od spadkobierców Hipolit Cegielski, ile pamiętam, piędziesiątego siódmego roku, głównie w zamiarze rozszerzenia swéj fabryki narzędzi rolniczych, któréj pierwsze warsztaty w bezpośredniem sąsiedztwie owego ogródu, przy Koziéj ulicy był założył. W krótce jednak okazało się, iż obietnice niewszczynania żadnych trudności, dawane mu początkowo z urzędowéj strony, były mylnemi; fabryki w większych rozmiarach, szczególnie z parowemi przyrządami, na tem miejscu wystawić nie pozwolono, dla tego Cegielski ogród musiał zostawić ogrodem, a dwa lata późniéj cały swój zakład przemysłowy przenieść za miasto.
O tym Cegielskim, który w społeczeństwie naszem bardzo znakomite zajmował stanowisko, zdobywszy je sobie li tylko własną zdolnością, pracą i zasługą, niejedno lepiéj powiedzieć ci mogę, panie Ludwiku, niż wielu innych żyjących jeszcze jego dawniejszych znajomych, bo od początku młodości naszéj byliśmy z sobą bez przerwy w najściślejszych stosunkach. Pierwszy raz, dobrze sobie przypominam, pojawił mi się po Świętym Michale trzydziestego roku, przy rozpoczęciu nowego roku szkolnego. Dostałem się wtenczas do tercyi i gdy w Farnym kościele, po skończonéj mszy inauguracyjnéj, przechodzili koło nas parami kwartanerzy, spostrzegłem tam niemało nieznanych mi figur, a między niemi dość już wyrosłego, chudego blondynka, ze szczupłą rumienną twarzą i wyrazistemi niebieskiemi oczyma, mającego jasną chustkę na szyi i wysokie kołnierzyki. Dowiedziałem się potem, że to Hipolit Cegielski, jeden z nowoprzybyłych Trzemeszniaków, że już jest korepetytorem i w klasie wszystkich zakasował. Dogonił on mnie w tercyi, gdzie ocieraliśmy się cały rok o siebie, nie zbliżając się wcale, bo Cegielski wiekiem o trzy lata, usposobieniem zaś wtenczas o wiele starszy odemnie, nie odpowiadał mojéj dziecinnéj jeszcze fantazyi; prześcignął mnie potem w sekundzie, gdzie wtedy, jak i w tercyi, kurs był jednoroczny, i dopiero w prymie, siedząc z sobą na jednéj ławce, ponieważ i ja, szczerze mówiąc, dojrzalszym i stateczniejszym się stałem, poznaliśmy się z sobą i przez ciągłe przestawanie i wspólną często pracę poza szkołą, weszliśmy już wtenczas w ścisły ten związek, który dopiero śmierć jego zerwała.
Ponieważ Cegielski lubił sobie przypominać bardzo wcześnie rozpoczętą walkę o byt i nieraz przy sposobności, między przyjaciołmi, o tem i o owem z pierwszych lat swoich z zadowoleniem gawędził, mogę ci więc powiedzieć, panie Ludwiku, abyś lepiéj ocenił wartość człowieka, że chłopczykiem jeszcze będąc musiał już radzić o sobie. Ojciec jego, który dzierżawami chodził i między innemi dzierżawił lat kilka Ławki w bliskości Gniezna, gdzie mu się ten syn piętnastego roku urodził, oddał go, gdy czas nadszedł, na naukę do progimnazyum w Trzemesznie. Dwunastoletni wtedy Hipolit zawdzięczał całe poprzednie moralne wychowanie swoje jako też elementarne przysposobienie jedynie matce, o któréj zawsze z największą czcią wspominał, mówiąc nam nieraz, iż jéj winien wszystkie dobre skłonności i poczucia. Nieszczęściem tę matkę stracił wkrótce po przyjęciu do szkół, a rok niespełna późniéj ojciec jego, podupadłszy zupełnie, nie mógł już dla niego być żadną pomocą, tak że czternastoletni chłopiec widział się na własny przemysł ograniczonym. Pomieszczono go wprawdzie w połączonéj z trzemeszeńską szkołą bursie Kosmowskiego, ale mnóstwo pobocznych potrzeb musiał pokrywać lichym zarobkiem z korepetycyi. Chociaż tam więc było nieraz biednie i twardo, wspominał jednak Cegielski częstokroć, że te lata w Trzemesznie spędzone zbawienny wpływ wywarły na niego, nauczyły go bowiem myśleć o sobie, pracować i pilnować obowiązku.
Otóż, panie Ludwiku, ile sobie przypominam, stało owo progimnazyum trzemeszeńskie od roku mniéj więcéj dwudziestego szóstego w swoim zenicie, pod rektorem Meisnerem, nauczycielami: Lutomskim, Beslerem, Pampuchem, itd. Panowie ci nie mieli wprawdzie wyższego uniwersyteckiego wykształcenia, jakiego teraz na takich stanowiskach wymagają, ale co umieli, to umieli dobrze i początki łaciny, matematyki, polskiego i niemieckiego potrafili wybornie wbijać swoim uczniom i trzymać ich w niezwykłym rygorze. Nie znając jeszcze nowszych przesadzonych humanitarnych teoryi i nie krępowani z góry jakiemiś względami zdrowotności, lecz trzymając się zasady, z klasztornego wychowania zaczerpniętéj, że bat jest ultima ratio pedagogiki, bili co się zmieściło za lenistwo, lekkomyślność i nieporządek. W bursie Kosmowskich każdy sam o sobie pamiętać musiał, czyścić sobie rzeczy i buty, zamiatać kolejno pokoje, a przytem mówić po łacinie, jeśli się nie chciał narazić na signum, za które się w sobotę wieczorem brało solenne baty; porządku przestrzegał Besler, który malowany nie był i miał ciężką rękę. Uczniów, po skończeniu trzemeszeńskiéj szkoły chcących kształcić się daléj, przyjmowano w gimnazyum poznańskiem do quarty, ponieważ tam zaczynano greckie, przedmiot do planu w Trzemesznie nienależący; alé wszyscy niemal Trzemeszniacy należeli i w owéj klasie i w następnych klasach gimnazyalnych do celujących, tak w językach jako i w matematyce, dzięki wybornym początkom, które odebrali i surowéj karności, w któréj byli wychowani. Cegielski, gdy po odbyciu téj szkoły dostał się do Poznania, nie był tutaj opuszczonym, owszem, mimo szesnastu lat, poważnego będąc usposobienia, otrzymał, niepomnę już za czyjem poleceniem, miejsce nauczyciela domowego u państwa Suchorzewskich z Tarnowy, którzy mu dozór nad trzema synami swymi powierzyli i prawdziwie rodzicielską otoczyli go opieką; to też na tem stanowisku pozostał aż do skończenia nauk gimnazyalnych.
Państwo Suchorzewscy mieli tutaj w Poznaniu mieszkanie, do którego bardzo często z pobliskiéj wsi dojeżdżali i w którem Cegielski z chłopcami rezydował. Nie mogę, panie Ludwiku, starego pana Jana Suchorzewskiego pominąć milczeniem; przez Cegielskiego poznałem się z nim i z całą jego rodziną, a za szczerą życzliwość, którą mi zawsze okazywał, zachowuję go wiernie w wdzięcznéj pamięci. Był to szlachcic polski dawnéj jeszcze daty, jakich teraz już nie napotkasz. Z początkiem tego wieku miał lat osiemnaście i odebrawszy szkolne wychowanie w Rydzynie, u księży Pijarów, którzy tam, aż do drugiéj okupacyi pruskiéj, w klasztorze swym dość liczną młodzież w ścisłym trzymali rygorze, objął w bardzo młodych latach po rodzicach znaczne dobra w powiecie konińskim położone. Gospodarzył tam sobie zrazu normalnie i szczęśliwie, ale wkrótce po powstaniu listopadowem, gdy stosunki znacznie się zmieniły w tych stronach, nie mogąc znieść coraz przykrzejszego ucisku, przeniósł się, od dawna już ożeniony z bliską kuzynką, do W. Księztwa, osiadł w Tarnowie pod Kostrzynem, wsi, która dawniéj do rodziców żony należała i nie długo potem sprzedał posiadłości swoje w Królestwie. Resztę bardzo długiego żywota, bo doszedł do wieku Wilhelma I, spędził tutaj między nami wogóle pomyślnie, gdyby śmierć żony i jednego z synów nie była spokojnéj jego starości smutkiem zamąciła.
Przy pierwszem zaraz spotkaniu ujmowała każdego poważna i miła postać pana Jana. Wysoki, chudy, wyprostowany, z wesołą zwykle twarzą, żywem okiem, mimo siwych włosów, i przyjacielskiem spojrzeniem witał znajomych, a jakim okazywał się z pozoru, takim był w istocie, otwartym, szczerym i łatwym w pożyciu. Przyjmując wszystkich przyzwoitych ludzi z równą, wrodzoną sobie swobodną grzecznością, lubił pogawędzić, pożartować, gościnnym był u siebie do nadmiaru i na wskroś polskim duchem i poczuciem przejęty, zwłaszcza iż po niemiecku ani słówka nie umiał. Gdy szło o pieniądze, rozważny i wcale nierozrzutny, okazywał się chętnym, nawet hojnym pro bono publico, lub aby dopomódz takiemu, którego godnym zaufania uważał. Obok zwykłéj łagodności i względności dla innych, miewał jednak za młodu podobno dość częste chwile niecierpliwości i draźliwości trudnéj do pohamowania. Nie taił się z tem i opowiadał mi o kilku wybrykach swoich przed wielu laty. Sam byłem świadkiem krótkiego wybuchu rozjątrzenia niemłodego już wtenczas pana Jana, gdy pewnego wieczora czterdziestego roku wracaliśmy z Poczdamu i Niemiec jakiś, obok niego w wagonie siedzący, bez powodu go zaczepił.

A teraz, wracając do Cegielskiego, powiem ci daléj, że przybywszy do Poznania, zabezpieczony pod względem materyalnym, od samego początku nie tylko wypełniał gorliwie obowiązki przewodnika młodszych i korepetytora, lecz oddał się własnéj nauce z rzadkim zapałem. Wspomniałem ci, iż zaraz w quarcie pierwsze zajął miejsce i z tego stanowiska nikt go w następnych klasach nie wyparł; przechodząc normalnie z jednego szczebla na drugi, zawsze przy końcu roku odbierał nagrody. Niezwykłe jego zdolności, wspierane wytrwałą pilnością, rozwijały się szybko pod wpływem zacnéj ambicyi i rozbudzonéj żądzy wiadomości. Chociaż wyobraźnia jego była także obfitą i żywą, górował nad nią jednak, już wtenczas jak i późniéj, rozsądek i pewien zmysł krytyczny, który z jednéj strony zwracał jego uwagę na to, co krzywe albo niedostateczne u ludzi i u rzeczy, nadając aż nadto często jego myślom i spostrzeżeniom barwę ironiczną, z drugiéj zaś był dlań bodźcem do szukania wszędzie zasady i podstawy, nie mniéj skutków i związku w pojawach życia i nauki. Ta jego skłonność do krytycyzmu i ironii, nie zmieniając się z wiekiem, jakkolwiek wynikała li tylko z zamiłowania do bezwzględnéj prawdy i rzetelności, nieraz przez innych była źle zrozumianą.
Chociaż do matematyki był wielce uzdolniony i w tym przedmiocie do najlepszych należał, zajmował się jednak już w klasach wyższych z upodobaniem formami językoweni, pojmowaniem i rozbiorem myśli i przedstawieniem ich stylistycznem. Ztąd też nie tylko w obydwóch językach starożytnych celował pod względem gramatycznym, lecz w prymie wypracowania jego polskie i łacińskie wznosiły się zwykle ponad zwyczajny poziom robót gimnazyalnych. Pamięta każdy z jego szkólnych kolegów, jeśli są jeszcze, jak nieraz profesor Wannowski, odczytując w klasie wyjątki z jego arkuszowych rozpraw łacińskich, nie mógł się dość nacieszyć nad owym color latinus, który je wyróżniał od innych; profesor Popliński zaś liczył go do najbieglejszych stylistów polskich między swymi uczniami. Nawet wypracowania niemieckie Cegielskiego oceniał profesor Gladisch jako wiele lepsze co do języka i formy od prac jego współkolegów germańskiego rodu; wszystkie zaś odznaczały się niezwykłym, jak na ucznia, zasobem i doborem myśli. Tak wczesną obfitość i wytrawność myśli zawdzięczał Cegielski ulubionéj swéj rozrywce w czasie wolnym od pracy szkolnéj, t. j. pilnemu i rozważnemu czytaniu poetów i pisarzy naszych i niemieckich. Wiem, że w prymie jeszcze przeczytał całego niemal Schillera i główne utwory Göthego, a Mickiewicz i Kochanowski byli już wtedy, mogę mówić, przyjaciółmi, z którymi najchętniéj przestawał.
Nauka jego, w ostatnich dwóch latach pobytu szkolnego, długiéj doznała przerwy w skutek ciężkiéj tyfoidalnéj febry; pilnowałem go wtenczas całemi dniami, bo to zaszło podczas feryi wielkanocnych; bywały bardzo złe chwile, ale się powoli wydrapał. Ponieważ jednak następstwa choroby groziły słabością piersiową, wysłali go doktorzy do wód, a rząd, co było rzeczą nadzwyczajną, wyznaczył dlań, jako dla ucznia szczególnie odznaczonego, fundusz na pobyt w Salzbrunie. Mimo téj przerwy, która go niemal pół roku od pracy wstrzymała, złożył nasz Hipolit w swoim czasie popis dojrzałości i, odpowiednio skłonnościom i zdolnościom swoim, postanowił poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu. Uzyskawszy z łatwością jedno ze stypendyów rządowych, których wtenczas Polakom bynajmniéj nie skąpiono, udał się do Berlina, celem wykształcenia się w naukach filologicznych i filozoficznych i wybrał język łaciński i grecki jako główne przedmioty swoich studyów. Co do dwóch pierwszych, znalazł wybornych nauczycieli w znakomitych filologach: Zumpcie, Böckhu, Lachmannie, Heysem i Drojzenie.
Była wtenczas in flore na uniwersytecie berlińskim filozofia heglowska. Hegel wprawdzie już nie żył, ale zostawił po sobie liczny zastęp uczniów, którzy prawie wszystkie katedry filozoficzne zajmowali; Ganz, Michelet, Hotho, Werder i Gabler zgromadzali koło siebie mnóstwo słuchaczy, między którymi, jak ci już kilka razy wspomniałem, znajdowała się cała niemal młodzież polska przebywająca przed czterdziestym rokiem w Berlinie, bądź to dla nauki, bądź też dla zabawy, pociągnięta szczególnym urokiem heglowskiego systemu. Wielu z paniczów, mianowicie z zaboru rosyjskiego, mało kutych w niemczyznie, chodziło na owe wykłady filozoficzne z pyszności lub fantazyi, drwiąc sobie w duszy ze wszelkich filozofów; na tych jednak, co uczyć się chcieli, a przez tutejsze gimnazyalne wykształcenie byli należycie przysposobieni, wywierała heglowska filozofia wpływ dobroczynny, rozbudzając w nich działalność myśli i dążność dochodzenia w objawach tak zmysłowych, jako i umysłowych owego pierwiastku idealnego, którego są rozwojem lub urzeczywistnieniem. W ogóle przejecie się filozofią heglowską pchało, przy zatrudnieniach i poszukiwaniach naukowych, do tego, aby, nie przestając na zewnętrznem i bezpośredniem zjawisku, pochwycić i zbadać wewnętrzną jego istotę i konieczne jéj następstwa.
Cegielski, od samego początku, nie zaniedbując głównych swoich przedmiotów, chwycił się gorliwie nauk filozoficznych, z których zajęły go przedewszystkiem logika i estetyka, jako podstawy gramatyki i literatury; to też w rozmowach jego naukowych i we wszystkiem co pisał uwydatniał się zawsze ów kierunek umysłowy, który heglowskiéj filozofii zawdzięczał. Miało jeszcze to ówczesne engouement, że tak powiem, do filozofii i to dobrego, iż napełniało młodzież wojennym animuszem do sporów i rozchoworów naukowych, a podniecając w niéj idealność i abstrakcyjność, wyrywało ją z gnuśności duchowéj i odwodziło od dążeń wyłącznie zmysłowych. Przeżyłem razem z Cegielskim blisko trzy lata na uniwersytecie; miło mi jeszcze przypomnieć sobie te czasy. Nie było niemal tygodnia, żeby się, szczególnie podczas długich wieczorów zimowych, nie zeszło kilku lub kilkunastu studiozów polskich, bliższą znajomością połączonych, do pierwszego lepszego na herbatkę z sucharkami, bo piwa nikt nie pił, a na wino nie starczyły fundusze; i wtedy wrzały dysputy, których przedmioty były najrozmaitsze, filozofia, historya polska, literatura lub bieżąca polityka. Późno w noc trwały nieraz takie ustne szermierki najrozmaitszych zdań i wyobrażeń, z niemałym pożytkiem dla umysłowego rozwoju walczących. Do gorliwych dysputatorów należeli, ile pamiętam, Wojciech Cybulski, Jan Rymarkiewicz, bracia Kurcowie z Warszawy, Maks Szymański, Leon Szuman, Nepomucen Sadowski, czasem Maks Kolanowski; Cegielski był między nimi jednym z najzapaleńszych, a ponieważ odznaczał się logicznością i jasnością w obronie swych opinii, przytem rozporządzał niemałym zasobem pozytywnych wiadomości, zjednał sobie wkrótce między kolegami powszechne uznanie i pewien wpływ moralny. Wiedziano zresztą już tu i owdzie, po za kółkiem uniwersyteckiem, o jego zdolnościach, skutkiem czego znalazł zaraz drugiego roku zaszczytne zatrudnienie jako nauczyciel księżny Wandy Czartoryskiéj, Radziwiłłównej z domu, która, chcąc się douczyć języka polskiego i zapoznać z literaturą naszą, wezwała Cegielskiego w tym celu i przez dwa lata przeszło brała od niego lekcye prywatne, a niemal równocześnie powierzyła mu także opieka ks. Augusta Sułkowskiego wykształcenie tego młodzieńca w języku jego rodzinnym. Taki rodzaj zajęcia był dla niego nader pożądany, nie tylko z powodów materyalnych, lecz głównie dla tego, iż zmuszał go do pracowania nad gramatyką i literaturą ojczystą, do których już w szkołach powziął zamiłowanie i którym aż do śmierci wierności dochował. Zastanawianie się nad formami gramatycznemi greckiemi, osobliwie zaś nad etymologią polską, wskazało mu niebawem, dla gruntownego zbadania pierwiastków i zasad owéj etymologii, konieczność zapoznania się z sanskrytem, jako najstarszą siostrą indo europejskich języków, która jedyna większą część zagadek gramatycznych, szczególnie w słowiańskich narzeczach, rozwiązać może. Zaczął więc gorliwie uczyć się sanskrytu pod przewodnictwem Boppa, pierwszéj wówczas pod tym względem powagi, a chociaż późniejsze zatrudnienia nie pozwoliły mu się dokładnie wykształcić w tym bardzo trudnym języku, praca jego, lubo urywkowa, nie była dlań bez korzyści, nastręczyła mu bowiem gruntowniejsze zrozumienie etymologii i natury form gramatycznych naszego języka, jak późniejsze prace jego w tym obrębie dowiodły.
Tylko poniekąd w chwilach wypoczynku mógł się Cegielski zajmować wtenczas literaturą ojczystą i odczytywać celniejsze jéj utwory, w których pojmowaniu do trafniejszych zawsze, często do nowych całkiem rezultatów dochodził. I tak, przebywając podczas feryi po większéj części w Poznaniu, miał tamże nieraz sposobność do pogadanek literackich z Janem i Antonim Poplińskimi i z Józefem Łukaszewiczem, którzy, bystrość jego spostrzeń uznając, zachęcali go do pracy na tem polu. Osobliwie Jan Popliński, wydający wtenczas „Przyjaciela ludu“, wzywał go kilkakrotnie, aby coś przecie dla niego napisał. Otóż, odpowiadając jego życzeniu, napisał Cegielski obszerną rozprawę „O Janie Kochanowskim jako poecie lirycznym“, która w „Przyjacielu“ trzydziestego siódmego roku ogłoszoną została. Rozprawa ta ze wszech miar zasługuje na uwagę, bo jest niewątpliwie pierwszem przedmiotowi odpowiedniem i szczegółowem ocenieniem poezyi lirycznych Jana z Czarnolesia, o którym przedtem, prócz ogólników pochwalnych, nic gruntowniejszego nie powiedziano.
Nie mogę, panie Ludwiku, rozwodzić się tutaj obszerniéj, powiem ci jednak, ile pamiętam, co najważniejszem w owéj rozprawie, to jest, że Cegielski, wyświeciwszy na początku powody, dla których właściwie aż do szesnastego stulecia literatury narodowéj u nas nie było, upatrując je przedewszystkiem w tem, iż zaprowadzenie chrześciaństwa przerwało nić snującą się od wieków i narzuciło narodowi obce, z życiem jego pierwiastkowem niezgodne wyobrażenia, przechodzi daléj do ocenienia stanowiska duchowego Polski w początkach epoki odrodzenia, a pojmując Kochanowskiego w stosunku do jego czasu, stara się dowieść i wykazać szczegółowo, że, ponieważ w owym wieku najwyższym dla Polaków było zakresem myśli i wyobrażenia chrześciańskie zespolić z klasyczną formą i pogodzić z światem starożytnym, a przybrane w język ojczysty podać ludowi jako najpożywniejszy pokarm dla jego ducha, Kochanowski zadanie to znakomicie wypełnił w poezyach swoich lirycznych, mianowicie w „Czterech księgach pieśni.“ Obszernie potem rozwodzi się Cegielski nad wartością „Trenów“, nazywając je jedną z najkosztowniejszych pereł poezyi polskiéj wogóle i pierwszy, ile mi wiadomo, wykazał nadzwyczajną ważność „Pieśni o Sobótce“, jako utworu będącego oddźwiękiem przedchrześciańskich czasów. — W dalszych latach, panie Ludwiku, wiele o tych rzeczach napisano, lecz niewątpliwie praca młodego studioza berlińskiego była pierwszym wyraźnym i rzetelnym drogoskazem dla późniejszych estetyków i recenzentów Kochanowskiego.
W przedostatnim roku nauki uniwersyteckiéj zapadł Cegielski powtórnie i znów koło Wielkiéjnocy na gwałtowny tyfus; miesiąc przeszło trwała niepewność, czy przezwycięży chorobę, i tylko rodzicielskiéj opiece państwa Suchorzewskich, u których się rozchorował, i staraniom Marcinkowskiego, przybywającego co tydzień, a czasem kilka razy, do Tarnowy, zawdzięczał swoje wyleczenie. Stracił tym sposobem cały semestr, bo dopiero po św. Michale wrócić mógł do Berlina, nie mniéj jednak, przy końcu zwyczajnego u filologów czterolecia, w styczniu czterdziestego roku, odbył examen rigorosum, oraz publiczną dysputacyą celem uzyskania tytułu doktorskiego, a wkrótce potem, w połowie kwietnia, złożył popis na nauczyciela wyższego, nadający prawo do wykładania języków starożytnych w wyższych klasach gimnazyalnych. Do rozprawy, którą z powodu doktoryzacyi napisał, wziął sobie przedmiot gramatyczno - logiczny, pisząc De negatione (O przeczeniu). Praca ta dość obszerna, bo zajmuje blisko osiemdziesiąt stronnic nabitego druku, nazwaną została słusznie przez fakultet: doctissima et accuratissima, daje bowiem całkiem nowe, na logice heglowskiéj uzasadnione, pojęcie o naturze przeczenia i jego pojawach w starożytnych i nowszych językach.
Złożywszy egzamina, wrócił Cegielski do Poznania i rozpoczął, zaraz po Wielkiéjnocy, swój zawód nauczycielski i tak zwany rok próby przy gimnazyum Maryi Magdaleny. Zaszła wtenczas właśnie w szkołach W. Księstwa zmiana dla narodowości polskiéj nader korzystna. Fryderyk Wilhelm IV, spowodowany przedstawieniami naszych deputacyi, zmienić kazał niejedno na lepsze, a mianowicie w szkołach językowi polskiemu częściowe prawa przywrócić. W czterech niższych klasach gimnazyów katolickich wykład polski zaprowadzono dla wszystkich przedmiotów, a nawet w dwóch wyższych połowa przedmiotów miała być udzielaną po polsku. Nieco późniéj, po ustąpieniu Stoca, miejsce dyrektora gimnazyum św. Maryi Magdaleny, głównie za przyczynieniem się jenerała Chłapowskiego i księcia Wilhelma Radziwiłła, objął ks. dr. Prabucki. Z tym już od dawna będąc w stosunkach bliższéj znajomości, znalazł Cegielski miłe przyjęcie w gimnazyum, tak z jego strony, jak nie mniéj u dawniejszych nauczycieli swoich, których został kolegą. Wyznaczono mu na rok próby lekcye łaciny i greckiego w tercyi, oraz kilka godzin tych samych przedmiotów i polskiego w sekundzie. Po skończonéj próbie, gdy został nauczycielem pomocniczym, a dwa lata potem etatowym, zatrzymał w ogóle też same klasy i też same przedmioty.
Stosunki jego urzędowé były, od początku do końca, jak najlepsze; władze przełożone, chociaż niemieckie, uznawały jego zdolność, lubili go starsi koledzy, dla których zachowywał zawsze pewne względy, a młodzi uznawali poniekąd za prewodyra. Co się zaś uczniów tyczy, będąc już od natury uposażony niezwyczajnym taktem pedagogicznym, z którym się łączył zapał do nauki i prawdy, znalazł Cegielski zaraz korzystny dla nich i dla siebie sposób postępowania z nimi. Daleki od pieszczenia i poufalenia się, aby zyskać ich przychylność, potrafił zapewnić sobie ich posłuszeństwo i uszanowanie poważnem, nawet surowem wzięciem, ale co do formy zawsze przyzwoitem, prawie grzecznem. Trzyma ich, że tak powiem, z daleka od siebie, i każdy zakus krnąbrności lub nieprzyzwoitości, wystawiając go na śmieszność, karcił tak niemiłosierną ironią, iż niszczył od razu wszelkie zachcianki oporu. Wymagając od uczniów ścisłego odrabiania zadań, sam zaś nie szczędząc pracy domowéj, aby przedmiot w klasie gruntownie wytłómaczyć i objaśnić, otrzymywał nie tylko w ogóle pomyślne rezultaty naukowe, lecz chłopców żywszego pojęcia i moralnie lepiéj usposobionych pociągał za sobą i rozbudzał w nich upodobanie do nauk. Podbijał ich prócz tego rzetelnością w każdem słowie i objawianiem wstrętu do wszystkiego, co, choćby nawet w drobnostkach, na fałsz lub obłudę zakrawało, a wreszcie wpływ na nich wywierał stanowczy przez gorące przywiązanie do wszystkiego, co narodowe, i przez zapał, z którym dzieła poetów polskich rozbierał i literaturę polską wykładał.
Nie ograniczał jednak Cegielski działania swego li tylko na obręb szkolny; jak w Berlinie należał do wszystkiego, co było wspólną robotą, i do pierwszych założycieli Towarzystwa akademickiego biblioteki polskiéj, które niedawno temu rząd zamknął, tak po powrocie do Poznania, wszedłszy niebawem w ścisły stosunek z Marcinkowskim, Maciejem Mielżyńskim, Potworowskim Gustawem i kanonikiem Brzezińskim, którzy go odtąd aż do końca przyjaźnią i zupełnem zaufaniem zaszczycali, powołanym został przez nich do dyrekcyi Towarzystwa Naukowéj Pomocy i sprawie jego pozostał wiernym bez przerwy aż do śmierci.
Nawał pracy, który zaraz pierwszego roku urzędowania spadł na niego w szkole i po za szkołą, dozór kilku pensyonarzy powierzonych jego opiece, dość liczne towarzyskie stosunki, od których usuwać się nie chciał i nie mógł, nie wstrzymały jednak Cegielskiego od dalszego kształcenia się w kierunku naukowym. Antoni Popliński i Józef Łukaszewicz zaciągnęli go niebawem jako współpracownika do Orędownika naukowego. Już w Październiku czterdziestego roku znajdujemy w owym tygodniku gruntownie pomyślaną i biegle wystylizowaną rozprawę jego O zasadach wychowania po szkołach wyższych, mającą na celu wykazać, że z pedagogicznéj zasady teraźniejszéj, t. j. z języków starożytnych młodzież materyalnie prawie nic nie korzysta, a formalne jéj korzyści tak są liche, iż w żaden sposób wynagrodzić niepotrafią straconego czasu i zwichniętéj pracy, że więc jedynemi podstawami rozumnego wyższego wykształcenia powinny być język ojczysty i literatura oraz wiadomości ścisłe i przyrodnicze w tym że języku podług naprzód obmyślanych metod podawane.
O wartości téj rozprawy rozwodzić się nie mam tutaj czasu; możesz ją sobie przeczytać, jeśli gdzie znajdziesz, dodam tylko, iż, chociaż sam filolog, z językami starożytnemi spojony zamiłowaniem i poniekąd osobistym interesem, nie przestał jednak Cegielski być wiernym wytrwale myślom w owéj rozprawie wypowiedzianym, przy każdéj sposobności obstawał słowem i pismem za zaprowadzeniem szkół realnych, naturalnie nie takich, jakie są teraz i późniéj przyczynił się znacznie do założenia szkoły realnéj poznańskiéj.
Następnego roku w Marcu zamieścił Orędownik drugą rozprawę Cegielskiego: O powstaniu mowy i szczególnych języków, a rok późniéj wiele obszerniejszą od poprzednich i specyalnie dla nas ważniejszą O słowie polskiem. Wiem, panie Ludwiku, że i ty, jak wielu innych, cierpiałeś w szkołach na tak zwany horror grammaticus, oszczędzę ci więc wywodów nad temi pracami; co do drugiéj jednak powiedzieć muszę, iż, nie będąc dowolnym wymysłem gramatycznego diletanta, jak niejedna, która ją poprzedziła, lecz przeprowadzona na zasadzie porównawczéj gramatyki, oparta na znajomości praw głosowych indo-europejskich języków, osobliwie języka naszego, obecnie jeszcze okaże się każdemu bezstronnemu znawcy pierwszem rozumnem i rzetelnie gramatycznem wyłuszczeniem natury i przemian słowa polskiego. Do dziś dnia o tym trudnym przedmiocie nic prawdziwszego i gruntowniejszego nie wymyślono i nie ogłoszono. Wszakże u nas badania naukowe podlegają po większéj części losom niefortunnym; nietylko publiczność mało co wie o nich, lecz i specialiści mało o nie dbają, lub, ambicyjką powodowani, pomijają je milczeniem. Cegielskiego rozprawa może posłużyć za dowód; z gramatyków, którzy po nim wystąpili, jednym ani się marzyło, że o słowie polskiem po Kopczyńskim i Muczkowskim cośkolwiek jeszcze pisano, drudzy korzystali z pracy Cegielskiego nie wspomniawszy o nim. Dotknęło go to, zwłaszcza iż obok draźliwego usposobienia miał głębokie przeświadczenie o wartości tego, co zrobił; dla tego też, dziesięć lat późniéj, roku piędziesiątego drugiego, wydał powtórnie, jako osobną broszurę, ową rozprawę O słowie polskiem i konjugacyach jego, dodając do niéj wstęp krytyczny. Bezpośrednim zaś powodem do powtórnego wydania oraz uwag, które mu służą za przedmowę, była zamieszczona tegoż samego roku w programie gimnazyum Maryi Magdaleny rzecz O konjugacyi polskiéj dr. Rymarkiewicza. Szanowny ten profesor, korzystając z pracy Cegielskiego, poszedł w ogóle jednak odmiennym torem i kilkakrotnie zaczepił swego poprzednika, wytykając mu rzekome niedostatki. Chwyciwszy więc za pióro, poniekąd w obronie własnéj, nie poprzestał Cegielski na odparciu zarzutów, lecz, podając obszerne ocenienie poglądów Rymarkiewicza, dołączył do niego mnóstwo spostrzeżeń tyczących się rzeczy saméj. Nie wdając się w rozstrzyganie sprawy, nadmienię ci przecież panie Ludwiku, abyś ocenił umysłową sprężystość Cegielskiego, że wtenczas już od lat przeszło sześciu z szkolnego zawodu wyparty i kłopotami na zupełnie innem polu zajęty, znalazł jednak świeżość umysłu i wiedzę potrzebną do występowania w szrankach naukowych.
Rok po ogłoszeniu rozprawy O słowie w Orędowniku, tj. czterdziestego trzeciego, wydał Cegielski gramatykę języka greckiego, zaradzając niezbędnéj wtedy potrzebie. Ponieważ język polski oddwóch lat, jak Ci mówiłem, przywróconym został, włącznie do tercyi wyższéj, jako wykładowy w trzech gimnazyach Wielkiego Księstwa, trzeba więc było dać uczącéj się młodzieży we wszystkich naukowych przedmiotach podręczniki polskie. Gramatyki greckiej pisanéj po polsku nie było; nie znano u nas używanéj w Królestwie gramatyki Butmanna, tłómaczonéj na polskie z łacińskiego tłómaczenia Grodecka, a zresztą była to książka zastarzała i postępom filologii wtenczas już nie odpowiednia. Nagłość potrzeby nie pozwoliła Cegielskiemu na obmyślanie nowego jakiegoś własnego systematu, wybrał przeto średnią gramatykę Kühnera powszechnie po gimnazyach używaną i przerobił ją, zaprowadziwszy liczne i dla względów na nasz język potrzebne zmiany. Ograniczył się na części etymologicznéj, jako natychmiast koniecznéj z zamiarem opracowania późniéj składni, która już dłuższéj wymagała pracy i całkiem od podręczników niemieckich różnego, właściwości składni polskiéj odpowiedniego układu. Wszakże wykonaniu tego zamiaru okoliczności przeszkodziły.
Ostatnią pracą, którą jako nauczyciel wydał, była Nauka poezyi, zawierająca teoryą poezyi i jéj rodzaje, oraz znaczny zbiór najcelniejszych wzorów poezyi polskiéj. Książkę tę znasz, panie Ludwiku, od pierwszych lat twoich, bo któżby jéj u nas nie znał! Rozpowszechniła ona nazwisko Cegielskiego, rozeszła się bowiem na wszystkie strony i znajdziemy ją, z wyjątkiem może zaboru rosyjskiego, w każdym zakątku, gdzie pielęgnują znajomość języka polskiego. Doczekała się czterech — ile wiem — bardzo znacznych wydań, dotychczas jeszcze zaradza koniecznéj potrzebie uczącéj się młodzieży i odpowiada życzeniom publiczności polskiéj.
W pierwszych zaraz latach po okupacyi pruskiéj używano — jak ci dawniéj już mówiłem — w szkołach naszych Wypisów polskich Tomasza Szumskiego; późniéj, po trzydziestym roku, jako przestarzałe, ustąpiły one miejsca Nowym wypisom polskim pana Poplińskiego, a te, lubo znacznie obfitsze i pod względem układu celowi odpowiedniejsze, stały się niedostatecznemi po upływie lat piętnastu, w których literatura nasza, mianowicie poezya, tak wielkie zrobiła postępy. Dla tego i ponieważ zupełny był brak książki polskiéj, któraby uczniom klas wyższych podała główne zasady estetyki, wyjaśniła mianowicie istotę i rodzaje poezyi odpowiednio do nowszego stanowiska naukowego i rozwoju poezyi naszéj, uznał Cegielski, mając język polski w sekundzie, za rzecz konieczną niedostatki dawniejszych Wypisów wypełnić. W przeciągu niespełna roku, mimo aż nadto licznych innych zatrudnień i kłopotów, zebrał materyał potrzebny, uporządkował i dodawszy doń obszerny zarys poetyki, wydał wszystko razem w połowie czterdziestego piątego roku. Zrywając z pojęciami, któremi nas dawniéj w szkołach karmiono, Euzebiusza Słowackiego i Jana Królikowskiego, mówiących pacierz za Laharpem, oparł się Cegielski w swych teoryach i definicyach na wynikach badań najnowszych estetyków, mianowicie heglowskiego odcienia, a wyświeciwszy istotę sztuki, daléj rozmaite gatunki i formy poezyi, pierwszy — na co uwagę twoją zwrócić sobie pozwalam — podał teoryę wiersza polskiego i jego właściwości, sformułował kombinacye zachodzących w nim rozmaitych rytmów, miar i strof. Następujący po owym naukowym wstępie systematyczny zbiór wyjątków z dzieł poetów naszych uzupełnionym został znacznie w wydaniu czwartem z roku sześćdziesiątego dziewiątego przez profesora Nehringa, z którym się, krótko przed śmiercią Cegielski względem zmian i dodatków potrzebnych porozumiał.
Ledwo kilka miesięcy minęło po pierwszem wydaniu Nauki poezyi, gdy zaszły wypadki, które położyły koniec zawodowi nauczycielskiemu Cegielskiego. Niegolewski — jeżeli jeszcze pamiętasz — podał mi sposobność do nadmienienia ci o téj nocy marcowéj czterdziestego szóstego roku, w któréj wykonanym miał być zamach na cytadelę poznańską i o następstwach jego. Otóż policya, mając podejrzenie, iż do owego bajecznego przedsięwzięcia wciągnięto także uczniów gimnazyum Maryi Magdaleny, zwłaszcza iż dwóch czy trzech z nich schwytano wałęsających się w nocy po Działowym placu, zawezwała nazajutrz rano radę szkólną, aby w mieszkaniach uczniów przedsięwzięto rewizye, celem przekonania się, czy przypadkiem nie mają broni, a znalazłszy takową, o winowajcach policyi doniesiono. Skutkiem tego nakazał radzca szkólny Brettner dyrektorowi Prabuckiemu rozesłać natychmiast nauczycieli w różne strony miasta, po dwóch, Polaka z Niemcem, którzyby rewizye odbyli i o ich wypadku policyą zawiadomili. Rozkaz ten spadł na pierwszego z Polaków Cegielskiego. Usłyszawszy o co chodzi, oświadczył natychmiast koledze niemieckiemu Hoffmannowi, który po niego przyszedł, że rozkazu wypełnić nie może, ponieważ uważa go za przeciwny charakterowi nauczyciela, stosunkom jego do uczniów i za uwłaczający honorowi nauczycielskiemu, zwłaszcza iż do załatwiania spraw tego rodzaju rządy mają policyę. Taką samą mniéj więcéj dali odpowiedź wezwani po nim młodzi jego koledzy, Motty, Bronikowski i Gruszczyński. Bezpośredniem następstwem było dla wszystkich czterech zagrożone z góry zawieszenie w urzędzie, a trzech ostatnich, jako nieetatowych, oddalono zaraz bez dalszych korowodów. Pierwszy z nich chwycił się leśnictwa, drugi gospodarki, trzeci został nauczycielem domowym; wszyscy trzej jednak, skutkiem amnestyi po czterdziestym ósmym roku, wrócili do pierwszego zawodu. Inaczéj rzecz się miała z Cegielskim; jako etatowy przebywać musiał przyjemności procesu dyscyplinarnego i straciwszy miejsce za nieposłuszeństwo w urzędzie, pożegnał się z niem na zawsze. Ciężka to była dlań chwila, pamiętam ją dobrze; — miał już żonę i dziecko, a nie miał na co się oglądać i cała tyloletnia praca zdawała się stracona. Prędko jednak pogodził się z rzeczywistością. Trzeba było coś nowego rozpocząć i nasuwał się sam przez się zawód handlu lub przemysłu, do czego niektórzy z najbliższych mocno zachęcali, a najusilniéj nalegał zacny Łukaszewicz, który pierwszy mu nastręczył myśl założenia handlu żelaza i przekonał go, że to będzie najlepsze. Niedługo się też wahał Cegielski, wiedząc zwłaszcza, iż żelazo od fantazyi nie zależy i jest przedmiotem coraz niezbędniejszym dla doskonalącego się gospodarstwa i wzrastającego codziennie przemysłu. Ale rzeczy nie znanéj trzeba się było nauczyć; aby więc nabyć wyobrażenia o nowym zawodzie i zapoznać się z towarem, pojechał do Berlina, gdzie przepędził pół roku przeszło jako kupczyk w wielkim handlu Ravenego i ten stosunkowo krótki czas nauki zupełnie mu wystarczył, jak późniéj wypadek okazał.
Krótko po św. Michale tego samego, tj. czterdziestego szóstego roku, rozpoczął swoje kupiectwo w Bazarze, nająwszy lokal, który teraz zajmuje księgarnia Kamieńskiego, a potem pomieścił się w przybudynku bazarowym, gdzie sąsiadował bezpośrednio ze składem Magnuszewicza. Pierwszy jego handelek bardzo skromne miał rozmiary, zaczął go bowiem z sześciu tylko tysiącami talarów, z których dwa były jego własne, resztę mu chętnie dopożyczyli Suchorzewski i Łukaszewicz. Wszakże człowiek obdarzony wyższą inteligencyą, pojmujący tak bystro rzeczy i stosunki, w których się znajdował, tak przy tem pracowity i energiczny jak Cegielski, nie mógł poprzestać na mechanicznem sprzedawaniu łańcuszków, sztab i nożyków. Okoliczności mu zresztą sprzyjały; liczne związki łączyły go już wtenczas z obywatelstwem naszem i osoba lub imię jego były dość powszechnie znane, artykuł zaś, którym handlował, wszystkim ziemianom w gospodarstwach potrzebny, ztąd też z każdym miesiącem wzrastał obrót handlowy. Postęp gospodarstwa i mnożące się stosunki z dominiami zwróciły jego uwagę osobliwie na machiny gospodarcze, które niebawem wciągnąć musiał w obręb swego handlu. Z początku sprowadzał je z zagranicy, wkrótce jednak, przekonawszy się, iż znacznie taniéj produkować je można w kraju i że zaprowadzenie tego rodzaju przemysłu przyniosłoby społeczeństwu naszemu znaczne korzyści, założył już po trzech latach małą fabrykę machin, pierwszą w W. Księstwie w ręku polskiem będącą. Ograniczając się zrazu na wyrabianiu pługów, radeł i wozów rozwijał swój zakład szybko, lecz oględnie, coraz więcéj artykułów biorąc w zakres robót. Mały z początku warsztat przy Butelskiéj ulicy, w którym ledwo kilkunastu rzemieślników pracowało, przeniósł w przeciągu roku do znacznie większego, zakupiwszy dlań miejsce przy Koziéj ulicy, gdzie już do trzydziestu kowali, ślósarzy i stelmachów było zatrudnionych; a wreszcie, gdy ciągle mnożyły się obstalunki, a rzecz sama coraz więcéj zmian i ulepszeń wymagała, przybrał do pomocy zawodowego inżyniera i fabrykę pomieścił na obszernym placu przy Strzeleckiéj ulicy, dawniéjszym ogrodzie za tanią stosunkowo cenę od nauczyciela Rakowicza nabytym, gdzie się do dziś dnia znajduje. Tam prócz warsztatów kowalskich, ślósarskich, stolarskich i innych na wielkie rozmiary, założył pięćdziesiątego dziewiątego roku pierwszą w Poznaniu lejarnię żelaza, któréj pierwszym odlewem w dniu jéj poświęcenia był pomnik żelazny stojący tu w ogrodzie, poświęcony pamięci ukochanéj żony założyciela, zmarłéj kilka miesięcy przedtem w młodym jeszcze wieku.

Z wzrostem zewnętrznym szedł w parze, że tak powiem, postęp wewnętrzny zakładu; stanął on bowiem wkrótce na tem stanowisku, że, zrównawszy się z zagranicznemi, wyrabiał i wyrabia, prócz wszelkich zwyczajnych gospodarczych przyrządów, lokomobile i maszyny parowe, w ogóle wszystko co na tem polu przemysł nowożytny stworzył i stwarza. Cegielski nie był bynajmniéj w całem tem przedsięwzięciu li tylko nominalnym naczelnikiem, jak się często zdarza, przeciwnie, był zawsze główną sprężyną wprawiającą w ruch wszystko. Odbywszy samoistnie gruntowne studya i zapoznawszy się dokładnie z potrzebną mu teoryą mechaniki, kierował sam technicznemi robotami, zaprowadził przy kilku przyrządach znakomite zmiany i ulepszenia własnego pomysłu, a doglądając ustawicznie inżynierów i majstrów postawił w lat kilka swoją fabrykę na tem stanowisku, że jéj wyroby rozchodziły się i rozchodzą daleko po za granice W. Księstwa, osobliwie po Królestwie, zaborach rosyjskich i Galicyi; że na wystawach nie tylko krajowych, lecz i zagranicznych, nie wyłączając i Petersburga, Paryża, Londynu, maszyny Cegielskiego różnemi honorowemi oznakami zaszczycają. Zajrzyj tylko, panie Ludwiku, do biur fabrycznych, a zdziwisz się niewątpliwie nad owym legionem różnokruszcowych medali i dyplomów pochwalnych, które tam na ścianach zobaczysz. Cegielski był także pierwszym, który w języku polskim wydał Katalog opisowy i rozumowany maszyn gospodarskich, zaopatrzony wybornemi ich wizerunkami, a tym przykładem pociągnął za sobą wielu innych, którzy ze stworzonéj w znacznéj części przez niego terminologii polskiéj różnych części przyrządów jako też i z rysunków korzystać nie omieszkali, źródła naturalnie nie wymieniając. Fabryka wreszcie Cegielskiego wywarła pod niejednym innym względem zbawienny wpływ na społeczeństwo nasze. Przyczyniła się niewątpliwie do podniesienia gospodarstwa tak u nas jak i w Królestwie, które stało się wkrótce głównym jéj odbiorcą, wywołała współzawodnictwo w dziedzinie przemysłu fabrycznego, z pożytkiem dla ogółu, dała nakoniec i daje sowite utrzymanie kilkuset rodzinom polskim i kształci mnóstwo rzemieślników, którzy się potem po rozmaitych dzielnicach polskich rozchodzą.
Wszakże zatrndnienia kupieckie i przemysłowe na tak wielki rozmiar, któreby każdą zwyczajną siłę były wyczerpnęły, nie zdołały Cegielskiego oderwać od życia publicznego i zobojętnić dla spraw literackich. Pracę na polu usług obywatelskich uważając za święty u nas obowiązek każdéj jednostki czującéj i myślącéj, przytem dla rozumu swego i pracowitości poszukiwanym będąc przy każdéj sposobności przez innych, wreszcie w środki materyalne dostatecznie uposażony, aby zająć pewne podnioślejsze stanowisko, stał się Cegielski uczestnikiem, a bardzo często inicyatorem we wszystkiem, co tylko działo się wtenczas dla dobra społeczności. Nie było towarzystwa, komitetu, wspólnego przedsięwzięcia, do któregoby nie należał. Zapytaj, panie Ludwiku, tych, co go pamiętają, a żaden nie zaprzeczy. Każdy niemal, gdy plan jaki chciał przeprowadzić, lub, wedle mniemania swego, coś pożytecznego wymyślił, udawał się do Cegielskiego po radę, lub wzywał go do współdziałania. W Towarzystwie Naukowéj Pomocy, jako stały zastępca przewodniczącego, Macieja Mielżyńskiego, był duszą téj zbawiennéj instytucyi. Po śmierci Marcinkowskiego przyczynił się głównie do jéj reorganizacyi i na jego wniosek, gdy odbywały się długie narady nad pytaniem, jakimby pomnikiem zgasłego patryotę uczcić należało, dołączonym został do nazwy Towarzystwa dodatek: „imienia Karola Marcinkowskiego“, ponieważ zgodzono się, że najpiękniejszym dlań pomnikiem jest to jego dzieło publicznego dobra. Przewodnicząc na dwutygodniowych posiedzeniach dyrekcyi, których nigdy, chyba ciężko chory, nie opuszczał, jako też pisząc wszystkie wstępy do corocznych sprawozdań, zagajając wszystkie walne zebrania przemowami swemi, słowem i przykładem rozbudzał interes współobywateli. Należał daléj do Towarzystwa Przyjaciół Nauk i brał częstokroć udział w jego posiedzeniach; przez wiele lat był przewodniczącym w dyrekcyi Kółka towarzyskiego i członkiem czynnym Towarzystwa przemysłowego, a nakoniec przy schyłku życia spotkał go ten niezwykły za szczyt, że Centralne Towarzystwo agronomiczne, będące reprezentacyą obywatelstwa wiejskiego, obrało go prezesem swoim, chociaż żadnéj nie miał posiadłości ziemskiéj, w uznaniu zasług, które, jako twórca fabryki, około gospodarstwa położył. Do tego dodać ci muszę, iż roku czterdziestego dziewiątego posłował na sejmie berlińskim i kilka razy na posiedzeniach jego przemawiał, wszakże, po skończeniu pierwszéj sesyi, z izby wystąpił, aby tutejszych niezbędnych obowiązków swoich na szwank nie narazić. Następnego roku obrany został do rady reprezentantów miasta Poznania, co nań uciążliwe, a częstokroć bardzo niemiłe nałożyło obowiązki, które jednak w interesie naszéj polskiéj ludności wytrwale przez lat kilka wypełniał. Większość tego zgromadzenia z Niemców i zniemczonych żydów złożona, już wtenczas, lubo nie w tym stopniu jak dzisiaj, wrogiem uczuciem dla żywiołu polskiego przejęta, utrudniała i uprzykrzała przedstawicielom naszym ich stanowisko przy każdéj sposobności, zwłaszcza że Cegielski zawsze po polsku na posiedzeniach przemawiał i z bezwzględną odwagą starał się przeszkodzić wszelkim uchwałom i środkom, któreby na niekorzyść narodowości naszéj wyjść mogły. Chociaż w nim widzieli czujnego przeciwnika zamiarów swych germanizacyjnych, szanowali jednak innoplemieńcy jego otwartość, uczciwość i zdolność i wybierali go zawsze do deputacyi lub komisyi załatwiających ważniejsze sprawy. Najpożądańszem dlań było, że go także obrali do komisyi, która zająć się miała założeniem i organizacyą szkoły realnéj miejskiéj. Rozwinął w niéj Cegielski, znajdując w nadburmistrzu Naumannie, burmistrzu Guderianie i radzcy Dähnem osoby życzliwe, nadzwyczajną czynność i nie tylko przyłożył się do przyspieszenia zakładu, lecz dbał przedewszystkiem o to, ażeby szkoła wyszła na pożytek dla ludności polskiéj. — Jemu też głównie zawdzięczaliśmy, iż połowę nauczycieli wybrano z pomiędzy Polaków, że obok niemieckich utworzono cztery niższe klasy polskie, że nawet w wyższych dwóch klasach uczniowie polscy pobierali niemal połowę nauki w języku ojczystym, i dopóki Cegielski był w curatorium, to jest dozorze szkoły, nic się tam na niekorzyść naszą zmienić nie mogło.
Dotknąłem ci tutaj, panie Ludwiku, tylko pobieżnie głównych rzeczy, nie mogąc rozprowadzać szczegółów; wszakże każdemu, co zna ówczesne dzieje naszego społeczeństwa, wiadomo, że Cegielski wpływem, który wywierał w obrębie naszych stosunków, wzniósł się mniéj więcéj na stanowisko, jakie przed nim Marcinkowski zajmował.
Przecież jednéj jeszcze, bardzo ważnéj zasługi jego pominąć nie mogę. Otóż, gdy roku czterdziestego ósmego zmieniły się stosunki polityczne w państwie pruskiem, a mianowicie gdy prasa wyswobodziła się z więzów, które ją dawniéj krępowały, pierwszym znów był Cegielski, jak ci to już dawniéj wspomniałem, który powziął myśl korzystania z wypadków berlińskich na dobro narodowości naszéj i myśl tę natychmiast urzeczywistnił. Zaraz bowiem na drugi dzień, gdy przyszła tutaj wiadomość o rozruchach marcowych w Berlinie, założył dziennik polityczny polski, w większych daleko rozmiarach niż zależna od Niemców Gazeta WKsięstwa, pod nazwą Gazety polskiéj, na własne ryzyko i z swoich, wtenczas jeszcze bardzo szczupłych, funduszów, przestając w pierwszéj chwili na własnéj sile redakcyjnéj, bo właściwie przez dwa tygodnie zmuszony był sam niemal wszystko pisać, lub z pism innych wyciągać, chwytając przytem na ochotnika pierwszego lepszego z odwiedzających znajomych, aby coś wymyślił lub przetłómaczył. W ciągu miesiąca rzecz się ułożyła; główną robotę objął dr. Motty, przyciągnięto Antosia Rosego, ks. Prusinowskiego, późniéj Berwińskiego i Bentkowskiego; zebrało się więc jako tako kółko, któremu Cegielski redakcyę mógł powierzyć, zatrzymując jeszcze firmę i odpowiedzialność naczelnego redaktora, do których, dla rozmaitych okoliczności, dr. Motty tylko przez kwartał jawnie się mógł przyznawać. Lubo obowiązki kupieckie i obywatelskie znacznie ograniczały działalność dziennikarską Cegielskiego, nie minął jednak tydzień, żeby kilku dłuższych lub krótszych artykułów nie był nadesłał, dotyczących mianowicie rzeczy polskich i spraw miejscowych i bacznie czuwał nad tem, aby Gazeta zachowała zawsze kierunek i kolor polityczny, które z jego przekonaniem były zgodne i które jéj z góry nadał. Chodziło mu głównie o to, aby dziennik przy każdéj sposobności bronił interesów polskich przeciw żywiołom obcym, wytykał krzywdy, które nam się dzieją i prawa, jakie mamy; pouczał daléj publiczność naszą w ważniejszych sprawach i wypadkach zewnętrznych i wewnętrznych, trzymając się środkowéj drogi między ostatecznościami, nie zbaczając ni w prawo, ni w lewo z téj, którą wskazuje uczciwa i rozumna wolnomyślność.
Przez blisko trzy kwartały była Gazeta polska jedynem w zaborze pruskim pismem politycznem polskiem, zasługującem na to nazwisko. Mimo współzawodnictwa założonego potem przez Libelta i spółkę Dziennika polskiego, o którym ci dawniéj mówiłem, utrzymała się Gazeta bez szwanku aż do St. Jana piędziesiątego roku, w którym to czasie rząd pruski zgnębił obadwa pisma. Po téj katastrofie miejsce Gazety zajął natychmiast Goniec polski, który za zachętą i przyczynieniem Cegielskiego powstawszy, w tym samym duchu co Gazeta redagowany przez Bentkowskiego, po dwuletniéj ciężkiéj walce uległ także prześladowaniu rządowemu. Zostało się zatem znów przez lat kilka jedyne pismo polityczne polskie, owa Gazeta WKsięstwa, któréj redaktor Napoleon Kamieński, jak już słyszałeś, wolnych rąk nie miał. Trapiło to Cegielskiego, bo górującą u niego namiętnością była żarliwość dla sprawy narodowéj; czekał jednak czas niejaki, ale widząc, że nikt się nie kwapi zaradzić niezbędnéj potrzebie, puścił się po raz drugi na pole publicystyki i założył, w tym tak ciężkim dla niego piędziesiątym dziewiątym roku, Dziennik Poznański, którego przez pierwsze lata był nietylko, że tak powiemy, inspiratorem, lecz zarazem właścicielem i nakładzcą. Dziennik ten, z początku pod redakcyą Jagielskiego wychodzący, gdy go po kilku latach Cegielski dla słabnącego zdrowia i nawału pracy w inne oddał ręce, mimo zmian rozmaitych, które przechodził w stosunkach swoich zewnętrznych, pozostał w ogóle wiernym dążnościom i zasadom narodowym i politycznym założyciela, zajmując do dziś dnia zaszczytne stanowisko między pismami polskiemi. Zaręczyć ci mogę, panie Ludwiku, (a prócz mnie nikt o tem już nie wie), że gdyby kto zebrał wszystkie artykuły rozumujące Cegielskiego, w Gazecie, Gońcu i Dzienniku umieszczone, złożyłoby się z nich kilka sporych tomów. Chociaż nie są podpisywane, łatwo je zresztą rozpoznać i odróżnić od innych; odznaczają się bowiem nietylko bystrością pojęć i logicznem rozprowadzeniem myśli, lecz nadewszystko jemu tylko właściwym stylem o peryodach symetrycznych i zaokrąglonych na wzór peryodów łacińskich.
Z działaniem jego na polu dziennikarskiem w ścisłym związku jest mało komu już teraz znana broszura, którą pod tytułem: Sprawa polska przed trybunałem kongresu europejskiego, wydał w Brukselli u Z. Gerstmanna, sześćdziesiątego czwartego roku. Zanosiło się wtenczas, lub zdawało się zanosić na kongres reprezentantów mocarstw, mający z inicyatywy Napoleona III załatwić odzywającą się znów głośno sprawę polską. W obec takiego zwrotu, który się przez czas niejaki gorętszym umysłom możebnym zdawał, uważał Cegielski za słuszne i korzystne dla nas, żeby areopag europejski głosem z kraju pouczony został o tem, co sam kraj, o którego losach rozstrzygać miano, myśli i pragnie; dla tego owa rozprawa wyszła niemal równocześnie w tłómaczeniu francuzkiem, zrobionem przez jednego z najbliższych jego przyjaciół. Dużo się w niéj słusznych i zdrowych myśli znajduje, które, nietylko ze względu na cel bezpośredni miały nie małą wartość, lecz i teraz pod niejednym względem na prawdzie i znaczeniu nie straciły. Dziwiło mnie wtedy (i nieraz się z nim sprzeczałem), że Cegielski, który czterdziestego szóstego roku, przy młodzieńczem jeszcze usposobieniu, bynajmniéj ówczesnych upojeń nie podzielał, dał się unieść powiewom sześćdziesiątego trzeciego roku i przez długi czas wierząc w jakieś możebności, spodziewając się nadzwyczajnych wypadków, wspierał, ile mógł, usiłowania daremne. Wspomniana jego broszura nie znalazła odpowiedniego rozgłosu, ponieważ kongres sam, a raczéj myśl o nim rozwiała się bez skutku, jak mnóstwo innych pomysłów i marzeń politycznych.
Daleko lepiéj od niéj znanym był publiczności naszéj Życiorys Karóla Marcinkowskiego, wydany sześćdziesiątego szóstego roku. Wizerunek ów historyczny, dość obszerny, należy, pod względem stylistyki i formy, jako też treści pełnéj gorącego uczucia patryotycznego, do najlepszych płodów literackich Cegielskiego. Była to właściwie przemowa, którą miał na publicznym obchodzie dwódziesto-pięcio-letniéj rocznicy założenia Towarzystwa Pomocy Naukowéj. Sądził słusznie, iż najodpowiedniejszem uczczeniem owéj rocznicy będzie rozbiór i ocenienie życia, wyobrażeń i dążności tego, który pierwszy myśl założenia Towarzystwa powziął i wykonał, a którego działanie, od lat młodzieńczych począwszy, było pasmem gorących chęci i poświęceń dla dobra publicznego. Pamiętam do dziś dnia, byłem bowiem na sali bazarowéj, gdy Cegielski tę przemowę swoję odczytywał, jak głębokie ona na licznie wtenczas zebranych słuchaczach zrobiła wrażenie i przekonany jestem, panie Ludwiku, że jeśli ją przeczytasz, prócz innych korzyści, nabędziesz jasnego poglądu na położenie nasze i wynikające z niego obowiązki dla tych, którzy o sprawie narodowéj zapomnieć nie chcą.
Ostatnia wreszcie naukowa praca Cegielskiego, wydana w Lutym sześćdziesiątego ósmego roku, dotyczy ulubionego dlań przedmiotu, t. j. gramatyki polskiéj. Wywołaną ona została Listem jawnym do redaktora Dziennika poznańskiego, w którym dr. Ludwik Rzepecki występuje w obronie nowéj pisowni w Oświacie i wszystkich publikacyach ks. Malinowskiego, jéj wynalazcy, używanéj. Cegielski, mając co do pisowni polskiéj w ogóle też same przekonania co i Małecki, rozbiera obszernie każdą z przytoczonych nowości ortograficznych i stara się wykazać ich bezpodstawność i konieczność trzymania się, z małemi wyjątkami, przepisów ortograficznych przez komissyę Towarzystwa Przyjaciół Nauk Warszawskiego podanych. Nie zapuszczam się tu, panie Ludwiku, w ocenianie tego sporu, do którego się niebawem kilku innych ochotników wmięszało; ani czas po temu, anim kompetentny, nadmienić ci jednak muszę, iż odbył się w ogóle ze znaczną przymieszką rozdrażnienia. Była w ogóle, jak ci już powiedziałem, właściwa Cegielskiemu pewna skłonność do ironii, wynikająca nie z chęci dokuczenia komukolwiek, jak raczéj z zamiłowania do prawdy i z wstrętu do wszystkiego, co mu się prawdzie lub szczerości przeciwnem być zdawało; skłonność ta przybrała nastrój mocniejszy w owem ostatniem piśmie, z przyczyn czysto fizycznych, ponieważ system jego nerwowy cierpiącym już był wtenczas i gwałtowniéj, niż za młodu, na wszelkie, zwłaszcza niemiłe wrażenia oddziaływał.
W osiem miesięcy po wydaniu téj broszury: O pisowni p. L. Rzepeckiego i towarzyszów, umarł Cegielski w skutek kilkodniowych, ciężkich cierpień, dn. 30 listopada sześćdziesiątego ósmego. Miał lat nie więcéj jak pięćdziesiąt cztery i nic przedtem nie wskazywało, że go tak wcześnie stracimy, lecz mocne przeziębienie przy oddawaniu władzom miejskim zbudowanego przez jego fabrykę wielkiego gazomierza sprowadziło jednę z owych chorób, które sztuka lekarska rzadko kiedy pokonać zdoła, zwłaszcza jeśli organizm, jak było u niego, z natury dość wątły, pracą i troskami wycieńczony, oddziaływać nie jest w stanie.
Z owych najgłówniejszych szczegółów życia, które ci podałem, możesz, panie Ludwiku, mieć wyobrażenie o tem, w jak różnostronnych kierunkach starał się być i był Cegielski pożytecznym społeczeństwu. Dla tych, co w bliższych z nim zostawali stosunkach, był on nieocenionym przyjacielem, na którego w każdym razie liczyć było można. Cechowała go przedewszystkiem nieugięta prawość charakteru i, obok bystrego rozumu, stanowczość woli; dla tego wszystko, co było nierzetelnem, dwuznacznem lub koszlawem w myślach i czynach, wzbudzało w nim głęboką niechęć i draźniło mu nerwy, jak przeciwnie dawał się często porwać od razu, gdy mu się coś dobrem lub pięknem zdawało. Nie bez poczucia swéj wartości, chociaż daleki od wszelkiéj próżności i pyszki, które za śmieszność uważał, nie łatwo zmieniał zdanie swoje lub schodził z raz obranéj drogi, ale nikt chętniéj nie przyznawał się do pomyłki, skoro mu ją wykazano. Serce miał bardzo wraźliwe i czułe, nawet silniejsze wzruszenia długo je niepokoiły, jakkolwiek na pozór widać tego nie było. Bez pracy, a przynajmniéj bez zatrudnienia żyć nie mógł; odwiedzając go bardzo często, nigdy go prawie niezajętego nie zastałem, ale towarzystwo, osobliwie bliższych osób, bardzo lubił, a ponieważ myśli i fantazyi nie brakło mu w głowie, była rozmowa jego zwykle ożywioną i zajmującą, a w sporach i dysputach jasną i przekonywającą. Czasem, gdy miał weselsze chwile, do czego młodszemi laty bardzo był skłonny, pojawiała się u niego owa pochopność do zwrotów ironicznych, których mu znajomi zresztą za złe nie brali, zwłaszcza iż były dowcipne i trafne. Chociaż do wysuwających się naprzód nie należał, przyszło mu jednak bardzo często występować publicznie przy najrozmaitszych sposobnościach. Z łatwością i przyzwoitym taktem wywięzywał się z zadania swego, mówiąc zwykle bez przygotowania i nieraz zadziwił słuchaczy obfitością i doborem słów, osobliwie zaś zręcznością w pochwyceniu i wytłómaczeniu tego, o co właśnie chodziło.
Tak, panie Ludwiku, nie ma wprawdzie ludzi, bez którychby się świat nie obył, ale są ludzie, których strata boleśniejszą jest dla bliskich i dla ogółu, niż strata wielu innych, a do takich należał Hipolit Cegielski. To też pogrzeb jego nie tylko miasto, lecz i znaczną część prowincyi wprawił w poruszenie; Podgórna ulica była zapchana od początku do końca; w tym dworku, przez niego kilka lat przedtem założonym, pożegnał go, imieniem przyjaciół i Koła polskiego, Leon Wegner; przez ten ogród, który sam po większéj części urządził i drzewkami obsadził, przenieśli go robotnicy stworzonéj przez niego fabryki aż na miejsce wiecznego spoczynku, gdzie nad otwartym grobem zacny weteran Leon Szmytkowski w imieniu obywatelstwa przemówił.
Przez tę samą ogrodową furtkę, jak przecie pamiętasz, czwartego października osiemdziesiątego siódmego roku wynosili ciż sami robotnicy, po dziewiętnastu latach, tego, który w dworku i ogrodzie i tam w fabryce i dla ogółu naszego, chociaż w nieco odmiennéj mierze, był, że tak powiem, drugim Cegielskim. Nie wątpisz, że mówię o Władysławie Bentkowskim, bo nieraz go tutaj wchodzącego lub wychodzącego nadybać mógłeś. To także, panie Ludwiku, jeden z tych najbliższych, którzy mnie już prawie wszyscy opuścili. Znajomość nasza zaczęła się roku czterdziestego trzeciego i przypominam sobie, jak gdyby rzecz dzisiaj zaszła, pierwsze nasze spotkanie. Byłem pewnego wieczora, nie wiem już czy wiosną, czy latem, na przechadzce ku Dębinie i wracając ujrzałem idącego naprzeciwko amicusa Jana Rymarkiewicza z całkiem mi obcą jakąś istotą rodzaju męzkiego, średniego wzrostu, chudą, ospowatą, z mądrym i nieco ironicznie-swobodnym wyrazem twarzy. Wpadał ów młody jegomość w oczy swoim sarmackim ubiorem, czamarą pod szyję zapiętą i wysoką granatową rogatywką z wielkim rydelkiem. Skorośmy się spotkali, przedstawił go Rymarkiewicz jako Władysława Bentkowskiego, młodszego brata Alfreda. Byłem od razu w domu, jak to mówią, bo z Alfredem znałem się dobrze od czasów berlińskich. Podobieństwa między obydwoma braćmi zachodziło nie wiele; Alfred, równie chudy, lecz nieco wyższy od Władysława, robił od razu wrażenie, iż klatka jego piersiowa w niezupełnym jest porządku, twarz zaś miał o rysach mniéj wybitnych, trochę sentymentalną i smutną, która się jednak w rozmowie często ożywiała, bo równie jak brat skłonnym był do wesołości i dowcipu. Gdy przy schyłku trzydziestego szóstego roku zeszedłem się z nim w Berlinie, kończył swoje studya. Z tego, co i on mi powiadał i późniéj brat jego, wiem, że był w wyższéj klasie lyceum warszawskiego, gdy wybuchło powstanie trzydziestego roku; miał wtenczas, zdaje mi się, niespełna lat szesnaście, mimo to jednak i mimo wątłego organizmu, przyczepił się najpierw do straży akademickiéj Chłopickiego, a potem do jednéj z bateryi polnych i jako artylerzysta odbył całą kampanię. Uszło mu to jakoś bezkarnie, bo ojciec jego miał rozliczne znajomości i wpływy, mógł więc, wróciwszy z wojaczki, szkoły ukończyć i na św. Michał trzydziestego trzeciego roku dostał się do Królewca, gdzie przeszło trzy lata słuchał medycyny. W Berlinie byliśmy dość z daleka z sobą; widywałem go tylko na liczniejszych zebraniach, albo czasem przy obiedzie, gdy przyszedł do restauracyi, w któréj nas się wielu stołowało. Z kolegami będąc bardzo łatwego obejścia, przyjacielski i zwykle przy dobrym humorze, wszystkich zbliżających się do siebie przyciągał, talent zaś do deklamacyi miał znakomity i przypominam go sobie kilka razy deklamującego długie ustępy z Pana Tadeusza, które z taką werwą i tak wybornem cieniowaniem wyrazów wypowiadał, że słuchać go prawdziwą sprawiało przyjemność. Na Berlinie nie poprzestał; dla wydoskonalenia się w swoim zawodzie zwiedził inne uniwersytety i zabawił czas dłuższy w Wiedniu. Gdzie się doktoryzował, tego nie wiem, ale egzamina na lekarza praktycznego zdał w Berlinie, poczem, uzyskawszy indigenat pruski, sprowadził się do Poznania. Znaleźliśmy się znowu w bliskości; spotykaliśmy się na ulicy i u Marcinkowskiego, do którego regularnie wraz z innymi o trzeciéj przychodził; byłem nawet kilka razy u niego, gdy mieszkał jako osiadły lekarz na rogu Wrocławskiéj i Koziéj, gdzie teraz ów skład bielizny Webera. Otóż, ile mi wiadomo, mniéj z doświadczenia własnego, jak z opowiadań innych, dziwne było i różne od braterskiego usposobienie doktora Alfreda. Łatwy, jak ci mówiłem, dobry i chętny w pożyciu, dla innych nawet nadto łagodny i względny, nie dowierzał sobie i, chwiejny będąc w postanowieniach, trudno się decydował. Szczególną to było dla niego przeszkodą w praktyce lekarskiéj. Uczył się sztuki swojéj bardzo długo, w różnych miejscach i z nadzwyczajną pilnością; słyszałem od kolegów jego i w Berlinie i tutaj, że ich nieraz zadziwiał mnóstwem i rozmaitością swoich wiadomości; nad danym przypadkiem potrafił dobrze rozumować i uczone robić spostrzeżenia, ale gdy przyszło do orzeczenia, jakiego ostatecznie chwycić się środka, co zapisać i co zrobić, wtedy bardzo często popadał w lękliwość, dla wielu drzew — jak to Niemcy mówią — nie dojrzał boru i wolał zaufać sądowi kogo innego, niż swemu własnemu. Znając tę jego słabość, nie dziwiłem się, że początki jego medyczne nie były tutaj rozgłośne i że się tak jakoś mało komu dał poznać. Zresztą nie starczyło mu też i czasu, bo po dwóch czy trzech latach, których znaczną część jeszcze na wycieczkach z rodziną i pobycie u wód spędził, spotkał się tutaj z dawniejszym swoim towarzyszem broni, księdzem Semeneńką, który, będąc jednym z założycieli zakonu Zmartwychwstania, w przelocie przez W. Księstwo obozował czas krótki — jak mi się zdaje — w Turwi u jenerała Chłapowskiego. Co tam między nimi zaszło i czy, prócz natchnienia religijnego, nie było jeszcze innego powodu, sercowego lub zawiedzionych nadziei, zdarzającego się nieraz u młodych, nie wiem i nie pytałem nigdy Władysława, który z własnego popędu o tem nie mówił; dosyć, że dr. Alfred porzucił Poznań i sztukę lekarską, zdaje mi się, czterdziestego piątego roku, podążył do Rzymu i tam w zaciszu klasztornem przekształcił się na księdza. Ale wzruszenia, które zapewne przechodził, nie mniéj jak zmiana klimatu, kierunku i sposobu życia przyspieszyły rozwój choroby płucowéj, do któréj od dawna miał skłonność i krótko po wyświęceniu swojem umarł ten serdecznie dobry człowiek czterdziestego dziewiątego roku.
Niespełna dwa lata późniéj miałem sposobność poznania jego ojca. Przyjechał on do naszego miasta, aby widzieć Władysława, który, krótko przedtem z węgierskiéj wyprawy powróciwszy, nie posiadał się z radości, ujrzawszy ojca po ośmioletniem prawie rozłączeniu. Było i dla mnie bardzo miłą niespodzianką spotkać się z owym pierwszym historykiem naszéj literatury, którego osobę otaczał dla mnie pewien nimbus jeszcze z czasów szkólnych i lekcyi polskich Poplińskiego. Feliks Bentkowski liczył wtenczas okrągło lat siedemdziesiąt, ale robił wrażenie znacznie młodszego. Średniego wzrostu, silnéj budowy ciała, z dość dużą głową gęstym i ciemnym jeszcze włosem pokrytą, rysy twarzy miał podobne do Władysława, lecz wybitniejsze. Spojrzenie jego było śmiałe i wesołe, a cała postać, ruchy i sposób mówienia okazywały człowieka czynnego i energicznego. Krótko tutaj bawił, bo spiesno mu było z jakiemiś poszukiwaniami archiwalnemi, czy numizmatycznemi do Prus, a będąc zdrowym i silnym, nie myślał zapewne, że po raz ostatni widzi się z synem. Niestety już następnego roku, bodajnie 26 sierpnia, wpadł do mnie Konstanty Żupański, pierwszy tutaj w Kuryerze Warszawskim wyczytawszy wiadomość o śmierci starego Bentkowskiego, którego panująca wtenczas cholera w Warszawie zmiotła w kilku godzinach, z prośbą, aby to w odpowiedni sposób Władysławowi oznajmić. Trzeba było wywiązać się z tego ciężkiego zadania.
Nie skończyło się na téj jednéj dla niego boleści; niezadługo potem odebrał wiadomość o śmierci matki. Pobożna ta i łagodna pani, nie mogąc, że tak powiem, przeżyć męża, z niezwykłą rezygnacyą i przytomnością ułożywszy wszelkie sprawy familijne i majątkowe do najdrobniejszych szczegółów, położyła się spokojnie i umarła cztery tygodnie po nim, bez żadnéj choroby, li tylko ze zmartwienia.
O innych członkach rodziny Władysława Bentkowskiego mówić ci nie będę, panie Ludwiku, bo żyją jeszcze, prócz dwóch sióstr, których nie znałem, a czas już zresztą, żebym ci o nim samym coś powiedział.
Otóż wypadki trzydziestego roku i odebrane wtenczas wrażenia niezatarte w nim pozostawiły ślady; lubił o nich wspominać i miał trochę tę słabość wystawiania rzeczy, jakoby także w powstaniu brał czynny udział. Na chęci mu nie zbywało; owszem, robił co mógł, aby być żołnierzem i bić się z Moskalami, bo patryotyzm już był wtenczas punctum saliens jego duszy, ale trzynastoletniego cienkiego lyceisty, chociaż potrafił się wkręcić, w towarzystwie brata, do gwardyi studenckiéj dyktatora, na dobre do pułku nikt przyjąć nie mógł. Mimo to ulotnił się kilkakrotnie z domu, aby być tam, gdzie strzelano i znalazł się na polu bitwy, gdy pod Grochowem walczono, a późniéj z wielu innymi tego wieku ochotnikami, z karabinkiem w ręku, na szańcach warszawskich podczas szturmu do miasta.
Gdy powstanie upadło, było najrozumniéj wrócić do szkół i skończyć nauki; tak się też stało. Szesnastoletni Władysław wysłany późniéj został przez ojca wraz z bratem do Królewca, gdzie, podczas gdy Alfred, jak ci mówiłem, rozpoczął studya medyczne, on sam, w zamiarze chwycenia się potem zawodu administracyjnego lub sądowego, słuchał prawa, kamerliów i historycznych kolegiów. Czasy te uniwersyteckie zostały dla Władysława miłą pamiątką; było ich tam Polaków nie wielu wtenczas, między nimi kilku teologów dysydenckich z Litwy, ale i z Niemcami żyło się po troszę, bo wtenczas jeszcze nie wołali: „Nie ma boga prócz Iksa, a Hartmann jest jego prorokiem!“ Wszakże studya obydwóch braci zamącone zostały ciężką chorobą; najpierw bowiem Alfred zapadł na ospę, która u niego łagodniejszy miała przebieg i prawie żadnych znaków nie pozostawiła po sobie, u Władysława zaś bardzo złośliwą przybrała cechę, na wewnętrzne części ciała szkodliwie wpłynęła i uwieczniła się widocznemi śladami na twarzy. Mimo to, wróciwszy w końcu trzydziestego siódmego roku do kraju, mógł Bentkowski nie tylko rozpocząć jako aplikant przyszły zawód sądowy, lecz popracować także pobocznie, a tą pracą zyskał sobie trzydziestego dziewiątego roku medal złoty, jako nagrodę konkursu Jabłonowskiego w Lipsku, za rozprawę: Vicissitudines comitiorum sub jagellonica stirpe habitorum. Ową rozprawę uznał, jeszcze nie tak dawno, za najlepsze dziełko o sejmach polskich napisane, Niemiec Hüppe, Poznańczyk rodem, bardzo dobry znawca dziejów naszych i starożytności.
Przy sądownictwie nie wytrwał jednak Bentkowski; praktyka stała mu się w téj dziedzinie wstrętną, jak mi kilka razy mówił, zaczynały się już bowiem wtenczas pojawiać krzywe drogi, wykręty, czasem też widoczne gwałty, jakich urzędnictwo rosyjskie wszędzie sobie pozwala; ale ostatecznie spowodowała go do wystąpienia słabość piersiowa, która, będąc następstwem poprzedniéj ospy, powiększona, tak mi się zdaje, rozmaitemi wtenczas moralnemi wzruszeniami, tak groźnie wystąpiła, iż mu lekarze nakazali spieszną zmianę klimatu. Wyjechał więc do Włoch latem czterdziestego roku i tam przenosząc się z miejsca na miejsce, zatrzymując się najdłużéj w Pizie, Florencyi, Rzymie i Neapolu, oglądał, marzył, uczył się po włosku, by przeczytać Ariosta i Tassa, spotykał się tu i ówdzie z rodakami, miewał różne przygody miłe i niemiłe, a wreszcie, przeszło rok za Alpami zabawiwszy, wzmocniony na zdrowiu i tęskniąc za swymi, wrócił do kraju. Coś trzeba było rozpocząć; z pierwszym zawodem pożegnał się był stanowczo, nastręczała się sama przez się agronomia, zwłaszcza iż ojciec jego miał wieś Trzylatkowo, zdaje mi się, iż niedaleko od Warszawy. I tak nasz niespokojny wtenczas i nieco romantyczny Władysław, nagabywany przedewszystkiem niejasnemi jeszcze zamiarami przysłużenia się koniecznie sprawie ojczystéj, został hreczkosiejem, nie wiedząc na razie czego się chwycić. Ale tego cichego i jednostajnego żywota na samotnéj wiosce, codziennego zajmowania się prozaicznemi potrzebami nie mógł długo wytrzymać. Myśl jego bujała po zachodnich krajach; wiedział niejedno, co się w emigracyi działo, a ponieważ wtenczas, po czterdziestym roku, wiać zaczęły ożywcze, liberalne aury, rozbudzające jakieś niejasne nadzieje, doszedł do przekonania, że czy prędzéj, czy późniéj w Europie stan rzeczy na lepsze zmienić się musi, że z lada chwilą zajść mogą ważne dla nas wypadki, do których przysposobić się trzeba. Ten kierunek myśli przemógł wreszcie u niego; wbrew życzeniu rodziców postanowił przerzucić się znowu, a pociągnięty przykładem brata i zachęcony dość pomyślnemi wtedy u nas stosunkami politycznemi, wziąwszy paszport emigracyjny, przybył do W. Księstwa w zamiarze wstąpienia do wojska pruskiego, żeby jako wykształcony żołnierz w danym razie służyć mógł skutecznie sprawie narodowéj. I taki to zbieg okoliczności sprowadził, panie Ludwiku, moje pierwsze spotkanie, na drodze ku Dębinie, z owym poczciwym Bentkowiuszem, jak go tu często nazywaliśmy między sobą.
Dostać się do wojska pruskiego nie było wcale tak łatwą rzeczą, osobliwie dla cudzoziemca, mającego już wtedy wiek bardzo późny na awantażera i fizyczność nie świetną. Robiono mu wielkie trudności; chociaż przy rewizyi wyprężał piersi ile mógł, auskultujący lekarz kręcił głową wątpliwie. Ale przezwyciężył wszystkie zawady; doktorów i majorów ujął sobie ochotą swoją, rozumem i fantazyą i mógł wreszcie, w końcu sierpnia czterdziestego trzeciego roku przywdziać mundur artylerzysty piątéj brygady. Było to, panie Ludwiku, jedną z chwalebnych właściwości jego usposobienia, którą objawiał w całym ciągu swego życia, że rozważał naprzód to, co ma zrobić, a chwyciwszy się potem jakiegoś postanowienia, nie dał się nigdy odwieść od niego, ani względami, ani proźbami; mogę to poświadczyć, bo późniéj z bardzo bliska patrzałem się na jego postępowanie. Pół roku po wstąpieniu do służby został podchorążym, a po dwóch latach podporucznikiem armii, co nie zdziwiło nas wcale, ponieważ znaliśmy już wszyscy bajeczną jego obowiązkowość. Pod tym względem liczyć było można na niego jak na Zawiszę; czego się podjął, to zrobił zawsze, zrobił dobrze i wszystko, co uważał za wchodzące w zakres swéj powinności, wypełniał z sumiennością posuniętą nieraz do pedantyzmu; każdy ci to powie, ktokolwiek w ściślejszych był z nim stosunkach.
Owe dwa lata służby ubiegły zresztą tutaj Bentkowskiemu bardzo przyjemnie. W Poznaniu wtenczas inaczéj dla nas wyglądało, niż obecnie; Polaków w urzędowych stanowiskach znajdowało się dość dużo; z prowincyi, jeszcze nie zbankrutowanéj i nie wywłaszczonéj, obywatele często przybywali i dłużéj przesiadywali w mieście, zwłaszcza iż pszenica płaciła i wełna płaciła, banków nie znano, a podatki ani równać się mogły z dzisiejszemi; Niemcy, przynajmniéj o połowę mniéj liczni, byli skromniejszymi w objawach swéj przewagi i niechęci; chodziliśmy więc środkiem ulicy, jak to mówią Francuzi. Przytem usposobienie w świecie polskim było swobodne, bo ze strony rządu, po czterdziestym roku, znacznie cugli popuszczono, cała zaś generacya listopadowa, w pełnéj jeszcze liczbie i sile wieku, ożywiała siebie i innych wspomnieniami i opowieściami z powstania, a nurtujące wszędzie przygotowania do nowego wybuchu zajmowały umysły i szerzyły zwodnicze nadzieje. Szczególnie w karnawałowych miesiącach roiła się tutaj Polonia, a towarzystw użyć było można we dnie i w nocy w domach prywatnych i w Bazarze.
Bentkowski zapoznał się mniéj więcéj z wszystkimi i byłbyś go mógł zastać, jak to mówią, wszędzie, i wszędzie uważano go za bardzo miłego gościa, bo przyzwoitą rutynę i wesołość towarzyską posiadał w wysokim stopniu i zachował je do późnego wieku. Tak w poważnych dyskusyach jasnym rozumem i znajomością rzeczy odznaczał się między innymi, jak nie mniéj skorym się okazywał do wesołych rozmów i zabaw, z wyjątkiem jedynie tańca, na który się nigdy nie odważył. Z łatwością nawet dał mi się namówić, jak ci już powiedziałem, do wystąpienia w przedstawieniu amatorskiem i wybornie odegrał swoją rolę starego majora. Widując się z nim dość często, uważałem, że przestawał wtenczas najpoufaléj z ludźmi znanymi z zapału dla sprawy konspiracyjnéj, mianowicie z Władysławem Kosińskim, Sewerynem Mielżyńskim, Jarochowskim, Wiktorem Kurnatowskim, Edwardem Dembowskim i Henrykiem Kamieńskim, autorem sławnych swego czasu Prawd żywotnych, z których dwaj ostatni z Królestwa przybyli; miałem go więc przez czas niejaki w porozumieniu o wspólne z nimi przekonania i zamiary. Tak jednakże nie było; zapał wprawdzie patryotyczny i przywiązanie do ideałów narodowych wspólne im były i stanowiły główny węzeł między nimi; lecz Bentkowski, jak późniéj się przekonałem, dalekim był od spiskowania wtenczas i zawsze, uważając je za czynność po większéj części zwodniczą i szkodliwą, przeciwną jego poczuciu odważnéj otwartości, która mu była wrodzoną; zresztą nadwerężenie przysięgi wojskowéj nie byłoby się nigdy zgodziło z jego sumieniem.
Przy téj sposobności nawiasem ci nadmienię, że przez Bentkowskiego poznałem się z Edwardem Dembowskim. Niezwyczajny to był człowiek ten pan Edward. Wystaw sobie małego, szczupłego blondynka, wtenczas dwadzieścia trzy lub cztery lat liczącego, z młodziuchną podłużną twarzą, miłą i łagodną, który w całéj swéj osobie, spojrzeniu i witaniu miał coś tak sympatycznego i serdecznego, że jak magnes przyciągał do siebie, a da ci to jakieś wyobrażenie o jego zewnętrzności. Przy pierwszem spotkaniu myślałbyś, że paniczek wytresowany we wszystkich przymileniach salonowych, a jednak ta życzliwa dla każdego grzeczność była całkiem szczerą i pochodziła z serca pełnego dobroci; w wątłem zaś na pozór ciele kryła się niezwykle odważna dusza, gotowa do wszelkich poświęceń dla ojczyzny i dla ludu. Syn nie mało znaczącego wtenczas w Królestwie kasztelana Dembowskiego, majętny i zawcześnie sam sobie pozostawiony, byłby mógł, jak niejeden młodzik w jego położeniu czyni, puścić się na używanie świata, ileby starczyło, tymczasem już w szkołach przerzucił się na inne pole, a cała jego myśl zajętą była ideami patryotycznemi i demokratycznemi. Niepodległość Polski i wyzwolenie prostego ludu, zrównanie go zupełne z wyższemi stanami, o tem marzył wyłącznie. Mając w Królestwie usta mniéj więcéj zamknięte i ręce związane, ożeniwszy się z dziewczynką podobnego nastroju umysłowego, emigrował i przesiedział u nas blisko dwa lata. — Wszedłszy tutaj w ścisłe stosunki z miejscową partyą ruchu i pojawiającymi się tu i owdzie emisaryuszami wersalskimi, był w przekonaniach swoich politycznych najczerwieńszym między czerwonymi, nie z zazdrości lub ambicyi, jak tylu innych, lecz z prawdziwéj miłości dla ludu; konspirował potroszę, a nie mogąc jeszcze występować czynnie, chwycił za pióro i pisał. Pisywał różne rzeczy; już w Warszawie zaczął był wydawać „Przegląd naukowy“, tutaj zaś pisywał do „Tygodnika literackiego“, czasem do „Roku“, najczęściéj do „Dziennika domowego“, a nawet odważył się na dość obszerną „Historyą literatury polskiéj“, którą czterdziestego czwartego roku wydał w Poznaniu. Jest to oryginalne dziełko, panie Ludwiku, w którem się najlepiéj uwydatniła ekscentryczność wyobrażeń Dembowskiego. Nie wdając się tutaj w recenzyę, nadmienię ci tylko, że podzielił całość na dwa peryody, przed-Mickiewiczowski i po Mickiewiczowski, a wszystkich pisarzy i poetów na dwie kategorye: postępowych i wstecznych. Nie puścił mu płazem tych demokratyczno-literackich wybryków „Orędownik naukowy“ i zapłacił mu za nie niemiłosierną krytyką.
Na towarzyskich skłonnościach i wesołym humorze nie zbywało przytem obojga państwu Dembowskim; zawsze się kogoś u nich zastało, szczególnie z młodego świata, a na zebraniach i zabawach w mieście często ich spotykałem. Pani, z domu Chłedowska, młodsza o lat kilka od męża, zewnętrznie różniła się od niego; mała także, ale dość opiekła, ciemna brunetka, z trochę zadartym noskiem, czarnemi oczkami, okrągłą, trochę nieregularną, lecz dość przyjemną twarzyczką, zdawała mi się, pod względem umysłowego usposobienia, nieco wybuchową i fantastyczną istotą i chociaż w obcowaniu z ludźmi i rozmowie była zwykle ożywioną i naiwną, robiła na mnie wrażenie jak gdyby życia ze strony rzeczywistéj i praktycznéj brać nie chciała lub nie umiała. Tłómaczyły to i wiek bardzo młody i okoliczność, że jako dziecko jeszcze odłączoną została od opieki rodziców, którzy po powstaniu trzydziestego roku z kraju wyemigrowali.
Gdy tę sympatyczną parkę rząd pruski wydalił tu ztąd czterdziestego piątego czy też szóstego roku, nie wiem dokąd uszła i co się z nią działo i dopiero czterdziestego ósmego dowiedzieliśmy się z żalem o tragicznéj śmierci Edwarda Dembowskiego pod Krakowem. Stanął on tam wtenczas, porwany i zapalony owemi rozruchami po całéj Europie, na czele sfanatyzowanego zastępu, złożonego z rozmaitych ludzi, po większéj części młodzieniaszków i prostaczków, objął poniekąd dyktaturę w zastraszonem mieście, ogłosił piorunujące manifesty O rewolucyi społecznéj i przeciw Ex-szlachcie, niezwykle odważnym zamachem zdobył Wieliczkę, ale niebawem w uroczystéj i zbrojnéj procesyi wyprawionéj z Krakowa na Podgórze, aby lud do powstania zapalić, zginął jakoś bez śladu, gdy za uderzeniem Austryaków i chłopów powstała zawierucha.
A teraz wracając do poczciwego Bentkowiusza, powiem ci, panie Ludwiku, że gdy wyjechał, bodajnie w sierpniu czterdziestego piątego roku, do szkoły artyleryjskiéj w Berlinie, nie widziałem go na oczy przez lat blisko półtrzecia. W szkole przesiedział dwa lata i jak mi potem nieraz wspominał, było mu tam dobrze. Do roboty miał niemało, ale przełożeni, poznawszy się na nim, wyszczególniali go, a koledzy, uważając go za starszego i doświadczeńszego, byli dla niego z pewnym respektem. Przy ścisłéj służbie i nauce, nie brakło, jak to między młodymi i na facecyach, które w późniejszych latach przypominać sobie lubił. Złożywszy potem w końcu września czterdziestego siódmego roku egzamin na podporucznika artyleryi z odznaczeniem, posłany natychmiast został do załogi świdnickiéj, gdzie mu kształcenie rekrutów powierzono. I tam mu też było wcale nie źle, zwłaszcza iż z kapitanem swoim i jego rodziną wszedł niebawem w przyjacielski stosunek i w téj saméj bateryi miał za współtowarzysza Polaka, podporucznika Neymana, którego ojciec był dawniéj majorem w napoleońskiem wojsku. Tutaj w Poznaniu zapomnieliśmy niemal o Bentkowskim, szczególnie gdy przyszło do owych awantur czterdziestego ósmego roku. Pewnego dnia pokazał mi Cegielski arkusz gęsto zapisany z literą B. u spodu. Na pytanie czyje to pismo, odpowiedziałem, że Bentkowskiego, znając je dobrze. Był to artykuł wstępny wystósowany do Gazety Polskiéj z napisem: I cóż tu robić? Umieszczono go zaraz w nr. 109 pod datą 2 sierpnia, a jeśli gdzie znajdziesz, panie Ludwiku, pierwszy rocznik Gazety, to sobie ów artykuł odczytaj; jest zacnie i trafnie pomyślany, pięknie napisany i co główna, recepta odpowiada całkiem jeszcze obecnym naszym potrzebom. Przysłał potem drugą i trzecią rozprawkę, niepamiętam już które. Otóż było to wszystko po prostu zapytaniem, czyby autora artykułów w redakcyi użyć nie można? Zaszła bowiem tymczasem znów zupełna zmiana w jego losach. Bentkowski podał się był już w końcu maja do dymisyi. Spowodowało go do tego kroku nagłe rozczarowanie, którego doznał po złudnych i głęboko wzruszających umysły polskie wypadkach owéj pamiętnéj wiosny, jako też głównie niechęć i żal z powodu niedotrzymanych przyrzeczeń ze strony rządu i środków, jakich użyto by tak zwany porządek na nowo zaprowadzić w W. Księstwie. Powziął przekonanie, że po zerwaniu umowy w Jarosławiu zawartéj, po krwawych zajściach w Miłosławiu, Książu, Wrześni i innych rozlicznych gwałtach, których się dopuszczono, sumiennie nadal jako Polak w wojsku pozostać nie może. Oświadczył to otwarcie swemu pułkownikowi, powtórzył wyższym, a po rozlicznych trudnościach i niemiłych korowodach, otrzymał wreszcie w końcu czerwca dymisyę, raczéj wydalenie z wojska, oświadczywszy stanowczo, że ją sam sobie weźmie, jeśli mu daną nie będzie. Przybył potem we wrześniu do Poznania, gdzie go z największą chęcią do redakcyi Gazety przyjęto. Przez pół roku przeszło, mieszkając na Garbarach w domu Poplińskiego z Marcelim Mottym, który był wtenczas redaktorem Gazety, kuł z nim razem naprzemian artykuły wstępne i okolicznościowe, tłómaczył co się dało i odbywał korektę, nieszczędząc dobréj woli. Wiem o tem, bo nieraz ich tam odwiedzałem i gdy ich naszedłem w komplecie pracujących z Antonim Rose, Aleksym Prusinowskim, czasem i Ryszardem Berwińskim, cieszyła mnie ich przyjacielska zgoda i bawiła wesołość, szczególnie Bentkowskiego, któremu się często facecye snuły po głowie.
Ale nie długo to trwało; po WNocy czterdziestego dziewiątego roku, ruszył Bentkowski w inną stronę, wracając do poprzedniego rzemiosła. Powstanie węgierskie, jego szczęśliwe z początku postępy, naczelni wodzowie Dembiński i Bem, wmięszanie się Moskali, nadewszystko formacya legionu polskiego z Wysockim, którego zdolności wojskowe sławiła emigracya, wszystko to odbierało sen Bentkowskiemu, stawiało mu sprawę polską przed oczy i, w przekonaniu, że gdzie jest zawiązek polskiego wojska, tam mu powinność jako Polakowi i fachowemu żołnierzowi być nakazuje, pożegnał się z wszystkimi tutaj przyjaciółmi i w końcu Maja puścił się do Węgier. Opowiadał nam późniéj swoją Odysseę po Szlązku pruskim i austryackim i jak mu przeprawę przez granicę węgierska ksiądz jakiś ułatwił, ale szczegółów tych już nie pamiętam. Dostał się wreszcie do Koszyc, zkąd dotarł do armii i do Wysockiego. Przyjęto go bez trudności do legionu i dano mu dowództwo nad bateryą z rangą kapitana. Na tem stanowisku wytrwał aż do samego końca kampanii i znalazł się w kilku bitwach, pod Izaszegiem, Szegedynem, Temeszwarem, a chociaż, mimo najlepszych chęci, do odznaczenia się świetnemi czynami sposobności nie miał, ściągnął na się szacunek dowódzców i podkomendnych zimną krwią w ogniu, jasnem ocenianiem stanowisk i obrotów, a szczególnie niestrudzoną dbałością o ład i porządek wojskowy. Nie chwalił nam się Bentkowski z swoich przygód wojennych, za które jednak krzyż virtuti militari otrzymał, bo w ogóle przechwałki były mu wstrętne, ale oceniają jego zdolności i zasługi wojskowe ci, co o kampanii węgierskiéj pisali i znajdziesz, panie Ludwiku, odpowiednie o nim wzmianki, ile mi wiadomo, w pismach Zygmunta Miłkowskiego, Wysockiego i Bułharyna. Szczególny dał dowód znanéj nam obowiązkowości żołnierskiéj, gdy po klęsce pod Temeszwarem cała armia węgierska poszła w rozsypkę i przechodzić zaczęła granicę turecką; rozkazano natenczas Bentkowskiemu ze znacznym oddziałem i bateryą legionu stać na miejscu w pobliżu Orszowy i zakrywać uchodzących. Wszystko już było przeszło, on się nie ruszał, chociaż pogoń była bliska; podwładni zaczęli się burzyć, nawet oficerowie, krzykiem i pogróżkami domagać się odwrotu. Bentkowski odpowiedział spokojnie, że zabić go mogą, ale bez rozkazu o krok daléj nie pójdzie. Przysłano wreszcie rozkaz i dostali się wszyscy do Turcyi.
Tutaj internowano Bentkowskiego wraz z mnóstwem innych najpierw w Widyniu, a potem w Warnie. Na Turków skarzyć się nie było powodu, robili co mogli i przyjmowali jak mogli, osobliwie Lachów; ale tam u nich jak i Bułgarów, nie po europejsku, nieraz dziko, ztąd ciągła była niewygoda, a często dokuczliwa bieda. Nie psuło to jednak humoru Bentkowskiemu, jak listy jego z Widynia i Warny do nas pisane okazywały i po półrocznéj przeszło walce z najrozmaitszemi trudnościami i niedostatkiem, udało mu się przedostać do Stambułu, gdzie się zetknął z Koszutem, Bemem i Władysławem Zamoyskim. Dwaj pierwsi robili mu różne propozycye, ale ich nie przyjął, postanowiwszy wrócić do kraju, w przekonaniu, że się tam jeszcze przydać może; ostatni zaś, który znał jeszcze ojca jego w Warszawie, ułatwił mu przeprawę. Dostał się Bentkowski na okręt rządowy turecki, ale nieszczęściem była to nawa stara i skołatana, a jéj kapitan w nieszczególnéj komitywie z Neptunem. Z wielkim mozołem wydostali się z Archipelagu, a gdy wpłynęli na Śródziemne morze, wzmogła się bieda; okręt trzeszczał i rozchodził się, a kapitan, nie mogąc się w kierunku połapać, naradzał się ciągle ze sternikiem, lub siedział na pokładzie nad jakaś księgą astronomiczną. Z niespokojnością morza wzrosło niebezpieczeństwo; statek zgruchotał się prawie, a ci, co w nim byli, dostali się z biedą na wysepkę w pobliżu Malty, zkąd Bentkowski, razem z jakimś Francuzem, na parostatku francuzkim przybył do Marsylii. Po krótkim pobycie w Paryżu przywędrował nareszcie, pod koniec czerwca piędziesiątego roku, do Poznania.
Inne jakie, zwyczajne indywiduum, byłoby sobie rzetelnie wypoczywało po takich przejściach, z powagą renomując, jak to mówią, nabytym rozgłosem; poczciwy Bentkowiusz tak się brał i tak wyglądał, jak gdyby z Poznania wcale nie był wyjeżdżał, a o tem co zaszło mało mówił. Z początku nawet ogarnęło go jakieś zwątpienie i postanowił wywędrować do Ameryki; pożegnał się z nami, wyjechał w istocie i dotarł aż do Bremy. Szczęściem parostatek, na którym miał zamówione miejsce, już był odpłynął; powrócił zatem ku wielkiemu naszemu i, szczerze mówiąc, ku własnemu także zadowoleniu i na drugi dzień niemal wziął się do roboty. Nie była to dla niego nowa robota. Krótko przed jego przyjazdem upadły, skutkiem rozporządzeń rządowych, obadwa pisma polskie z czterdziestego ósmego roku, ale na ich miejsce udało się, jak ci już dawniéj powiadałem, zręcznemu Stefańskiemu utrzymać jedno z pism pod nową firmą „Gońca polskiego“, którego pierwszy numer zjawił się już 3 lipca.
Za radą i proźbą Cegielskiego objął Bentkowski redakcyę owego „Gońca“, który był wogóle dalszym ciągiem „Gazety“. Zostawszy tak powtórnie dziennikarzem, ciężką miał pracę, co poświadczyć mogę, bo sam na to patrzałem. Ponieważ środki pieniężne wydawnictwa były bardzo szczupłe, skutkiem warunków, w których „Goniec“ wychodził, nie było można myśleć nie tylko o płatnych korespondencyach i feletonach, ale nawet o przybraniu pomocników redakcyjnych. Miał tam Bentkowski jednego, co mu regularnie co dzień Francyę obrabiał, reszta zaś pozostawioną była jego własnemu przemysłowi. Znajdowali się bardzo często ochotnicy, którzy przysyłali korespondencye i artykuły rozumujące; dostarczał ich Cegielski, czasami Kalinka, Klaczko i inni ze wsi i z miasta, ale jeśli listonosz niczem nie zasilił, natenczas musiał biedak Bentkowski sam wszystkie luki zapełniać, a zadanie to było nie małe, jeśli zważysz, że „Goniec“ ten sam prawie miał format, co dzisiejszy „Dziennik“ i że w przecięciu na dziesięć artykułów wstępnych ze sześć przynajmniéj sam redaktor pisać musiał; a pisał je zręcznie i wytrawnie, jak się przekonać możesz, wziąwszy „Gońca“ do ręki. Nieraz dziwiłem się, że nie traci na swoim zwykłym, swobodnym humorze i zkąd mu się czas bierze, iż może jeszcze przyjaciół odwiedzać, prywatne listy pisywać, to i owo czytać. Odbywał on ten ciężki zaciąg tu przy Podgórnéj ulicy i właśnie w tym domu i pokoju, gdzie teraźniejszy redaktor „Dziennika“ za grzechy swoje pokutuje.
Uciążliwa ta praca dziennikarska trwała mniéj więcéj półtora roku; zdaje mi się, że z ostatnim grudnia piędziesiątego pierwszego „Goniec“ żywot swój zakończył. Mimo wszelkich przebiegłych wymysłów wydawcy musiał uledz zakazom władz rządowych, których niechęć ściągnął na się spokojną i przyzwoitą, ale nieustraszoną i wytrwałą obroną praw i potrzeb narodowości polskiéj. Tak dalece „Goniec“ stał się niemiłym rządowi, że już w listopadzie zamknięto, z jego przyczyny, księgarnię Stefańskiego i zapieczętowano prasy jego drukarni. Nie stracili wszakże fantazyi ani redaktor, ani wydawca i po kilku dniach przerwy ukazał się znów „Goniec“, odciskany w innéj drukarni, Pawickiego i Gubego. Ale żył jeszcze tylko kilka tygodni, gdyż, mimo wszelkich apelacyi, przyszedł ostateczny rozkaz zapieczętowania każdéj drukarni, w któréjby się „Goniec“ pojawił.
Wkrótce potem, jeszcze tego samego roku, otworzyło się Bentkowskiemu inne pole, na którem mógł zaszczytnie służyć sprawie naszéj. Wybrany z okręgu wrzesińsko - średzkiego, a późniéj wybierany także w odolanowsko - ostrzeszowskim do sejmu berlińskiego, posłował przez lat jedenaście bez przerwy, aż do sześćdziesiątego trzeciego. Każdemu z nas starszych wiadomo jakie tam wkrótce zajął stanowisko. Między kolegami Koła polskiego stał się tym, który, niewynosząc się pozornie i nieubiegając się o tytuł pierwszeństwa, był, prawdę powiedziawszy, kierownikiem w najważniejszych sprawach, pracownikiem we wszystkich, ponieważ siedział kamieniem na miejscu swojem, nie pozwalał sobie feryi i wycieczek, pilnował sumiennie podjętego obowiązku i czasami sam jeden z posłów polskich pozostawał w izbie. Prawością swoją i stanowczem występowaniem, zawsze opartem na rozumie i dowodach, dworskiem iście wzięciem względem każdego, zyskał sobie nie tylko zupełne zaufanie i przyjaźń polskich, lecz i rzetelny szacunek niemieckich kolegów, a wdzięczność wyborców swoich i wszystkich obywateli W. Księstwa, którzy w całéj jego działalności sejmowéj i licznych przemowach widzieli dowód, że to człowiek, który wie co ma czynić na powierzonem mu stanowisku i czyni to zawsze. Mowy, w których nas bronił, ilekroć było tego potrzeba, w których bronił osobliwie używania języka polskiego po szkołach i urzędach, wolne były od deklamacyi, lecz w każdéj, panie Ludwiku, znalazłeś jasno wyłożone i silnie uzasadnione to, o co chodziło.
Czas wolny od zatrudnień sejmowych potrafił sobie Bentkowski zapełnić rozmaitemi pobocznemi pracami. Pisywał często do „Dziennika Poznańskiego“, gdy go Cegielski, jak ci przedtem mówiłem, założył; zestawił Słowniczek wyrazów obcych, które zastąpić swojskiemi należy; w związku zaś z sejmowemi występami swemi i poniekąd na ich poparcie, wydał sporą broszurę: Sprawa Polszczyzny w urzędowych ogłoszeniach W. Księstwa Poznańskiego pod sąd filologów oddana. Prócz tego, wyuczywszy się sam, całkiem bez obcéj pomocy, języka angielskiego, przetłómaczył Macauleya dzieje Anglii, od wstąpienia na tron Jakóba II, wreszcie, jako współpracownik Encyklopedyi Orgelbranda, obrobił do tego dzieła niemal wszystkie artykuły tyczące się sztuki wojennéj i niektóre inne historycznéj treści.
I tak nadszedł niefortunny rok sześćdziesiąty trzeci. Już ci poprzednio powiedziałem, panie Ludwiku, że nawet za młodu Bentkowski bynajmniéj skłonnym nie był do spiskowania i ruchawek, a to uczucie pewnego wstrętu do nich wzmogło się w późniejszych latach. Mimo to jednak, ku powszechnemu zdziwieniu znajomych, z końcem lutego owego roku, złożył mandat poselski, wrócił z Berlina do Poznania i rozdawszy prawie wszystko co miał w rzeczach, książkach i sprzętach, ruszył do Krakowa. Przyznać muszę, iż większy daleko, niż na mnie bardzo niewiernego, wywierały na nim wpływ wypadki i zmiany snujące się w Królestwie, szczególnie w Warszawie od sześćdziesiątego pierwszego, jednak nieraz, gdy była między nami mowa o tem, co się tam działo, wypowiadał stanowczo, że konspirowanie, zakusy powstańcze i liczenie na jakieś współdziałania Moskali do zgubnych należą mrzonek i wyjdą tylko na korzyść naszych nieprzyjaciół. Tymczasem gdy już przyszło do wybuchu, gdy potworzyły się partye, lała się krew po rozmaitych miejscach Korony i Litwy, gdy w całem W. Księstwie wrzało od przygotowań i wysyłek ludzi i broni, gdy nawet dyplomatyczne sprężyny zdawały się obiecywać ruch jakiś na naszą korzyść i gdy wytrwać nam radzono, zaczął się Bentkowski poniekąd wstydzić, iż on patryota i żołnierz, nie krępowany żadnemi prywatnemi względami, sejmuje sobie w Berlinie, kiedy tam inni biją się z Moskalem. Do stanowczéj decyzyi spowodowały go wezwania jakiegoś rządzącego komitetu w Krakowie, porozumiewanie się z jenerałem Kruszewskim, przedewszystkiem zaś przybycie umyślnego wysłańca, którego jenerał Wysocki wyprawił do niego do Berlina, wzywając go do siebie najspieszniéj jako przyszłego szefa sztabu. Przybywszy do Krakowa musiał Bentkowski gonić za Wysockim do Lwowa i znów z nim wracać do Krakowa, gdzie się odbyła walna rada rozmaitych delegatów, na któréj uchwalono wynieść Langiewicza do godności dyktatora. Ani myślę Wysockiemu odmawiać odwagi, ale robiło to wtenczas wrażenie, iż mu się zdawało lepszem nie przechodzić granicy i pozostać w Galicyi, podczas gdy Bentkowskiego wysłano do Langiewicza wraz z deputacyą, która temuż nominacyę dyktatorską doręczyć miała.
Wszystkie szczegóły udziału swego w owem powstaniu, a zarazem kompletne dzieje dyktatury Langiewicza opisał Bentkowski, najmniejszych nie opuszczając drobnostek, ostatniemi laty swego życia, w Notatkach osobistych Wł. B. z r. 1863 dla wyłącznego użytku Agatona Gillera, który go poprzednio o to prosił, chcąc opisać dzieje całego powstania z sześćdziesiątego trzeciego roku. Czytałem owe Notatki w rękopisie od początku do końca i mogę ci powiedzieć, panie Ludwiku, że nie są to dorywcze notatki, lecz obszerny pamiętnik pisany tak sumiennie i tak objektywnie, tj. z tak zupełnem zrzeczeniem się sądów, uwag i krytyki własnéj, iż temu co go czyta zdaje się, że patrzy na rzecz samą. Przedstawia on nam najwierniejszy obraz owéj niepojętéj mięszaniny zapału, oszołomonienia, bezradności, poświęcenia, niezdolności, marnych wysiłków i przytem wytrwałości; straszliwej biedy i cierpień obok bezmyślnéj nadziei, niesforności i lekceważenia życia, które wszystkie razem złożyły się wtenczas na całość przedsięwzięć powstańczych. Bentkowski był przy ogłoszeniu dyktatury w obozie pod Goszczą, mianowany został jeszcze tego samego dnia szefem sztabu dyktatora, z którym ruszył niebawem kilka mil daléj. Tułał się potem bez przestanku w ciasnem kole, po polach, lasach i wioskach, w błocie, deszczu i śniegu, o głodzie i biedzie. Mimo zapalenia gardła, gorączki i ustania głosu, dzień i noc nie schodząc prawie z siodła, silił się, ile mógł, trzymać w ładzie i karności rozchodzące się ciągle i znów schodzące wygłodzone i zziębnięte tłumy; rady zaś wojenne, nie wiedzące co czynić, spowodować się starał do stanowczych uchwał.
Możesz sobie wystawić, panie Ludwiku, co się wtenczas działo w duszy tego człowieka, którego ideałem zawsze było dążenie do jasno wytkniętego celu, porządek i bezwzględne wypełnianie obowiązku. Przebywszy w takich okolicznościach utarczki pod Buskiem, Chrobrzem czyli Zagościem i Grochowiskami, na radzie wojennéj po téj ostatniéj sam jeden domagał się, aby granicy nie przechodzić, lecz ruszyć daléj w głąb Królestwa i połączyć się z innemi oddziałami. Ale podczas narady wszystko już niemal przeszło do Galicyi; Bentkowskiemu zniknęły konie i rzeczy, i tak jak stał, z największą trudnością, przeprawił się jeden z ostatnich na drugą stronę.
Przybywszy do Krakowa, udało mu się czas krótki przeżyć na wolności i brać czynny udział w układaniu nowych planów i w naradach z jenerałem Kruszewskim; lecz wykonać nic już nie mógł, gdyż schwytany odpokutował niebawem wyprawę swoją więzieniem w Krakowie. Było mu tam stosunkowo jeszcze znośnie; władze austryackie nie okazywały zbytniéj zawziętości, a liczni przyjaciele, których miał w mieście, czynili co mogli, aby mu przynieść ulgę w jego położeniu. Po roku, uwolniony z rozkazem opuszczenia krajów austryackich, zabawiwszy niedługo w Dreźnie, wrócił z początkiem sześćdziesiątego piątego roku do Poznania. Nie potrzebuję ci powiadać, jak szczerze ucieszyliśmy się wszyscy, ujrzawszy znowu poczciwego Bentkowiusza, chociaż znacznie był zbiedzony; ale wolność jego krótko trwała. Łączyła nas tutaj wtenczas z caratem najczulsza serdeczność; toasty czarnogórskie były w dalekiéj jeszcze przyszłości, taki więc buntowszczyk ujść i tu nie mógł bezkarnie; pojmano go, zawieziono do Berlina, wytoczono mu proces i skazano na rok fortecznego więzienia, który w cytadeli magdeburskiéj sumiennie odsiedział. Tam obchodzono się z nim, jak mówił, przyzwoicie, ale nie zezwolono na najmniejszą ulgę, trzymając się bezwzględnie regulaminu więziennego, zwłaszcza iż bardzo wysoko stojąca osoba, która wtenczas przez Magdeburg przejeżdżała, nakazała wyraźnie komendantowi, aby z więźniami politycznymi obchodzono się jak najściśléj wedle przepisów.
Nareszcie i ten ciężki rok minął i przybył Bentkowski znów do nas, odsiedziawszy wszystkie swoje kary, w początku Czerwca sześćdziesiątego szóstego roku, bez widocznego szwanku na zdrowiu. Wszyscy starali mu się serdecznem przyjęciem wynagrodzić poniesione trudy, niebezpieczeństwa i cierpienia więzienne, ale naturalnie stawiło się dlań znów pytanie: co począć? Ofiarowano mu ponownie mandat poselski, ale, w przesadnem może poczuciu przyzwoitości i honoru, nie chciał już teraz, jako karany, zająć miejsca w izbie poselskiéj; do dziennikarstwa zaś, które się także nastręczało, nic go nie ciągnęło. Z ojcowskiéj schedy nie wiele co mu pozostało, a przytem bez normalnego zajęcia obyć się nie mógł. Namyśliwszy się zatem, z tą samą stanowczością jak zawsze, przerzucił się na pole całkiem dlań obce i przyjął, idąc za radą Cegielskiego, ofiarowaną sobie rendanturę banku Tellusowego, który stał wtenczas w swoim zenicie. Domyślisz się sam, iż, nim miejsce to zajął, wyuczył się, przez kilka tygodni usilnie pracując, książkowości kupieckiéj i rachunków bankowych. Z nową metamorfozą swoją spoufalił się bardzo prędko i nieraz, gdy wszedłem do Tellusa, bawiło mnie patrzeć, z jaką spokojnością i dokładnością ów artylerzysta, dziennikarz, poseł i szef sztabu, siedząc nad wielką księgą, kreślił cyfry, zamykał i otwierał szafę żelazną i liczył na kantorze pieniądze biorącym lub oddającym. Nadszedł jednak czas, że z twarzy jego wyczytać było można pewne zakłopotanie; gdy mówiono o banku, milczał lub zbywał krótkiem, nic nie znaczącem słowem, to też zaczęliśmy się domyślać, iż stosunków Tellusowych w różowem świetle nie widzi i że gospodarstwo pana Behrensa, z którym zresztą nigdy nie był w komitywie, zaczyna go niepokoić. Nie wątpię, panie Ludwiku, iż wtenczas z rozmaitych oznak miarkować mógłem, chociaż on sam nie wiele co mówił, że Bentkowski, z własnego popędu, byłby już nie długo pozostał w Tellusie. Wszakże zaszedł niespodziany wypadek, który go do porzucenia bankowego zawodu zmusił.
W końcu listopada sześćdziesiątego ósmego roku umarł, jak ci mówiłem, Hipolit Cegielski. Otóż ci dwaj ludzie zbliżyli się już do siebie, gdy Bentkowski przybył do nas z Świdnicy, a z postępem czasu, ponieważ widywali się niemal codziennie i ponieważ pod względem umysłowego i sercowego usposobienia, daléj pod względem pojmowania tak publicznych jako i prywatnych stosunków, przystawali niemal zupełnie do siebie, powstała między nimi najzaufańsza przyjaźń, związek ściślejszy niż nieraz między rodzonymi braćmi. Nikt się więc z nas nie zdziwił, że Cegielski, znając całą wartość moralną i bystrość rozumu Bentkowskiego, powierzył mu bezwarunkowo wszystko co miał najdroższego i w testamencie, lat kilka wprzódy spisanym, wezwał go serdecznemi słowy, aby był opiekunem jego niedoletnich dzieci i zarządzcą nieodpowiedzialnym całego majątku. Wyrażona w testamencie ostatnia wola i proźba zaskoczyły Bentkowskiego całkiem niespodzianie, nigdy bowiem między nim a Cegielskim wprzódy o tem mowy nie było. Zrozumiał od razu trudne i kłopotliwe zadanie, ciężką odpowiedzialność, które bierze na siebie; wahał się czas niejaki, ale wnet przemogły opór jego proźby całéj rodziny, upatrującéj w tem rozumnem postanowieniu testatora jedyny ratunek dla sierot, niemniéj jak szczere przywiązanie do zmarłego przyjaciela. Że Bentkowski wykona wszystko, czego się podejmie, o tem nikt z nas ani chwili nie wątpił.
I tak od sześćdziesiątego ósmego aż do ośmdziesiątego roku nie wypuścił z pod opieki powierzonych mu dzieci, a do śmierci zastępował im statecznie tego, którego straciły. Żyjąc aż do owego czasu zawsze samotnie, nie okazując nawet pociągu do stosunków familijnych, musiał się przeobrazić w ojca, wychowywać, pielęgnować, dbać o wszelkie wygody, chronić od wszelkiego złego całą rodzinę, w czem mu wszakże z zupełnem poświęceniem pomagała babka niedoletnich, którą jak matkę szanował i kochał; używając zaś dotychczas sił swoich niemal wyłącznie w dziedzinie wojskowości lub polityki, musiał się od razu, przedzierzgnąć w kupca i fabrykanta.
Otóż od pierwszéj chwili znalazł w sercu i rozumie swoim wszystkie na tem stanowisku potrzebne zasoby. Pracując od rana do nocy, czuwając bez przestanku nad domem i zakładem fabrycznym, nie pomijając żadnéj drobnostki, oceniając jasno co być może lub powinno a co nie, ziścił zupełnie nadzieje zmarłego przyjaciela. Syna wychował tak, iż, jak ci wiadomo, godnym stara się okazać ojca swego i opiekuna; córkę młodszą, starannie wypielęgnowaną, wydał za człowieka zajmującego zaszczytne stanowisko w społeczeństwie polskiem; majątek powierzonéj sobie rodziny zabezpieczył i powiększył, a fabrykę udoskonalił i rozszerzył.
Abyś należycie ocenił człowieka, dodać ci jeszcze muszę, panie Ludwiku, że nasz poczciwy Bentkowiusz, wypełniając z pedantyczną sumiennością wszystkie te obowiązki ojca, kupca i fabrykanta, nie spuszczał z oka spraw naszych publicznych i, ile mógł, gorliwie się niemi zajmował. I tak Towarzystwo Czytelni Ludowych miało w nim wytrwałego współpracownika. Sam nieraz patrzałem na to, jak stósy nadesłanych mu książek i książeczek odczytywał, sporządzał piśmienną ich ocenę, robił z nich wyciągi, aby przy obradach nie występować z ogólnym i banalnym frazesem, jak się to zwykle dzieje; to też sąd jego uzasadniony i trafny nigdy nie zawodził. Nie mniejszą pomoc znalazło w nim Towarzystwo Przyjaciół Nauk, w którego sekcyi literackiéj i historycznéj występował często z gruntownemi sprawozdaniami, a zwiedzając regularnie posiedzenia, brał zawsze żywy udział w rozprawach i często kroć zarządowi służył swą pomocą. W Towarzystwie Naukowéj Pomocy nie zajmował wprawdzie wybitniejszego stanowiska, lecz będąc członkiem jego od chwili przybycia swego do Poznania, tak powszechne w tem kole zyskał sobie poważanie, iż od wielu lat za każdym razem wybierano go na przewodniczącego na walnych zebraniach, któremi zręcznie kierować umiał. Daléj, przez trzy lata był także prezesem Komitetu prowincyonalnego wyborczego i jako taki okazał się sumiennym, ściśle i bezwzględnie wypełniającym przepisy i regulamina, jak na każdem innem stanowisku zwykł był czynić. Gdy jednak, przy końcu peryodu, wybrano go na następne trzy lata, wyboru nie przyjął, mimo proźb i przedstawień delegatów. Najbardziéj jednak uczuło jego ubytek paryzkie Towarzystwo Czci i Chleba ku wspieraniu wiekowych i zasłużonych emigrantów. On był jedynym u nas jego opiekunem, zwerbował dlań dość liczny w mieście i na prowincyi zastęp członków i regularnie w marcu przychodził sam z kwitkami do każdego ściągając składkę, od któréj mu się naturalnie nikt wymówić nie śmiał. Prócz tego wreszcie niejedną sprawę prywatną, czasami niemiłą i mozolną załatwiał Bentkowski, bo, jak dawniéj do Cegielskiego, tak i do niego potem przyjaciele i znajomi, w razie potrzeby, chodzili po radę i pomoc, których chętnie udzielał, ile było w jego mocy.
W połowie osiemdziesiątego roku skończyła się jego opieka nad rodziną Cegielskich. Złożył jak najsumienniéj szczegółowy rachunek z powierzonego sobie majątku; oddał, stósownie do woli zmarłego ojca, własność i zarząd fabryki synowi, uskutecznił działy ku zupełnemu zadowoleniu wszystkich członków rodziny i chciał znów wrócić do dawnego samotnego swego żywota. Zmienił wszakże swoje postanowienie i na proźby usilne pozostał między tymi, którzy, przejęci głębokiem uczuciem wdzięczności i przywiązania, nie przestali aż do końca jego życia uważać go za najtroskliwszego ojca.
Używał więc między nimi ten utraque civis, jak go raz nazwał pan Tytus Działyński, blisko siedem lat spoczynku zasłużonego tak czynnem, a w większéj połowie niespokojnem i kłopotliwem życiem. Spoczynek ów był mu tem potrzebniejszy, że już rok przedtem rozpoczął walkę z rozmaitemi dolegliwościami ciała, które, będąc skutkiem występującego już w młodości cierpienia sercowego, przez trudy i biedy wojskowe i więzienne powiększone, objawiać się zaczęły ciągłem i znacznem nabrzmiewaniem nóg, wymagając ustawicznéj i przykréj dbałości. Mimo to zachował Bentkowski do ostatniego niemal kwartału życia dawniejszą jasność i swobodę umysłu; chodził wprawdzie trochę zgarbiony, powolnym, czasem niepewnym krokiem, ale wyglądał dość silnie i zdrowo. Przytem zajęty był bez przestanku; nie spuszczał z oka bieżącéj polityki, wypełniał obowiązki względem towarzystw do których należał, odwiedzał regularnie zaprzyjaźnione domy, uczył nawet cierpliwie dwóch przybranych wnuków swoich czytać, pisać i historyi polskiéj. Przytem czytał wiele i pisał niemało; listy jego do rodziny i przyjaciół bywały częste, długie i starannie pisane, a prócz owych Notatek, o których ci wspomniałem, a które przesyłając Gillerowi, zapowiada mu bliski swój koniec, pisał jeszcze pamiętniki swego życia, (przynajmniéj go przy téj robocie parę razy zastałem), ale zapewne je sam potem zniszczył, bo się po śmierci jego nie znalazły. Wreszcie przepisał wszystkie artykuły politycznéj treści, któremi dawniéj „Gazetę“, „Gońca“ i „Dziennik“ zasilał; złożyłaby się z nich spora księga, panie Ludwiku i możesz tę pracę oglądać w archiwum Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie ją, stosownie do jego ostatniéj woli, złożono.
Tak pędził ostatnie lata swéj wędrówki poczciwy Bentkowiusz, gdy zimą osiemdziesiątego szóstego odezwały się mocne cierpienia płucowe, połączone z szybkiem słabnięciem całego ciała. Pobyt u wód salzbruńskich następnego roku przyniósł im pewną ulgę, lecz w związku z nagłą wiadomością o śmierci jednego z przybranych wnuków, którego kochał jak własne dziecko, rozbudził dawne sercowe wady, których prędkim skutkiem był nienormalny obieg krwi i szybki jéj rozkład. Po powrocie do domu stał się pastwą straszliwych boleści; walczył z niemi dzień i noc cierpliwie, lecz przemogły go wreszcie. Nie dając mu spokoju, dręcząc bez przerwy, wyczerpały wszelką jego siłę i wprawiły go ostatniemi dniami w ciągłe niemal odrętwienie, aż śmierć go wreszcie od nich uwolniła. Jak żył, tak też umierał; w krótkich chwilach przytomności i ulgi rozmawiał chętnie z otaczającymi, wypytywał o bliższych i przyjaciół, przepraszał za niedogodności i kłopoty, które sprawia, a ponieważ od lat dziecinnych, przez pobożną matkę wpojone miał uczucia religijne, których się nie wypierał w późniejszym wieku, przeto, na kilkanaście dni przed śmiercią, po rozmowie poufnéj z księdzem biskupem Likowskim, wypełnił ostatnie obowiązki chrześciańskie, jak przez całe życie każdy obowiązek święcie wypełniał.
Testament jégo, który czytałem, jest poniekąd zwierciadłem jego duszy. Szczuplutkie wprawdzie było jego mienie, ale każdą rzecz, do najdrobniejszych szczegółów, wymienił, oznaczył i rozporządził; nie pominął nikogo nietylko z krewnych swoich, przyjaciół i bliższych znajomych, lecz pamiętał nawet o ich dzieciach i o sługach nie zapomniał; każdemu zostawił pamiątkę po sobie, a wszystkich pożegnał serdecznemi słowy i upomnieniem wytrwania we czci narodowéj. Dotrzymał mu danego słowa przyjaciel jego Kaźmirz Jarochowski. Pewnego razu, rozmawiając o dolegliwościach swoich i cierpieniach fizycznych, dali sobie nawzajem przyrzeczenie, że który z nich drugiego przeżyje, o zmarłym cośkolwiek napisze. To też nazajutrz po śmierci Bentkowskiego, umieścił pan Kaźmirz w Dzienniku piękne o nim wspomnienie, przeczuwając może, iż za kilka miesięcy na innym świecie znów się z nim zobaczy.
Otóż i koniec Podgórnéj ulicy, panie Ludwiku; długo ci mówiłem o Cegielskim i Bentkowskim, bo ich tu mało kto lepiéj znał odemnie, a sądziłem przytem, że jako młody człowiek i Polak za wzór ich sobie wziąć możesz i innym współziomkom twego wieku jako taki przedstawić.
Pójdźmy teraz daléj na ów ryneczek, który dawniéj nie miał osobnéj nazwy, a który teraz Placem Piotra się mianuje od owego kościoła ewangielickiego i przytem kalwińskiego, czyli reformowanego, bo, ile słyszałem, odbywają się tam nabożeństwa wedle obydwóch obrządków. Za moich młodych lat dolna jego część była początkiem Półwiejskiéj, górna zaś Ogrodowéj ulicy, którą późniéj Piotrową przezwano. Patrząc na ów kościół nie powiesz zapewne, że się pięknością architektury odznacza i nie obwinisz o to pana Antoniego Krzyżanowskiego, który tu nad nim pracował jako mistrz mularski, bo plany do tego budynku przyszły z Berlina, zkąd nam przecież wszystko dobre i piękne przychodzi. Jest to dla mnie budynek świeżéj jeszcze daty; byłem już dawno na uniwersytecie, gdy go trzydziestego ósmego roku zaczęto, skończono go zaś i otworzono czterdziestego pierwszego roku; przedtem na jego miejscu stało parę lichych domków z ogródkami. W ogóle plac ten wyglądał wtenczas bardzo patryarchalnie; z większych murowanych kamienic stały tylko dwie: jedna dość długa na rogu św. Marcińskiéj, prócz niéj, znacznie mniejsza na rogu Strzeleckiéj i teraźniejszéj Półwiejskiéj, naprzeciwko kościoła Piotra. Ta ostatnia jest najstarszym ze wszystkich budynków, które tu widzisz. Postawiono ją za pierwszych pruskich czasów, gdy Strzelecką ulicę stworzono, a jaką była od samego początku, taką jest i dzisiaj; postęp nie wywarł na nią żadnego wpływu. Teraz nikt o niéj nie wie, ale przed piędziesięciu laty miała swoje znaczenie. Była to znana w całym Poznaniu, w całéj prawie prowincyi Oberża pod złotą gęsią, bo ten ptaszek na czarnéj desce świecił nad jéj drzwiami złotemi pióry, i należała do pierwszych hoteli tutejszych, kiedy jeszcze o komfort i ozdobność w domach zajezdnych nikomu nie chodziło. Téj tradycyi w późniejszych nawet czasach wiernymi pozostali Radziwiłłowie, bo ilekroć synowie księcia Antoniego, Wilhelm i Bogusław przyjeżdżali tutaj na sejmy prowincyalne lub z innéj jakiéj przyczyny, mieszkali zawsze pod Złotą Gęsią, chociaż już Bazar i inne dogodniejsze hotele od dawna stały na nogach. Nie wiem kiedy Złota Gęś w swem starem gnieździe przestała gości przyjmować, ale około siedemdziesiątego roku widywałem często nowego właściciela tego gniazda, siedzącego w obszernym szlafroku na owym balkoniku nad bramą wjezdną, zwróconym ku Strzeleckiéj ulicy i spożywającego ze spokojnem zadowoleniem śniadania lub wieczerze. Ciekawa ta wtenczas figura w Poznaniu, niska, gruba, trochę pochyło się trzymająca, z dużą głową, ciemnemi długiemi włosami pokrytą, z szeroką, bezmyślną na pozór twarzą, przedstawiała pana Hüppego, artystę z powołania i długoletniego nauczyciela rysunków przy gimnazyum fryderykowskiem. Musiał on za młodu być nieco idealniejszym, gdyż ulubiła go sobie młoda niemiecka szlachcianeczka, którą rysować uczył i wbrew woli rodziców, jak się zdaje, zawarła z nim stadło małżeńskie. Znałem obojga, a chociaż bardzo zdaleka, wiem jednak, że pan Hüppe w kunszcie swoim Rafaelowi niedorównał, pani zaś całkiem ładna i miła brunetka, mimo nader cichéj i skromnéj zewnętrzności, była kobietą energiczną i pełną poświęcenia dla swojéj rodziny. Podczas gdy małżonek, twardy podobno i nieużyty dla wszystkich, prócz dla siebie, skąpił i chował ile mógł, pani pracowała wytrwale w domu i poza domem, dając lekcye rysunków po pensyonatach, robiąc mustra i fatałaszki dla kobiet, aby opędzać potrzeby dość licznéj dziatwy. Tym systemem zebrało się coś powoli; kupiono domek przy Małéj Rycerskiéj ulicy, a sprzedawszy go po kilku latach, nabyto ową Gęś złotą, którą się pani cieszyła niedługo, umarła bowiem wkrótce potem nagle, gdzieś u wód. Dzieci z pozoru wdały się w matkę; dziewczątka, ile pamiętam, były bardzo ładne, a syn najstarszy, który tutaj skończył szkoły, pracując potem jako historyk i archiwaryusz, odznaczył się, zaraz w początkach swego zawodu, sporem i ważnem dla nas dziełem: Verfassung der Republik Polen, chcąc, chociaż Niemiec, bezstronnie przedstawić i ocenić ustawy polityczne naszego narodu. Przejrzałem je kiedyś, ale nieodważam się wydawać sądu w téj mierze; z polskiéj strony, gdy wyszło, znalazło w pismach dobre przyjęcie, pomimo, że jak mi powiadano, znany profesor Röppel w Wrocławiu, nieszczególnie się łaskawym dla Hüppego i jego pracy okazywał.
Róg Gęsi złotéj przeciwległy i to co się daléj ciągnie aż do Wrocławskiéj ulicy miało, koło trzydziestego roku, nawet z dwadzieścia lat późniéj, całkiem inny pozór niż teraz. Najpierw na owym rogu stała jakaś stajnia, czy szopa w ryglówkę budowana, szkudłami pokryta; za nią, niedawno temu, jak sam jeszcze widziałeś, niepozorny domek z wysokiemi schódkami, w którym zwykle mieszkały przekupki, a wreszcie był krótki mur, należący do odwachu przy Wrocławskiéj ulicy. Wielką tę trzypiętrową kamienice, która teraz miejsce owéj stajni narożnéj i przyległego do niéj placu, pełnego starych cegieł i kamieni, zajmuje, wybudował, sześćdziesiątego czwartego roku, mój dobry amicus, doktór Michał Nieszczotta. Gdy dwódziestego szóstego przyprowadzono mnie do seksty, zastałem tam już owego Michasia, który się wtenczas Nieszczewskim nazywał i ze trzy lata starszym był odemnie. Pochodził on z Murowanéj Gośliny, gdzie ojciec jego miał dom i dość znaczną przy mieście posiadłość. Posuwaliśmy się naprzód razem i nie zbyt szybko; doszliśmy wreszcie do sekundy i tutaj spadli na nas ów dyrektor Wendt i profesor Martin, o których ci już dawniéj wspominałem. Sprawa nie była z nimi zbyt łatwa; żądali wiele, a przytem obchodzili się z nami dość surowo. Nieszczewski nie mógł się osobliwie z Wendtem pokumać, który l’avait pris en grippe, jak mówią Francuzi, ztąd też pewnego poranka pożegnał się z Poznaniem i podążył do Wrocławia. Nie wiem czy tam chodził jeszcze do szkół, czy też prywatnie się przysposobił, dość że parę lat potem złożył maturitatis, a ponieważ siostrzeńcem był Marcinkowskiego, przeto poszedł za jego przykładem i chwycił się lekarskiego zawodu. Naukę swoją odbył po większéj części w Wrocławiu, poczem zaś, zdaje mi się, czterdziestego pierwszego roku osiadł jako lekarz w naszem mieście, gdzie mu opieka i rady wuja w zjednaniu sobie klienteli znaczną z początku były pomocą. Już na uniwersytecie przezwał się Nieszczottą, ponieważ było to podobno pierwotne nazwisko jego rodziny.
Jakim się co do usposobienia w szkołach okazywał, takim i nadal pozostał. Spokojny, cichy i rozważny ujmował sobie tych co się doń zbliżyli skromnością swoją, przedewszystkiem prawością i szczerą duszą. Wolny od wszelkiéj blagi i sztucznéj powagi, któremi nieraz doktorzy okraszać się lubią, żył i przestawał z ludźmi po prostu, a mówił rzetelnie co myślał, dla tego też, chociaż do genialnych w swéj sztuce nie należał, wzbudzał jednak w przyjaciołach i pacyentach zupełne do siebie zaufanie. Powoli, bez rozgłosu wyrobił sobie dostateczną praktykę, i kto go raz powołał, ten się już z nim nie rozłączył, bo na jego troskliwość i sumienność liczyć było można. Dobrał tez sobie szczęśliwie towarzyszkę życia, nie z obrachunków, lecz jedynie powodowany uczuciem. Gdy już na dość pewnéj stanął podstawie i przewidywać mógł, że to pójdzie coraz lepiéj, ożenił się czterdziestego piątego roku z panną Heleną Rose, córką kupca Wincentego Rosego i siostrą owego Antosia, o którym ci już kilka razy mówiłem. Była to wtedy młodziutka jeszcze istota, należąca do najładniejszych panienek chodzących na mszę do Fary i tańczących na bazarowéj sali. Zewnętrznością różniła się ta para zupełnie. Pan Michał nie wielkiego wzrostu, dobréj tuszy, zwyczajnéj głowy i jasnych oczu nie wykwintną był postacią; pani zaś, bardzo wysmukła i lekko zbudowana, z wązką, nieco śniadą twarzyczką, dużemi czarnemi źrenicami i czarnemi włosami zdawała się pochodzić z Kastylii, albo Andaluzyi, i pamiętam, że na owym balu maskowym, o którym ci w początku naszych wycieczek wspomniałem, przebrana bardzo gustownie za hiszpańską cygankę, zwracała oczy wszystkich na siebie i narzeczonemu mnóztwo ściągnęła zazdrośników. Mimo téj różnicy pozoru, wytrwało to małżeństwo z sobą, od początku do końca, w poetycznem niemal przywiązaniu. Pani Helena wbrew wrażliwym i przeszywającym oczom, łagodna i uległa, przejęła się całkiem usposobieniem i skłonnościami męża.
Unikając towarzystw i rozrywek, ograniczyli się na bardzo ciche i skromne pożycie domowe, zwłaszcza iż wątła fizyczność pani wymagała spokoju i ochrony, a doktor już z natury mało był pohopnym do udzielania się na zewnątrz i do spraw publicznych rzadko się kiedy mięszał. Natomiast zwrócili oboje wspólne starania głównie ku wychowaniu i zabezpieczeniu przyszłości dwóch synków, pokładając w nich wszystkie swoje nadzieje. I tak przebyli z sobą lat kilkanaście szczęśliwie i spokojnie; nie wielkie kapitaliki, które na nich po rodzicach spadły, powiększyły się dosyć znacznie wytrwałą pracą i wielką oszczędnością, a gdy się pomyślna nadarzyła sposobność korzystnego użycia zasobu, kupił Nieszczotta od pana Arsena Kwileckiego, bodajnie sześćdziesiątego drugiego roku, dom przy Wrocławskiéj ulicy, drugi zaraz od rogu i należące doń podwórza ciągnące się do Półwiejskiéj i Strzeleckiéj. Pierwszy przebudował i podniósł o piętro, na miejscu zaś staréj stajni i podwórza postawił tę wielką trzypiętrową kamienicę, przed którą teraz stoim i któréj większą część — jak ci wiadomo — zajmuje teraz szkoła i pensyonat panien Danysz. Do odważenia się na to śmiałe przedsięwzięcie spowodowała doktora głównie jego żona, która, mimo słabnącego coraz widoczniéj zdrowia, rozwinęła niezwykłą czynność. Sama zajmowała się układaniem planów; ile mogła, doglądała roboty, sprawdzała i załatwiała rachunki, wiedziała co dzień, co się dzieje i z pomocą pana Antoniego Krzyżanowskiego, mężowskiego wuja, przywiodła wszystko w krótkim czasie do pomyślnego końca. Nieszczęściem bardzo niedługo cieszyć się mogła owocem swych starań i zabiegów; niespełna lat cztery po przeprowadzeniu się do téj nowéj siedziby uległa piersiowéj chorobie, któréj wszelkie poświęcenie męża i usiłowania jego kolegów przemódz nie zdołały. Zgon jéj był dla Nieszczotty niemal wyrokiem śmierci; żal głęboki po niéj nie dawał mu spoczynku; codziennie, bez względu na to czy pogoda, czy deszcz, lub mróz, spieszył na jéj grób, aby przypomnieć ją sobie i ból po stracie odnowić, a zmartwienie to ciągłe i dokuczliwe przyczyniło się wreszcie do wybuchu nieuleczalnéj choroby nerwowéj, któréj zarodki od dawna w nim tkwiły. Jako znawca nie mógł się łudzić co do swego stanu, mimo to jednak, gdy go powołano do Rzymu, aby przybył w pomoc pani hrabinie Działyńskiéj, która tam zachorowała, a któréj od dawna był lekarzem, nie chciał odmówić i puścił się w podróż. Dla pewności jednak wstąpił w przejeździe do Wrocławia i, czując się bardzo słabym, naradził się z jednym z znakomitych profesorów uniwersyteckich. — W skutek tego przyszedłszy do przekonania, że nie tylko oczekującéj go pacyentce nie mógłby pomódz, lecz ani nawet do niéj dojechać, wrócił do domu i niedługo też potem, po bolesnych cierpieniach, w najlepszym jeszcze wieku, niespełna dwa lata po żonie, świat ten pożegnał, żałując go chyba tylko ze względu na synów, którym bardzo był jeszcze potrzebnym. Matecki, jako przyjaciel jego i wieloletni kolega, miał serdeczną przemowę nad grobem, a my wszyscy, cośmy go bliżéj znali, zachowujemy w miłéj pamięci człowieka, który nas budował przykładnością w życiu domowem, obowiązkowością w zawodzie, szczerą i prostoduszną życzliwością w stosunkach towarzyskich. Domy doktora Nieszczotty od dawna sprzedane; synowie jego wynieśli się za granicę W. Księstwa, nie wiem, co się z nimi dzieje, lecz wiem z doświadczenia, że przysłowie: „jabłko niedaleko pada od jabłoni“ miewa u nas częste wyjątki.
Ze stryjaszkiem doktora Nieszczotty znałem się także, panie Ludwiku, i widywałem go nieraz, gdy mnie losy na tumską wyspę poniosły. Nazywał on się do końca życia Nieszczewskim i umarł tutaj, zdaje mi się, ze cztery lata przed swoim bratankiem, jako kanonik metropolitalny. Zachodziło między nimi fizyczne i moralne podobieństwo. Ks. kanonik, nie odznaczając się polotem umysłowym, robił jednak wrażenie nadzwyczaj łagodnego i szczerego człowieka i okazywał się od pierwszéj chwili życzliwym dla każdego; to też na Tumie powszechnie był lubiony i szanowany, a w przyjacielskich żył stosunkach z biskupem Stefanowiczem i prałatem Brzezińskim. Zawdzięczał on powołanie do zajęcia stalli w katedrze poznańskiéj głównie wieloletniéj pracy w parafii Brenno, gdzie starzy ludzie do dziś dnia go pamiętają. Nie tylko bowiem jako ksiądz i proboszcz pełnił obowiązki z wszelkiem poświęceniem, lecz, jako gorliwy Polak, bronił owieczki swoje słowem i czynem od zgubnego wpływu otaczających je w okół Niemców; popadającym w biedę gospodarzom polskim szedł w pomoc pieniędzmi, aby przy własności swojéj utrzymać się mogli, niemieckie zaś posiadłości, ilekroć się nastręczyła sposobność do nabycia ich, kupował i naszymi ludźmi obsadzał. Im rzadziéj coś podobnego się dzieje, tem bardziéj zasługuje na uznanie, dla tego ci też tutaj o tym cichym i potulnym księdzu nadmieniłem, którego twarz sympatyczną, niemal zawsze przyjaźnie uśmiechniętą mam jeszcze przed oczyma.
Z przeciwnéj strony Piotrowego placu stanęła najpierw, na kilka lat przed trzydziestym, jednopiętrowa długa kamienica, tworząca róg Śto-Marcińskiéj ulicy i znana jako Hotel Wiedeński, któremu teraz nazwę swoją zawdzięcza tuż przy niéj będąca owa krótka Wiedeńska ulica. Ulica ta i ogromny budynek wznoszący się obecnie na miejscu dawniejszego hotelu powstały w czasach zapalczywéj spekulacyi i złudzeń finansowych, które i nas tutaj pochwyciły, wiejąc silnie z zachodu po sedanowych tryumfach; przedtem miejsce ulicy zajmował mur, za nim zaś część wielkiego hotelowego podwórza i ogrodu. Otóż założyciela hotelu wiedeńskiego pamiętam dobrze i był on dawnemi czasy znaną osobistością w Poznaniu. Nazywał się Nieczkowski, ale to czysto polskie nazwisko oznaczało Niemca, który po polsku nigdy nie mówił. Zkąd on pochodził, wiedzą bogowie, ale przybył tu razem z dworem księcia Antoniego Radziwiłła, gdzie zajmował miejsce jednego z podrzędnych służących. Używano go, ile razy na zamku był obiad, bal, zebranie, lub inna jaka uroczystość, do spraszania gości, bo wtenczas odbywało się to po większéj części ustnie i tak zwane bilety inwitacyjne późniejszym są wynalazkiem. Chodził więc pan Nieczkowski wyfrakowany od domu do domu i zapraszał, jak sam to nieraz u mego ojca widziałem; ponieważ zaś był sprytny i myślał sobie po niemiecku: trzeba przecie coś przytem zarobić, przeto nosił w kieszeni białe rękawiczki, flaszeczki z kolońską wodą, śpileczki i inne fatałaszki do stroju i kusił niemi zaproszonych, którzy naturalnie, ulegając najczęściéj pokusie, płacili za nie wspaniałomyślnie. Innych dróg, któremi Nieczkoś przytem może chodził, nie znam, dość że doszedł dokąd chciał. Za zebrane powoli przemysłem i oszczędnością kapitaliki kupił ten ogromny grunt, na którym widzisz dzisiaj kamienicę pani Bronikowskiéj i Wiedeńską ulicę, a nabył go niewątpliwie taniemi pieniędzmi, bo wtenczas złotówka więcéj prawie znaczyła niż obecnie talar, i wybudował na nim duży i długi dom, którego część na oberżę urządził, część zaś na mieszkania wypuszczał. Interes ten nie zawiódł, zwłaszcza iż właściciel i jego małżonka, ile pamiętam, wysoka, silna i nie nadobna jejmość, żyjąc po swojemu jak dawniéj, sami pracowali, dozorowali, służyli, zbierali i chowali; ponieważ zaś z zarządem hotelu łączyły się też i inne operacye finansowe, przeto majątek Nieczkowskich urosł z czasem bardzo znacznie. Jaki był koniec obojga starszych i kiedy nastąpił, tego nie wiem, sądzę, iż nic nie zaszło nadzwyczajnego i nastąpił zwykłym biegiem natury; z drugiego pokolenia zaś pamiętam dwóch synów i córkę. Jeden z synów, niezawodnie młodszy, był to chłopiec, którego szczerze żałowałem, spotykając go przez czas niejaki dość często odbywającego, dla zdrowia, na małym koniku wycieczki za miasto; malutki, garbaty, wybladły i chorobliwie wyglądający, ledwo się trzymał w siodełku, zwłaszcza gdy złośliwe uliczniki pokoju mu nie dały. Starszego zaś, wysokiego i przystojnego kawalera, równie jak siostrę jego, pannę wcale ładną i elegancką nie byłby nikt wziął za dzieci owych skromnych dorobkiewiczów Nieczkowskich. Oboje za młodu i parzysto wynieśli się z miasta, a jak i dokąd, o tem u mnie historya milczy; tyle mi tylko wiadomo jeszcze, iż sześćdziesiątego drugiego czy trzeciego roku ów Hotel Wiedeński nabył ksiądz Jan Koźmian.
Lat temu już dwanaście przeszło jak ksiądz Jan nie żyje, a chociaż go może nie widziałeś, słyszałeś w młodszych latach zapewne nieraz, u rodziców lub gdzieindziéj, mówiących o nim i wydających różne, po części przeciwne sądy. Teraz, jak tylu innych zasłużonych, poszedł i on ad acta w publiczności, ale ci, którzy się z nim znali, osobliwie ci, którzy byli w kole jego działania, o tym znakomitym człowieku zapomnieć nie mogą. Za życia, szczególnie w pierwszych czasach swego pobytu między nami, miał ks. Jan niemal tylko dwa obozy wobec siebie: bezwarunkowych czcicieli i stronników i również bezwzględnych przeciwników; liczba oceniających go bezstronnie i spokojnie była niewielka. Szczerze powiedzieć ci mogę, panie Ludwiku, że nie należałem ani do jego seidów, ani do antagonistów; od pierwszéj chwili poznałem, że to człowiek rzadkiéj siły umysłu i woli i pozostałem z nim do końca, chociaż w nie częstych i nie poufnych, zawsze w dobrych i przyjacielskich stosunkach. Poznałem się z nim latem czterdziestego siódmego roku, za pośrednictwem brata, który odbywał swoją naukę uniwersytecką w Berlinie. Mieszkali tam wtenczas państwo Koźmianowie, niespełna rok będąc po ślubie, pod Lipami, ile pamiętam, a odwiedziwszy ich i widząc po raz pierwszy oboje, nie mógłem się wstrzymać od zauważenia zewnętrznego kontrastu, który między nimi zachodził. Młodziuchna pani, córka jenerała Chłapowskiego, wysmukła, pełna wdzięku w postawie i ruchach, na któréj twarzyczce pięknéj i poważnéj razem widać było czasami pewien odcień zamysłu i smutku, miała coś idealnego w swéj osobie; pan Jan zaś wtedy, jak mi się zdaje, trzydzieści trzy lat liczący, niski, grubawy, z dużą głową, twarzą szeroką i o rysach nieregularnych, chociaż w oczach było niemało żywości i rozumu, a uśmiech jego sympatycznie pociągał, nie mógł się jednak liczyć do fizycznie powabnych. Cała postać jego wiele mniéj przystawała do fraka lub eleganckiego tużurka, niż późniejszemi laty do rewerendy i przyborów kapłańskich, z któremi nie zdawała się tworzyć przeciwieństwa. Ale fizyczny wygląd, panie Ludwiku, rzecz podrzędna u mężczyzny, którego wartość stanowi to, co się w nim mieści, a sam Koźmian najlepszym tego dowodem.
W Berlinie wtenczas spotkaliśmy się z sobą dwa czy trzy razy, bo niedługo tam pobawiłem i dopiero następnego roku ujrzałem tutaj pana Jana w odmiennéj postaci; w czamarze, rogatéj czapeczce, czerwono-białemi piórkami ozdobnéj i z pałaszem u boku przywędrował do nas wraz z legionem akademików berlińskich; późniéj zaś, gdy już jako ksiądz osiadł był w Poznaniu, widywałem się z nim dość często. Z wypadków jego życia wiadome mi główne szczegóły; niejedno bowiem od niego słyszałem, niejedno sam, będąc w bliskości, zauważyć mógłem, wiele więcéj jednak dowiedziałem się od jego brata Stanisława, o którym ci już dużo naopowiadałem, gdyśmy po Młyńskiéj ulicy chodzili, i od bliższych jego przyjaciół. Nadmienię ci co najważniejsze, abyś miał, chociaż niedokładne, ale przynajmniéj bezstronne wyobrażenie o tym niepospolitym człowieku, który przez lat trzydzieści przeszło osobistą wartością i przeważnym wpływem w społeczeństwie naszem się odznaczał; wszakże przypominam ci, co już nieraz mówiłem, żebyś mnie nie uważał za historyka, albo sędziego przeszłości, do czego nie mam najmniejszéj pretensyi, lecz za starego przyjaciela gawędzącego, ile mu pamięć starczy, o dawnych rzeczach i ludziach w naszem mieście, jak ich znał i jak mu się przedstawiali.
Otóż Jan Koźmian urodził się czternastego roku; troskliwie w latach dziecinnych wychowany przez matkę, bo ojca bardzo wcześnie utracił, odbywał nauki szkolne w Lublinie najpierw, potem w liceum warszawskiem, pod opieką stryja Kajetana, a głównie pod bezpośrednim dozorem brata Stanisława, przeszło lat trzy starszego, spokojniéj i rozważniéj usposobionego, podczas gdy on odznaczał się wtedy niezwykłą żywością umysłu i temperamentu, która się i w późniejszym wieku jego uwydatniała. Nie dziw więc, że, po nocy 29-go listopada, przedstawienia i proźby brata nie mogły szesnastoletniego zaledwie Jasia, uniesionego zapałem patryotycznym, jak cała młodzież wówczas, utrzymać w liceum, którego ostatnią klasę właśnie miał kończyć. Niezadowolniwszy się krótką służbą w gidach dyktatorskich, wyruszył w pole za wszystkimi innymi; nie wypuścił go jednak brat z pod opieki i obadwa zaciągnęli się do piątéj konnéj bateryi i, dosłużywszy się w końcu podoficerskiego stopnia, odbyli w niéj wspólnie kilka potyczek, z których pierwszą pod Wronowem, rodzinną ich wioską, ostatnią pod Ołtarzewem, gdzie ich zabrano do niewoli. Potrafili się zręcznie wymknąć i dostać do Warszawy, ale radość trwała nie długo, bo w kilka dni potem Moskale weszli do miasta; trzeba więc było, idąc za przykładem innych, przebyć granicę. I tak zaczęły się czasy wychodztwa. Trudno naturalnie było młodzieniaszkom, z których starszy miał lat dwadzieścia, młodszy siedemnaście, zmiarkować się wśród umysłowéj zawieruchy i materyalnych trudności i wiedzieć od razu co i jak począć, gdzie odpowiednie miejsce znaleść. Jasno im było, że trzeba chwycić się czegoś, nadewszystko przygotować się i dokształcić do życia praktycznego, bo na tem właśnie zbywało. Kilka miesięcy przesiedzieli w Hanowerze, ale mało co umiejąc po niemiecku i nie widząc tam pola dla siebie, ruszyli do Brukselli, gdzie rok przesiedzieli, parając się z biedą, politykując i próbując bez skutku rozmaitych rzeczy, a wreszcie przenieśli się do Paryża, dokąd ich ciągnęły obszerniejsze widnokręgi i główny zastęp wychodztwa. Tam wpadli od razu w powstający wtenczas wir stronnictw, klubów, zgromadzeń, walk i fantazyi politycznych. Spokojnemu i rozważnemu Stanisławowi stało się to wkrótce nieznośnem, powędrował więc do Anglii, jak ci dawniéj opowiadałem, ale wraźliwy i umysłowo bardzo rozruchany Jan, nie obcy wtenczas zmysłowym rozrywkom, znalazł pewne zadowolenie w tym burzliwym zamęcie, brał w nim czynny udział, a nawet ulegać zaczął demokratycznym prądom większości. Przyznawał się do tego późniéj, chociaż niechętnie i do bliższych znajomych, przy sposobności, mówił z pewnym żalem o źle użytym czasie za pierwszéj bytności swojéj w Paryżu. Wszakże nie było tego za długo, bo własna rozwaga i napomnienia brata uprzytomniły mu bezcelowość szkodliwych zabaw, politycznych sporów i wynikającą z nich szkodę; nim jeszcze minął rok, poznał, że trzeba coś robić i być czemsiś; udał się więc do spokojnego miasta Tuluzy, gdzie jest stary uniwersytet i rozpocząwszy naukę prawa tak gorliwie wziął się do pracy, że w najkrótszym trzechletnim terminie złożył egzamin na licencyata obojga praw, który jest we Francyi bramą niejako do sądowego zawodu. Poczem, zapisawszy się w rejestr adwokatów, zaczął już występować jako obrońca i byłby, niezwyczajną mając biegłość w pojmowaniu i rozróżnianiu, jako też łatwość w wysłowieniu, niewątpliwie praktykę sobie wyrobił i odznaczył się między innymi, ale nieszczęściem zasłabł tak mocno na piersi, iż wszelką robotę porzucić musiał i pospieszyć do wód pirenejskich. Pobyt w tych stronach i bliskość Hiszpanii rozbudziły w nim chęć zwiedzenia tego ciekawego kraju; przeprawił się za góry, zwiedził różne prowincye ojczyzny Cyda, pozawierał różne znajomości i nauczył się tak dobrze hiszpańskiego języka, że mógł w nim napisać krótki pogląd na dzieje Polski, który wydał podobno, aby Hiszpanów ze sprawą polską obeznać. Zachęcony tem co widział w owym kraju i czego się nauczył, czując zwłaszcza dla zdrowia swego potrzebę dłuższego pozostania w ciepłym klimacie, zrobił wycieczkę do Włoch, któréj szczegóły nie są mi znane.
Po prawie trzyletniéj wędrówce wrócił wreszcie do Paryża inaczéj usposobiony, niż był z niego wyjechał, z umysłem wiele dojrzalszym, zbogaconym doświadczeniem i mnóstwem nabytych wiadomości z dziedziny nauki i sztuki. W Paryżu, nim jeszcze zdążył coś postanowić o przyszłości swojéj, pochwyciły go niebawem inne prądy.
Bogdan Jański, ów apostół katolicyzmu wśród emigracyi, nie żył już wprawdzie, ale pozostawił po sobie kółko wiernych, młodych i gorliwych, którzy nauki i polecenia jego w życie wprowadzać zaczęli; powstawał zakon Zmartwychwstańców, a ze Semeneńką, Kajsiewiczem, Duńskim, Jełowickim był Jan Koźmian od dawna w przyjaźni. Z kraju dochodziły straszne i bolesne wiadomości o prześladowaniu Unitów przez Mikołaja i gwałtownem nawracaniu ich do prawosławia, a wśród emigracyi pojawił się wkrótce potem ów prorok Towiański, o którym ci niedawno mówiłem, i przyciągnąwszy do siebie Mickiewicza zaczął szerzyć mistyczną swoją naukę. Wszystko to wstrząsnęło silnie i równocześnie uczuciem patryotycznem i religijnem Koźmiana. Chociaż ojciec jego, wierny katolik, odumarł go bardzo rychło, matka zaś była dysydentką, a młodociane jego przejścia w kraju i za krajem nie mogły dodatnio wpływać na religijne usposobienie, musiał on mieć poniekąd we krwi zaszczepioną solidarność z wiarą przodków, która pod owemi wrażeniami, może też i skutkiem pobytu w pobożnéj jeszcze Hiszpanii, ocknęła się wtedy i przyszła nie tylko do samowiedzy, lecz stała się odtąd środkowym punktem, około którego obracało się jego życie. Do utrzymania go w tym kierunku, do zamienienia uczuć w przekonania na podstawach filozoficznych i historycznych oparte, przyczyniły się jednak najbardziéj ścisłe stosunki, w które wszedł, krótko po powrocie do Paryża, z przywódzcami i inicyatorami francuzko-katolickiéj szkoły filozofów i polityków, z Veuillotem, sławnym dziennikarzem i pamflecistą katolickim, Dominikaninem Lacordaire i ojcem Gueranger, wskrzesicielem Benedyktynów, a szczególnie z hrabią Montalembertem, znakomitym autorem różnych pism politycznych, mianowicie dziejów kościelnych. Ten ostatni tak go lubił i szanował, iż późniéj nie tylko w ciągłéj był z nim korespondencyi, lecz przyjechał do niego tutaj, zdaje mi się, sześćdziesiątego pierwszego roku i dni kilka w Turwi zabawił wraz z córką, która wkrótce potem wstąpiła do klasztoru. Nie dziw, że, wśród takich okoliczności i pod takiemi wpływami, nie pomyślał już o powrocie do adwokatury i stworzył sobie inne zajęcie, odpowiednie do nowego kierunku umysłowego. Pisywał dużo do dzienników katolickich, aby zaznajomić publiczność francuzką ze stosunkami religijnemi w Polsce, osobliwie zawiadomić ją o srogościach na Litwie i okrutnem napędzaniu Unitów do schizmy i razem z Veuillotem redagował przez czas niejaki Revue catholique, literacko-polityczny miesięcznik w duchu katolicko-kościelnym, odznaczający się zapałem dla wiary i dokuczliwym dowcipem w częściach krytycznych i polemicznych. Wszakże te zatrudnienia były poboczne; przez parę lat bowiem służył bezpośrednio swoim, objąwszy zarząd i kierunek Szkoły polskiéj, którą wtenczas wychodztwo w Paryżu założyło, aby zrodzone daleko od granic ojczystych pokolenie utrzymać w tradycyi języka, wiary, dziejów i dążności narodowych, a zarazem usposobić przez wyższe wykształcenie do życia obywatelskiego we Francyi.
Ale już lat blisko dwanaście oddalony był od kraju; coraz bardziéj tęskniąc za nim i pragnąc rodzinnego powietrza, postanowił wreszcie, gdy po roku czterdziestym widnokrąg polityczny w Niemczech nieco rozjaśniać się zaczął, jeśli nie wrócić całkiem do stron ojczystych, to przynajmniéj dostać się jak najbliżéj do nich. W tym celu udał się najpierw do Bawaryi, gdzie dość długo zabawił w Monachium, chcąc się zapoznać ze sławnymi profesorami, Moehlerem, Philippsem, Goerresem, którzy życie katolickie w Niemczech rozbudzili. Zwiedzał ich odczyty i wszedł z nimi w bliższe osobiste stosunki, osobliwie z Goerresem. Miał bowiem, panie Ludwiku, ów na pierwszy rzut oka tak niepozorny Koźmian szczególny dar zwracania, wszędzie gdzie był, na siebie uwagi ludzi znakomitych, do których się zbliżył, i jednania sobie ich przyjaźni i szacunku, co najpochlebniéj świadczy o jego umysłowéj wartości. Z Monachium posunął się potem daléj na wschód, do Drezna; ale gdy chciał tutaj osieść sobie na czas dłuższy, przyszło do trudności z policyą i wtedy znalazła się pomoc jenerała Chłapowskiego, który go, w początkach czterdziestego czwartego roku, ściągnął do Berlina i tutaj, nie bez wpływu zaprzyjaźnionych z sobą Radziwiłłów, utrzymać potrafił.
Kiedy, gdzie i jak poznał się Koźmian z jenerałem, tego nie wiem, panie Ludwiku, ale wyobrażam sobie, iż od pierwszego zaraz spotkania przylgnąć, że tak powiem, musieli do siebie i nie odczepili się aż do śmierci.
Otóż, ile sobie tak czasy méj pierwszéj młodości uprzytomnić mogę, pamiętam, iż przez wiele lat tu u nas w WKsięstwie, jak zresztą wszędzie, sprawy religijne zajmowały poniekąd podrzędne stanowisko. Było to dalszym ciągiem wpływu owego kierunku umysłowego, który literatura drugiéj połowy przeszłego wieku, wielka rewolucya francuzka i wojny napoleońskie całéj Europie nadały. Z ludzi, jakkolwiek wykształconych, mało kto się o rzeczy religijne troszczył; prosty lud był sobie bezwiednie pobożnym; panie i panny nasze modliły się i chodziły do kościoła; obywatele po wsiach i miastach, szczególnie starsi, czynili tak samo; należało to do zwyczaju, było zrosłe z życiem powszedniem, ale nikt sobie przytem nic nie myślał, nawet większa część księży okazywała podobny zimny nastrój ducha. Żeby religią uważać za punkt wyjścia wszystkich czynności prywatnego i publicznego życia, łączyć ją nierozerwalnie z narodowością i polityką, stawiać kościół wszędzie naprzód, a wszystko inne poniżéj, było rzeczą całkiem obcą generacyom z czasów mojéj młodości, zwłaszcza iż po trzydziestym roku, skutkiem oddziaływania emigracyi, rozszerzyły się obszernie między młodszymi przeciwne przewadze kościoła prądy demokratyczne, wspierane w wykształceńszych naleciałościami filozofii niemieckiéj. O wyznawcach i stronnikach de Maistra i Bonalda, którzy z początkiem tego wieku pierwsi wystąpili w obronie kościoła i z zasadą jego wszechwładzy, nie było w ogóle słychać między osobami wtenczas wpływowemi. Przecież zachodziły, ile pamiętam, nieliczne wyjątki. Jenerał Chłapowski, gdy po trzydziestym roku osiadł w Turwi, która, jak ci wiadomo, pod zarządem jego stała się wkrótce wzorem i szkołą gospodarstwa wiejskiego, zwrócił na się uwagę sąsiadów nadzwyczajną pobożnością i ścisłą, z całym domem swoim, obserwacyą wszelkich przepisów kościelnych. Miałem zaszczyt wiele późniéj, bo dopiero czterdziestego szóstego roku, poznać się z panem jenerałem u pana Macieja Mielżyńskiego, ale wiem, że jeszcze przed czterdziestym rokiem uważany był powszechnie u nas za wyjątkowego, między świeckimi, przedstawiciela zasad kościelno-katolickich tak w praktyce, jako i w teoryi. Podzielał jego przekonania i ściśle religijny sposób życia bliski krewny, Stanisław Chłapowski z Czerwonéj wsi, będący przytem, dla łagodnego i przyjacielskiego w stosunkach towarzyskich usposobienia, bardzo popularną osobistością; również odznaczała się niemal cała rodzina Morawskich podobnym sposobem zapatrywania się na wszystko ze stanowiska kościelnego. Może byli przed czterdziestym czwartym rokiem prócz tego inni jeszcze wybitniejsi ludzie, którzy szli samowiednie w tym samym kierunku bezwzględnéj przewagi kościelnej, lecz albo ich nie znałem, albo ich sobie już teraz nie przypominam.
Otóż, wracając teraz do Koźmiana, powtarzam, iż, skoro się spotkał z jeneralem, musiało, dla tożsamości pojmowania rzeczy boskich i ludzkich, nastąpić najzupełniejsze między nimi porozumienie i wzajemne przywiązanie.
Osiadłszy w Berlinie bezpiecznie, potrafił Koźmian korzystać z miejsca pobytu, aby na nieznanem jeszcze dla siebie polu uzupełnić swoje wykształcenie; zwiedzał uniwersytet, uczęszczając osobliwie na kolegia filozoficzne Schellinga, który kończył tam wtenczas swój zawód niezbyt pokaźnie, i na odczyty kilku pozostałych jeszcze heglistów. Filozofia niemiecka niewpłynęła ujemnie na jego przekonania, owszem zdawała mu się niebezpieczną dla nieugruntowanych w wierze i działającą szkodliwie na uczucia patryotyczne i wyobrażenia narodowe polskiéj młodzieży. Było jéj tam wtenczas w Berlinie dość dużo, tak z Poznańskiego, jak i z innych części Polski; nie brakło na paniczykach, którzy, hospitując wstrzemięźliwie na niektóre lekcye, przedewszystkiem quaedam alia traktowali. Nie trudno było Koźmianowi opanować ten świat młody. Różnostronnością i gruntownością wiadomości swoich, bystrością umysłu, biegłością w mówieniu, z jednéj strony, z drugiéj zaś ogładą wielkoświatową, połączoną z naturalnem zawsze i przyjacielskiem wzięciem, daléj stanowiskiem rodowem i stosunkami w tak zwanych arystokratycznych kołach przyciągał do siebie każdego przy pierwszem zaraz spotkaniu i wzbudzał, przy dłuższem przestawaniu, uznanie swéj wyższości. Rozmowa z nim była zawsze przyjemna, często bardzo zajmująca, bo czegoż on nie wiedział! Pamięć posiadał fenomenalną, doskonalszą jeszcze niż brat Stanisław; wszystko co kiedykolwiek widział, słyszał lub czytał było mu w każdéj chwili przytomne, a praca naukowa, podróże, pożycie z tylu znakomitemi osobistościami nagromadziły w jego głowie mnóstwo materyału. Nie tylko miał jasne poglądy na rozmaite dziedziny nauk, lecz w kilku naukach niezwykłą obfitość szczegółowych wiadomości, osobliwie w prawnictwie i filozofii, na którą się naturalnie z katolickiego stanowiska zapatrywał; w historyi zaś niejeden profesor niebyłby mu dorównał. Jak wyczerpująco znał dzieje naszego narodu i jak ich wypadki zdrowo oceniał, mogliśmy się przekonać słuchając, sześćdziesiątego pierwszego czy drugiego roku, wykładów jego publicznych w sali pałacu Działyńskich. Mówił z głowy, ile wiem, bez długich przygotowań, skreślając obrazy pewnéj liczby ważnych osób i okresów, a pamiętam, że wszyscy podziwialiśmy łatwość i ozdobność wysłowienia i rzetelność w pojmowaniu przedmiotu. Do sztuk miał wrodzony pociąg, przedewszystkiem do muzyki i malarstwa, a pobyt jego we Francyi, Włoszech i Hiszpanii rozbudził w nim jeszcze i wykształcił to poczucie, tak iż w późniejszych latach, mimo rewerendy i kłopotów, rozweselał się i zapalał, gdy mówić mógł o kompozycyach, które słyszał i obrazach, które widział. Dysputy z nim naukowe lub estetyczne nie były łatwe, mogę ci to powiedzieć z doświadczenia; bo, jeśli rzecz mu była znaną, nie tylko biegle rozprawiać o niéj, lecz każdą myśl przeciwnika szybko pochwycić i niejednę na swoją stronę skierować potrafił.
Około takiego człowieka, skoro chciał, musieli się inni gromadzić; to też przez cały czas pobytu swego w Berlinie był Jan Koźmian środkowym punktem Polonii, to jest młodzieży naszéj tam przebywającéj, na którą stanowczo i w pewnéj mierze dobroczynnie działał, odwodząc ją od bezmyślnego lub zmysłowego życia, od upajania się filozofią niemiecką i niemiecką kulturą, rozbudzając jéj uczucia narodowe i nadając tymże kierunek kościelno - religijny. Młodzież ta, z małym bardzo wyjątkiem, należała do rodzin szlacheckich i majętniejszych; uczniowie uniwersyteccy z warstwy mieszczańskiéj lub ubogiéj, którzy pracowali dla chleba, pozostali, ile mi wiadomo, po za kołem Koźmiana, po części dla tego, że od dawna, nawet za moich czasów, owe dwa obozy żyły obok siebie w Berlinie mało się kumając, bo pierwszy mógł więcéj pieniędzy wydawać i miał ztąd pretensye do jakiéjś lepszości; a może i dla tego, że Koźmian najpierw w młodzieży szlacheckiéj nowego ducha chciał wskrzesić, uważając ją za główną podstawę przyszłości. Wpływ jego pojawiać się także zaczął niebawem w W. Księstwie, gdy, przybywając czasami z Berlina do Turwi, wszedł w bliższą styczność z pewną liczbą obywateli tutejszych.
Ale działanie li tylko przez towarzyskie stosunki było naturalnie nadto powolnem i niedostatecznem, przeto Koźmian, poznawszy dokładniéj położenie rzeczy i usposobienie umysłów u nas, uznał za rzecz konieczną wziąć do pomocy prasę i czterdziestego piątego roku, w porozumieniu z jenerałem Chłapowskim, rozpoczął wydawnictwo Przeglądu poznańskiego. Ten miesięcznik miał, wobec pism ówczesnych albo wyłącznie literackich i religijnie bezbarwnych, albo też wyraźnie demokratyczną i antiklerykalną dążność zdradzających, zająć poniekąd miejsce owéj Revue catholique Veuillota i „rozwinąć chorągiew wiary osadzoną na drzewcu najrodzimiéj narodowym“, przybierając za hasło, „hasło ojców naszych: Bóg i ojczyzna!“ Przegląd trzymał się lat dziewiętnaście, do piędziesiątego siódmego, pod redakcyą Jana Koźmiana, resztę czasu pod redakcyą Stanisława; pracowali nad nim usilnie nie tylko obadwaj bracia, ale i pewna liczba znakomitości literackich z Królestwa i Krakowa. Nie zgodziłbym się może nieraz, panie Ludwiku, z tem, co tam stoi, ale tyle rzeczy treścią swoją zajmujących i ozdobnie pisanych jak Przegląd nie zawiera żaden z miesięczników polskich, które znam; możesz się sam o tem przekonać, bo go łatwo tu znajdziesz w publicznych bibliotekach i kilku prywatnych; zresztą artykuły Jana zebrał brat po jego śmierci i wydał w trzech grubych tomach. Przegląd dążył statecznie do tego, aby okazać, że „wśród zamięszania wyobrażeń, jak w urządzeniach społecznych, tak w literaturze i sztuce jedynie bezpieczna droga prowadząca do stałych zdobyczy jest droga katolicka“; a chociaż zaręczał, że „przyjmuje wszystkie historyczne konieczności i o to tylko się troszczy, żeby się żadna rzecz przeciwna prawu Bożemu i kościołowi Chrystusowemu nie działa“, pozyskał sobie u nas ograniczoną tylko liczbę zwolenników i abonentów i nie pokrywał, ile mi wiadomo, kosztów wydawnictwa; znalazł bowiem u ludzi wolnomyślnie usposobionych i w dążnościach demokratycznie - spiskowych, za których sprawą nastąpiły wypadki z roku czterdziestego szóstego i ósmego, nie tylko wtenczas, ale i późniéj wyraźnych przeciwników, u ludzi zaś umiarkowańszych pewne niedowierzanie. Przypisywano mu cele reakcyjne, zamiary z postępem w rozwoju politycznym i społecznym niezgodne i chęci poddania ogółu pod wpływ arystokratyczno - klerykalny. Te uwidzenia, słuszne czy niesłuszne, przeszły naturalnie z pisma na twórcę jego i redaktora, a nazwisko Koźmiana zespoliło się poniekąd z wyobrażeniem o dążnościach, których bardzo wielu u nas podzielać nie chciało.
Raz jeszcze w późniejszych czasach, będąc już księdzem, miał Koźmian czynny, chociaż nie bezpośredni udział w dziennikarstwie. Gdy postępowanie ks. Arcybiskupa Ledóchowskiego, w pierwszych latach jego zarządu, nie zawsze wszystkim, osobliwie z narodowych względów, przypadło ku myśli, a usposobienie z tego powodu w niektórych kołach niechętne pojawiało się czasami w „Dzienniku Poznańskim“, przyczynił się najwięcej ks. Koźmian do tego, że osoby będące z nim od dawna w najściślejszym związku, utworzyły spółkę, która przejęła i przekształciła krótko przedtem przez pana Teodora Żychlińskiego założonego „Kuryera Poznańskiego.“ Głównym celem było, aby W. Księstwo Poznańskie miało pismo, któreby, broniąc sprawy narodowej, zapatrywało się na nią jako i na wszystkie inne sprawy polityczne, przeważnie ze stanowiska katolickiego, podawało wiadomości tyczące się kościoła i stało zawsze na jego straży. Ksiądz Jan aż do śmierci zajmował się „Kuryerem“; ile mu czasu starczyło, zasilał go często swemi artykułami, które nieraz, ponieważ zdrowie jego już szwankowało i wzrok był osłabiony, po innych pracach, wieczorem lub nocą dyktował.
W trzecim roku po założeniu „Przeglądu“ dał nam Koźmian dowód patryotyzmu i bezwzględnej solidarności ze sprawą narodową, gdy, nie podzielając niewątpliwie w przekonaniu swojem ówczesnych zapałów i wybujałych nadziei, opuścił młodą żonę i bezpieczne stanowisko, a, przyłączywszy się do oddziału akademików, gotowym był do walczenia z bronią w ręku po raz drugi za sprawę narodową. Nie tylko powitałem się z nim wtenczas, gdy przybył, lecz spotkałem dwa razy stojącego na warcie przed ratuszem. Z jego twarzy i kilku słów, które z nim pomówić mógłem, widać było, że fantazyi nie stracił wobec tego, co się dzieje. Zabrany w niewolę wraz z innymi pod Pogrzybowem, zniósł z wielkim spokojem, nawet z wesołem usposobieniem, jak wiem od jednego z współtowarzyszów jego biedy, miły pochód do Kistrzyna i trzymiesięczne więzienie w téj fortecy. Wyborny obraz wypadków, które zaszły u nas czterdziestego ósmego roku, skreślił późniéj Koźmian w „Przeglądzie“; jest to, o ile wiem, najlepsza, jeśli nie jedyna, monografia tycząca się owego nader ciekawego okresu dziejów W. Księstwa. Gdy się zaś wszystko uspokoiło, osiadł z żoną w Kopaszewie i pędził lat kilka żywot obywatela wiejskiego. Przez cały ten czas nie zdarzyło mi się z nim spotkać; gdy się czasem o niego pytałem, słyszałem, że sobie gospodaruje, cieszy się sąsiedztwem brata, Chłapowskich i Morawskich, zbiera książki i czyta, osobliwie zaś zajęty jest wydawnictwem Przeglądu.
Te dni swobodne nie trwały długo; piędziesiątego trzeciego roku przeraziła nas tu wszystkich wiadomość o nagłéj śmierci jego żony, a kto znał bliżéj usposobienie moralne i kierunek umysłu Koźmiana, nie wątpił na chwilę, że ciężki cios, który spadł na niego, pociągnie za sobą to, co nastąpiło. Z jednéj strony pociechy, z drugiéj zaś celu, w obec zmienionych okoliczności i stosunków życia, mógł tylko szukać i znaleść takowe w stanie duchownym, zwłaszcza że już od dawna, jak ci wiadomo, służbę Bożą uważał za najszczytniejsze zadanie człowieka, które powinno wszystkiemi jego myślami i krokami kierować. Ale jeszcze blisko cztery lata pozostał na wsi, przyspasabiając się powoli do przyszłego zawodu i dopiero piędziesiątego siódmego roku udał się do Rzymu, gdzie odbył systematycznie naukę teologii, którą całorocznym pobytem w seminaryach, poznańskiem i gnieźnieńskiem, uzupełnił, tak iż roku sześćdziesiątego dobiegłszy szczęśliwie do mety, odebrał święcenia kapłańskie z rak sędziwego biskupa Brodziszewskiego. Wyobraź sobie, panie Ludwiku, jak szczere musiał mieć powołanie i jak wielką rozwinąć siłę ducha człowiek przeszło czterdziestoletni, od szesnastego roku życia przyzwyczajony do zupełnéj swobody i niezależności, do zajmowania wybitnego stanowiska w wyższych kołach świeckich, jeśli, zasiadłszy na ławach szkólnych, wśród całkiem różnego otoczenia, służył z pokorą i uczył się z natężeniem, jak tego od kleryków wymagają.
Przed wyświęceniem jeszcze marzył o tem ks. Jan, żeby resztę życia spędzić na ustroniu, jako pleban osieść przy parafialnym swoim kościółku w Rąbiniu i pracować nad dobrem wiejskiego ludu; ale okoliczności od samego początku inne wskazały mu zadanie. Ks. Arcybiskup Przyłuski znał dobrze jego wartość i wiedząc, że działanie takiego człowieka na ważniejszem miejscu większy przyniesie pożytek sprawie kościoła i narodu, porozumiał się z nim względem założenia pensyonatu lub alumnatu dla młodzieży uczęszczającéj do szkół wyższych w naszem mieście. Młodzież, kształcąc się już wtenczas, a cóż dopiero teraz! pod wpływem przeważnie niekatolickim i niepolskim, ulegała mu nawet bezwiednie; chodziło więc o to, żeby w niéj ustalić przywiązanie do wiary, w któréj się zrodziła i, zgodnie z tą, wiarą, wypielęgnować jéj poczucia moralne i narodowe. Jak ci wiadomo, ks. Koźmian nabył już praktyki i doświadczenia w tym kierunku tak w Paryżu jako i w Berlinie; pochwycił tę myśl skwapliwie, twierdzą nawet, iż ją sam poddał Arcybiskupowi i niebawem, bo jeszcze roku sześćdziesiątego, doprowadził do skutku.
Konwikt ów pomieścił się najpierw przy tak zwanéj Strzałowéj ulicy, prowadzącéj na Rybaki, na gruncie wspólnie z ks. Misyonarzami nabytym, gdzie go w dwóch domkach bezpiętrowych bardzo skromnie urządzono. Gdy zaś w trzy lata potem Misyonarzy wydalono, zajął także obok będącą jednopiętrową kamieniczkę, która do dziś dnia niezmieniona stoi. Wszakże pomieszczenie to okazało się wkrótce za ciasnem i nieodpowiedniem potrzebom; dla tego, przy nastręczającéj się sposobności, zakupił ks. Koźmian, zdaje mi się, już trzy lata potem Hotel Wiedeński, o którym ci mówiłem, od spadkobierców Nieczkowskiego, i obadwa oddziały zakładu swego do niego przeniósł. Zakład ten był znaczny, obejmował bowiem pensyonat dla majętniejszych i konwikt dla uboższych, w którym to ostatnim opłata była bardzo mała, po większéj części żadna; i w jednym i w drugim przebywało po kilkudziesięciu chłopców, niektóremi laty wiele więcéj niż sto. Porządek zachodził tam tenże sam prawie co po seminaryach i alumnatach duchownych; dozór ciągły nad wychowańcami mieli młodzi księża, którzy z nimi odbywali korepetycye, przechadzki i ćwiczenia religijne. Koźmian, jako regens, ile mógł, sam dozorował, doglądał wszystkiego, uczył i napominał, bacząc osobliwie na ścisłe wykonywanie religijnych przepisów. Młodzież przywięzywała się szczerze do niego; wzbudzał w niéj szacunek powagą wykształcenia, rozumu i wymowy; zbliżał się do niéj ile mógł i starał się osobistym wpływem na nią działać, mimo to, że coraz liczniejsze czynności kościelne, publiczne i prywatne, zaczęły coraz częściéj odrywać go od niéj i czas jego gdzieindziéj zajmować. Że działanie jego wychowawcze nie było daremne, że większą część młodzieży, którą miał pod opieką, potrafił natchnąć swoim duchem religijno-narodowym i wzbudzić w niéj stałe uczucie wdzięczności, poznasz dziś jeszcze z usposobienia dawniejszych jego wychowańców, jako też z pięknego i kosztownego pomnika, który mu w kościele katedralnym wystawili. Jeszcze siedemdziesiątego szóstego roku, jakoby przeczuwając bliską śmierć jego, zjechało się, z własnego popędu, kilkudziesięciu w zakładzie wykształconych młodzieńców, chcąc mu w dniu jego imienin dać słowem i uczynkiem dowód swego przywiązania i uszanowania; aby zaś uwiecznić ten akt wdzięczności, założone zostało przez nich ze składek i dołączone do funduszów Naukowéj Pomocy, stypendyum ks. Jana Koźmiana.
Chociaż szło w zakładzie w ogóle dobrze, celowi odpowiednio i o wybrykach nie pamiętam, iżbym coś słyszał, nie wszystko jednak idealnem było, jak mówiono, mianowicie pod względem administracyjnym, dla braku doświadczenia młodszych inspektorów i braku ciągłości zwierzchniéj kontroli; wszakże przetrwał bez szwanku licznie obsadzony zakład ten lat dwanaście, aż do czasu pierwszych po siedemdziesiątym roku gwałtownych paroksyzmów kultury. Był on naturalnie wraz z założycielem swoim od dawna już solą w oku téj miłéj pani, która do działania swego nie potrzebuje szukać pozorów, ale nieraz chwyta za nie skwapliwie, skoro się jéj same nastręczać zdają.
Otóż zaszło tutaj coś podobnego. Pewnego bowiem poranka zjawiła się w Poznaniu jakaś mistyczna i nieszczególna istota niemiecka, z nazwiskiem Westerwell, po angielsku brzmiącem. Kawaler ten naszedł ks. Jana, który, ile od kilku osób słyszałem, opiekował się nim zdaleka od dość dawnego czasu, uproszony do tego przez jednego z podróżujących paniczów, a niegdyś dobrego swego przyjaciela. Celem jego zjawienia się było, zdaje się, wymożenie wspaniałomyślniejszéj i mocniéj brzęczącéj opieki. Koźmian popełnił może tę nieostrożność, iż dni kilka owo indywiduum u siebie zatrzymał, o czem tu i ówdzie mówiono. Nie wiem, czy osiągnęło swój cel; wyniosło się przecież ztąd i ściągnąwszy już w Poznaniu na się uwagę policyi, powędrowało do Berlina. Tam je, podobno jeszcze z rewolwerem, bombą czy mitraliezą, schwytano zaraz, jako podejrzane, iż z czyjéjś namowy chce kogoś bardzo znakomitego uśmiercić, a ponieważ znano dobrze wszystkie szczegóły jego pobytu w naszem mieście i u ks. Koźmiana, nastąpiły skutkiem tego niebawem: szczelna rewizya w Hotelu Wiedeńskim, zabranie mnóstwa listów i papierów ks. Koźmiana, jako też zamknięcie pensyonatu i konwiktu; co potem z Westerwellem się stało, wiedzą bogowie!
Rozwiązanie tego zakładu było dotkliwą szkodą dla naszéj publiczności tak majętniejszéj, jako i ubogiéj; wątpię jednak, iżby pociągnęło za sobą materyalną szkodę dla ks. Jana. Nabycie wielkiego domu, urządzenie w nim lokalów i kaplicy, obmyślenie wszelkich potrzebnych sprzętów i przyborów dla tak wielkiej liczby alumnów i służby, żywienie odpowiednie tego mnóstwa osób, słowem wszystkie z tem przedsięwzięciem połączone wydatki od pierwszéj chwili szły wyłącznie, ile mi wiadomo, z kieszeni ks. Jana. Dochody z pensyonatu mogły być dość znaczne, lecz w żadnym razie nie znajdowały się w stosunku do wydatków, zwłaszcza iż ci i owi rodzice, licząc na to, że „ksiądz da sobie przecież radę“, zapominali często o prawdzie matematycznéj, iż „w Poznaniu nic za darmo nie dadzą“; oddział zaś pauprów konsumował niemało, a zgoła nic nie przynosił. Daléj wielkie gospodarstwo domowe i kuchenne z alumnatami połączone nastręczało licznéj służbie, któréj przy wydatkach patrzeć należycie na palce przełożony zakładu nie mógł, niemało sposobności do wyzyskiwania i marnowania zasobów. Pomyśl sobie, że do tego dodać jeszcze trzeba koszta wydawnictwa Przeglądu, a przedewszystkiem ciągłe datki na jałmużny, na dobroczynne i pobożne cele, do których ks. Jan aż nadto był pohopnym, uważając je za kapłański i chrześciański obowiązek, a zrozumiesz z łatwością, panie Ludwiku, iż finansowe stosunki musiały się wkrótce zaciemnić i zagmatwać, zwłaszcza że, jak mi mówiono, ks. Jan po śmierci żony zrzekł się był jéj majątku, a sam znaczniejszych kapitałów nie posiadał. Prócz książek, na które dość wydawał, bo w końcu złożyła się z nich bardzo znaczna biblioteka, pełna dzieł rzadkich teologicznych i historycznych, którą po jego zgonie brat Stanisław Towarzystwu Przyjaciół Nauk przekazał, nie miał ks. Jan. prawie żadnych osobistych potrzeb. Żył jak wikary, a patrząc na jego rewerendy, myślałbyś, że to któryś z najskępszych wiejskich proboszczy; a przecież, skutkiem wspomnianych co dopiero okoliczności, łatając biedę, jak mógł przez czas niejaki, ujrzał się wreszcie w tak trudnem położeniu, iż sobie rady nie wiedział. Nie dziw więc, że, aby znaleźć wyjście, chciał pewnego razu, bawiąc za granicą, próbować szczęścia w zakładzie poniekąd do loteryi podobnym. Była to chwila słabości i zapomnienia, przyznaję, ale bezwzględnie doskonałym nikt nie jest na tym świecie, a desperacya czasem i najlepszych poza granice uniesie. Wycierpiał za to ks. Jan niemało, gdyż przeciwnicy złośliwie się pospieszyli wypadek ów wyzyskać; odpokutował go moralnie i kanonicznie z uznaniem i rezygnacyą. Wszakże w końcu, nawet przed jego śmiercią, wyrównane zostały wszelkie niedobory, zapełnione wszelkie szczerby i nikt przez niego krzywdy nie poniósł, a mało kto pamiętał o tem, że co ks. Jan wydał, nie dla siebie wydał, tylko dla innych i że tylko o zbytek i nieobliczanie się w ofiarności mógł być pomawianym.
Jak ci już wspomniałem, prócz głównego swego i mozolnego zatrudnienia przy zakładzie, miał ks. Jan, osiadłszy w Poznaniu, mnóstwo innych; w ciągłéj był pracy, bo tak z temperamentu, jako i z wyrobionego przekonania czuł wstręt do lenistwa i objawiał pewną żądzę czynności i wpływania, ile możności, na innych w interesie wiary i w interesie narodu. Jako ksiądz wypełniał więc gorliwie nie tylko własne obowiązki kapłańskie, lecz na każde wezwanie, jeśli mógł, spieszył z największą gotowością w pomoc konfratrom swoim, co mu poświadczą ci z nich, którzy jeszcze żyją. Kazania jego ściągały zawsze mnóstwo ludu do kościoła, tak w zwyczajne święta, jako i przy nadzwyczajnych sposobnościach; odznaczając się czystym i ozdobnym językiem, jasnością i biegłością wykładu, przemawiały głównie do rozumu, mniéj do uczucia i chodziło w nich bardziéj o to, żeby słuchaczy o prawdach, których wiara uczy, przekonać, niż o to, aby ich wzruszyć. Znała go dobrze każda ambona kościołów poznańskich; kilka lat, przez wszystkie niedziele i święta, miewał kazania w św. Marcińskim kościele; przez siedem lat w dniach uroczystych i w czasie wielkiego postu mógłeś go był słyszeć w katedrze; na majówkach u Dominikanów, u Przemienienia i na czerwcowych tamże nabożeństwach prawił niemal każdego roku; w wiejskich kościółkach, gdy go zaproszono, nieraz się odezwał, i niejednę piękną pogrzebową mowę wypowiedział. Nie wymawiał się od téj służby nawet gdy był cierpiącym, a w późniejszym czasie częstokroć ochrypły jego głos okazywał, że zapał ducha walczyć musi z ciałem.
Prócz tego, panie Ludwiku, gdzie trzeba było pod względem religijnym rady lub dłuższéj nauki i zbudowania, wtedy zwykle do ks. Jana zewsząd spieszono. Mnóstwo osób prywatnych chodziło do niego, w wątpliwościach sumiennych, o objaśnienie lub wskazanie drogi, czego nigdy nie odmawiał, a ćwiczeniom duchownym różnych korporacyi i zgromadzeń on u nas najczęściéj przewodniczył. I tak dla Pań Towarzystwa św. Wincentego przez niejeden rok odbywał kilkodniowe rekolekcye; w zakładzie Sercanek, dopóki ich nie wydalono, był nie tylko kapelanem i spowiednikiem zakonnic i pensyonarek, lecz i kaznodzieją, nawet stałym nauczycielem religii; za jego daléj sprawą powstało i działało tutaj bractwo św. Jozafata, które miało popierać misye bułgarskie, a które bodajnie wraz z nim żyć przestało; on także, po śmierci Bojanowskiego, objął opiekę nad zgromadzeniem Służebniczek Panny Maryi.
Otóż, panie Ludwiku, ten Edmund Bojanowski, o którym już pewnie mało kto pamięta, był dawnemi czasy także jednym z moich dobrych znajomych. Przytomna mi jeszcze jego postać dość wysoka i chuda, jego twarz pociągła i blada z czarnym wąsikiem i czarną bródką, jego oczy z zamysłem i smutkiem z poza okularów spoglądające; zawsze nadzwyczaj starannie ubrany, przy tem skromny i małomówny, przyciągał do siebie przyjacielskim uśmiechem i pewną, że tak powiem, delikatnością w obejściu, ale robił już w młodym wieku wrażenie człowieka skłonnego do piersiowéj choroby, o czem sam zresztą wiedział. Familijnych jego stosunków nie znam; odbył naukę szkólną w Lesznie, gdzie mu już w wyższych klasach, unoszącemu się nad Mickiewiczem, Słowackim i innymi, zaczęła nabrzmiewać poetycka wena. Gdy potem poszedł na uniwersytet do Wrocławia ośmielił się dosieść publicznie Pegaza i popełnił zbiorek wierszy w smaku bajronowskim. Z Wrocławia przybył, tegoż samego roku zemną, do Berlina, gdzie słuchał filozoficznych i historycznych kolegiów i gdzie się codziennie z nim widywałem; stołowaliśmy się bowiem w téj saméj restauracyi. Po roku opuścił nas, a jakie były dalsze jego przeprawy, tego niewiem, słyszałem tylko późniéj, że siedzi sobie gdzieś na wsi u krewnych, całkiem oddany nabożeństwu, rozmyślaniu i odczytywaniu książek teologicznych. Pewnego razu, nie pamiętam już kiedy, spotkałem się z nim tutaj, na dworcu kolei i zdziwiłem się niemało widząc go w rewerendzie. Wyjaśnił mi rzecz, powiadając, że oddawna czuł powołanie do stanu duchownego i że, przysposobiwszy się należycie, przed kilku tygodniami został wyświęconym na mszalnego księdza. Nie długo biedak cieszył się z tego, iż doszedł do upragnionego celu, umarł potem po paru latach na ową chorobę, któréj oznaki już za młodu z twarzy jego wyczytać było można.
Ten serdecznie dobry człowiek, jeszcze świeckim będąc i widząc po wsiach naszych i miasteczkach owe legiony małych dzieciaków, które bez żadnéj opieki biegają po drogach i ulicach lub tłuką się z kąta w kąt po chatach, częstokroć narażone na niebezpieczeństwa i zepsucie, ulitował się nad niemi i, aby te istoty uchronić od złego, zaszczepić w nich zawczasu zarodki wiary i moralności, wymyślił i założył Zgromadzenie Służebniczek Panny Maryi, mające na celu tworzenie i utrzymanie ochronek, w których dzieci rodziców uboższych, pracą poza domem zajętych, znajdowały nie tylko macierzyński dozór i przyzwoitą rozrywkę, lecz uczyły się, wśród zabawy, pierwszych początków czytania, katechizmu i śpiewu. Zakłady Służebniczek, przytrzymywanych do obowiązku poczuciem religijnem, zaczęły się rozpowszechniać po W. Ks. Poznańskiem i byłyby z czasem wszędzie, gdzie brzmi mowa polska, wpływ swój dobroczynny wywarły, ale je naturalnie w czasach wyższéj kultury, jako dla czci Odina i Freyi niebezpieczne, wszędzie zgnębiono.
Po śmierci Bojanowskiego ks. Jan wziął pod swoją opiekę Służebniczki i nie tylko był ich moralną, lecz i materyalną podporą. Ulepszył co jeszcze było do naprawy w organizacyi ich zgromadzenia, dwa razy na rok odbywał z niemi rekolekcye i co dwa tygodnie jeździł do ich macierzyńskiego domu, aby je słuchać spowiedzi i w duchu religijnym umacniać.
Właściwie o kapłańskiéj czynności ks. Jana pierwszy lepszy ksiądz, który go znał, dokładniejby cię pouczył odemnie, ale nie wiem, czyby się wszyscy ci księża w zdaniach swoich zgodzili; gdyż, jak między świeckimi, tak między księżmi rozmaicie o nim sądzono. Ks. arcybiskup Przyłuski, ile pamiętam z tego, co wtenczas tu i owdzie słyszałem, uznawał i cenił gorliwość jego i siły umysłowe, trzymał go jednak z daleka, jak to mówią, od wielkiego ołtarza. On sam należał jeszcze do staréj szkoły, wolnéj od zapałów, lękał się przytem opinii, iż komuś podlega, a ks. Jan był mu nadto przedsiębiorczym, nadto wpływowym i nowemi dążnościami przejętym; dla tego nie pragnął go wcale na wyspę tumską przesiedlić i trzymał spokojnie przy jego konwiktach, zwłaszcza że i niektórym starym kanonikom zdawał się za młodym i za mądrym. Wszakże przy końcu rządów swoich, uwzględniając jego zdolności i znajomości w Rzymie, użył arcybiskup Przyłuski pomocy jego w bardzo ważnéj sprawie, gdy z pewnéj strony rozmyślać zaczęto nad rozćwiartowaniem archidyecezyi i przydzieleniem jéj kawałków do dyecezyi sąsiednich. Ks. Jan wysłany do Rzymu, w umowach z sekretaryatem i bezpośrednich naradach z Papieżem, przedstawiwszy w należytem świetle o co tam chodzi, potrafił Kuryę od stawianych jéj zasadzek zabezpieczyć i odrębność archidyecezyi ocalić. Nie wiem czy z tego powodu, czy też uwzględniając poprzednie jego zasługi, mianował go Pius IX swoim prałatem domowym i protonotaryuszem apostolskim.
Wkrótce potem, po śmierci arcybiskupa Przyłuskiego, od przybycia do nas ks. arcybiskupa Ledóchowskiego, zmieniło się położenie rzeczy dla ks. Jana. Niejedno podobieństwo zachodziło między nim a nowym pasterzem tak rodowości i pierwotnego wychowania, jako i nawyknień zagranicznych, łatwości w wyższoświatowem pożyciu, znakomitego uzdolnienia, przedewszystkiem usposobienia i kierunku kościelnego; dla tego też arcybiskup Ledóchowski powołał go niebawem na radzcę konsystorskiego, a późniéj do swego ordynaryatu i siedemdziesiątego roku zamianował kanonikiem metropolitalnym przy tutejszéj katedrze. Nie tylko ks. Jan, który dla swego arcybiskupa, od początku do końca, przejęty był niemal uwielbieniem, przestawał z nim tutaj jako z najzaufańszym przyjacielem, lecz towarzyszył mu niemal wszędzie w jego podróżach, a szczególnie w jego wizytach pasterskich po obydwóch dyecezyach, jako pomocnik z urzędu i kaznodzieja przemawiający osobliwie do ludu, aby go pouczyć i zapał do wiary w nim rozniecać. Na owych wizytach pasterskich rozdraźnił ks. Jan przeciw sobie wielu księży. Wynajdując skwapliwie po parafiach i kościołach liczne i rozmaite niedostatki, zdrożności i niedbalstwa, zwracając na nie uwagę arcybiskupa, czynił to niewątpliwie szczerą gorliwością kapłańską powodowany i interesem kościoła, ale posuwał się podobno czasem za daleko, bywał bezwzględnym w cenzurach swoich, co przyczynić się nie mogło do popularności jego między konfratrami, która i przedtem znaczną nie była. Nie miał on ani źdźbła tak zwanéj księżéj pychy, na którą z niższych sfer pochodzący dość często zapadają; nie okazywał się zarozumiałym w zwyczajnem znaczeniu tego wyrazu, lecz nie rzadko dawał uczuć wyższość swoją, a zresztą wyższość ta sama przez się występowała; czasami niecierpliwiąc się bywał szorstkim, a chociaż zwykle umiał panować nad sobą, zdarzało się, iż pozwolił się unieść przyrodzonéj porywczości. Nie często wprawdzie zachodziły takie przypadki, bo w ogóle okazywał usposobienie życzliwe, nawet wesołe, ale mimo to miał sobie niechętnych księży demokratów, którzy w nim nie lubili szlachcica stojącego na równi z panami, księży prostaczków, którzy czuli jego wyższość umysłową i księży wygodnych, którzy się bali, żeby czego nowego nie wymyślił, coby im święty spokój przerwało. Mało takich księży spotkałem, którzy Koźmiana rzetelnie oceniali wedle jego zasług i zdolności i którzyby się, jak wielu świeckich, byli oddali bezwarunkowo pod jego kierunek. Może być, że się mylę, panie Ludwiku, tak mi się jednak z tego, com widział i słyszał wtenczas, stosunek ów przedstawiał.
Gdy nastąpiły piękne lata kultury, szczególnie po uwięzieniu i wygnaniu arcybiskupa Ledóchowskiego, a potem i biskupa Janiszewskiego, zrozumiesz z tego wszystkiego, co ci dotychczas powiedziałem, że ks. Jan, któremu nigdy na chęci i odwadze nie zbywało, gdy chodziło o dobro kościoła, godnym okazać się musiał stanowiska wojującego za wiarę, które właściwie zajmował od pierwszéj chwili przybycia do nas. Przez cały ten czas nagabywań i utrapień, nie przewidując nawet ich końca, był on — że tak powiem — tem ogniskiem siły moralnéj, którą duchowieństwo nasze okazało. Jego rady, napomnienia, zachęty ustne i piśmienne rozchodziły się po całéj dyecezyi, krzepiły wytrwałych, wzmacniały słabych, zawstydzały zwątpiałych i przyczyniły się znakomicie do tego, że wszystko pozostało w należytych karbach.
Chociaż na zewnątrz nie widać było wpływu ks. Jana, przeczuwano go jednak z góry i nie minęły go dowody troskliwéj nad nim opieki. Kilkakrotne rewizye domowe nie wystarczały ciekawym; dwa razy odbywać musiał pokutę, a te dziesięć miesięcy więzienia, które i wtenczas, jak za młodu w Kistrzynie, znosił z spokojem i pewnem zadowoleniem umysłu, podziałały jednak szkodliwie na fizyczność jego już i tak mocno skołataną życiem, jak widziałeś, panie Ludwiku, pełnem pracy, przejść drażliwych, niepokoju ducha i ciała i ciężkich nieraz umartwień. Mimo ciągłych niedomagań i cierpień ostatniemi laty, nie zważając na to, że mu lekarze długi spoczynek nakazywali, krzątał się jak najzdrowszy, w kościele i za kościołem, lecz nareszcie siedemdziesiątego szóstego roku, schorzały zupełnie, musiał się udać do Vichy, co chorobę jego, jednę z tych, które nikomu nie przebaczają, na czas niejaki złagodziło i wstrzymało. Powrót do Poznania był dla niego równocześnie powrotem do zwykłego trybu życia, a nawet zbliżający się jubileusz Piusa IX, dla którego osoby cześć szczególną okazywał, zmusił go do nadzwyczajnéj, chociaż zupełnie dobrowolnéj czynności. Z rozmaitych krajów katolickich zbierały się z tego powodu pielgrzymki do Rzymu, a myśl, żeby naród polski wystąpił także obok innych na téj uroczystości katolickiego świata, nie dała pokoju ks. Janowi. Zajął się tą sprawą z zwykłą energią i udało mu się, w porozumieniu z innymi, spowodować i zachęcić do zebrania zastępu pielgrzymów polskich i przyczynić się do zorganizowania go, utorowania mu drogi i przyjęcia w Rzymie. Sam, jakkolwiek pragnął, nie mógł mieć udziału w tym objawie narodowo-religijnym, tak z różnych innych nieznanych mi przyczyn, jako i dla upadku sił i wznawiającéj się choroby. Powtórnie, w końcu czerwca siedemdziesiątego siódmego roku, podążył do Vichy, w nadziei, że znów znajdzie ulgę na czas dłuższy; ale nadzieja ta go zawiodła. — Ulgi prawdziwéj nie znalazł, tylko, przy pozornem ustąpieniu niektórych pojawów chorobliwych, wyraźniejsze niż przedtem znużenie. Zamiast jednak niknące siły ile możności oszczędzać, nie wrócił wprost do domu i z Francyi pojechał daléj. Ciągnęło go coś do Rzymu, a temu pociągowi oprzeć się nie chciał, zwłaszcza iż znalazł dwóch młodych towarzyszów podróży, synów zaufanego przyjaciela, którym pragnął pokazać, przy téj sposobności, co w Rzymie i kilku innych miastach ciekawe, a co mało kto lepiéj znał od niego. Gdy przybył do Rzymu, wielce pokrzepił się duchowo przez serdeczne przyjęcie u Papieża, arcybiskupa Ledóchowskiego i kilku zaprzyjaźnionych dostojników kościelnych, z którymi niejednę ważną sprawę załatwił; ale po kilku dniach osłabł zupełnie skutkiem przetężenia sił i niedobrego wpływu powietrza rzymskiego. Mimo to chciał koniecznie towarzyszom podroży pokazać w przejeździe Assyż, Perudżię i Florencyą, lecz te chęci były daremne. Dowieziono go z trudnością do Wenecyi, gdzie go z wagonu przenieść trzeba było do gondoli, a z téj do oberzy, w któréj skonał spokojnie i bezwiednie drugiéj nocy po przybyciu, widząc się, na godzinę przed śmiercią, przeniesionym do Watykanu i rozmawiając w malignie z Papieżem.
Tak, panie Ludwiku, nie byłbym mógł ominąć miejsca, gdzie stał dawniéj Hotel Wiedeński, bez kilku słów o tym człowieku, który lat przeszło trzydzieści zwracał ku sobie niemal ciągle uwagę naszego społeczeństwa, górując nad niem inteligencyą i skwapliwością do czynu. Jeśli sobie zbierzesz szczegóły, które ci o nim podałem, będziesz mógł, przynajmniéj w głównych zarysach, mieć obraz jego moralnéj osobistości. Szlachcic wielkoświatowéj ogłady, wcielony, non propter esum, w księdza nieco francuzkiego zakroju, patryota z emigranckim zapałem, przedewszystkiem katolik pragnący panowania kościoła i przekonany o potrzebie wpływania w tym duchu na innych, obdarzony mnóstwem najrozmaitszych wiadomości, dzięki nadzwyczajnéj pamięci swojéj i bystrości rozumu, przytem dobrego serca i przyjacielskiego usposobienia dla wszystkich, chociaż nie bez poczucia własnéj wyższości, z temperamentu wrażliwy i prędki, a czasem i więcéj, posiadający wreszcie rzadki talent ujmowania sobie ludzi; takim mi się od pierwszych czasów naszéj znajomości przedstawił Jan Koźmian i sądzę, iż w ocenie mojéj nie bardzo odbiegłem od przedmiotowéj prawdy.
Gdy późniéj, po siedemdziesiątym drugim roku, miejsce skromnego Hotelu Wiedeńskiego zajęła owa Arka Noego przez doktora Koszutskiego wybudowana, przechodząc koło niéj, chętnie zwracałem oczy ku temu narożnemu oknu pierwszego piętra, z którego nieraz witał mnie uśmiech przyjacielski. I ty, panie Ludwiku, będąc jeszcze w szkołach, spotykałeś zapewne na ulicy sympatyczną postać hrabiego Alfonsa Sierakowskiego, który w Poznaniu wiele lat przemieszkiwał i z téj kamienicy przed trzema laty na spoczynek wieczny do rodzinnéj ziemi wywieziony został. Poznałem się z nim niebawem, gdy tutaj pierwszy raz przybył piędziesiątego szóstego roku, za pośrednictwem jego teścia, hrabiego Adama Sołtana. Otóż, chronologicznie rzecz biorąc, powiem ci, że rok przedtem wysłany przez doktora Gąsiorowskiego do wód w Soden, drugiego czy trzeciego dnia po przyjeździe, zszedłem się przypadkiem w parku z towarzystwem z kilku osób złożonem. Była tam młoda jeszcze i przystojna pani z kilkonastoletnią córeczką; za niemi szedł pan jakiś w sile wieku, a obok niego drugi już przeszło sześćdziesięcioletni, wysokiego wzrostu, chudy z małą siwą głową; rozmawiali z sobą po polsku. Ciekawość moją co do tego spotkania zaspokoił niebawem Stefan Ciecierski, który, jak ci dawniéj już powiedziałem, leczył także wtenczas w Soden swoją młodą jejmość, i przez niego poznałem się z panem pułkownikiem Adamem Sołtanem, z przyrodnim jego i wiele młodszym bratem i żoną tegoż, Jundziłłówną z domu. Przez niemal cztery tygodnie miałem często sposobność spotykania się i rozmawiania z nimi, zwłaszcza iż byli bardzo przystępni i uprzejmi. Pan Adam przybył z wychodztwa, aby się widzieć i ucieszyć z bratem po dawnem rozłączeniu; pan Stanisław zaś, z głębi Litwy, tak dla brata, jako też głównie dla poratowania żony, która, chociaż na pozór zdrowo, swobodnie i świeżo wyglądała, mocno była cierpiącą i w parę lat potem na płucową chorobę umarła.
Pan Stanisław, ile jeszcze pamiętam po tak dawnym czasie, zrobił na mnie wrażenie człowieka gruntownie wykształconego, po którym znać było studya w uniwersytecie dorpackim przebyte, przytem niepospolicie energicznego, a czasem może twardego dla siebie i dla innych; zwykle był poważny, nie wiele mówiący z pewnym wyrazem smutku na twarzy. W późniejszym czasie dowiedziałem się, że go, skutkiem wypadków sześćdziesiątego trzeciego roku, aż do Tobolska wywieziono. Już to owa rodzina hrabiów Sołtanów, jedna z najznakomitszych, a dawniéj najbogatszych na Litwie, obok Radziwiłłów i Pociejów, z którymi częste łączyły ją koligacye, głównie dla gorącego i wytrwałego patryotyzmu, była, od czterech bodajnie pokoleń, przedmiotem ciągłych i srogich prześladowań moskiewskiego rządu, który ją do połowy wytępił i majątek jéj zagrabił. I tak, rodzonego brata pana Stanisława, Władysława Sołtana, z kilkorgiem dzieci Murawiew Wieszatel wygnał do Permu, żona zaś jego, dla choroby piersiowéj od lat kilku mieszkająca w południowéj Francyi, na wiadomość o tem, pospieszyła za nim na wygnanie, wiedząc naprzód, że tam będzie koniec jéj życia. Skazanego na wychodztwo pułkownika Adama trzech synów zesłano w kadety, porwawszy ich gwałtem z pod opieki prawie osiemdziesięcioletniego dziadka, który z tego powodu nagłą śmierć poniósł; z tychże synów wreszcie, sześćdziesiątego trzeciego roku, jeden poszedł w Sybir do katorgi, drugi na wychodztwo. Pułkownik sam, jak wiem częścią od niego, częścią od jego bliższych, przechodził ciężkie losu koleje od najpierwszéj młodości. Już w szesnastym roku życia, za Księstwa Warszawskiego, odbywał ową kampanię z księciem Józefem i bił się pod Raszynem, służąc w artyleryi konnéj. Wyprawę francuzko-rosyjską dwónastego roku, przeszedłszy do jazdy, rozpoczął w stopniu rotmistrza, lecz ranny w bitwie pod Słonimem dostaje się do niewoli, skutkiem czego zapędzony w głąb Rosyi przeszło dwa lata przepędził najpierw w Woroneżu, późniéj w astrachańskim kraju. Wróciwszy potem czternastego roku do Warszawy i do wojska, wytrzymał, w stopniu podpułkownika i szefa sztabu dywizyi ułanów, blisko trzy lata służbę pod Konstantym, lecz nie mogąc nareszcie znieść szalonych czasem wybryków w. księcia, opuścił szeregi, jak niektórzy inni znakomici oficerowie i podążył do upragnionéj Litwy. Lat dwanaście potem, z wyjątkiem kilku wycieczek za granicę, spędził wśród swoich, utworzywszy własne kółko rodzinne, zarządzając bardzo znaczną fortuną, w ciągłych stosunkach z patryotycznem obywatelstwem litewskiem, na które wpływ przeważny wywierał. Ale i ten okres, pewnie najpomyślniejszy jego życia, nie minął bez prześladowań. Spadło nań podejrzenie, jak wtenczas na wielu innych patryotów w krajach polskich, że należy do owego Pestelowskiego spisku, który chciał położyć koniec carskiemu despotyzmowi w Rosyi; schwytano go zatem dwudziestego szóstego roku, więziono w Grodnie, dręczono śledztwami i wypuszczono wreszcie dla zupełnego braku dowodów, ale krępowano go odtąd nieustannym dozorem policyi.
W trzydziestym pierwszym roku ukazanie się korpusu Chłapowskiego i Giełguda na Litwie zastało naturalnie pana Adama do wszelkich ofiar gotowym. Skoro tylko nastręczyła się możność, ściąga z obszernych dóbr swoich oficyalistów i chłopów, gromadzi okoliczną szlachtę i ludzi z miasteczek i z całym tym oddziałem, jako tako uzbrojonym, tworzącym niemal brygadę, przyłącza się do korpusu polskiego i, opierając się o niego, przedsiębierze w różnych kierunkach partyzanckie wyprawy, aby powstanie rozszerzyć. Gdy zaś w pierwszéj połowie lipca nastąpić miało nieszczęsne przejście na ziemię pruską, oparł się pan Adam razem z Czetwertyńskim stanowczo wydanym rozkazom, ale opór ich i śmierć Giełguda nie wstrzymały złego, a wiedząc, co ich czeka, gdyby pozostali w kraju, musieli z boleścią serca uledz losowi i pójść na wygnanie. Pułkownik Sołtan, znękany nieszczęściem narodu, trawiony tęsknotą za krajem i rodziną, prowadził koczujące i w rozliczne przykrości obfite życie emigranta, głównie we Francyi i we Włoszech, stojąc z daleka od stronnictw i zatargów emigracyjnych, szukając ulgi i pociechy w zatrudnieniach naukowych i bliższych stosunkach z znakomitszymi ludźmi, a do nich należał także Zygmunt Krasiński, z którym widywał się często i aż do jego śmierci w ciągłéj był korespondencyi. Myśląc zawsze o kraju i, gdziekolwiek się znajdował, pragnąc mu służyć, posłyszawszy o gwałtach rosyjskiego rządu ponowionych przeciw Unitom, korzystał z bytności swojéj w Rzymie i z licznych znajomości, które tam miał w wyższych kołach duchownych i świeckich, aby ku téj stronie zwrócić uwagę Papieża i osób wpływowych w zarządzie kościelnym i za ich pomocą przynieść jakąś może ulgę prześladowanym. — Te jego usiłowania podwoiły zawziętość carskiego rządu przeciw Sołtanowi; podobno wtenczas nadszedł ów rozkaz uprowadzenia niedoletnich synów, a gdy ojciec jego umarł, wydarto Sołtanom Zdzięcioły, główne ich dobra, poniekąd gniazdo ich rodzinne, wspaniały zamek tamtejszy zamieniono na sołdackie koszary, a kilka klasztorów ich fundacyi na cerkwie.
Po szesnastu przeszło latach tułactwa znalazł wreszcie pan Adam spoczynek i stałą siedzibę przy jedynaczce córce swojéj Maryi, którą do Prus za hrabiego Alfonsa Sierakowskiego wydał i razem z państwem Sierakowskich, piędziesiątego szóstego roku, jeśli się nie mylę, osiadł w Poznaniu, który w niespokojnéj wędrówce życia miał być dla niego ostatniem miejscem ziemskiego pobytu; umarł tu bowiem po dłuższéj chorobie, przeszło siedemdziesięcioletni z początkiem sześćdziesiątego trzeciego roku. W wysokiéj postawie swojéj i ruchach powolnych miał stary pan pułkownik coś bardzo poważnego i pełnego godności, a z twarzy jego zwykle spokojnéj widać było, że to człowiek, który zniósł wiele moralnych i fizycznych cierpień. Mimo to w przestawaniu z znajomymi i w towarzystwach, zachowując zawsze pewien nastrój pański, jednał sobie każdego szczerą uprzejmością, chętnym udziałem i łatwem wysłowieniem w rozmowach. Wielką znajomość świata i wydarzeń politycznych, dziejów znakomitych rodzin naszego kraju, stosunków i osób we Francyi, Włoszech, Rosyi łączył z mnóstwem wiadomości tyczących się sztuki, jako też literatury ojczystéj i francuskiéj, a do końca życia zachował trzeźwość i słuszność w sądach swoich o rzeczach i ludziach, z żywym umysłem zajmując się wszystkiem, co się działo.
Zięć Sołtana, pan Alfons Sierakowski, sprowadziwszy się z dalekich Prus, osiadł wraz z żoną w Poznaniu, aby dwoje dzieci jego w polskiem otoczeniu odebrało wychowanie. Mieszkali państwo Sierakowscy, za pierwszéj kilkoletniéj bytności swojéj, przy Wilhelmowskiéj ulicy w owym dawniejszym, wtenczas już przebudowanym domu Wolfów i Mielżyńskich, o którym ci już dawniéj mówiłem, a mieszkanie ich stało się wkrótce jednem z bardzo ożywionych i miłych ognisk towarzyskich, przyciągających wiele osób z prowincyi i miasta. Lubo oboje z obcych nam stron pochodzili i nie chowali się u nas, potrafili, młodzi jeszcze wtenczas, zaaklimatyzować się, że tak powiem, między nami, zżyć się z społeczeństwem W. Księstwa, tak skutkiem gorących uczuć swoich patryotycznych, jako też osobistego usposobienia. Brali chętny udział we wszystkiem, co zaszło, w robotach i zabawach. Pani Sierakowska nie odmawiała swego współdziałania w rozmaitych przedsięwzięciach dobroczynnych, loteryach, przedstawieniach, balach składkowych i Towarzystwach religijnych, pana Sierakowskiego zaś mógłeś widzieć na każdem zebraniu, naradzie, schadzce lub odczycie, wszędzie, gdzie chodziło o rzecz jaką wspólną, a w hojnych datkach pro publico bono, nawet na potrzeby prywatne, mało kto mu zrównał, bo miał serce rzadkiéj dobroci i poczucie owego noblesse oblige. Kilka razy byłem tego świadkiem, iż niewzywany, z własnego popędu, przyniósł dziesięcio, dwódziesto-markówkę i więcéj, prosząc, aby dano w tem lub owem miejscu, bo słyszał, że tam wielka bieda. Wszyscyśmy tu szczerze polubili tę przystojną osobistość pana Alfonsa, która się odznaczała nie tylko zewnętrznie piękną twarzą, swobodnem i miłem spojrzeniem, wykwintnym zawsze ubiorem, lecz dawała poznać od razu główne jego wewnętrzne przymioty, szczerą otwartość i przyjacielskie chęci dla każdego, prócz wspomnianéj dobroci serca.
Pochodząc ze znakomitéj od dawna rodziny, jedynak i właściciel bardzo rozległego majątku, bo oprócz dóbr Waplewskich na malborskiéj ziemi, miał i w Królestwie bardzo znaczną posiadłość, byłby mógł p. Alfons, jak niejeden inny, patrzeć z góry na niższe poziomy i rozkoszować w uczuciu jakiejś wyższości; ale nie było mu to dane, bo już natura obdarzyła go, że tak powiem, demokratycznem usposobieniem i nie wiem kogo innego mógłbym ci przytoczyć, panie Ludwiku, któryby tak bez wszelkiego przymusu równym i życzliwym się okazywał dla wszystkich, jak to mówią, porządnych ludzi, czy mieli herby i marki, czy ich też nie mieli. Jeśli komu wyświadczyć mógł przysługę, czynił to z nájwiększą gotowością, prędko i sumiennie wywięzując się z danego przyrzeczenia; przytem nie skłonny do zapatrywania się na świat przez czarne okulary, owszem wesoły zazwyczaj, trochę satyryczny, żartobliwem i dowcipnem udzielaniem swych spostrzeżeń i uwag potrafił sobie jednać umysły i być wszędzie pożądanym gościem. To też nie słyszałem, iżby gdziekolwiek miał sobie niechętnych, widziałem zaś setne razy, że znajomi witali go już z daleka uprzedzającym uśmiechem. Nie dziw więc, iż w ogóle spokojnie i szczęśliwie ubiegło mu życie; wszelkie warunki były po temu i w nim i na okół niego. Odebrawszy wykształcenie szkólne najpierw jako kadet w Żoliborzu i dokończywszy je, po roku trzydziestym pierwszym, w brunsbergskim Hosianum, uczęszczał przez parę lat w Wrocławiu na kolegia prawnicze, a po tem u jednego z najbieglejszych natenczas agronomów niemieckich wyuczył się gospodarstwa tak, iż mimo młodego jeszcze wieku, objąć mógł zarząd rozległych dóbr swoich. I nie wyszło im to na szkodę, bo z wesołem i dla przyjemności tego życia dostępnem usposobieniem łączył pan Alfons dużo rozsądku, praktycznego zmysłu i silne poczucie patryotycznych obowiązków, a pod tym względem znalazł w żonie swojéj osobę, którą, obok wielkoświatowego wykształcenia, te przymioty zdobiły w wysokim stopniu. Skutkiem tego fortuna rodzinna państwa Sierakowskich wzmogła się i ustaliła, jak słyszałem, w ich dobrach zapanował wzorowy gospodarski porządek, a co więcéj, jest Waplewo do dziś dnia nieuszkodzoną oazą polską wśród germańskiéj Sahary. Otoczona Niemcami, w samym środku Prus Wschodnich, zachowała tam ludność pierwotną narodowość swoją głównie za staraniem państwa Sierakowskich, którzy, wiele lat wśród niéj przesiadując, wpływem swoim ochronili ją materyalnie i moralnie od obcego zalewu. Aby w niéj utrzymać język i tradycye ojczyste, nie szczędzili kosztów i zabiegów, obchodzili z nią uroczystości religijne i pamiątkowe wedle dawnego zwyczaju, przez zabawy stosowne, nawet teatralne przedstawienia, rozbudzali wyobrażenia i uczucia polskie, a usiłowania ich nie wyszły na marne. Nie byłem w Waplewie, panie Ludwiku, ale podobno warto je zwiedzić nie tylko z pomienionego względu, ale także jeśli się chce widzieć z niezwykłym smakiem urządzone ogrody i piękny zbiór obrazów, które zdobią dwór tamtejszy, a do których pan Alfons znacznie się przyczynił. Rozsądna i troskliwa dbałość o własne mienie i dobro dzieci, nie wstrzymywała pana Sierakowskiego od ścisłego wypełniania obowiązków obywatelskich; był przez lat kilkanaście deputatem do ziemstwa swéj prowincyi, kilka razy posłem na sejm prowincyalny, członkiem Towarzystwa agronomicznego w Prusach i tamtejszego Towarzystwa naukowéj pomocy i należał w ogóle do tych, którzy po czterdziestym szóstym roku główny mieli udział w rozbudzeniu, między pozostałem jeszcze obywatelstwem prusko-polskiem, uśpionego dawniéj narodowego ducha.
Przez pierwszy swój dość długi pobyt w Poznaniu, pokumał się pan Sierakowski jakoś bliżéj z naszym światem; czuł się tu mniéj osamotnionym niż w dalekich Prusach, więcéj dla niego naokół było polskiego powietrza, bez którego żyć trudno i w każdym niemal znajomym widzieć mógł przyjaciela; dla tego też, oddawszy Waplewo synowi, sprowadził się tu powtórnie wraz z żoną, siedemdziesiątego czwartego, czy piątego roku i zajął stałe mieszkanie w téj kamienicy. Gdy się wtenczas, po długiem niewidzeniu, z nim znów spotkałem, nie znalazłem żadnéj zmiany w jego usposobieniu; był to ten sam pan Alfons swobodny, przyjacielski i rozmowny, ale jakoś fizycznie trochę wyglądało inaczéj; nie miał téj zwinności w ruchach jak dawniéj, a czasem chodził po ulicach bardzo ostrożnie o kiju. Otóż trapiły go peryodycznie bardzo dokuczliwe i długotrwałe cierpienia reumatyczne, które nie pamiętam już co nań sprowadziło i od których ani różne doktory, ani wody uwolnić go nie mogły. Niczem to jednak nie było w porównaniu z nieszczęściem, które, zapewne skutkiem owych słabości, w parę lat potem nagle nań spadło. Od niejakiego czasu miewał już trochę dolegliwości w uszach, gdy pewnego poranku obudziwszy się i nie słysząc odpowiedzi służącego na ponowione swoje pytania, a widząc po jego ustach, iż nie tylko mówi lecz nawet krzyczy, przekonał się o tem, że ogłuchł zupełnie. Możesz sobie wystawić, panie Ludwiku przerażenie jego żony i całéj rodziny. Z początku łudzono się nadzieją, że to rzecz może chwilowa, że przejdzie prędzéj lub późniéj, ale, nieszczęściem, nie przeszła; wszelkie rady i doświadczenia Eskulapów były daremne. Wszyscy serdecznie żałowali tego zacnego człowieka, którego życie odtąd było złamane, nie słyszał bowiem nic zgoła, nawet najsilniejszego huku i sztuku; wszakże gdy pierwsze okropne wrażenia i cierpienia moralne minęły, wrócił, chociaż w części, dawniejszy nastrój umysłu. Pan Alfons z rzadką cierpliwością znosił swoje nieszczęście spokojny i na pozór zadowolony jak wprzódy, zajmował się wszystkiem ile mógł, najwięcéj czytaniem, chodził, gdzie było co widzieć, nawet do teatru, odwiedzał regularnie znajomych i przyjmował ich odwiedziny, mówił dużo i aż do końca wyraźnie, a odpowiadano mu i porozumiewano się z nim pisząc piórkiem lub ołówkiem zwykle w wielkim pugilaresie, który w tym celu nosił przy sobie. Nieraz gdy się kółko dobrych znajomych, osobliwie młodszych istot, zebrało koło niego, zapisywano całe arkusze; każdy sadził się na to, aby mu wystylizować coś nowego, zabawnego, dowcipnego, bo każdy pragnął rozerwać go, smutek od niego odegnać, a zacny pan Alfons, szczerze rozweselony, ze śmiechem odczytywał manuskrypta często niewyraźne. Dodać ci jeszcze muszę, iż kalectwo bynajmniéj nie ukróciło jego dobroci serca i pamięci o innych; owszem zdawało nam się, jakoby stał się wraźliwszym na potrzeby publiczne i biedę prywatną, a w datkach miłosiernych i podarunkach hojniejszym niż dawniéj. W tym stanie zupełnéj głuchoty przeżył hrabia Sierakowski dziesięć lat bodajnie, słabnąc z każdym niemal rokiem na siłach, gdy go, w początku osiemdziesiątego szóstego roku, pochwyciła ciężka jakaś choroba; znękany organizm nie był już w stanie jéj przemódz i w końcu kwietnia odwiedziłem go tutaj po raz ostatni w jego mieszkaniu, ale już leżącego w trumnie. Tak, panie Ludwiku, ile razy zwrócę oczy na te dwa okna pierwszego piętra, które ci wskazałem, żal mnie szczery ogarnia, że się już nie spotkam z miłem i przyjacielskiem spojrzeniem pana Alfonsa Sierakowskiego.
Na dolne okna po téj saméj stronie nie patrzę już wcale; przyczynę sam odgadniesz, panie Ludwiku, bo wiesz, co się za niemi działo z początkiem téj wiosny. Ojca w sile wieku, dwóch synów w pierwszym kwiecie młodości porwała śmierć niemal naraz, bo w przeciągu dni dziesięciu. Ojciec dzień przed zgonem, gdy usłyszał na co obadwaj synowie zasłabli, zapowiedział, że niebawem trzy trumny z tego mieszkania wyniosą. Chłopcy poszły za ojcem, nie wiedząc o jego śmierci, ale co się tam działo w sercu żony i matki, szarpanéj potrójną rozpaczą, tego nikt nie wypowie i nie wyobrazi sobie przerażenia i smutku całéj rodziny. Nasi lekarze nie szczędzili koledze swemu troskliwéj pomocy; szczególnie jeden okazał niezwykłe poświęcenie i rzadką odwagę, pielęgnując we dnie i w nocy biednych chłopców, lecz srogiéj dyfteryi, niszczącéj z zawziętą szybkością całe ich wnętrze, pokonać nie zdołał, bo ta plaga młodym nie przebacza, i powiodło się tylko ocalić matkę, którą taż sama choroba dotknęła. W mieście nie tylko wśród społeczeństwa polskiego, ale i między Niemcami, okropny ten wypadek sprawił silne wrażenie i wywołał szczere współczucie, bo doktor Piotr Sęcki znany był tu wszystkim i zasłużony pod niejednym względem. Obszernie się o nim rozwodzić byłoby zbytecznem; wszakże ledwo kwartał minął od jego śmierci, nekrologi w pismach naszych czytałeś, nie zapomnieli go jeszcze jego koledzy i liczni znajomi; powiem ci tylko, że doktor Sęcki należał także do ludzi, którzy sami sobie zawdzięczali wszystko i o własnych siłach podnieśli się na stanowisko, jakie późniéj zajmowali i że głównie ta okoliczność Hipolita Cegielskiego spowodowała, gdy wybór jego córki padł na młodego lekarza, do chętnego z swéj strony przyzwolenia.
Przebywszy szkołę elementarną rodzinnego miasteczka Gniewkowa, dostał się Sęcki do gimnazyum trzemeszeńskiego, gdzie, do klas wyższych doszedłszy, chociaż sam myśleć musiał o sobie i dużo czasu tracić na korepetycye, należał do najlepszych uczniów i z odznaczeniem popis dojrzałości złożył, o czem mi powiadał radzca Milewski, który wtenczas był dyrektorem w Trzemesznie. Stosując się do życzenia rodziców, którzy pragnęli mieć księdza w rodzie, wstąpił potem do seminaryum w Poznaniu; lecz, gdy się wkrótce przekonał, iż mu brak rzetelnego powołania do duchownego stanu, zwrócił się w inną stronę, chociaż przewidywał, że mu przyjdzie niejednę ciężką walkę stoczyć z przeciwnym losem, licząc przecież na szczęśliwą gwiazdę i na siłę swego ducha, którą wspierała niezwykła siła fizyczna, wybrał sobie zawód lekarski i puścił się do Gryfii. Zaufanie to i nadzieje nie zawiodły go; przezwyciężył wszelkie trudności materyalne, zabiegliwością i wytrwałością swoją wynalazł potrzebne środki; z Gryfii po dwóch latach przeniósł się do Wrocławia, ztamtąd do Berlina, gdzie doszedł do celu, odbywszy bardzo pomyślnie doktoryzacyę i egzamin na lekarza praktycznego.
Poznałem się z nim wkrótce po jego przybyciu do Poznania, ile pamiętam, sześćdziesiątego drugiego roku, w domu doktora Mateckiego, gdzie dość częstym był gościem. Odbywał wtenczas swoją służbę wojskową i na wszystkich miłe robił wrażenie ten młody, wysoki i przystojny doktor, którego siłę obcisły mundur, a twarz regularną i przyjemną, ożywioną wielkiem, niebieskawem, trochę zdziwionem okiem, gesty i jasny włos uwydatniał. Następnego roku podziałały silnie na jego patryotyczne uczucia wypadki w Królestwie; przystąpił, jak mi powiadano, do spółki tych, którzy tutaj byli w związku z podziemnym rządem warszawskim i, przez cały czas ruchów tamtejszych, miał czynny udział w rozmaitych finansowych zabiegach, obmyślaniu i przyspasabianiu środków zmierzających do ściągania oddziałów zbrojnych i wysyłania ich za granicę.
Rozpoczętą pomyślnie praktykę i pierwsze zaraz czasy małżeńskiego pożycia przerwała mu, sześćdziesiątego szóstego roku, wojna prusko-austryacka, którą jako lekarz batalionowy odbył od początku do końca. Przyniósł mu ten wojenny epizod jego życia z jednéj strony nie małą korzyść, bo mu nastręczył aż nadto sposobności do nabycia wprawy w operacyach chirurgicznych, do których już na uniwersytecie wielki miał pociąg, zwłaszcza gdy, pod koniec kampanii, dołączonym został do ordynujących lekarzy w głównym lazarecie w Nachodzie; z drugiéj jednak strony doznał silny jego organizm pierwszego wstrząśnienia, tak skutkiem mocnego napadu cholery, jak i ciągłych niewygód i natężeń, które wtenczas przebywać musiał. Nie skończyło się na jednym razie, panie Ludwiku, bo siedemdziesiątego roku znów doktora Sęckiego ściągnięto, jak kilku innych naszych lekarzy, i wysłano do Francyi. Tutaj czas krótki spędziwszy w kilku polowych lazaretach, powołany został do wielkiego zakładu w Wersalu, dokąd, ile się dało, ze wszystkich stron rannych dowożono. Pracować tam trzeba było czasem całemi dniami, nieraz po nocach; Sęcki odznaczył się wkrótce śmiałością, szybkością i pewnością w operowaniu, mianowicie w odcinaniu porażonych członków i dobywaniu pocisków, tak iż często koledzy i wyżsi oficerowie przychodzili, aby się przypatrzeć jego robocie, a książę następca Fryderyk, dwa czy trzy razy czas dłuższy zabawiwszy przy jego operacyach, wyraził mu swoje zupełne zadowolenie. Całe wielkie pudło kul karabinowych, kartaczy, odłamków od granatów i lanc, od skór i klamrów, które z ciał ludzkich powyrzynał i z Francyi z sobą przywiózł, widziałem u doktora Sęckiego. Uznając jego zasługi na tem polu, odznaczyły go władze wojskowe stopniem wyższego sztabowego lekarza i krzyżem żelaznym.
Wróciwszy do Poznania ze zdrowiem nieco już nadwątlonem, praktykował sobie jak dawniéj, wzywany częstokroć, w mieście i na prowincyi, w ważnych przypadkach, gdzie trzeba było pomocy doświadczonego chirurga; szczególną zaś dbałość okazywał dla głównego zakładu Sióstr Miłosierdzia, gdzie razem z Mateckim był lat kilkanaście dozorującym lekarzem w stacyi chirurgicznéj. Pracowali wspólnie i pomagali sobie nawzajem, a późniéj, podczas częstych nieraz i dłuższych słabości Mateckiego, Sęcki sam jeden odbywał całą tę dość znaczną robotę lazaretową, a jak ją odbywał prędko i biegle, jak dobry był przytem dla ubogich chorych i względny dla Sióstr obsługę pełniących, niechaj ci same Siostry powiedzą, które, ciągłem doświadczeniem pouczone, przymioty lekarzy swoich najlepiéj oceniać potrafią i do dziś dnia w jak najlepszéj zachowują pamięci doktora Sęckiego, którego też rząd za to jego dobroczynne działanie tytułem radzcy zdrowia wynagrodził.
Ufając zanadto wrodzonéj sile i niezważając, że i lata i dawniejsze przejścia znacznie rzecz pod tym względem zmieniły, zwykł był nasz doktór mało się liczyć ze swojem zdrowiem, które, zdaje mi się, ośmdziesiątego pierwszego roku, mocnem uderzeniem apoplektycznem całkiem zachwiane zostało. Po długiéj walce przemógł groźne niebezpieczeństwo, przyszedł jakkolwiek do siebie i lat kilka jeszcze odbywał, jak przedtem, swoje czynności tak w prywatnéj praktyce, jako też u Sióstr Miłosierdzia, ale organizm jego często już niedomagał, a dawniejsza swoboda i rzeźwość umysłu ucierpiała znacznie i ustępowała nieraz miejsca niewesołym poglądom na świat i ludzi, zwłaszcza iż z czasem odezwały się dokuczliwe boleści nerwowe, których ani kąpiele zagraniczne, ani inne środki lekarskie usunąć nie mogły. Przed trzema laty podkopała do reszty siły jego żywotne ciężka choroba wewnętrzna, którą u wód w Landek przebył i odtąd, zwątlony całkiem, zbolały niemal ustawicznie, widział jasno, że pobyt jego na téj ziemi nie długi; znosił jednak stan swój cierpliwie i łagodnie, czyniąc co było można, aby się jeszcze czas niejaki zachować dla dzieci i żony. Przewidywana śmierć porwała go w chwili, gdy się naokół niego łudzono najlepszą nadzieją.

Ale te dwa chłopcy, panie Ludwiku, jeden piętnasto, drugi osiemnasto letni! Byłbyś ich polubił, gdybyś ich był znał, osobliwie starszego. Młodszy, niemal od urodzenia na zdrowiu szwankujący, spokojny i cichy, nie znał prawie nic więcéj na tym świecie, prócz domu, szkoły i książki; zwykłych w jego wieku rozrywek ruchawych i głośnych, nawet po części wolnego powietrza musiał unikać, ale uczył się gorliwie, był jednym z pierwszych w swéj klasie, czytał całemi dniami i z zapałem zbierał muszle i minerały, porządkował je i opisywał. Starszy zwracał nieraz uwagę obcych zewnętrznością swoją; spotykając go niejeden mówił lub pomyślał: „cóż za ładny chłopiec!“ I nie dziw, bo w udatnych rysach młodocianéj, świeżéj twarzy miał coś nadzwyczaj miłego i ujmującego. Przy tem, nie wychodząc poza przyzwoitą granicę, w towarzyskich stosunkach okazywał niezwykłą zręczność i wprawę, tak że i starsi znajomi chętnie z nim przestawali i gawędzili nieraz, bo wiedział co mówić, jak i gdzie mówić. Czasu wolnego od szkolnéj pracy nie tracił marnie; możesz u osób z jego rodziny, albo tych co bliżéj go znały, widzieć niejednę fizykalną maszynkę, nie jeden sprzęcik lub przyrząd domowy misternie z drzewa lub tektury wyrobiony, któremi ich obdarzył, bo ulubioną jego zabawą była mechanika, a przedewszystkiem fotografia. W fotografowaniu tak się sam wyćwiczył, iż wizerunki osób i okolic, które ostatniemi czasy robił, mógłby każdy z lepszych w tym fachu przyznać za swoje. Biedny chłopiec miał Feliks na imię, a tak krótko szczęścia na téj ziemi używał!
Ale czas nam, panie Ludwiku, opuścić ten Plac Piotrowy, o którym ci już nic więcéj powiedzieć nie umiem. Wychodzą z niego, jak widzisz, trzy ulice: najprzód Strzelecka, którą nie bez powodu tak nazwano, prowadziła bowiem przez Plac Zielony prosto do staréj strzelnicy. Owa strzelnica, któréj śladu teraz nie ma, był to dość długi, ale niepokaźny domek, leżący na lewo i nieco poniżéj kościoła Bożego Ciała, naprzeciwko wielkiego i zaniedbanego niegdyś ogrodu, zajętego teraz przez zakłady fabryczne Cegielskiego. Po za tym domkiem zalegał plac obszerny, czworoboczny, rowem i włoskiemi topolami ograniczony, kończący się długim i wysokim wałem, u stóp którego stały tarcze. Puste miejsca między strzelnicą a drogą napełniały w czasie Zielonych Swiątek tłumy ludu i dzieciaków, rozkoszujące przy budach z piernikami, struclami i tanim towarem różnego rodzaju, osobliwie zaś przy katrynkach i grach we fortunkę i lewka. Nie wiem, panie Ludwiku, czy chłopcem będąc zaznałeś jeszcze lewka; mnie, gdy tak byłem kilkonastoletnim i współczesnych moich koleżków, nie mniéj jak młodych rzemieślniczków, ów lewek szczególnie przyciągał do strzelnicy. Był to stoliczek, którego wierzchnia deska, podzielona na dziesięć, czy dwanaście kwadratów, miała w każdym z nich jakiś wizerunek, między któremi za najważniejsze uchodziły wizerunki lwa, panny i bodajnie strzelca. Grało się na owym stoliczku dwoma kostkami; jaki zaś był porządek gry, tego nie pamiętam, ale mi jeszcze brzmią w uszach krzyki przedsiębiorców, czy bankierów, zachęcających publiczność wołaniem: „Panowie, po trzy grosze! panna Zuska pauzuje, a lewek wygraje!“ Ci między nimi, którzy samorodnemi dowcipami okraszali swój proceder i rozśmieszali grających, mieli naturalnie największą u nas łaskę. Teraz pewnie owe lewki, jeśli są jeszcze, ryczą tylko po niemiecku. Gdy skończyło się strzelanie, wtenczas król kurkowy, ozdobiony tradycyjnym złotym łańcuchem, szedł na czele całego bractwa przez Strzelecką ulicę na ratusz, gdzie odbywał jakieś ceremonie z magistratem, czy z burmistrem.
Co się tyczy domów przy owéj ulicy, to po prawéj stronie, za ową do dziś dnia stojącą nieestetyczną stajnią dawniejszéj Złotéj Gęsi, była przed trzydziestym rokiem chałupka, na miejscu któréj pan Szumiński, przez wieloletnią służbę w farnym kościele zebrawszy sobie kapitalik, wybudował dwupiętrową kamieniczkę, będącą teraz od dość dawna już w mocy Izraela. Ze stojących za nią, od pierwszych pruskich czasów, czterech jednopiętrowych domów zachowały dwa pierwsze postać swoją pierwotną, trzeci przekształcono i podwyższono znacznie, zamieniwszy go na salę obchodową Fryderykowskiego gimnazyum; czwarty, na rogu Strzałowéj ulicy, wygląda jak dawniéj, z małą zmianą u wejścia i jest obecnie cząstką tego zakładu, który pierwszemi laty mieścił się w nim cały. Należące do obydwóch ostatnich kamienic dość znaczne ogrody i podwórza częścią zabudowano, częścią stosownie do potrzeb szkólnych zmieniono i urządzono. Początek tego gimnazyum, które przed pięciu laty swoją piędziesięcioletnią rocznicę obchodziło, dobrze pamiętam, przedostawałem się właśnie wtenczas z sekundy do prymy, gdy rozdział ten bez żadnego rozgłosu nastąpił; dziejów jednak tego budynku rozpowiadać ci nie będę, panie Ludwiku, już to dla tego, że mało mi są znane, już też dla tego, iż nas bezpośrednio obchodzić nie mogą. Daléj za Fryderykowskiem gimnazyum na Strzeleckiéj, aż do jéj końca, nie było przed rokiem czterdziestym żadnéj jeszcze kamienicy, tylko większe i mniejsze domki z pruskiego muru lub, jak na wsi, z gliny lepione, przez pomniejszych rzemieślników lub ubóstwo zamieszkane.
Po drugiéj, t. j. lewéj stronie tejże ulicy, za owym placem kiedyś do Kwileckich należącym, gdzie dzisiaj wznosi się narożnia kamienica przez Nieszczottów zbudowana, o któréj ci już mówiłem, wystawił czterdziestego czwartego roku pan Julian Jaraczewski ten dom dwupiętrowy, teraz numerem drugim naznaczony, głównie dla własnéj wygody i zajmował w nim pierwsze piętro przez lat kilkanaście. Był to jedyny z całéj w W. Księstwie licznéj kiedyś i zamożnéj rodziny Jaraczewskich, którego znałem, wszakże nie tak dokładnie, iżbym się mógł na obszerne o nim puszczać opowieści. Nie wielkiego wzrostu, dość otyły, z twarzą poważną i przyjemną, miał w sobie coś wzbudzającego zaufanie, chociaż, ile miarkować mogłem, nie cieszył się popularnością, osobliwie między ludźmi gorącego usposobienia i skłonnymi do niepokojów politycznych, których liczba owemi czasy u nas przemagała. Nastręczyła mi się nieraz sposobność dłuższéj z nim rozmowy w księgarni Żupańskiego, będącéj un terrain neutre, gdzie się spotkać było można i pogawędzić swobodnie z różnemi osobami; pamiętam więc, że zrobił na mnie wrażenie spokojnego i rozumnego człowieka, który widzi co można, a czego nie można i trochę pesymistycznie na nasze stosunki się zapatruje. Żywot jego, ile wiem, był w ogóle normalny; ukończywszy szkoły i pobawiwszy czas niejaki na uniwersytecie, odbył kampanię trzydziestego pierwszego roku, ożenił się i osiadł w dziedzicznem Głuchowie, gdzie aż do końca swego gospodarował pilnie i ostroźnie, zwłaszcza iż wzgląd na bardzo liczną z czasem rodzinę i niejedne kłopotliwe przejścia, obrachunku i ostrożności wymagały. W mieście tutaj stałym niemal był mieszkańcem, bo radzcą ziemstwa przez współobywateli obrany, sprawował swój urząd z przykładną sumiennością. Musiałem choć kilku słowy wspomnieć ci o panu Julianie, przechodząc tu koło jego domu, był bowiem zawsze dla mnie, wiele przecież młodszego, bardzo przyjacielskim i należał do obywateli, którzy zacnem, skromnem i rozważnem życiem swojem zasługiwali na powszechne uznanie.
Ów mur, który od domu Jaraczewskiego ciągnie się aż do przeddziedzińca Realnego gimnazyum, stał sobie na tem miejscu jak tylko zapamiętam, z tą jednak różnicą, że dawniéj bramy w nim nie było, odgradzał bowiem prywatny ogród, należący do domu przy Wrocławskiéj ulicy. Za nim zaś długi płot zasłaniał podobnież ogrody, które, jeśli się nie mylę, były własnością piwowara Stocka; wreszcie zaś koniec Strzeleckiéj, aż do Zielonego placu zajmowała, jeszcze przed kilku laty, dość długa chałupina, szkudłami pokryta, ze znacznem z tylu podwórzem, przed którą stało kilka starych drzew. Teraz, na miejscu zaniedbanych ogrodów, podwórek i chałup, widzisz ów piękny gmach szkolny i dwie wielkie trzypiętrowe kamienice. Tyle pod geograficznym względem o téj połaci; że pod dziejowym wymownym być o niéj nie mogę, nie zdziwisz się pewnie, panie Ludwiku. O Realnem gimnazyum powiem ci może niektóre bliżéj nas obchodzące szczegóły, późniéj, gdy na Wrocławską ulicę przejdziemy; wszakże o wspomnianéj co dopiero chałupinie dodać to muszę, iż przed piędziesiątym rokiem była ona dominium do Gniewoszów należącem. Figurę starego pana Gniewosza, nie wiedząc nic zgoła o jego anteryorach, dzisiaj jeszcze dość dobrze sobie przypominam i majaczy mi przed oczyma jako jegomość nie wysoki, dość okrągłych kształtów, z twarzą zawsze zadowoloną. Nie wiem gdzieśmy się poznali, ale zdarzyło mi się kilka razy rozmawiać z nim na ulicy i pamiętam, że wynurzał uczucia bardzo patryotyczne, różowo i prostodusznie na świat się zapatrując. Miał on synka, podrostka wtenczas, ale kawalera bardzo ruchawego, którego często widać było po ulicach i który, będąc podobno arcydemokratycznie usposobiony, ile mógł kręcił się żwawo w spiskach, naradach i schadzkach zajmujących wtenczas i młodych i starych. Spostrzegłem późniéj, że obydwóch Gniewoszów nie ma w Poznaniu i usłyszałem, iż wynieśli się do Galicyi, a ów synek objawiający już u nas nie małe skłonności do zawodu politycznego, dojrzawszy tam i wyrobiwszy się w pierwotnym kierunku, zajmuje teraz, jak wiesz, we Lwowie wybitne stanowisko jako jeden z prewodyrów demokratycznego stronnictwa.
Wróćmy się teraz na Plac Piotrowy, panie Ludwiku; otóż, ta druga ulica wychodząca z niego na prawo od kościoła, teraz Piotrowa, nazywała się dawniéj, jak ci wspomniałem, Ogrodową, ponieważ po obydwóch jéj stronach, prócz kilku lepianek, były większe i mniejsze sady i miejsca warzywami obsadzone. Z owych starych lepianek widzisz tu jeszcze dwie, których nowożytna kultura nie pochłonęła, jednę na prawo, zaraz za narożnią kamienicą, drugą po lewéj stronie, przy końcu ulicy, prawie już całkiem w ziemię zapadłą. Pierwszy porządniejszy murowany domek wystawił tutaj przed laty przeszło siedemdziesięciu pan Józef Liszkowski, ojciec kupca Kaźmierza, i mieszkał tu nie wiem jak długo, a gdy go sprzedał, przechodził ten domek przez czas dość długi różne losu koleje, aż został własnością pana Żóchowskiego, o którym, chociaż go znałem osobiście, nie wiele ci jednak powiedzieć mogę. Wiem, że miał tutaj urząd sekretarza przy sądzie, czy w administracyi, ale spotkawszy go pierwszy raz gdzie na ulicy, lub w towarzystwie, byłbyś przekonanym, że to jaki Mr. le comte, albo który z pierwszych radzców. — Wysokiego wzrostu, z piękną i szlachetną fizyonomią łączył pewną dystynkcyą w postawie, ruchach i ubiorze; — a téj przystojnéj zewnętrzności odpowiadała niezwykła wprawa i ogłada w stosunkach towarzyskich. — Za żonę, którą tylko znałem z widzenia, bo podobno wszelkich znajomości i towarzystw unikała, miał wcale nie wielką i szczupła kobietę; wdziękami się nie odznaczała, ale z jéj żywych i przenikliwych oczu odgadnąć było można, że nie jest bez stanowczéj woli i często grywa capriccio na swym fortepianie. Była ona córką jakiegoś pana, którego Pero nazywano i majorem tytułowano. Chociaż, będąc małym chłopcem, spotykałem często na przechadzkach tego już starego, niskiego i chudego człowieka, chodzącego zawsze w granatowym fraku o krótkich połach i szerokich wyłogach, w jasnych spodniach i palonych butach, z laską na ramieniu i niskim kapelusikiem na głowie, któréj gładko wygolona broda kryła się w wysokiéj białéj chustce, nie słyszałem zgoła nic z jego dziejów, tylko przypominam sobie, co pewnego razu pan Zakrzewski z Żabna, który się z nim znał, w méj przytomności o jego stoicyzmie powiadał. Gdy przyszedł go kiedyś odwiedzić, zastał krzątającego się około trumny, którą starannie falbankami i galonkami obijał, w pierwszym pokoiku, podczas gdy w drugim, przy drzwiach szeroko otwartych, jejmość jego bardzo chora leżała. Na pytanie, co się stało, czy kto umarł? — odpowiedział spokojnie czuły mąż, wskazując na drugi pokój: „To dla téj biedaczki, żyje jeszcze, jak widzisz, ale lepiéj wszystko naprzód przygotować!“
Państwo Żóchowscy mieli, zdaje mi się, tylko jedynaka syna, który fizycznie całkiem się wdał w ojca i był bardzo przystojnym chłopcem, ale już w pierwszéj młodości, po niespokojnym i podobno nienormalnym występie, pożegnał się z tym światem. Od Żóchowskich, a może od ich spadkobierców, nabyła roku piędziesiątego czwartego ów domek z przyległościami Siostra Seweryna Morawska, aby pomieścić w nim Towarzystwo Pań Miłosierdzia św. Wincentego, a od tego czasu wszystko się tam zmieniło: domek się podniósł i rozszerzył, powstały obok niego szpitale i ochronki, kaplice i inne zakłady, dzięki ofiarom Towarzystwa, szczególnie zaś ofiarom i usiłowaniom Siostry Ireny Łuszczewskiéj i mały niegdyś domek pana Liszkowskiego stał się teraz upragnionym i zbawiennym przytułkiem dla naszéj polskiéj biedy.
Zejdźmy teraz, panie Ludwiku, wprost na dół, z końca Piotrowéj ulicy! Widzisz, że jesteśmy na Półwiejskiéj, która z Piotrowego placu do Wildeckiéj bramy prowadzi. Półwiejską ją nazwano, lubo teraz na taką nazwę nie zasługuje, od początku bowiem do końca widzisz nieprzerwany prawie szereg kamienic po większéj części dwu lub trzypiętrowych; ale między trzydziestym i czterdziestym rokiem, a nawet wiele późniéj, wyglądało tu bardzo po wiejsku i pozostały jeszcze trzy czy cztery okazy chałupek, które ją tu i ówdzie z obydwóch stron ograniczały i łączyły bezpośrednio, gdy jeszcze Wildeckiéj bramy nie było, ze Św. Łazarzem i Górną Wildą. Stało tu jednak już wtenczas kilka większych, murowanych domów, między któremi najstarsze, bo za pierwszych Prusaków wzniesione, były, po prawéj stronie, dwa ostatnie przed bramą; w pierwszym z nich, przeszłego roku całkiem przebudowanym, gościła ostatniemi czasy jedna ze szkół miejskich. Do domów, na które od najdawniejszych lat patrzałem, należy także ten tutaj, po lewéj stronie, zaraz za ową quondam Złotą Gęsią; z dziejów jego tylko to ci powiedzieć mogę, że około roku siedemdziesiątego był własnością człowieka dobrze mi znanego, który sobie między nami na powszechne uznanie zasługiwał.
Przypominam sobie, że będąc małym chłopcem widziałem kilka razy jakąś starą szlachciankę, panię Bogdańską, w klasztorze tutaj mieszkającą, którą babka moja odwiedzała; nie wiem czy mistrz ślósarski, Józef Bogdański był z nią w koligacyi, ale słyszałem, że pochodził z rodziny szlacheckiéj i że podobno jeszcze ojciec jego miał gdzieś wioskę, albo dzierżawami chodził. Musiały tam jednakże losy nie dopisać, jak się to u nas coraz częściéj zdarza, a młody Józef Bogdański miał tyle rozumu, iż nie tylko zawczasu chwycił się rzemiosła, lecz wytrwał i wydoskonalił się w zawodzie swoim, nie spuszczając się na szlachectwo, o którem zresztą do ludzi nie mówił, ile mi wiadomo. Skutkiem gorliwéj pracy za młodu i uzdolnienia do niéj, jako też uczciwego i porządnego życia było, że, gdy skończył naukę i założywszy własny warsztat samoistnie zarobkować zaczął, stworzył sobie w krótkim stosunkowo czasie dość liczną klientelę. Zręczny ten i sumienny rzemieślnik równie doskonałą robotą i szybkością w usłudze, jak i wrodzoną przyzwoitością i grzecznością wzbudzał zaufanie, nawet przystojną zewnętrznością swoją jednał sobie życzliwość wszystkich, którzy z nim mieli do czynienia, dując przytem jako Polak nieraz śmiałe dowody swego patryotyzmu. Nie dziw więc, że chociaż się ożenił i został ojcem dość licznéj rodziny, przy roztropnem i oszczędnem życiu, doszedł do czegoś i dom ten kupił, na którego obszernem podwórzu w dość znacznych rozmiarach warsztaty swoje urządził. I tak lat kilkanaście szło wszystko pomyślnie; pamiętam, iż nieraz, spotykając w jaki dzień świąteczny, na ulicy lub przechadzce, Bogdańskiego z jego ładną żoną, kilku przystojnymi chłopczykami i całkiem nadobną córeczką, doznałem bardzo miłego wrażenia, zwłaszcza iż z całego ich pozoru zadowolenie i dobrobyt poznać było można. Ale z czasem dziatwa wyrosła, a z latami mnożyły się potrzeby, a może przedewszystkiem pretensye, i widać było późniéj po twarzy poczciwego Bogdańskiego, że go niemałe gnębią kłopoty. Prawdopodobnie rozstrój wewnętrzny przyspieszył jego koniec, bo zmarł nagle, w sile wieku, rażony paraliżem. Żal mi go było szczerze, bo w tym człowieku mieściło się dużo dobrego funduszu, a nawet były w nim wyższe uczucia i wyobrażenia, jak wnosić mógłem z pięknej mowy, którą wypowiedział w imieniu przemysłowców polskich nad grobem Hipolita Cegielskiego.
Po prawéj stronie ulicy, kilkadziesiąt kroków za kościołem Piotra, którego wtenczas jeszcze nie było, zajmował, przed trzydziestym pierwszym rokiem, większą część gruntów ogród ciągnący się daleko w górę, wzdłuż teraźniejszéj Ogrodowéj ulicy. Starannéj uprawy w nim nie widziałem; wyglądał raczéj na park z mnóstwem starych, pięknych drzew i kilku sadzawkami; miał jednak znaczną winnicę, znaną w mieście z wybornych gatunków winogron. Wchodziło się do niego z jednéj strony furtką z Półwiejskiéj ulicy, od któréj odgradzał go niepokaźny plot, główne zaś wejście miał od ulicy Ogrodowéj, naprzeciwko dworku Chełmickich, gdzie była wjazdowa brama, a za nią, w pewnem oddaleniu, pod kilku pięknemi lipami, z przyległą niewielką oranżeryą, stał jednopiętrowy, stary domek o paru skromnych izbach. W owych izbach, ile pamiętam, były na ścianach miejscami pozawieszane kobierce, tu i owdzie piękny, starożytny stolik lub podobna szafa, zresztą kilka prostych sof i siedzeń. Ogród, o którym mówię, panie Ludwiku, należał do Mycielskich, a teraz jest za ciasnem już miejscem wiecznego spoczynku dla całego legionu protestantów niemieckich. Nabył go dla nich pan Flottwel za bardzo tanie pieniądze, zdaje mi się, że za szesnaście tysięcy talarów, z których jednak, po odliczeniu rozmaitych zaległości i rządowych pretensyi, ledwo połowę wypłacono.
W owym domku mieszkała zwyczajnie pani Anna Mycielska, gdy do Poznania przyjeżdżała; drugą rezydencyę miała w tak zwanym zamku szamotulskim, trzecią zaś w Kobylopolu, w obszernym budynku, który potem syn jéj, pan Józef, znieść kazał, oburzywszy się na to, że, podczas gdy był w powstaniu, władze tutejsze dwór jego na lazaret cholerycznych zamieniły.
Miłą jest dla mnie i zaszczytną pamiątką, że w młodych latach znałem panię Mycielską, była to bowiem jedna z owych matron polskich, które przez cały przeciąg życia pierwszorzędne w społeczeństwie naszem zajmowały stanowisko, zjednawszy sobie wysoki i rzetelny szacunek swoich i obcych nie tylko zaletą rodu i majątku, lecz przedewszystkiem niczem niezachwiana zacnością uczuć i sposobu myślenia, gorącą miłością ojczyzny, a przytem niepospolitym rozumem i hartem duszy. Tytułowano ją zwykle albo hrabiną, albo starościną, ale mniejsza o tytuł tam, gdzie sama wartość osobista jest tytułem. Pamiętam dobrze, kiedym po raz pierwszy panię Mycielską widział, chociaż dopiero sześć lat miałem. Zabrali mnie z sobą rodzice, jadąc na święta wielkanocne do Miłosławia; przybyła tam także pani Mycielska. Wszystkich naokół spostrzegłem czarno ubranych, a przy śniadaniu, w pierwsze święto, obiedwie panie siedzące przy sobie, pani Mycielska i bratowa jéj Mielżyńska, nagle zalały się łzami, zaczęły głośno szlochać i wyszły z pokoju.
Było to bowiem niedługo po śmierci pana starosty Józefa Mielżyńskiego i pierwszy raz bez niego święta wielkanocne obchodzono. Ta okoliczność zrobiła na mnie wtenczas wrażenie, którego lata nie zatarły. Późniéj kilkakrotnie byłem z matką lub ojcem u pani Mycielskiéj w Poznaniu i w Kobylopolu; prawie zawsze zastaliśmy ją zatrudnioną jakąś robotą, a przy niéj młodszą córkę, pannę Konstancyą, późniejszą pułkownikowę Breza, i wnuczkę, pannę Celestynę Sokolnicką, a teraźniejszą panię Sewerynowę Skórzewską, które obiedwie pani Mycielska bardzo kochała, lecz, do skromnych potrzeb przytrzymując, w ścisłym miała rygorze. Nauczycielką panny Konstancyi była czas niejaki ciekawa osóbka, którą też przy pannie Anieli Mielżyńskiéj widywałem. Wystaw sobie, panie Ludwiku, niską, bardzo otyłą mulatkę, z czarnemi, wełniastemi włosami, wielkiemi ciemnobrunatnemi oczyma, ze śniadą, szeroką twarzą i niezbyt uroczym noskiem, a będziesz miał mniéj więcéj portret de mademoiselle Dasso, jak ją nazywano. Pochodziła, jak mi się zdaje, z jednéj z wysp zachodnio-indyjskich, mówiła wybornie po francuzku i po angielsku; wcale zresztą do rzeczy, dobra nauczycielka, zabawna w towarzystwie i nie bez światowego poloru, miała przytem podobno i skłonności zdradzające jéj czarnego papę lub czarną mamę, a między niemi najmniejszą jeszcze było upodobanie w wężykach i ropuszkach. Umarła wkrótce potem nagle, skutkiem zbyt wielkiego przywiązania do tego, co z Jamaiki pochodzi.
Ostatni raz złożyłem pani Mycielskiéj uszanowanie krótko przed moim wyjazdem na uniwersytet, poczem już jéj więcéj nie widziałem, umarła bowiem, nim z Berlina wróciłem, czterdziestego roku.
Jak wyglądała za młodu, tego ci naturalnie nie powiem, ale jeszcze w późnym jéj wieku poznać mogłeś, na pierwszy rzut oka, ze wzrostu i twarzy, z podobieństwa do pani Maciejowéj Mielżyńskiéj, że była to kiedyś osoba przystojna, pełna osobliwie zewnętrznéj dystynkcyi. Ja pamiętam ją podstarzałą już i nieco pochyloną, z siwym włosem, pociągłem i bladem obliczem, ale w jéj jasno niebieskich oczach, szczególnie gdy je w kim utkwiła, widać było siłę i spokojną godność duszy. Czasami, mianowicie w chwilach dłuższego zamyślenia, padał na jéj rysy odcień cierpienia; musiało się bowiem odbijać na zewnątrz wspomnienie i poczucie owych rozmaitych i ciężkich przejść, które w długiem życiu swojem przebywała.
Bardzo wcześnie wydana za kasztelanica Bonawenturę Gajewskiego, nie nazbyt czuła się szczęśliwą, jak sądzę, w tem pierwszem małżeństwie, gdyż rozwiódłszy się po paru latach, zawarła wkrótce potem drugi związek ze Stanisławem Mycielskim, wojewodzicem inowrocławskim, który miał czynny udział w wojnie napoleońskiéj przeciw Prusakom i Moskalom, szóstego i siódmego roku jako pułkownik i adjutant Masseny. Marszałek ten, będąc z częścią korpusu swego w Poznaniu, siódmego roku, gdy się panu Stanisławowi urodziła druga córka, właśnie w owym ogrodowym dworku, o którym ci wspomniałem, chętnie, na proźbę rodziców, przyjął miejsce jéj ojca chrzestnego i nadał jéj imiona: Constance, Victoire, odnośnie do swoich życzeń stałego zwycięstwa dla armii cesarskiéj. Przy téj sposobności, czy też przy innéj, był obiad u państwa Mycielskich, na którym się naturalnie nie obyło bez rozmów o bieżących wypadkach politycznych i następstwach, jakie mieć mogą. Ktoś z obywateli naszych wyrzekł otwarcie, że po skończonéj wojnie cesarz wskrzesić powinien królestwo polskie w dawnych jego rozmiarach. „Rzecz niepodobna! — zawołał na to niezbyt nam przychylny marszałek — przecież nie ma u was zgoła ludzi, którzyby rządzić mogli.“ „Ça n’empêcherien — odrzekła głośno siedząca obok niego pani Mycielska — nous trouverons bien aussi le chemin dela Corse!“ a na te trafne słowa skrzywił buzię Massena i już o polityce nie mówił.
Pierwszą i większą połowę życia swego, od lat najmłodszych, spędziła pani starościna w ciągłym prawie niepokoju, narażona na różne strachy i cierpienia; upadek ojczyzny, którą całem sercem kochała, rozbiory, powstania, wojny napoleońskie trzymały bezustannie jéj patryotyczne uczucia w naprężeniu, a przytem zamącały swobodę domową; nie tylko bowiem majątkowe stosunki chwiać się musiały, ale i mąż, najpierw w powstaniach narodowych czynny mając udział i potem w wojnach francuzkich, był gościem tylko w domu i każdéj chwili prawie o jego życie lękać się przyszło, a nawet dwaj synowie, chłopcy ledwo kilkonastoletnie, wydarli się do dywizyi Dąbrowskiego, gdy wielka armia przez kraj nasz dążyła do Rosyi. Mogło być dla niéj pociechą i chlubą, że wkrótce synek młodszy, Michał, kilkakrotnie ranny w kampanii rosyjskiéj zdobył sobie krzyż polski, a potem pod Lipskiem legię honorową, ale niemal równocześnie, trzynastego roku, śmierć zabrała jéj męża. Znalazła się wdową z sześciorgiem po części niedorosłych dzieci, wśród zamętu krajowych i prywatnych stosunków, siła jednakże jéj rozumu i woli pokonała wszelkie trudności tak ciężkiego położenia.
Nadeszła wkrótce potem ostátnia okupacya pruska; czasy się uspokoiły, ale trzeba było zapewnić stanowisko i przyszłość rodziny i z wielkiéj, lecz bardzo nadwerężonéj fortuny, ocalić co się dało. Nie łatwe to było zadanie, zwłaszcza wobec nieprzyjaznych żywiołów, dla których upadki naszych majątków są wielce pożądane; przyznać jednak trzeba, iż te żywioły dopiero kilkanaście lat późniéj jaskrawiéj występować zaczęły. Już bodajnie raz nadmieniłem, że w ogóle panie nasze w ratowaniu i korzystnem dzierżeniu fortun wiele więcéj okazują biegłości i wytrwałości od mężów; mógłbym ci przytoczyć mnóstwo przykładów wskazujących jak skutecznie niejedna z nich, po śmierci męża, potrafiła się wywiązać z tego zadania; otóż pani Mycielska prawie do końca życia nie spuściła z oka spraw rodzinnych i majątkowych, a znając je dokładnie i szczegółowo, kierując po większéj części osobiście biegiem interesów po sądach i administracyach zadziwiała nieraz urzędników i adwokatów bystrością w pojmowaniu i przedstawianiu rzeczy. Jednakże, mimo niestrudzonéj zabiegliwości, nie zdołała ocalić wszystkiego i musiała ponieść znaczne ofiary. Przeszły w obce ręce piękne dobra szamotulskie, posiadłości w Poznaniu i inne, o których nie wiem, bo i pozostałe z dawniejszych czasów ciężary były nazbyt wielkie i dochody z dóbr, dla zaniedbanego od wielu lat gospodarstwa i dla nadzwyczajnych, nieraz niespodzianych potrzeb, niewystarczające. Wszakże te potrzeby nie tyczyły się jéj saméj; gdybyś, nie znając, był gdzie spotkał tę niemłodą osobę, w ciemnéj zwykle i najzwyczajniejszéj sukience, w skromniutkim czepku na siwych włosach, otuloną podszarzanym szalem, byłbyś chyba tylko z twarzy, spojrzenia i ruchów poznał, że to pani, jak mówią, z wielkiego świata. A w domu nic mniéj jak zbytek; było tam czasem do nadmiaru oszczędnie i chudo, bo mało kto mniéj od pani Mycielskiéj troszczył się o pozory i wygody, mało kto tak wytrwale i swobodnie odmawiał sobie zwyczajnych nawet przyjemności, czasem i potrzeb życia, nie szczędząc dla dzieci i dla innych. Mimo to, o ile pamiętam, zajmowała ona pierwsze miejsce w społeczeństwie polskiem, każdy wiedział o pani Mycielskiéj, w towarzystwach każdy się do niéj zbliżał z uszanowaniem i panie uważały bardzo na siebie w jéj obecności.
Z księżną namiestnikową żyjąc w bliskich stosunkach, przez nią, u rządu lub dworu, niejednemu znaczną wyświadczyła przysługę, a ówczesny następca tronu, późniejszy Fryderyk Wilhelm IV, miał dla niéj szczególny szacunek i względy. Ilekroć przyjeżdżał tutaj, co się za czasów namiestnictwa dość często zdarzało, odwiedzał zawsze panię Mycielską i lubił się zapuszczać w długie z nią rozmowy, w których współzawodniczyli z sobą trafnością uwag i dowcipem wyrażeń. Przyjmowała go bez wszelkich przygotowań, z tą samą uprzejmością i prostotą jak wszystkich innych. I tak gdy pewnego razu zawiadomić ją kazał, że ku wieczorowi do niéj przybędzie, spostrzeżono trochę późno, że nie ma światła w domu; wysłała więc pani Mycielska swoją pannę klucznicę po świece do miasta. Ale z ogrodowego dworku dość daleko na Stary Rynek; nim wróciła, zciemniło się, książę przyszedł i odwiedziny odbywały się bez światła, gdy nagle żeński Merkuryusz wpadł do pokoju, wołając: „J. W. Pani, świec nie przyniosłam, bo chcą po półzłotku!“ Położenie było krytyczne, ale wszyscy się śmiali i nie popsuło to fantazyi nikomu.
Naczelni prezesowie Zerboni i Baumann mieli dla pani Mycielskiéj wszelkie przynależne względy, ale następca ich Flottwel, jak dla nas wszystkich, tak i dla niéj okazał z początku niechętne usposobienie. Zawadzała mu owa przychylność następcy tronu i gdy tenże, za ponownéj bytności w Poznaniu, powiadomił przez księżnę Radziwiłłową panię Mycielską, iż tego a tego dnia do Szamotuł na obiad przyjedzie, wpadł do niéj, dzień przed terminem, Flottwel z oświadczeniem, że książę w południe nie przybędzie, bo już dla niego gdzieindziéj obiad urzędowy przysposobiono, ale że zjawi się może wieczorem na herbatę. Na to odpowiedziała pani Mycielska, iż herbaty u siebie nie ma i z łóżka wyciągnąć się nie da, bo wcześnie kłaść się zwykła i napisała niebawem do adjutanta następcy tronu, że obiad ma gotowy i spodziewa się dotrzymania obietnicy. Jakoż w czasie oznaczonym stawił się w towarzystwie Flottwela, qui faisait bonne mine à mauvais jeu, następca tronu na obiad do pani Mycielskiéj, witając ją słowami, że jej życzenie jest dla niego rozkazem.
Z tym Flottwelem miała ona, prócz wzmiankowanego, niejedno ważniejsze starcie, już to w własnych sprawach, już to, po trzydziestym roku, z powodów patryotycznych, a chociaż rzadko kiedy byli ku sobie pokojowo usposobieni, nie ukrywał jednak pan prezes rzetelnego uszanowania dla niéj; jéj stanowisko i stosunki, wiek i powaga, przytem śmiała, choć łagodna i dowcipna otwartość, wreszcie szlachetne, chociaż polskie na wskroś uczucia robiły na nim wrażenie; dla tego też, gdy ostatnią przebywała chorobę w domu przy Teatralnym placu, spowodował władze wojskowe, żeby parad z muzyką na owym placu nie odbywano, a gdy umarła, pospieszył odwiedzić ciało i leżącą w trumnie pożegnał, całując jéj ręce.
Mimo podeszłego już wieku odmłodniała pani Mycielska trzydziestego roku; czynną była na wszystkie strony w zachęcaniu, pośredniczeniu, zbieraniu ofiar, robieniu szarpii i opatrunków dla rannych, pełną przytem nadziei i dumną z tego, że pięciu jéj synów stanęło w szeregach ojczystych. Ale niebawem rozwiała się nadzieja i ciężkie ciosy spadły na jéj serce, bo i sprawa publiczna runęła i z owych pięciu synów dwóch tylko wróciło napowrót; z pierwszego małżeństwa Józef Gajewski, z drugiego Franciszek i Ludwik Mycielscy legli, w przeciągu kilku miesięcy, na polu bitwy. Co to za boleść była dla Polki i matki, któż może opisać! Zniosła ją przecież pani Mycielska, jak kilka lat wprzódy śmierć najstarszéj córki, z niepospolitą mocą duszy. Skoro odebrała wiadomość o śmierci Ludwika pod Grochowem, w téj saméj chwili prawie zaprządz kazała; bez względu na ranę własnego serca i na wiek swój, pospieszyła do synowéj i drobnych sierót, ujechawszy mil dwadzieścia, dniem i nocą bez przerwy, w mróz i niepogodę, po okropnych jeszcze wtenczas drogach; a ten dowód miłości i poświęcenia matki był najczulszą pociechą dla wdowy. Toż samo nastąpiło, gdy drugi syn poległ. Czwartego, gdy był ranny, pielęgnować mogła, a śmierć trzeciego zdołano przed nią, na żądanie lekarzy, przez dość długi czas zataić i dowiedziała się o niéj dopiero krótko po zdobyciu Warszawy. Zniosła to ze stanowczością spartańskiéj niewiasty: „Wszystkich moich synów oddałam ojczyźnie“ — rzekła do pocieszających — „ona trzech zachowała sobie; mogła była nie zwrócić mi żadnego; nie skarżę się, jéj prawa mają pierwszeństwo przed mojemi.” To są autentyczne słowa, panie Ludwiku. Widzieliśmy niedługo potem panię Mycielską na pozór niezmienioną, ale jéj zdrowie i dawniejsza żywość umysłu znacznie ucierpiały. Znać było po niéj to zgnębienie w ostatnich latach, chociaż przeżyła je niby to w spokoju, bezprzestannie, jak dawniéj, zajęta albo interesami, albo robótkami; nawet gdy się zebrało przy niéj kółko bliższych znajomych, szczególnie w obecności synów, stawała się rozmowną i wesołą, przytaczała dawniejsze dzieje, robiła uwagi o bieżących sprawach, aby smutkiem swoim nie zakłócać swobody otaczających. Częstokroć jednak przymus sobie zadawała; pewnego bowiem wieczora po takich ożywionych rozchoworach zastał ją ktoś (osoby już nie pamiętam), samą i łzami zalaną, a na pytanie o powód, odebrał odpowiedź w tych mniéj więcéj wyrazach: „Dopełniłam obowiązku i na chwilę rozjaśniłam czoło mych dzieci, a teraz szukać muszę we łzach nowych sił na dzień jutrzejszy.“ Wszakże śmierć ukochanego wnuka, syna pana Józefa, znękała do reszty jéj siły żywotne. Wkrótce po tym smutnym wypadku, o którym sama mówiła, że przeżyć go już nie zdoła, zasłabła i uległa trawiącéj gorączce, mając lat przeszło siedemdziesiąt osiem. Powodowany wdzięcznością i szczerem przywiązaniem doktor Gąsiorowski przepędził przy niéj całą tę noc ostatnią, wraz z córką jéj i wnuczką i kilku domownikami; synowie, mimo pospiechu, nadjechali z zagranicy za późno, nie zastali już matki przy życiu.
Byłbym powinien, panie Ludwiku, powiedzieć wiele więcéj o téj pani i nie zbywać cię temi kilku słowy; dawniéj znane tu były liczne objawy jéj patryotyzmu i ofiarności, jako też zdania i odpowiedzi, których trafność, stanowczość lub dowcip świadczyły o bystrym jéj rozumie; ale iluż jest jeszcze takich, coby o tem wiedzieć mogli; na palcach ich policzysz, a im także, jak i mnie, pamięć nie dopisuje, bo już pół wieku mija, odkąd w sklepach gostyńskiego kościoła, po trudach i cierpieniach życia, spoczęła Anna Mycielska.
Z jéj synów znałem tylko jednego; któżby tu zresztą nie był znał w Poznaniu, chociaż tylko z widzenia, téj osobistości, która oczy przechodzących zwracała na siebie wzrostem i kształtem, piękną i szlachetną twarzą i w któréj ruchach, postawie i spojrzeniu uwydatniał się pewien odcień pańskości. Podczas gdy z pozostałych po wojnie dwóch braci Mycielskich, starszy, Michał, jako dobrowolny wychodźca, resztę życia swego przepędził we Francyi, gdzie też czterdziestego dziewiątego umarł w bliskości Paryża, był młodszy z nich, pan Józef, od końca trzydziestego pierwszego, najbliższym naszym sąsiadem, osiadłszy w Kobylopolu, zkąd go przed czterema laty śmierć zabrała. Chociaż widywałem się z nim dość często i w mieście i u niego na wsi, rzadko kiedy w rozmowach naszych była wzmianka o jego przeszłości, dla tego nie wiele ci o niéj powiem, panie Ludwiku. Wspomniał mi raz, że jako chłopiec rozpoczął nauki tutaj w Poznaniu, pod opieką pana Liszkowskiego; niedługo to jednak trwało, bo po roku czy dwóch, wysłała go matka do Berlina, gdzie, umieszczony u pastora gminy francuzkiéj Moliera, zwiedzał college français, potem zaś, ukończywszy szkoły, uzupełnił swoje wykształcenie przez podróż do Włoch, dokąd go wysłano dla grożącéj mu piersiowéj słabości, i przez dłuższy pobyt w Paryżu. Te wędrówki po obcych krajach dały mu sposobność zapoznania się z wielu znakomitymi cudzoziemcami, których niezwykle przystojny młodzieniec, pełen życia i wczesnej ogłady, z łatwością sobie ujmował. Nawet jeden z nich, Anglik, Sir Wiliam Drummond tak dalece go polubił, iż, bezdzietnym będąc, chciał go koniecznie przybrać za syna i przyrzekał zapisać mu cały swój majątek, wynoszący osiemdziesiąt tysięcy funtów szterl., pod warunkiem, że w Anglii osiędzie. Ale pan Józef wolał wielką fortunę z ręki wypuścić, niż się wynarodowić.
Gdy po paru latach wrócił do kraju, miał niemiłe przejście z powodu służby wojskowéj, z którą się jeszcze nie był załatwił. Odwiedzając często Radziwiłłów, z którymi łączyły go stosunki poufnéj przyjaźni, spotkał się tam raz z jenerałem Röderem, wtenczas komenderującym. W pogadance, przy obiedzie czy wieczerzy, nasunęła się też owa sprawa służby i jenerał wezwał Mycielskiego, aby jak najprędzéj stawił się do wojska, jeśli się nie chce narazić na przykre następstwa zaniechania powszechnego obowiązku. Pan Józef zaprzeczał téj konieczności, odwołując się na jakieś paragrafy traktatu wiedeńskiego, których ci przytoczyć nie umiem, a gdy się spór zaostrzył, wybuchnął rozdraźniony młodzieniec ze słowem honoru, że w pruskiem wojsku, jako prosty żołnierz, służyć nie będzie. To zajście spowodowało go do spiesznego wyjazdu do Warszawy, gdzie w wyższem towarzystwie zajął niebawem wybitne stanowisko, które mu nie tylko zalety zewnętrzne, lecz i wielkoświatowe jego wykształcenie i wprawa w salonowych występach zjednały. Ściągnął także na się uwagę cesarza Aleksandra I, który, bawiąc wtenczas w Warszawie, kilkakrotnie z nim rozmawiał i zamianował go nawet swoim kamerjunkrem. Tym dworskim urzędem odznaczony przedstawił się pan Józef, za powrotem swoim do Poznania, Röderowi, oświadczając gotowość wstąpienia do wojska, ale w stopniu kapitana, odpowiednim randze kamerjunkra cesarskiego. Takie oświadczenie wywołało gniew jenerała; przyszło do gróźb i sceny; pan Józef uniknął natychmiastowego uwięzienia dzięki wpływom księżnéj Ludwiki Radziwiłłowéj, a gdy cała ta sprawa za pośrednictwem W. księcia Konstantego w Berlinie załatwioną została, udał się niebawem znów do Warszawy, gdzie, mając liczne stosunki ze światem urzędowym, wstąpił do służby publicznéj. Niektórzy dygnitarze starali się przeciągnąć go do dyplomacyi rosyjskiéj, obiecując mu świetną przyszłość w tym zawodzie, wolał jednak pan Józef służyć bezpośrednio krajowi i pozostać w Warszawie, gdzie w departamencie spraw zewnętrznych znalazł odpowiednie życzeniu swemu zatrudnienie. Wszakże tylko trzy lata niespełna pozostać mógł w urzędzie. Gdy wykryto główne nici i węzły pestelowskiego spisku, znalazł się między Polakami podejrzanymi o udział w jego dążnościach i organizacyi także Michał Mycielski. Okoliczność ta wzbudziła w kołach rosyjskich nieufność do pana Józefa, któremu Nowosilców nakazał spisać akt oskarżenia przeciw własnemu bratu. Skutkiem tego było podanie się do dymisyi i wyjazd za granicę, dokąd go już pan Michał wyprzedził.
Już w latach dziecinnych przyswoił sobie doskonale język francuzki, który był wtenczas domowym językiem w znaczniejszych rodzinach szlacheckich, młodość zaś swoją spędził, jak słyszałeś, za granicą lub w kołach towarzystwa naszego francuzczyzną przesiąkłych; musiało to naturalnie wywrzeć wpływ stanowczy na usposobienie pana Józefa. Pozostało w nim aż do końca życia coś francuzkiego, jakby się był rodził w którym z dworów przedmieścia St. Germain; można to było odczuć przy pierwszem zaraz spotkaniu i nie tylko w zewnętrznem wzięciu, lecz częstokroć w treści i formie myśli, w sposobie wyrażania ich, intonacyach mowy uwydatniał się ów kolor francuzki. Po polsku mówił bardzo biegle, widać jednak było, iż czuje się pewniejszym i swobodniejszym mówiąc językiem z nad Sekwany. Wszakże ten cudzoziemski odcień ducha nie wywarł najmniejszego wpływu na patryotyczne jego uczucia, które odziedziczył po ojcu i matce i które, równie gorące jak u braci, przechował wiernie do grobowéj deski.
Okazało się to trzydziestego roku. Na pierwszą wiadomość o wypadkach listopadowych, którą posłyszał w Paryżu, pospieszył pan Józef do kraju razem z bratem i panem Walewskim, późniejszym ministrem Napoleona III. Nie poszło to jednak gładko; w bliskości granicy Królestwa, nie pamiętam już w którem miasteczku, przytrzymała ich policya pruska. Zamkniętych w bryce pocztowéj z dodatkiem żandarma, który usiadł na koźle obok pocztyliona, wysłano zaraz do Poznania. Ale pieniądze wiele mogą, nawet czasem i w Prusach. — Przejeżdżając przez bór, wymknęli się wszyscy trzej z bryki, tak iż niby tego nie zmiarkowali ci, co na koźle siedzieli i po kilkodniowéj wędrówce z dworku do dworku przedostali się szczęśliwie za granicę.
Pan Józef, po krótkiéj służbie w konnicy, uzyskawszy stopień porucznika, przydanym został jako adjutant jenerałowi Łubieńskiemu i w bitwie pod Wielkim Dębem, biorąc dobrowolnie udział w szarży ułanów, ranny został dość niebezpiecznie w głowę, ponad okiem, które w skutek tego na zawsze nieco sztywnem zostało. Gdy, po skończonéj walce, naczelny wódz, zwoławszy korpus oficerów, zapytał, kogoby za najgodniejszego oznaki honorowéj uważali, wymienili współtowarzysze jednogłośnie między pierwszymi Józefa Mycielskiego, który też wtenczas za okazaną odwagę krzyż złoty otrzymał. Słyszałem, że wieść o jego ranie sprawiła podobno popłoch między młodemi paniami wyższych kół warszawskich; mówiono tam, że twarz pana Józefa wykrzywioną i zeszpeconą wyjdzie z tego szwanku; uspokoiła wszakże obawy pani Klaudyna Potocka, zapewniając na troskliwe pytania, że rana Mycielskiemu bynajmniéj nie zaszkodzi. Owszem, na dobre mu wyszła. — Pomieszczono go bowiem, ku większéj wygodzie, w domu państwa Brzostowskich, gdzie przebywając czas niejaki, miał sposobność poznania panny Izabeli Brzostowskiéj, z którą, zniewoliwszy sobie wtenczas jéj serce, dwa lata późniéj połączył się węzłem małżeńskim. Wyleczony po paru tygodniach, wrócił do obozu i odbył jeszcze kilka marszów i pomniejszych potyczek, ale pod koniec powstania, po ostrołęckiéj bitwie, powołanym został przez rząd narodowy i, ze względu na dawniejsze swoje stosunki i znajomości, wysłany do Berlina z jakiemiś podobno przedstawieniami czy wnioskami, któremi chciano gabinet pruski spowodować do zmienienia owéj polityk wrogiéj od samego początku dla sprawy polskiéj. — Wszakże pierwszych nawet kroków stawić nie mógł pan Józef na téj śliskiéj drodze. Ledwo bowiem przebył granicę, zatrzymany na kwarantannie, rozchorował się ciężko i to, co mu polecono, powierzyć musiał panu Edwardowi Raczyńskiemu, który także z zadania tego wywiązać się nie zdążył. Zanim bowiem pan Józef powstać mógł z łóżka, nadeszła wiadomość o zdobyciu Warszawy.
Jakkolwiek wspólne wtenczas wszystkim nadzieje i wrodzona do Francyi sympatya ciągnęły go za innymi i za bratem Michałem nad brzegi Sekwany, silniejsze były jednak względy, które go zatrzymały w kraju. Sędziwéj i tylu klęskami publicznemi i rodzinnemi zmitrężonéj matce trudno było obyć się bez podpory i pomocy, a przytem bardzo zawikłane jeszcze stosunki majątkowe i zaniedbane po wsiach gospodarstwa wymagały świeżych sił i sprężystéj czynności. Osiadł więc pan Józef w Kobylopolu, które wtenczas pusto i niepokaźnie wyglądało wśród swoich piasków i lasków ze staremi, po większéj części zniszczonemi budynkami dworskiemi, chałupami pod strzechą i wielkim zdziczałym ogrodem. Przebył tam przeszło pół wieku życia i całe pół wieku w najściślejszym związku z żoną, którą pojął następnego roku po swoim powrocie, a to życie w ogóle spokojne i normalne, z wyjątkiem wspólnych nam tu wszystkim zawodów i klęsk publicznych, byłoby można nazwać w domowych stosunkach zupełnie szczęśliwem, gdyby śmierć dwojga dzieci, małéj córeczki i sześcioletniego już synka, nie była mu wydarła najmilszéj pociechy i osłody oraz głównego celu starań i zabiegów. Minęły lata zanim po śmierci syna, która, jak ci mówiłem, pociągnęła za sobą niebawem śmierć jego babki, zdołali państwo Mycielscy pogodzić się z losem, unikając Kobylopola, przesiadując w dobrach swoich w Królestwie lub za granicą; ale czas wreszcie wszystko łagodzi i co było bólem, staje się wspomnieniem. Rzeczywistość codzienna ma swoje prawa i pan Józef szukać musiał uspokojenia i znalazł je w zachodach i zatrudnieniach obywatela wiejskiego, zwłaszcza iż do własnych posiadłości przybyło mu jeszcze, po śmierci braci, Spławie i Gałowo. Jak zarządzał i gospodarował, rozwodzić się nad tem nie będę, panie Ludwiku; szczegóły są mi nieznane, zresztą pole to zupełnie dla mnie obce, ale ponieważ Kobylopole dawnemi czasy było dla mnie dość częstem miejscem wycieczek, powiem ci co tak dostrzedz tam mogłem.
Dawniejsze pustkowie, za staraniem pana Józefa, inaczéj teraz wygląda. Masz folwark z wielkiemi budynkami, odpowiedniemi obecnym wymaganiom gospodarstwa; dawniejszy stary dwór zniesiono, a na innem miejscu wystawił pan Józef nowy w kształcie willi włoskiéj, do którego plany sam po większéj części ułożył i którego piękne pokoje znakomitemi obrazami przyozdobił; terasy, trawniki, gaje naokół naznaczył i wypielęgnował z niemałą wytrwałością; widziałem bowiem jak to powstawało i ile trudności tak budowli jako i normalnéj wegetacyi stawiał grunt bardzo piasczysty. Ogród owocowy i warzywny znacznie powiększono i udoskonalono, a szczególną było zasługą właściciela, że jeden z pierwszych sprowadził do nas z Francyi te karłowate drzewka, które tak duże i wykwintne owoce wydają. Prawdziwem zaś dobrodziéjstwem dla Poznania było urządzenie w Kobylopolu na wielkie rozmiary mlecznego gospodarstwa, które pan Józef pierwszy tu w naszych stronach, około piędziesiątego roku, zaprowadził. Widziałeś nieraz, przechodząc z rana lub wieczorem koło Bazaru, owe tłumy spódniczkowych istót oblegające skład mleka kobylopolski; były one wiele znaczniejsze przed kilku laty, nim pojawiła się konkurencya; rozbijano się o kobylopolskie mleko, które mnóstwu odbiorców starczyć nie mogło. Spytaj się naszych starych pań i gospodyń, jaką to dawnemi czasy miały biedę z mlekiem; polować trzeba było na owe Bamberki, które, mając monopol tego towaru, roznosiły go dzbankami po domach, lub siedziały z nim na rogach ulic, a dbały niemal wszystkie o to, aby jako żyd, Turek, lub poganin do kuchni się nie dostał, lecz należycie ochrzcony stanął na ognisku.
Nie tylko obfitość białego płynu zawdzięcza nasze miasto panu Mycielskiemu, lecz i brunatnego. Któżby u nas, a nawet daleko za granicą Księstwa, nie znał kobylopolskiego piwa, które u znawców mało ustępuje bawarskim gatunkom! Gdy pewnego razu, nie pamiętam już roku, byłem w Kobylopolu, zastałem pana Józefa niezwykle ożywionego; wrócił był właśnie z dłuższéj podróży, w któréj przejeżdżał przez Czechy. Powiadał mi, że się piwa tamtejszego odpić nie mógł i że myśli nad tem, czyby się coś podobnego tutaj u nas wyprodukować nie dało; mówił mu tam bowiem jeden i drugi właściciel browaru, iż takie piwo wszędzie warzyć można, byleby był chmiel w należytym gatunku, a nadewszystko woda składem i czystością odpowiednia. Otóż z piaszczystych wzgórków kobylopolskich wypływało kilka źródeł znakomitéj wody, chmiel wyborowy można było sprowadzić, zdolnych piwowarów znaleść, a położenie tuż pod miastem rokowało pewny i znaczny odbyt. Nie poniechał pan Józef téj myśli, która mu się tak przypadkiem nastręczyła i na żywe jego usposobienie podziałała; jeszcze tego samego roku zajął się jéj urzeczywistnieniem. Wkrótce stanął na stokach głównego pagórka, niedaleko od dworu, wielki murowany browar; sprowadzeni z zagranicy fachowi ludzie urządzili go odpowiednio potrzebom; zaczęto warkę, ukazało się w Poznaniu kobylopolskie piwo, które — jak sam osądzić możesz, panie Ludwiku — co do jakości nie zawiodło oczekiwań. Ale, obejrzawszy sobie cały ów zakład w Kobylopolu, zrozumiesz, gdy ci powiem, że nie powstał bez ogromnego wydatku, a przytem nieraz między ludźmi zatrudnionymi bądź w fabrykacyi, bądź też w administracyi znaleźli się i tacy, których niezdolność lub nieuczciwość wystawiła właściciela na bardzo ciężkie straty, a to piwo, tak przyjemne dla nas w pięknym kufelku, było dla pana Józefa częstokroć źródłem nie małych kłopotów.
W sprawach naszych publicznych okazywał on się, ile mi wiadomo, bardzo wstrzemięźliwym, a wynikało to z jego politycznych i społecznych przekonań. Pochodząc z rodziny, w któréj, jak we wszystkich dawniéj magnackich domach, poczucie różnicy i lepszości rodowéj było dziedziczne i żyjąc od dzieciństwa niemal wyłącznie w towarzystwie ludzi tych samych wyobrażeń, pozostał stale wiernym instynktom i zasadom arystokratycznym, dla tego ze wszystkiem, co w przeciwnym dążyło kierunku, co istotę lub pozór miało demokratyczny, usposobienie jego pogodzić się nie mogło. Bliskiem pokrewieństwem i szczerem przywiązaniem z Maciejem Mielżyńskim połączony, w dobrym, przyjacielskim stosunku z Marcinkowskim, nie dzielił jednak ich zapatrywań na potrzeby nasze i między innemi nic wspólnego mieć nie chciał z Naukową Pomocą, upatrując w tem przedsięwzięciu dążność zasadom swoim przeciwną. Również nie przypominam sobie, iżbym dawniejszemi czasy widział był pana Józefa na jakiem zebraniu dotyczącem spraw publicznych; unikał ich nie z braku patryotyzmu, którego dał dostateczne dowody i o którym wątpić nikomu się nie śniło, lecz częścią z braku zaufania do skuteczności wszelkich tego rodzaju usiłowań, częścią z pewnego wstrętu do rzeczy, w których ogół występował. Spiskowe roboty czterdziestego szóstego roku potępiał naturalnie, jak bardzo wielu innych, a czterdziestego ósmego, chociaż ofiar nie odmawiał, wstrzymywał się jednak od bezpośredniego udziału w poselstwach, zarządach, agitacyach i przygotowaniach, zająwszy wyczekujące stanowisko do tego, co się działo, zrażony przytem demokratycznym kolorem objawów i nie dowierzający ich następstwom. Znając jego polityczne sympatye i antypatye, zdziwiłem się więc niemało, gdy sześćdziesiątego trzeciego roku spotkałem się kilka razy z panem Józefem. Mimo poczynającéj się już starości ogarnął go jakiś zapał młodzieńczy; uczucie patryotyczne przemogło wszelkie inne względy i dawniejsze wstręty; przez czas dłuższy należał do wierzących, dopomagał i krzątał się niemało, a nawet z własnego, ile wiem, popędu, lecz zgodnie z życzeniem kilku kierujących osobistości, pojechał do Rzymu, gdzie Pius IX nie tylko przyjął go i słuchał, lecz i na dowód życzliwości swojéj gwiazdą Ś. Sylwestra odznaczył, a potem do Paryża, gdzie z dawniejszymi towarzyszami broni, jenerałem Władysławem Zamoyskim i ministrem Walewskim sprawę powstania żywo omawiał i do rozbudzenia dobrych chęci Napoleona III znacznie się przyczynił. Widziałem się z nim wkrótce po jego powrocie z Paryża; pełnym był jeszcze różowych nadziei.
Jakkolwiek w zwyczajnych nawet stosunkach i codziennem pożyciu robił pan Mycielski na zbliżających się do niego znajomych i obcych wrażenie osobistości wyraźnie arystokratycznego odcienia, i chociaż ów odcień bardzo mocnego poczucia osobistéj wartości uzewnętrzał się dość silnie w chwilach osobliwie niezadowolenia lub rozdraźnienia, mogliśmy tu wszyscy i wielcy i mali brać go sobie za wzór uprzejmości towarzyskiéj, która zdawała się u niego darem przyrodzonym. Uprzejmość ta, odznaczająca się pewną wykwintnością w mowie, wyrazie twarzy i ruchach, była szczerą, równą dla każdego, a względem osób, które lubił, serdeczną i wesołą, dla tego też rozmowa z nim niezwykłą sprawiała przyjemność, zwłaszcza iż w dłuższych spotkaniach ożywiał się i wzbudzał zajęcie obfitością myśli i wspomnień z czasów ubiegłych. Rad był gościom w swoim domu i cieszył się, gdy liczną z Poznania przybyłą publiczność widział biegającą i bawiącą się po laskach, ogrodach i błoniach kobylopolskich, chociaż nieobyło się tam bez szkody. Już to do największych niszczotników należeli gimnazyaści, którzy corocznie przez długi lat szereg odbywali w Kobylopolu swoje majówki. Nie tylko nie przeszkadzał im pan Mycielski w ich burzliwych rozkoszach, lecz spragnionych poić kazał mlekiem sowicie, profesorów nieraz ugościł i wracające napowrót hordy te niedorosłych Tatarów zapraszał, aby za rok znów zapuściły swoje zagony. Dla wieśniaków w dobrach swoich ludzki i łaskawy, dbały o ich potrzeby, okazywał się czasami pan Józef, jak mi mówiono, trudnym i szorstkim w stosunkach z rządzcami i urzędnikami gospodarskimi; wszakże, chociaż może raz i drugi za daleko szły jego wymagania, wiem, że kilkakrotnie przykre i kosztowne z niejednym z nich przebywał doświadczenia.

Przeważny wpływ na pana Józefa wywierała jego żona, zwłaszcza że od początku do końca pożycia małżeńskiego łączyło oboje z sobą nie tylko najprawdziwsze przywiązanie, tak iż jedno bez drugiego obyć się niemal nie mogło, lecz i pod wielu względami podobieństwo usposobienia. Pani Mycielska, nie ustępując mężowi co do pochodzenia, głębiéj jeszcze od niego przejętą była poczuciem swéj godności rodowéj i wartości osobistéj. Widzieć to można było od razu, zbliżając się do téj pani, która wszędzie, w domu i w towarzystwach, w mowie i ruchach okazywała niezmienny spokój i dystynkcyę odpowiednią jéj wysokiéj postawie, pełnym kształtom, przystojnéj i poważnéj twarzy, zachowując do ostatniéj chwili nawet w ubiorze nadzwyczajną staranność i wytworność, które jéj w późnych latach pozór wiele młodszego wieku nadawały. Względna i uprzejma dla wszystkich, umiała jednak w szerszych kołach i liczniejszych zebraniach warować sobie pierwsze miejsce między naszemi paniami i wstrzemięźliwą była w stosunkach bliższéj zażyłości, które, ile mi wiadomo, łączyły ją tutaj tylko z panią Działyńską. Głównie myśli jéj i starania, w obrębie domowym zawarte, miały męża i dobro jego na celu. Pod tym względem służyć mogła za wzór bezwarunkowego poświęcenia, ciągłéj a rozumnéj troskliwości. Spotkawszy ich razem, a prawie zawsze byli razem z sobą, nie trudno było ocenić natychmiast ich stosunek wzajemny. Nie tylko w sprawach ważnych służyła pani Mycielska mężowi zawsze radą i pomocą, lecz spokojnem przedstawieniem rzeczy usuwała od niego smutki i przykrości, na których nie zbywało, łagodziła gniewy i rozdraźnienia, któremi się nieraz unosił. W młodości swojéj, niemniéj skutkiem powszechnych wtenczas u wyższéj szlachty wyobrażeń, jako i wykształcenia swego pod wpływem przeważnie protestanckim i cudzoziemskim, był pan Józef, co najmniéj, obojętnym dla rzeczy tyczących się wiary; żona zaś jego, mimo równie francuzkiego nastroju, który jéj umysł odebrał przez wychowanie domowe i towarzyskie stosunki, nie straciła wszczepionych, jak się zdaje, przez matkę, uczuć i zasad religijnych. Wzmogły się one znacznie po stracie dzieci i klęskach krajowych z wzrastającem rozpoznaniem potrzeby szukania pomocy i ulgi poza obrębem ziemskich pojawów, i pani Mycielska stała się nie tylko jedną z matron odznaczających się u nas pobożnością i ściśle kościelnem życiem, lecz powoli i męża z dziedziny indyferentyzmu i wolterowskich zapatrywań sprowadziła na drogę zupełnéj uległości względem kościoła, do któréj zresztą powodowały go także narodowe tradycye i arystokratyczne przekonania.

Z wytrwałem poświęceniem się dla dobra męża łączyła pani Mycielska także szczere przywiązanie do bliższéj jego rodziny, któréj drogą pamięć po sobie zostawiła, a troskliwości swéj i ludzkości dla sług i domowników, okazywanéj przez całe życie, wierną została do ostatniéj chwili; krótko bowiem przed śmiercią przywołać ich kazała i każdemu, żegnając się z nim, powiedziała stósowne słowo rady i upomnienia. Aby uczucia swoje pobożne zadowolić nie tylko myślą i modlitwą, lecz i uczynkiem, gorliwy miała udział w Towarzystwie Pań Miłosierdzia, zaraz od jego powstania, i we wszystkiem, co się miłego Bogu a pożytecznego ludziom przez nie spełniało. Ponieważ dobre jéj i na biedę ludzką wraźliwe serce zawsze chętnem się okazywało do niesienia pomocy, gdy tego była potrzeba i ponieważ regularnem uczęszczaniem na posiedzenia, przyjacielską życzliwością dla współpracujących i hojnemi nieraz ofiarami przykładała się nie mało do ustalenia i rozwoju Towarzystwa, przeto, po usunięciu się pani Działyńskiéj, jednomyślnie przewodniczącą jego obraną została i lat blisko dziesięć, aż do jéj śmierci, czuły się Panie Miłosierdzia szczęśliwemi, iż są pod jéj zarządem.

Zważywszy to, co ci o pani Izabelli Mycielskiéj powiedziałem, jakkolwiek wskazać zaledwie mogłem niektóre szczegóły cechujące jéj osobistość, nie zdziwisz się, panie Ludwiku, że gdy ją, chociaż w późnym bardzo wieku, przed siedmiu laty śmierć zabrała, był to dla pana Józefa cios, który go odrazu moralnie i fizycznie, że tak powiem, zgruchotał. Przy pogrzebie starzec ten już osiemdziesięcioletni nie mógł się utulić; szlochał jak dziecko, któremu matkę wydarto; przez tę stratę stracił wszystko, co go z tym światem wiązało. Trzy lata jeszcze smutny wiódł żywot, raczéj dogorywał wśród ciągłych niemal cierpień duszy i ciała; spoczął wreszcie, wiosną osiemdziesiątego piątego roku, obok żony, w podziemiach gostyńskiego klasztoru, gdzie nań czekał liczny szereg antenatów.

Panu Józefowi i braciom jego, w dziecinnych latach, mentorował ciekawy w swoim rodzaju człowiek, Francuz, Lemaire nazwiskiem. Przywiózł go z Paryża pan Stanisław Mycielski w gorących czasach rewolucyi francuzkiéj, aby go usunąć od grożącego mu niebezpieczeństwa; należał bowiem ów Lemaire poprzednio do służby dworu królewskiego i był jednym z fryzyerów, którzy różne sztuczne budowy na głowie Maryi Antoniny wznosili. Raz się dostawszy do Kobylopola, tak się do rodziny Mycielskich przywiązał, że, nie ruszając się z miejsca, wytrwał przy nich aż do końca swego i, bardzo późnego doczekawszy się wieku, stare swoje kości w kobylopolskim piasku złożył. Chociaż podrzędne zajmował stanowisko, należał potem poniekąd do rodziny państwa, któréj wszystkie osoby szczerze przywiązały się do niego i któréj przez długie lata najrozmaitsze wyświadczał usługi. Jak mi powiadał stary zegarmistrz Didelot, jego dawny znajomy, można go było użyć do wszystkiego. Pisywał korespondencye, gdy było potrzeba, doglądał i bawił dzieci, golił i fryzował, szczepił i sadził w ogrodzie, uczył tańczyć kontredansa i menueta, a nawet dobrze gotował. To ostatnie mogę sam poświadczyć. Chłopcem będąc kilkakrotnie widziałem Lemaira, a pewnego razu Didelot, idąc go odwiedzić, zabrał mnie z sobą do Kobylopola. Mieszkał starowina w jakimś małym domu wśród ogrodu. Przybyliśmy około południa i wchodząc z ciasnéj sionki do pokoju, ujrzeliśmy go skurczonego przy kominku i zapatrzonego na duży garnek. Je vais vous régaler d’une soupe divine! — zawołał do nas i w rzeczy saméj uraczyliśmy się tym rosołem, który, na sposób francuzki zgotowany i pełen rozmaitych jarzyn, bardzo nam smakował, zwłaszcza iż przywędrowaliśmy pieszo z Poznania. Mimo półwiekowego pobytu u nas, Lemaire nie nauczył się po polsku; z usługującą mu od lat kilku wiejską babą porozumiewał się jednak jak najlepiéj, chociaż ona mówiła po swojemu i on po swojemu. Z początku było mu trudno przywyknąć do naszego kraju, przyjechał bowiem w poście, podczas silnych mrozów. Służba, w niebytności państwa, dawała mu częstokroć chude obiady i mokre drzewo do opału; to też pewnego poranka zastał go ktoś dmuchającego z całéj siły na ogień, który nie chciał się prędko rozpalić i wykrzykującego raz po raz rozpaczliwie: ah le beau pays où il n’ya que du kasza et du bois vert!

A teraz widzisz, panie Ludwiku, że nas ta Półwiejska ulica całkiem na wieś z Poznania wywiodła. Powinnibyśmy wrócić napowrót, ponieważ w mieście miałbym ci jeszcze niejedno do powiedzenia de temporibus quondam; ale tym razem chodziliśmy i nagadaliśmy się trochę więcéj niż w poprzednich wycieczkach, nie weźmiesz mi więc za złe, jeśli, ze względu na ciebie i na siebie, wspólne przechadzki nasze na czas niejaki zawieszę i wypocznę po trudach. W moim wieku nic naprzód przyrzekać nie można, znasz bowiem przysłowie: młody może, stary musi; przypuściwszy jednak, że w jesieni będę jeszcze mógł rozporządzać nogami i językiem, przewędruję z tobą stare części miasta i resztę méj obietnicy wypełnię.

Koniec części trzeciéj.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marceli Motty.