Przechadzki po mieście (Poznaniu), część I
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Przechadzki po mieście (Poznaniu), część I | |
Wydawca | Drukarnia Dziennika Poznańskiego | |
Data wyd. | 1889 | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
obry Wieczór panie dobrodzieju!
— A, witam, witam, panie Ludwiku! Szczerze się cieszę z tego spotkania. Wiele już wody upłynęło w Warcie, odkąd cię po raz ostatni widziałem, gdy wybierałeś się do Wrocławia; będzie to, jeźli się nie mylę, blisko pięć lat. Wszakże słyszałem przed kilku miesiącami, że szczęśliwie przybiłeś do lądu i po skończonych naukach uniwersyteckich wróciłeś do domu. Winszuję serdecznie! Ale cóż tu w mieście porabiasz? Sadzę, że chwyciłeś za sochę i że będziesz, jak teraz z namaszczeniem mówią, glebę przodków uprawiał.
— Przeciwnie!… jest nas dwóch u ojca, jak panu wiadomo; otóż brat starszy już gospodaruje, a tak rodzice jako i ja pragniemy, żeby się przy wiosce utrzymał. Od lat najmłodszych nie miałem zresztą pociągu do sielskiego życia, a stęki i jęki, których się osobliwie w ostatnim czasie tyle nasłuchałem w domu i w sąsiedztwie, do reszty mnie od niego odstręczyły. Otóż teraz, odpocząwszy po trudach repetytoryów i egzaminów, zacząłem referendarkę przy sądzie obwodowym tutejszym, bez względu na dalsze następstwa, szczęśliwy z tego, iż prezes, który nas Polaków tak serdecznie kocha, zostawił mnie tutaj i nie wysłał, jak zwykle, do Posemunkel albo Bukstehudy.
— Ja także wdzięczny mu jestem za to, panie Ludwiku, że mi może nastręczył sposobność częstszego spotykania się z synem dawnego przyjaciela i szkolnego kolegi. Z ojcem pańskim niejednę miłą i zajmującą chwilę młodości wspólnie spędziłem; spodziewam się, że różnica wieku ciebie nie odstraszy i że czasem o mnie lub o mój próg zawadzisz, chociaż młodzi ze starymi kumać się nie lubią.
— Nie chciałbym być wcale młodym starcem lub za takiego uchodzić, ale pan dobrodziéj przypomni sobie łaskawie, że już jako chłopiec towarzyszyłem mu nieraz bardzo chętnie w przechadzkach i że nieraz, zamiast spieszyć do łóżka, doczekałem się jedenastéj lub północy, siedząc w kącie i słuchając uważnie rozmów pańskich z ojcem moim i wiele starszym stryjem o przeszłych i teraźniejszych ludziach i wypadkach. Pod tym względem żadna ze mną nie zaszła zmiana i uprzejmie panu dziękuję za pozwolenie, które mi dajesz, narzucania się ci czasami w domu i poza domem, zwłaszcza, iż odpowiedniego mi młodszego towarzystwa dotychczas w mieście naszem nie znalazłem zanadto. Pozwoli pan zaraz, że, nie odkładając natręctwa na późniéj, zapytam, dokąd pan teraz idziesz?
— Na zwyczajną przechadzkę, którą codziennie odbywam poniekąd z obowiązku, bo przekonałem się od dawna, że to jeden z najpewniejszych, a przytem najtańszych środków higienicznych podtrzymywania i krzepienia starych organizmów, zaiste lepszy niż piwo bawarskie, węgrzyn lub morfina. — Ale dzisiaj aura niepewna, na deszcz się zanosi, a w takich razach nie wychodzę za miasto i ograniczam się na odbywanie samotnych polonezów po ulicach, gapiąc się na ludzi, na wystawy, na firmy. Nieraz przypominam sobie, przechodząc, co tu i owdzie zaszła przed laty, jak tu i owdzie dawniéj wyglądało, kto w tym lub owym domu mieszkał olim temporibus? a to wzbudza we mnie rozmaite myśli, przyjemne i smutne. Jeśli masz czas, Panie Ludwiku i chcesz mi towarzyszyć, to proszę, bo za chłodno stać dłużéj na bruku.
Chętnie Panu służę, zwłaszcza, iż polonez parami się tańczy; ale ponieważ jestem niewyrodnym synem teraźniejszéj epoki, chciałbym przytem zrobić interes, a przyczepiając się do ostatnich słów Pańskich, prosiłbym, żebyś zechciał podzielić się zemną jednem i drugiem z owych wspomnień, które się Panu nasuwają. Pan przecie dobrze pamiętać możesz jak to tu było przed pół wiekiem, nawet daléj wstecz idąc, a takich tu między nami w Poznaniu, jak mniemam, już bardzo nie wielu.
Prawdę mówiąc, Panie Ludwiku, nieraz mi się to uczuć daje. Gdy tak chodzę po ulicach i widzę rojących się koło mnie ludzi nieznajomych i obcych, gdy ze znajomych i swojskich spotykam czasami prawie takich tylko, których niedawno temu, jak mi się zdaje, dziećmi i podrostkami widziałem, dziwnie mi się robi i tęskno, jakoby miasto, w którem całe przecież przepędziłem życie, na obce jakieś się zamieniło, a raczéj jakobym chodził po cmentarzu, szukając krewnych, przyjaciół, rówieśników, którzy już wszyscy leżą za murami lub gdzieś tam daléj po świecie.
Chętnie zastosuję się do twego życzenia; ale nie myśl, żeby moje wzmianki zawierać mogły coś nader ciekawego lub wielką rozmaitość; żyłem ja zawsze w skromnych stosunkach, nie wybiegając poza widnokrąg, w którym mnie losy zamknęły, a przytem nieraz może pamięć mnie zawiedzie, bo ona słabnie z wiekiem, jak ci wiadomo. Z tem wszystkiem przecie niejedno widziałem, niejednom słyszał, z niejednym, co tu żyli, ściślejsze łączyły mnie związki, będę ci więc mógł powiedzieć to i owo, o czem zapomniano, o czem byś się od innych znajomych twoich już nie dowiedział.
Otóż wchodzimy na Stary Rynek. Pod względem budynków nic się tu właściwie nie zmieniło, chyba iż popsuto trochę pierwotną jego symetryę. Gdy wnijdziesz na wieżę ratuszową i obejrzysz się w okół, spostrzeżesz zaraz, że rynek jest prawidłowym niemal kwadratem, którego każdy bok miał dawniéj szereg szesnastu domów, przecięty w środku ulicą; w kilku miejscach połączono teraz dwa domy w jeden, przez co się zmieniła arytmetyczna równość boków i zmieni się z czasem bardziéj, bo dawniejsza domów struktura, nieodpowiednia teraźniejszym potrzebom, obliczoną była na inne stosunki.
Za czasów Rzeczypospolitej prawie wszystkie te domy należały do szlachty, która zjeżdżała się tutaj w pewnych porach na czas krótki; dołem były tylko sienie, w których uwijała się służba. W tym stosunku pozostał dom jedyny, tak zwany pałac Działyńskich, a za méj pamięci była jeszcze druga taka szlachecka kamienica, na rogu Wronieckiéj ulicy, kamienica Mielżyńskich; wszystkie inne domy, już przed sześćdziesięciu laty, znajdowały się w posiadaniu mieszczan lub żydów. Prócz tego zniesiony został przed kilku laty, u spodu domów ciągnących się na lewo od ratusza, ciekawy, choć niezbyt wonny zabytek historyczny, tak zwane śledziowe budki, ludowe garkuchnie, gdzie, od czasów Stanisława Augusta, prażyły się po większej części pod gołem niebem, na patelniach, w rynienkach, rądelkach, mięsiwa, kartofle, kapusty i stokfisze, ku zmartwieniu przechodzących nosów, lecz ku pociesze wyrobników i uboższych rzemieślników, którzy tanio pożywić się tam mogli. Znikła również, znacznie dawniéj jednak, obszerna fontanna, z sikającemi tritonami, stojąca niegdyś naprzeciwko domu Anderscha, która się, szczerze mówiąc, do ozdoby rynku nie przyczyniała, lecz ożywiała go, osobliwie pod wieczór, będąc miejscem schadzek i serdecznych wywnętrzań, czasami bohaterakich zapasów licznych bab, kucharek i stróżów domowych, schodzących się tamże z instrumentami, których już teraz, panie Ludwiku, w Poznaniu prawie nie ujrzysz od czasu zaprowadzenia rur wodnych po domach; temi instrumentami są ćwiercie, które do założonych na grzbiecie tak zwanych szońdów za pomocą haków zawieszane były. Znajdzie się to może jako pamiątka w zbiorach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, obok misiurek i buzdyganów hetmańskich i obok szczypcy, które już całkiem znikły z tego świata, a któremi ja przez całą moją młodość obcinałem długie nosy świecom łojowym.
Zresztą fizyonomia rynku przed pół wiekiem przedstawiała się nieco inaczéj niż teraz; było na nim, w zwyczajnych czasach, spokojniéj, wiele spokojniéj, wiele mniéj ludzi, zwłaszcza że Poznań liczył w ogóle wtenczas ledwo dwadzieścia sześć do siedmiu tysięcy mieszkańców. Zaludniał się tylko rynek i ożywiał nadzwyczajnie kilka razy do roku. Najpierw w czasie procesyi Bożego Ciała, na którą ludu wiejskiego przybywało z rozmaitych stron wiele więcéj niż obecnie, tak iż tłumy noc przedtem na ulicach obozowały; a daléj na św. Jan.
Ten św. Jan był dla Poznania, przed rokiem trzydziestym, mniéj więcéj tem samem, czem dla Kijowa były dni kontraktów. Zjeżdżała się niemal cała szlachta z prowincyi, wówczas jeszcze bardzo liczna, nie przetrzebiona subhastami i kolonizacyą, zjeżdżała się czwórkami, a nawet piątkami, z ogromnemi tłómokami za powozem, na których huśdali się lokaje, a nieraz i panny służące. Ponieważ oberzy było ledwie trzy, cztery, a i te w stanie bardzo elementarnym, przeto kwaterowała się większa część jak mogła po stancyach prywatnych; wszakże nie psuło to humoru. Odbywały się tedy kupna, sprzedaże, opłaty, umowy dzierżawne, tysiączne inne sprawy, które w ogóle z całego roku do terminu świętojańskiego odkładano; załatwiały się sprawunki w handlach i u rzemieślników, przyczem panny i panie gorączkową rozwijały czynność. Były to złote żniwa dla żydów, zwłaszcza że każdy z przyjezdnych miał swego faktora lub faktorkę, rodzaj adjutantów hebrajskich, którzy chodzili wszędzie, pośredniczyli we wszystkiem, załatwiali wszystko, mając, choć bezwiednie, za zasadę: Si c’est posibsle, c’est fait; si c’est impossible, cela se fera, naturalnie za odpowiednie monety.
Nie zbywało także na zabawach, owszem, był to dla wielu jeden z głównych przedmiotów zjazdu. Były więc odwiedziny i obiady u Radziwiłłów i u arcybiskupa Górzeńskiego; były bale w hotelu Langnera, przy ulicy Wrocławskiéj, głównym wtedy w Poznaniu; był i król egipski czczony gorliwie, szczególnie w świątyniach stałych swoich ministrów, między którymi odznaczali się: dawniejszy kapitan, Francuz rodem, i dawniejszy pułkownik, Polak, człek nie młody i jowialny, który izdebkę swoją oborą nazywał, a klientów krowami, bo szli cierpliwie do doju.
Były też posiedzenia krótsze i dłuższe, celem wystudyowania, gdzie lepsze hungaricum (bo czerwonego wina prawie tylko na ból żołądka wtenczas używano), czy u Powelskiego, czy u Sypniewskiego, czy też u Rosego. Pamiętam, iż raz w skutek takiego posiedzenia w podziemiach Rosego, które całą noc trwało, jeden z szermierzy, człek niski i chudy, wyniesiony został nieżywy, podczas gdy jego antagonista, gruby i tęgi mężczyzna, jeden z małéj liczby chodzących w kontuszu, po dwakroć dnia następnego krwi sobie upuścić kazał.
Przyjechało także, ile pomnę, dwa razy na taki Święty Jan towarzystwo aktorów warszawskich, wzbudzając wielki patryotyczno-estetyczny zapał w młodzieży. Przypominam sobie, że jako siódmio- czy óśmioletniego dzieciaka zabrała mnie z sobą matka do teatru na przedstawienie Aliny, królowéj Golkondy i że o moje uszy odbijały się często nazwiska Werowskiego i panny Żuczkowskiéj, jako najbardziéj podziwianych.
Otóż, podczas Sw. Jana roiło się wszędzie na ulicach, osobliwie zaś na Starym Rynku, całkiem zapchanym budami jarmacznemi, sprzedającymi, kupującymi i gapiącymi się, oraz tłumem oficyalistów, ekonomów, pisarzy i urzędników prywatnych, którzy o téj porze, służbę zmieniając i służby szukając, czekali ze stoicyzmem na nowy obrot losu, osobliwie przy wejściach do Wrocławskiéj i Szerokiéj ulicy. Po co właściwie za dni naszych jeszcze odbywają się jarmarki, nie wiem doprawdy; potrzeba ich całkiem ustała, są już anachronizmem i dla tego coraz nędzniéj przedstawiają się oczom. Wszakże przed sześćdziesięciu laty, kiedy sklepów w mieście było jak na lekarstwo, kiedy handel dobry był w kolebce, a środki komunikacyjne niemal jak za patryarchów, zajmowały jarmarki bardzo ważne miejsce w życiu społecznem; dla tego też, szczególnie świętojańskie, przedstawiały się świetnie w Poznaniu, tak co do mnóstwa, rozmaitości i jakości towarów, jako i co do liczby ludzi udział w nich biorących i co do obrotu pieniędzy, który się na nich odbywał.
Z początkiem lipca, świętojańscy goście wracali do domów, wogóle z lżejszemi workami, niż przyjechali; tentent, gwar i ruch w mieście ustawał, a Rynek wracał do zwyczajnego spokoju i dość martwego pozoru. Drzwi i okien wystawnych, nęcącemi i łudzącemi towarami napełnionych, nie było wtenczas wcale; czasem gdzieś widziało, się w zwyczajnem okienku, jaką cytrynkę, głowę cukru lub flaszeczkę oliwy; handle znaczyły się tylko szyldem, napisem i wnijściem z ulicy. Wogóle ich liczba nie wielka była, a właściciele, ludzie zamożni. Z niemieckich handli materyalnych pamiętam na Rynku: Puscha, Senftlebena, Bielefelda i Gumprechta. Pierwszy, wkrótce po roku trzydziestym, sprzątnął się sam ze świata, nie wiem dla czego; do ostatniego zaś należał teraźniejszy dom i handel Anderscha, który zwykle nazywano pod daszkiem, a o którym chodziła gadka, że Karól XII, będąc w Poznaniu, dni kilka przepędził w tym domu i, pewnego razu, wypiwszy węgierskiego, gdy mu krew uderzyła do głowy, wychylił się oknem i byłby spadł na bruk, gdyby go ów daszek nie był wstrzymał. Wymyślił to zapewne kiedyś jaki z wesołych gości p. Gumprechta.
Z handlów żydowskich bławatnych, które sobie siedemdziesięcioletnie babusie jeszcze z lubością przypomną, najznaczniejsze były: Falka, Hermana, Königsbergera, a przedewszystkiem Witkowskiéj. Tam panie nasze chodziły jak muzułmanie do Mekki; chodziły, tylko w razie pospiechu lub z jakiego ważnego powodu, bo właściwie te, które się szanowały, kazały sobie z handlów przynosić. Przychodził w takim razie sam kupiec, albo pierwszy subjekt do mieszkania; za nim szedł kupczyk jeden i drugi z wielkiemi tobołami towarów na plecach; rozkładano materye po stołach, krzesłach i łóżkach i rozpoczynały się długie rozchowory i targi, w których rzeczownik pan nie był używany; mówiono zwykle w trzeciej osobie: „kupiec niech nie żartuje, kupiec niech opuści.“ Dodam jeszcze, że powszechna późniéj grzeczność i galanterya przemawiania do żydów, mówiących dobrze po polsku, wyłącznie niemieckim językiem, żeby im nie psuć humoru, nie była jeszcze wówczas w zwyczaju. Kupców polskich na rynku już ci wymieniłem, panie Ludwiku; innych z tego czasu, między dwudziestym a trzydziestym rokiem, nie pamiętam; nie było ich wogóle jeszcze w Poznaniu, prócz przekupniów, straganiarzy i przekupek, sprzedających po większej części wiktuały i owoce. Powelski i Sypniewski mieli znaczne materyalne handle, przedewszystkiem zaś wielkie składy win, jak kilka lat późniée Kaczkowski przy Szerokiéj ulicy; doszli oni do pięknych majątków, które z czasem po wsiach się rozwiały i do trzeciego pokolenia nie doszły. Chociaż lokale, w których się te handle mieściły, były nie wielkie i nie świetne, a za niemi pokoiki, poświęcone czci Bachusa, wązkie i ciemne, pielgrzymowali do nich, osobliwie wieczorem, honoratiores miasta, a nieraz mi z zadowoleniem wspomniał jaki kolega z Quinty lub Quarty, że widział wczoraj tego lub owego profesora wchodzącego po czwartéj do Powelskiego na ćwiartkę nektaru.
Idący z Wodnéj ulicy na Rynek miał domy Sypniewskiego i Powelskiego po lewej ręce; pierwszy z nich, a drugi od rogu, już zniknął z tego świata jako samoistna jednostka, a raczéj stanowi część téj oto kamienicy w stylu dziwaczno-rokokowym przed kilkunastu laty wystawionéj na miejscu bardzo starego narożnego domu Auów. Dom ten miał także, jak sobie przypominam, swoją historyczną chwilę. Otóż w roku czterdziestym dziewiątym, czy też pięćdziesiątym, po bardzo gwałtownym deszczu, zrobiła się na jego spłaszczonym rogu, ściekiem farby, wielka ciemna plama, która wieczorem, oświetlona będącą u góry latarnią, mogła mieć do krzyża zamazanego pewne podobieństwo. Wpadło to najpierw w oczy niewątpliwie jakiejś pobożnéj babince i zdało jéj się cudem. Stanęła patrząc ze skruchą; przyszła druga i trzecia, zaczęli się koło nich ludzie gromadzić, powstały tłumy, dziwy i krzyki, że się Pan Jezus objawił na murze. Widziano cierniową koronę, oczy, twarz całą, ręce, nogi a nawet i gwoździe. Tłumy musiała nareszcie policya rozpędzić, bo zawaliły cały koniec Wodnéj i Jezuickiéj ulicy, ale ponieważ wieść rozeszła się po całem mieście i populus był rozciekawiony, przeto powtarzały się dziwy, zbiegowiska i harce z policyą przez kilkanaście wieczorów, dopóki owéj plamy nie zamalowano. Podobne oszołomonienie gawiedzi zdarzyło mi się widzieć już przedtem na innem miejscu w Poznaniu. Trzydziestego pierwszego roku, podczas trwającéj jeszcze rewolucyi w Królestwie, przechodził jakiś ktoś przez Nowy Rynek, a spojrzawszy przypadkiem na krzyż u szczytu farnéj wieży, uwidział sobie, że ów krzyż się obrócił. Za jego przykładem stanęli inni, którym spostrzeżenia swego udzielił; każdy potwierdził i każdy się dziwił. Wnet Nowy Rynek napełnił się ludźmi, a w mniemanym zwrocie krzyża ku Warszawie upatrywano cud i przepowiednię szczęśliwéj wojny dla naszych.
Dom Powelskiego jest tuż przy rogu Nowéj ulicy i należy teraz do pana Krysiewicza, który, odebrawszy go w sukcesyi, obdarzył go świeżą sukienką.
W bezpośredniem jego sąsiedztwie była najdawniejsza księgarnia polska, którą sobie jak przez sen przypominam, bo raz jeden w niéj byłem z ojcem jako dzieciak, żywot zaś miała krótki. Założył ją i dzierżył przez czas niejakiś Tomasz Szumski, nauczyciel gimnazyalny i autor dzieł kilku, wtedy powszechnie znanych, których teraz nikt nawet w antykwarni nie znajdzie. Byłem jego uczniem i zresztą poza szkołą dość często go widywałem, gdyż rodziców moich nie rzadko odwiedzał.
Ile pamiętam, o jego początkach koledzy i przyjaciele nie mieli jasnego wyobrażenia, on sam też o nich nie mówił i robił wrażenie autodidakta, ucząc w niższych klasach rachunków, polskiego, francuzkiego, czego kto chciał zresztą. Choć czasem podrażniony trzciny nie żałował, lubili go uczniowie, bo do przykładów arytmetycznych mięszał często łokcie kiełbasy i ogony śledzie, a nieraz bawił dykteryjkami i oryginalnemi przezwiskami, między któremi ślepa kura i baba pijana były nie najrzadsze. Czasami, w poobiednich godzinach kazał chłopcom siedzieć cicho, zapowiedziawszy, że się będzie namyślał — i wypoczywał na katedrze, z głową na rękach opartą, po poprzednich trudach nocnych; bo kompanijki nadzwyczaj lubił, szczególnie partyjki wista i niewista, dla tego też często, jak mówią Francuzi, djabła ciągnął za ogon. Zresztą chętnie go wszędzie widziano, gdyż był wymowny, wesoły i miał wzięcie lepszego towarzystwa.
Syn jego, młodzieniec bardzo przystojny, służył w Warszawie w pułku grenadyerskim. Gdy raz przyjechał, aby ojca odwiedzić, podziwiałem jego piękny mundur z żółtemi wyłogami. Zginął potem biedak zaraz w pierwszéj bitwie pod Grochowem od kuli armatniej.
Tomasz Szumski wydał najprzód gramatyki, niepamiętam dobrze jakich języków, zdaje mi się, że francuzkiego i niemieckiego; ale jego „Wypisy polskie“, swego czasu bardzo dobre, używane były w gimnazyum jeszcze po roku trzydziestym. Znajdowały się w nich wyjątki z pisarzy i poetów epoki Stanisławowskiéj, a wiersze, które Szumski regularnie z początkiem każdego roku na pamięć zadawał, były: Kniaźnina Matka obywatelka i Pijaństwo Krasickiego. Za główne jednak dzieło swoje uważał tragedyą prozą pisaną, pod tytułem: Piotr Wielki i z portretem Piotra wydrukowaną, którą napisał jeszcze trzynastegu roku i ofiarował osobiście przez Piłę przejeżdżającemu Aleksandrowi I.
Przedmiotem tragicznym jest tu walka syna Aleksego z zasadami i dążnościami ojca. Odegrano ją raz w Poznaniu za bytności trupy warszawskiéj. Teatr był naturalnie zapchany; gimnazyum zajmowało parter i górą raj niebieski, nie szczędząc oklasków, ale drugiego przedstawienia już nie było, a w świecie literackim Piotr Wielki nie wielkie zrobił wrażenie i pogrążył się w morze zapomnienia, chociaż autor o wartości dzieła swego nie zwątpił i krótko przed śmiercią przetłumaczył je na francuzkie, w nadziei, że na deskach francuzkich lepiéj ocenionem zostanie.
Mieliśmy wtenczas drugiego jeszcze tragika i poetę, w osobie zacnego zresztą obywatela, pana Krzyżanowskiego, którego przyjaciele, od imienia żony, Anonimem zwali i którego tragedye, jeźli się nie mylę, Kuli-Kau i Zawida, w stylu hyperkornelowskim, także są drukowane i znajdą się może jeszcze u jakiego bibliomana polskiego pomiędzy białemi krukami.
Niedługo po trzydziestym roku wziął Szumski emeryturę, a owdowiawszy już poprzednio i bezdzietny, na wsi osiadł, w Żabnie, u przyjaciela swego pana kapitana Zakrzewskiego, gdzie też w rok czy dwa lata życia dokonał.
Dodam ci jeszcze, panie Ludwiku, co mi właśnie teraz na myśl przychodzi, że pewnego razu, będąc w smutnem usposobieniu, podyktował nam wierszyk: Rada i pociecha w nieszczęściu, z którego przypominam sobie jednę strofkę:
„Jeźliś zdrów, syt i nie goły,
Jesteś szczęśliw, bądź wesoły;
Jeźliś biedny, chory, głodny,
Wkrótce umrzesz, bądź swobodny.“
— Wiele późniéj, roku, zdaje mi się, czterdziestego trzeciego, czy czwartego, pojawiła się na tem semem miejscu księgarnia Moraczewskiego, która też tylko kilka lat istniała. Któż z równoczesnych nie znał Andrzeja Moraczewskiego? Prawnik z razu, urzędnik i publicysta w Warszawie, po wypadkach trzydziestego roku, w których czynny i zaszczytny miał udział, osiadł w W. Księstwie jako gospodarz, a późniéj jako literat w Poznaniu. Była to jedna z najpopularniejszych osobistości w mieście i na prowincyi, która znaczny wpływ na pewną część ogółu wywierała. Stary kawaler, nieustraszony optymista w sprawach narodowych i politycznych, przystępny i przyjacielski dla wszystkich, lubił chodzić po ulicach, od rynku do teatru, zahaczać znajomych i prowadzić z nimi długie rozhowory, oparty o mur domu lub o baryerę. Głos miał cienki i przenikliwy, oczy błyszczały mu dowcipnie z poza okularów, ręka targała siwą brodę, a słów i racyi nigdy mu nie brakło.
Głównym przedmiotem jego rozmów i dysput była polityka, a szczególnie dzieje nasze, wypadki trzydziestego roku, położenie obecne i jego potrzeby; co robić i jak robić! Temi myślami prawie wyłącznie zajęty, zagorzały patryota, był jednym z przywódzców, a raczej inspiratorów stronnictwa ruchu, które, w porozumieniu z centralizacyą wersalską, zamierzało roku czterdziestego szóstego przeprowadzić powstanie wszystkich części Polski; wszakże przedewszystkiem człowiek naukowy i teoretyk w polityce, nie konspirował sam i nie pochwalał, ile pamiętam wszystkiego, co się działo. W tym celu głównie aby, rozbudzić umysły i przysposobić wypadki, założył roku 1833 i wydawał do roku 1846, wspólnie z Libeltem, pismo miesięczne pod tytułem: „Rok,” które mając kolor republikańsko - demokratyczny, zawiera wiele artykułów gruntownych, zajmujących i owe czasy charakteryzujących, mianowicie Libelta: O miłości ojczyzny i o Odwadze cywilnéj. Prócz tego pisywał już poprzednio, ze znakiem i bez znaku, do istniejących wtedy pism, do „Przyjaciela Ludu“, „Tygodnika literackiego” i „Dziennika domowego”. W ostatnich latach życia, znękany ciągłą pracą, a szczególnie zawiedzionemi nadziejami, klęskami narodu i cierpieniem fizycznem, stracił znacznie na właściwem sobie swobodnem usposobieniu i optymistycznem widzeniu rzeczy.
Zasłużył się Moraczewski narodowi znanemi wszystkim Dziejami Rzeczypospolitéj polskiéj, których do końca doprowadzić nie zdążył; nawet tom dziewiąty tego obszernego dzieła, kończący się na abdykacyi Jana Kaźmirza, wyszedł po śmierci autora, roku pięćdziesiątego piątego. Apologia dążności republikańskich w Polsce jest, ogólnie biorąc, przewodnią myślą dzieła tego, które, nie szafując ogólnemi i streszczającemi poglądami, trzyma się przedewszystkiem metody zręcznego zestawiania opowiadań naszych kronikarzy i historyków, wiele jaśniejszego zresztą w późniejszych czasach, aniżeli w początkowéj epoce piastowskiéj.
Otóż rozgaduję się o ludziach, panie Ludwiku, bo miejsca i budynki, to martwe, architektów tylko zajmujące przedmioty, którym dopiero ludzie, co w nich przebywali, nadają znaczenia i wartości. Przytem mnie staremu miło mówić o tych, z którymi w lepszych czasach żyłem, żeby o nich nie zapomniano. — Idźmy kilka kroków daléj; widzisz początek Nowéj ulicy. Przed rokiem trzydziestym siódmym nie było tu przejścia; stała na tem miejscu bardzo stara kamienica, ciekawéj struktury, którą zniesiono, a któréj rysunek i opis, jeśliś tego ciekaw, znajdziesz w „Przyjacielu ludu“ z owego czasu.
Związek między górnem i dolnem miastem był więc dawniéj utrudnionym; kto z Rynku chciał n. p. iść do teatru, musiał obchodzić Wrocławską i Podgórną ulicą, lub z drugiéj strony, Zamkową. Przeszedłszy na drugą połać Rynku, spotykamy tu najpierw aptekę. Była ona już przed siedemdziesięciu laty w tym samym domu i należała do pana Kolskiego; oprócz téj, znajdowały się w mieście tylko jeszcze dwie apteki, w posiadaniu Niemców; jedna na Rynku, Dähnego, którą po czterdziestym roku przeniesiono na Wilhelmowską ulicę; druga, Bergmanna, przy Wrocławskiéj, jest tam do dziś dnia, lecz pod inną firmą.
Pan Kolski należał wówczas do zamożnych i szanowanych powszechnie obywateli miejskich; osobistość jego spokojną i łagodną mam żywo przed oczyma, często bowiem, gdy latem przechodziliśmy z ojcem przez Rynek, spotykaliśmy go siedzącego z długą fajką na ławie przed domem; zawsze nas witał uprzejmie, prosił, aby usiąść i zapuszczał się w długie rozmowy. W jego kamienicy, na pierwszem piętrze, mieszkał zaprzyjaźniony z nim Karól Marcinkowski i dopiero po śmierci Kolskiego, w ostatnich latach swego życia, przeniósł się na Podgórną ulicę do damu z balkonem, obok drukarni „Dziennika Poznańskiego.“
O Karolu Marcinkowskim mógłbym ci wiele mówić, panie Ludwiku, widywałem go bowiem często i zaszczycał mnie i moją rodzinę zawsze życzliwością swoją; ale rzeczy główne o tym człowieku pełnym zasługi są jeszcze wszystkim wiadome, a życie jego znajdziesz opisane i ocenione sumiennie w pięknéj przemowie, którą miał śp. Hipolit Cegielski na obchodzie dwudziestéj piątéj rocznicy założenia Towarzystwa Pomocy Naukowéj.[1] Pierwszy raz widziałem go, będąc małym chłopcem, w roku, w którym praktykę rozpoczął, gdy przyszedł do nas szczepić ospę méj siostrze. Zadanie swoje lekarskie pojął on od początku samego inaczéj niż ówcześni jego koledzy, którzy w ogóle tylko majętniejszym pacyentom służąc, świetnie na tem wychodzili; było ich bowiem jeszcze nie wielu, prawie sami Niemcy, a lekarzom płacono wtenczas sowicie, nieraz zbytkownie.
Marcinkowski, urodzony na Ś. Wojciechu w skromnym domeczku przed kilkunastu laty zniesionym, syn niezamożnego szynkarza, zawdzięczając swoje wykształcenie głównie własnéj pracy i zabiegliwości, zajął się od razu mizeryą naszą i stał się w krótkim czasie opiekunem i dobrodziejem biednych. Co zarobił u dobrze miennych, to rozdawał tam, gdzie była istotna potrzeba, a gdy sam nie miał, brał w rekwizycyą przyjaciół i znajomych. Przybył mu niebawem w pomoc, pod tym względem, kolega i powiernik dr. Schneider, który, mimo niemieckiego pochodzenia, zżył się ściśle ze społeczeństwem polskiem, zwłaszcza że wtenczas nie było jeszcze chińskiego muru między narodowościami. Obadwaj leczyli i wspierali na przedmieściach, po sklepach i poddaszach, ale ta spółka dobroczynna nie długo trwała, bo dr. Schneider zapadł na tyfus gwałtowny i umarł, mimo starań i wysiłków Marcinkowskiego, który dnie i noce przy łóżku jego siedział, a nad zgonem płakał jak dziecko.
Wszakże nie tylko pod względem lekarskim i humanitarnym zajął Marcinkowski od razu wybitne stanowisko w naszem społeczeństwie; nie tylko późniéj młodzi lekarze dążyli regularnie do jego mieszkania, jak do głównego sztabu, pomagając mu w przyjmowaniu pacyentów, słuchając jego rady, idąc za jego wysyłką, lecz i pod względem narodowym, już przed rokiem trzydziestym, przeważny wpływ wywierał i brał udział w wszystkich ówczesnych usiłowaniach. Już wtedy szacunek dla niego był tak powszechny i ustalony, że, gdy po śmierci arcybiskupa Wolickiego sprzedawano publicznie jego pozostałość, zakupiono, z dobrowolnych składek obywateli, kosztowny pierścień arcypasterski, aby owa oznaka jednego z najgorliwszych patryotów, zdobiła rękę podobnego mu męża. Ten pierścień pamiętam dobrze; pokazywał go raz Marcinkowski méj matce, przy któréj właśnie byłem; główną jego wartość stanowił wielki i piękny szafir. Drugi właściciel nie długo się nim cieszył, gdyż, skoro wybuchło powstanie listopadowe, złożył go natychmiast w ręce tych, którzy na potrzeby narodowe daninę ściągali i do Warszawy wysyłali.
W wojnie z trzydziestego pierwszego roku miał Marcinkowski czynny udział jako żołnierz i lekarz pułku jazdy poznańskiéj, z którym odbył wyprawę na Litwę i przejść musiał do Prus. Czas niejaki potem, jako wychodźca, przebywał w Anglii, póżniéj w Paryżu, gdzie, obcy wszelkim politycznym swarom i knowaniom, kształcił się daléj w swym zawodzie po szpitalach i klinikach sławnych lekarzy, oraz, ze zwykłem sobie poświęceniem, leczył, wspierał i pocieszał biednych emigrantów.
Gdy roku trzydziestego siódmego wybuchła w Poznaniu po raz trzeci gwałtowna cholera, przypomniano sobie Marcinkowskiego, i, za wdaniem się władz miejskich i prowincyalnych, wezwany został do powrotu. Wrócił natychmiast, bo tęsknił za krajem i za swymi. Dopóki trwała zaraza, nie rozbierał się prawie ni we dnie, ni w nocy i szedł wszędzie, gdzie go wołano, bez różnicy osób i miejsca; potem zaś, gdy klęska ustała, zwrócił niebawem uwagę na położenie i stosunki nasze. Widział, że nam przedewszystkiem potrzeba wiedzy i pracy, stanu średniego i oświaty ludu, by wytrzymać współzawodnictwo z obcym żywiołem; przypomniał sobie słowa, jak mi się zdaje, Guizota, który do jednego z znajomych sobie Polaków powiedział: „instruisez — vous, enrichissez — vous, et attendez”, i dla tego, porozumiewając się z najbliższymi sobie: Maciejem Mielżyńskim, Gustawem Potworowskim, Aleksandrem Mendychem, Józefem Szułdrzyńskim, Karólem Libeltem i Teofilem Mateckim, zaczął przyspasabiać środki, które miały w tym kierunku potrzebie zaradzić i materyalny, równie jak moralny byt narodowości zabezpieczyć, potrzebującéj, jak każdy organizm ludzki, jeśli żyć chce, zdrowego i normalnego ciała w spójni ze zdrową i normalną duszą. Powstał zatem Bazar, tak w tym celu, aby był punkt środkowy odpowiedni, gdzieby, wyszedłszy z dotychczasowego rozproszenia, schodzić się, widzieć, porozumiewać, nawet wspólnie bawić można, jako też, aby było miejsce dla skromnych początków handlu, który, wzrastając, rozszerzyłby się coraz daléj.
Powstało niebawem Towarzystwo Naukowéj Pomocy, aby umożebnić i podtrzymywać we wszystkich kierunkach naukowe wykształcenie ubogiéj młodzieży, zwłaszcza iż majętniejsza, mimo coraz trudniejszych warunków własności ziemskiéj, myślała ciągle jeszcze, że in aeternum żyć można tak, jak żyli ojcowie. Wpływem i staraniem Marcinkowskiego i jego przyjaciół zebrały się, prawie w mgnieniu oka, wielkie sumy; w dwóch latach niespełna wybudowano i urządzono Bazar i wprowadzono w życie Towarzystwo Naukowéj Pomocy, ponieważ gotowość do poświęceń materyalnych na sprawy publicznego dobra była powszechną, i mówiono jeszcze: „ratujmy się“, nie zaś, jak teraz, „ratuj się kto może“. Przytem dodać winieniem, że sumy na te przedsięwzięcia składała prawie wyłącznie tak zwana przez niektóre pisemka starsza brać, że szły one w najznaczniejszéj mierze na bezpośrednią korzyść młodszéj braci, nie mogę zatem pojąć, w jakim celu owe pisemka podszczuwają teraz ustawicznie drugą przeciw pierwszéj. Sed haec alias, Panie Ludwiku, pocóż ci tu powtarzać co każdy wie, powiem ci tylko, iż dość długo Marcinkowski był dobréj otuchy co do pierwszego i co do drugiego przedsięwzięcia, a rzadko kiedy widziałem go w tak wesołem usposobieniu, w jakiem był na pierwszym balu nowo założonego kasyna polskiego w Bazarze, na który przyszedł, chociaż na balach nigdy niebywał, a przyszedł, co wszystkich na okół niego zabawiło, w białéj kamizelce ze srebrnemi wypustkami. A przecież już wtenczas uczuwać zaczął pierwsze początki choroby płucowéj, na które nic zgoła nie zważał, nie szczędząc sił swoich, chodząc po piętrach, jeżdżąc po wsiach, pracując we dnie i w nocy nie tylko nad publicznemi, ale i prywatnemi sprawami, z któremi mnóstwo znajomych i nieznajomych do niego się udawało. Szkodził sobie zaś najwięcéj gwałtowną konną jazdą, używając jéj, bez względu na pory roku i odległość, byleby jak najprędzéj przybyć tam gdzie potrzeba. Z przyczynami fizycznemi łączyły się coraz częstsze powody, a raczéj zawody moralne, które cierpienie jego pogarszały; aż nadto często nie dopisały mu rzeczy, wiele częściéj jeszcze, ludzie. Ledwie był rozpoczął organiczne swoje prace około sprawy wszystkim nam wspólnéj, którym był najlepszą część życia i sił swoich poświęcił, gdy uczuł, iż grunt mu się pod nogami usuwa. W towarzystwie demokratycznem wersalskiem, które, z powodu oddalenia i tęsknoty za krajem, popadło w hallucynacye, ułożony spisek, mający, jak ci już mówiłem, wywołać, jednego niemal dnia, powstanie we wszystkich częściach dawniejszéj Rzeczypospolitéj, rozszerzył się przedewszystkiem w W. Księstwie, gdzie nie wielu z przekonania, największa część z nierozwagi, inni znów z ambicyi lub źle zrozumianego poczucia honoru i solidarności do niego przystąpili; znaczna jednak część obywateli wiejskich i inteligencyi miejskiéj była mu przeciwną.
Marcinkowski i jego przyjaciele widzieli jasno, że takie przedsięwzięcie, w danych okolicznościach, klęski tylko i nieszczęścia za sobą pociągnie i dla tego starali się radą, i prośbami odwieść od tak niefortunnego zamiaru. Było to daremne; odpowiadano im częstokroć lekceważeniem, a nawet groźbą. Nadeszły pamiętne dni lutowe roku 1846; powstanie w zarodku zgnębione zostało; głównych przywódzców i zwolenników pojmano. Chwycono się ze strony rządu rozmaitych wyjątkowych środków, a patryoci, lękając się liczniejszych i groźniejszych jeszcze, głębokim przejęci byli żalem. Nader boleśnie dotknęły wypadki te Marcinkowskiego. Przyszedłem do niego, nie pamiętam już którego z owych dni, koło trzeciéj po południu, (mieszkał wtenczas już na Podgórnéj ulicy) i zostałem go pogrążonego w głębokim smutku. Trapiła go ustawicznie myśl, że pójdzie teraz wniwecz wszystko, co się dla publicznego dobra zrobiło i zaczął o tem ze mną rozmawiać, chodząc niespokojnie po pokoju; na raz stanął w oknie, skiwnął na mnie i wskazał na ulicę. Przybiegłem i ujrzałem, z drugiéj strony ulicy, żandarmów prowadzących schwytanego Słupeckiego, znanego nam wszystkim i powszechnie lubionego urzędnika Ziemstwa kredytowego. Marcinkowskiemu oko łzą zaszło, odwrócił się, przerwał rozmowę, a rzuciwszy się na kanapę popadł w głęboką zadumę. Już kaszlał wtenczas mocno i chwilami czerwieniały mu policzki; choroba czyniła coraz znaczniejsze postępy, tak iż w środku lata przerwał praktykę i szukając ulgi w świeżem powietrzu, pojechał na wieś do przyjaciela swego Łakomickiego. W końcu października widziałem go po raz ostatni i to przypadkiem.
Przejeżdzając przez Rogoźno, w bliskości którego leży Dąbrówka, spotkałem go na ulicy, wracającego właśnie ze sądu, w którym testament swój złożył. Był bardzo zmieniony i wychudły, a oczy dziwnie mu się świeciły. Ujrzawszy mnie, ucieszył się; nie widzieliśmy się bowiem od marca. Poszedłem z nim do oberży, gdzie konie jego czekały; wypytywał się o szczegóły nowego zawodu, którego się chwyciłem i rozmawiał tak o tem jak i o innych rzeczach z pół godziny; chwilami był poważny i rozczulony, chwilami żartował, a gdy się o jego zdrowie zapytałem, machnął ręką i rzekł: „O tem już nie wolno mówić!“ Przy pożegnaniu uściskaliśmy się serdecznie, a zrobiło mi się bardzo miękko, bo widziałem, że koniec z człowiekiem, a na takiego długo będziem czekali.
Umarł 7 listopada, a pochowano go 11. Pogrzeb ten był najwspanialszy jaki u nas pamiętam. Ciało jego przybyło w bardzo skromnéj trumnie do Poznania; wieziono je przez Środkę i Chwaliszewo, gdzie w każdym niemal domku biedaków leczył i wspierał; wieziono go wzdłuż Bazaru, który założył. Kondukt prowadził arcybiskup Przyłuski na czele całego poznańskiego duchowieństwa i mnóstwa księży z prowincyi; tysiące ludzi z miasta i ze wsi szło za nim, nawet tłumy Niemców i niemal wszystkie znaczniejsze urzędowe figury, bo go szanowano i kochano powszechnie, bez różnicy stanu i narodowości. Złożono na cmentarzu św. Marcińskim, na którym spoczywa po pracy i bólach, przykryty ogromnym granitowym głazem, który Maciéj Mielżyński sprowadził i obrobić kazał.
Tak, panie Ludwiku, ile razy obok téj apteki lub obok owego domu przy Podgórnéj ulicy przechodzę, tyle razy pomyślę sobie: „Panie daj nam znów takiego!“
Ale idźmy teraz kilka kroków daléj; widzisz ten dom narożni Rynku i Franciszkańskiéj uliczki? Należał on przed niespełna pół wiekiem do pani Berwińskiéj, jednéj z najsympatyczniejszych matron, jakie znałem. Wyraz jéj twarzy spokojny, łagodny, życzliwy, ujmował każdego, co się do niéj zbliżył, a ktokolwiek ją, znał, cenił jéj ciche cnoty, dobroć, na wskroś polskie serce i poświęcenie dla rodziny. Ciężkie na starość spadły na nią ciosy: umarły jéj najpierw dwie córki w kwiecie wieku, jedna dopiero co zamężna, druga, panienka ładna i miła, z którą nieraz walca i mazurka na kasynowych wieczorkach tańczyłem, nieco późniéj zaś dwaj synowie, młodzieńcy znakomicie uzdolnieni i wytrwali w pracy, z których młodszy był na uniwersytecie i najpiękniejsze rokował nadzieje, drugi zaś, starszy, pracował od lat kilku jako profesor historyi przy gimnazyum trzemeszeńskiem i zostawił po sobie starannie obrobiony podręcznik dziejów starożytnych, którego dokończyć nie zdążył.
Prócz najstarszéj zamężnéj córki, która jeszcze żyje, pozostał najdłużéj z całéj téj licznéj rodziny znany ci zapewne jako poeta Ryszard Berwiński. Poznałem się z nim zaraz w pierwszych latach méj młodości, spotykaliśmy się dość często w różnych miejscach i kilka razy odwiedziłem go tu w jego mieszkaniu u matki. Lubiłem jego towarzystwo, chociaż i sposób myślenia i kierunki nasze nie zupełnie przystawały do siebie, ale był łatwy w pożyciu, rozmowny, wesoły i na wielkość nie chorował, jak często artyści. Mogę ci szczerze powiedzieć, panie Ludwiku, że fundusz był w nim dobry i zdolności istotnie nie małe i byłby mógł stanąć dość wysoko na świeczniku, lecz potrzeba było do tego gruntownego wykształcenia i wytrwałéj pracy, bo w naszych czasach poeta nie tylko się urodzić musi, ale i wyrobić.
Otóż podobno z prostego toru sprowadził go niechcący jenerał Morawski. Ryszard już jako tercyaner czy sekundaner leszczyńskiego gimnazyum zaczął pisać wierszyki; jenerał będąc w Luboni, w bliskości Leszna, miał sposobność poznania młodego poety i jego płodów; nie tylko go zachęcał, ale nadto pochwałami podniósł w opinii własnéj. Za przykładem jenerała poszli inni; młody i ładny chłopiec, otoczony aureolą poety, zaczął jeździć po wsiach, bywać w towarzystwach, pisać wiersze; przerwał się normalny bieg nauk, nie rozpoczęło się, mimo zwiedzenia uniwersytetu, żadne studyum fachowe w zaufaniu, że wszystko natchnienia i produkcya sił własnych zastąpi.
Nastały potem wypadki 46 i 48 roku, w które Ryszard Berwiński mocno wplątany przywykł bardziéj jeszcze do koczującego życia i gonienia za możebnościami i marzeniami. Posłował późniéj trochę na sejmie berlińskim i miał przez czas niejaki udział w redakcyi ówczesnéj „Gazety Polskiéj“, od któréj przeszedł nagle do założonego po niéj a raczej przeciw niéj przez Libelta „Dziennika Polskiego“, gdy zaś obadwa te pisma, skutkiem rozporządzeń rządowych, krótki swój żywot zakończyły, nie znalazłszy w ciężkich naszych stosunkach stałego stanowiska, opuścił Berwiński, po kilku latach daremnéj walki z losem, kraj ojczysty, w którym go publiczne i familijne klęski znękały, wstąpił do służby tureckiéj za przyczynieniem się Sadyka paszy i zakończył w Carogrodzie wędrówkę doczesną, pełną złudnych nadziei i ciężkich zawodów. Poezye swoje i pisma ogłosił pierwsze w jednym, resztę w dwóch tomach.
Nie będę ci się nad niemi rozwodził, panie Ludwiku; jeśli ich nie znasz, to przeczytaj, szczególnie don Juana poznańskiego, Bogunkę, Myszą wieżę, Wawel i Kraków i niektóre z bajronowskich jego wywnętrzeń lirycznych, a zgodzisz się zapewne na mój sąd, że w małéj, niestety, liczbie poetów wielkopolskich, Berwiński przyrodzonym darem wybitne zajmuje miejsce i że byłby, jak mówią, klasycy, zaszedł wysoko na szczyty Parnasu, gdyby swych myśli nie był skwasił i zatruł z własnéj winy, gdyby talent jego była zapłodniła gruntowna praca i rozgrzewało sforne i spokojne życie.
Szczerze go żałowałem nieraz i za życia jego i po śmierci i gdy na ten dom czasem zwrócę oczy, zdaje mi się, że wyjdzie z niego nasz Rysio, (tak go bowiem zwykle nazywali znajomi), nieco pochylony, z rudawą bródką, w ciemnozielonym fraczku, witając mnie z poza złotych okularów swem miłem i przyjacielskiem spojrzeniem.
Widzisz teraz, panie Ludwiku, ten drugi róg Franciszkańskiéj uliczki; stary ów gmach, kiedyś do Gurowskich należący, niekształtny, lecz poważny, bardzo mi jest pamiętny. Bywałem w nim często i znałem bliżéj wszystkich jego mieszkańców, nielicznych zresztą, gdyż zajmowała go jedna tylko rodzina Działyńskich, która teraz w linii męzkiéj wygasła, a którą zupełną jeszcze i kwitnącą widziałem, ojca, matkę, syna i pięć córek do dziś dnia żyjących.
Hr. Tytus Działyński, w sile wieku, gdy go po jego powrocie z emigracyi poznałem, był ostatnim u nas panem polskim, w tem znaczeniu jak to mówiono dawniéj: panowie i szlachta; miał wszystkie przymioty i przywary swoich antenatów. Nie wyjdzie mi z pamięci twarz jego piękna i szlachetna, zwykle mocno ożywiona różnemi myślami, które go zaprzątały i niepokoiły, czasami smętna i zadumana; było w niéj coś niepospolitego i nadzwyczaj pociągającego. Zawsze miał jakieś chęci, zamiary i plany, nad których urzeczywistnieniem rozmyślał, o których rozmawiać lubił i często z zapałem rozprawiał. Spostrzeżenia jego i wywody tak co do osób, jak co do rzeczy, odznaczały się bystrością, dowcipem, nieraz genialnością; szczególnie w dziedzinie naukowéj zadziwiał czasem uwagami swemi i pomysłami nawet ludzi fachowych.
Mało kto bowiem był tak ogólnie, a w kilku kierunkach tak szczegółowo, wykształconym jak pan Tytus Działyński. Trzema językami mówił i pisał dokładnie i ozdobnie, kilka innych nowszych znał tak, iż z łatwością czytał wydane w nich dzieła, ale co nader rzadką jest rzeczą u ludzi tego stanowiska, po łacinie umiał jak filolog z rzemiosła. Nie tylko znani gruntownie byli mu klasyczni pisarze i poeci rzymscy, z których, w późniejszym nawet wieku, całe ustępy przytaczał na pamięć, lecz pisał po łacinie tak biegle, z taką obfitością właściwych wyrażeń i znajomością frazeologii cyceroniańskiéj, że byłby mógł pod tym względem niejednego profesora niemieckiego zawstydzić. Weź do ręki Liber et res gestae cruciferorum,, których przedmowa łacińska wyszła całkiem z pod jego pióra, a jeźli ci tkwią jeszcze w głowie reminiscencye z prymy, to nie zadziwisz się nad tem, że znakomity filolog Haase, mający katedrę przy Sorbonie paryzkiéj, nie chciał z początku Działyńskiemu wierzyć, gdy mu się do jéj autorstwa przyznawał.
Miał on prócz tego mnóstwo wiadomości z matematyki, mechaniki, nauk przyrodzonych, szczególnie z botaniki; polem jednakże, na którem mało kto mógł mu u nas sprostać, była historya i bibliografia polska. Nieraz mu zazdrościłem téj olbrzymiéj pamięci, ogarniającéj takie mnóstwo dat, wypadków, tytułów, miejsc i treści, i trudno mi było pojąć jak człowiek, który tak ruchliwą, podróżami i zabawami urozmaiconą, życiem światowem zajętą młodość przepędził, znalazł dość czasu, aby sobie tyle wiadomości różnorodnych przyswoić. Prawda, że po powrocie z emigracyi, poruszając się, z nielicznemi wyjątkami, tylko między Poznaniem a Kórnikiem, (gniewał się pan Tytus, gdy kto Kurnik pisał) głównie zajęty był książkami. Jak dzieci swoje prawie je kochał, osobliwie dzieła, broszury i rękopisy z szesnastego i siedmnastego wieku, wyszukiwał je i ściągał zewsząd zabiegliwie, nie szczędząc zachodów i pieniędzy, znał się na ich wartości i rzadkości dokładnie, to też księgozbiór kórnicki jego głównie wytrwałem staraniem i pracą, w któréj mu przez lat kilka znakomity rytownik i archeolog Kielesiński dopomagał, zebrany, należy do najobfitszych i najcenniejszych książkowych skarbnic w całéj Polsce.
Prócz tego, ilekroć się nadarzyła sposobność, nabywał także pan Tytus starą broń polską, sprzęty, monety i obrazy, a syn jego Jan późniéj niejednego białego kruka i niejednę narodową pamiątkę do zbiorów ojcowskich dołożył.
Wszystko to możesz jeszcze oglądać na miejscu, tak jak po Działyńskich zostało, ile wiem bowiem, zbiory są nienaruszone i pod dobrą opieką. Żałuj tylko, że cię już sam pan Tytus oprowadzać nie będzie, bo tak miłego i gruntownie rzecz znającego przewodnika jak on był, nie często spotkać się zdarzy; lubił pokazywać co ma, opowiadać o tem obszernie i wiedział co opowiadać. A daléj, Panie Ludwiku, nie ograniczał on się na samem zbieraniu; wiadomo ci przecie ile to drukiem rozpowszechnił pomników ważnych i źródłowych do piśmiennictwa i dziejów ojczystych, w jak ozdobnych wydaniach, z jakim nakładem; przypomnij sobie tylko Tomiciana! Nie przestawał przy tem na podaniu myśli wydawnictwa i na dostarczeniu kosztów, lecz sam widziałem nieraz jak czuwał nad drukiem, przeglądał arkusze i robił korekty. Jeśli do tego, co powiedziałem, dodasz zatrudnienia wynikające z stosunków majątkowych, familijnych i innych oraz dość częste wyjazdy za granicę, przyznasz, iż dni pana Tytusa były dostatecznie zajęte.
W młodości swojéj należał do związków i trzydziestego roku odbył kampanią; wróciwszy potem do kraju, był raz posłem w Berlinie i na czas krótki członkiem Towarzystwa Naukowéj Pomocy; przyczynił się znacznie do założenia Towarzystwa Przyjaciół Nauk, w ogóle zaś w sprawach i przedsięwzięciach wspólnych miał udział więcéj teoretyczny. Nie mieszając się czynnie do robót i usiłowań stronnictw, wspierał jednak dążności Marcinkowskiego, z którym, jako i z Maciejem Mielżyńskim, w ściślejszych żył stosunkach i ilekroć szlachetnéj lub patryotycznéj struny, nader czułéj u niego, dotknięto, gotowym był do wszelkich ofiar tak na cele publiczne, jako i dla osób prywatnych. W pożyciu towarzyskiem nie zdarzyło mi się spotkać człowieka przyjemniejszego i bardziéj ujmującego wzięciem i rozmową, którą, w chwilach dobrego humoru, rzadkim dowcipem, uderzającemi spostrzeżeniami o ludziach i rzeczach i trafnemi wyrażeniami urozmaicał. Głębokie mając poczucie wyższości swéj osobistéj, a bardziéj jeszcze wyższości rodowéj, był wprawdzie wyszukanéj grzeczności dla wszystkich, nieraz wesołéj poufałości, szczególnie dla niższych, „słał się do stópek każdego,“ ale ta poufałość była niestała, a grzeczność często umyślna, celem naznaczenia granicy, któréj lekkie przekroczenie, lub zapomnienie różnicy i stawienia się na równi, wywoływało zmianę wyrazu twarzy, a czasami cierpkie słowa i pojawy niezwykłéj drażliwości nerwowéj, któréj mu natura nie poskąpiła. Z wyjątkiem krewnych i powinowatych, kilku wybitniejszych rodem obywateli wiejskich, oraz małéj liczby mieszkańców miasta, z którymi mógł i lubił o książkach, rzeczach naukowych i bieżących rozmawiać, niewiele kto w domu jego bywał, zwłaszcza, iż poza domem towarzystwa nie szukał, rzadko pojawiał się u innych, a w serdeczne i trwałe stosunki przyjaźni nie wchodził. Pierwszego października jednak bywał u niego, kilkanaście lat po sobie, wielki zjazd, który mnóstwo bliższych i dalszych jego znajomych, a nawet świeżych całkiem gości ściągnął do Kórnika. Zjazd ten połączony był z wystawą ogrodniczą, obfitującą w piękne okazy owoców, jarzyn, szczególnie krzewów i drzew, które z Ameryki północnéj sprowadził. Znajdując się na kilku takich zjazdach, widziałem za każdą razą pana Tytusa nadzwyczaj ożywionego i niestrudzonego w zajmowaniu i bawieniu swych gości, gości zaś z tego, co widzieli i słyszeli, przedewszystkiem z świetnéj gościnności gospodarza, w wysokim stopniu zadowolonych.
W ostatnich latach życia posmutniał pan Tytus i opadł znacznie na duchu i ruchliwości ciała, tak z powodu dolegliwości fizycznych, mianowicie coraz cięższego oddechu, jako też innych, przyszłości rodu jego dotyczących. Uległ nagle w nocy uderzeniu krwi na mózg; nie spostrzeżono tego zaraz, w mniemaniu, że śpi jeszcze. Wywieźliśmy go tu z tego gmachu, pod wieczór, do kórnickiéj bramy; odprowadzało go tysiące ludzi, bo wszystko, co polskie w mieście, albo go znało, albo wiedziało o nim, a na drugi dzień, wśród ogromnego zjazdu obywateli wiejskich i włościan z dóbr jego, spuszczono go do rodzinnego grobu w kórnickim kościele. Szczerze żałowaliśmy wszyscy przytomni, że tak niepospolitego męża nie uczczono mową pogrzebową, na jaką zasłużył. Proboszcz bniński, który ją wypowiedział, miał może wszelkie inne przymioty, lecz mówcą nie był. Czytał coś długo z pisanych kartek, a i tego, co czytał, nikt nie rozumiał, bo głos jego był niewyraźny i cichy.
Z sangwiniczną po części i wybuchową naturą pana Tytusa wręcz przeciwnego usposobienia była żona jego, Celina z hrabiów Zamoyskich. Zawsze cicha i spokojna, zawsze łagodna i uśmiechnięta, zawsze sobie równa, miała przez te właśnie przymioty nieograniczony wpływ na męża, który mimo chwilowéj energii i stanowczości, prawie zawsze jéj ulegał. To przeciwieństwo duchowéj, że tak powiem, kompleksyi obojga było właśnie przyczyną zupełnéj między nimi harmonii i wzajemnego, niezachwianego przywiązania. W wesołych chwilach lubił się pan Tytus żonie przekomarzać, dawać jéj przytyki, osobliwie z powodu dewocyi i księży, sam bowiem pod względem religijnym był wiernym synem drugiéj połowy osiemnastego wieku, podczas gdy pani Działyńska wiarą niemal żyła i pobożność do ascetyzmu posuwała. Ale i ta różnica przekonań i wulkaniczna często gorączkowość męża nie psuły pokoju domowego; pani Działyńska cierpliwością, biernym spokojem, słodyczą, wzroku i słowa zawsze męża trzymała na wodzy, a niezwykłą wytrwałością, w chęciach i zamiarach nadawała kierunek życiu i losom całéj rodziny. O przepych lub ozdobność w ubiorze, występowaniu i otaczających ją przedmiotach, nawet o wygody nie dbała wcale; owszem cała jéj zewnętrzność, jéj potrzeby osobiste były tak zwyczajne, tak skromne, że nie widziałem jéj nigdy prawie w innéj sukni, jak w czarnej kamlotowéj, z czarną koronkową chusteczką na głowie, a zadowoliła się nieraz najprostszą potrawą. Natomiast nie szczędziła wydatków, gdy szło o dobro publiczne, o interes kościoła, o biednych i podupadłych. Ileż to kalek, starców, wdów i sierot, tak w dobrach męża, jako i w mieście wspierała przez całe lata! Miała nawet w domu obok siebie zawsze jakąś biedotę. Pod tym względem Poznań wiele jéj zawdzięcza, ona bowiem pierwsza, ile mi wiadomo, rozbudziła u nas ducha dobroczynności i dała początek zakładom, których wpływ dotychczas zbawienny. Za jéj staraniem i pod jéj przewodnictwem z początku zawiązało się w mieście naszem Towarzystwo dobroczynności, mające na celu niesienie pomocy rzetelnéj nędzy, ratowanie z pomiędzy tłumu nieszczęśliwych i bezradnych tego, co się ratować da; należała do niego w początku znaczna liczba pań i kilkunastu mężczyzn z tak zwanej inteligencyi, zrazu bowiem panie nasze ubiegały się o udział w téj sprawie; podobały się schadzki i sesyjki, ale wkrótce, panie Ludwiku, gdy przyszło do wypełniania obowiązków, czasem dość trudnych i nie zawsze miłych, ogorzały piórka i Towarzystwo dobroczynności, jak u nas większa część towarzystw, popadło w anemią fizyczną i moralną.
Chcąc je ocalić od zupełnéj śmierci, przekształciła je pani Działyńska na Towarzystwo Pań św. Wincentego à Paulo, którego żywot opiera się o dom Sióstr Miłosierdzia i przetrwał dotychczas szczęśliwie tak obojętność publiczności naszéj, jako i kulturkampf pruski. Z tych dobroczynnych zakładów wyszły i winny powstanie swoje również miłosiernemu sercu i wytrwałości pani Działyńskiéj ochronki dla biednych dzieci, o których gwałtownéj potrzebie w kraju naszym i błogich skutkach rozwodzić ci się tutaj nie będę. Tak to, jako i wszystko inne, co pani Działyńska w różnych kierunkach i dla ludzi prywatnych czyniła, było bez ostentacyi, bez rozgłosu, które zdawały się przeciwne jéj cichéj i skromnej naturze, tem rzadszéj i cenniejszéj w osobie wychowanéj wśród książęcych dostatków, różnostronnie wykształconej i przywykłéj od lat dziecinnych do najwyższych sfer towarzyskich. Bezczynność była jéj także wstrętną; ilekroć do niéj przyszedłem lub zastałem ją w pokoju męża, widziałem prawie zawsze zajętą albo pisaniem albo rzeźbą, w któréj miała niepospolitą biegłość, albo szyciem i misternym haftem. A propos tego, pewnego razu, przypominam sobie, zapytał mię się nagle pan Tytus, wskazując na robotę żony: „A wiesz pan, co ona robi?“ „Widzę, że to haft, panie hrabio — odrzekłem — ale nie wiem do czego.“ „O, to łatwo zgadnąć — zawołał — bo moja żona jest już w ostatniem stadyum; robi jak wszystkie; kiedy małe, stroją lalki, gdy dorosną, stroją siebie, późniéj stroją córki, a na starość stroją księży.“
W towarzyskich stosunkach była pani Działyńska wiele bardziéj wyłączną od męża, miała bowiem silniejsze jeszcze poczucie różnic rodowych, i w Poznaniu, ograniczając działalność swoją, na kościół, rodzinę i dobre uczynki, z wyjątkiem, ile wiem, jednéj zaufanéj przyjaciółki, panny Radolińskiéj, która u niéj mieszkała, w bliższą zażyłość nie wchodziła z żadną z pań naszych, zabaw zaś publicznych, jako i liczniejszych zebrań równie u siebie jako i u innych unikać się zdawała.
Wszakże dla wszystkich bez różnicy była nie tylko nader przystępną, lecz i uprzedzająco grzeczną i swobodnie rozmowną. Zacna ta pani, któréj silnéj i spokojnéj wiary zgon ukochanego męża, niezwykłe cierpienia najmłodszéj córki, śmierć wreszcie jedynego syna i inne ciężkie koleje życia zachwiać nie mogły, umarła przed kilku laty także w tym gmachu, nie zostawiając po sobie podobnéj w naszem przetrzebionem społeczeństwie; umarła z zupełnego wycieńczenia sił, mimo niepospolicie mocnéj konstytucyi, jak mówili doktorzy, bo chyba tylko w legendach pierwsi pustelnicy i pokutnicy tak bezwzględnie jak pani Działyńska obchodzili się z ciałem swojem.
Syna jéj, Jana Działyńskiego znałem niemniéj dobrze i widywałem często, gdy jeszcze chodził do gimnazyum św. Maryi Magdaleny, zostając pod dozorem i opieką niemieckiego guwernera Koenigka, który jako akademik, więziony lat kilka za należenie do srodze wówczas przez rząd pruski prześladowanéj pangermańskiéj burszeuszafteryi, dostał się, odzyskawszy wolność, najpierw do Samostrzela, a późniéj do Kórnika. Koenigk, człowiek z gruntu zacny, światły i wyobrażeń wolnomyślnych, przywiązawszy się szczerze do Polaków i życząc im jak najlepiéj, wypełniał sumiennie swój obowiązek, pomagał Jasiowi Działyńskiemu w robotach klasowych, przytrzymywał go do pracy i wpajał w niego zdrowe zasady moralne, towarzyskie i polityczne; poświadczyć to mogę, bo przez lat pięć czy sześć byłem bardzo częstym świadkiem wzajemnego stosunku wychowującego i wychowańca.
Przez cały czas pobytu swego w szkołach, które chlubnie skończył, złożywszy popis dojrzałości, był, skutkiem tego, Jan Działyński tak fizycznie jako i umysłowo chłopcem najnormalniejszym. Mocnéj budowy ciała, siły swoje, w wyższych klasach będąc, starał się podnieść ćwiczeniami gimnastycznemi i hartowaniem się, chodząc zimą bardzo lekko odziany i sypiając często na gołéj podłodze. O zewnętrzność wytworną niedbał wcale, i niejedna z naszych wielmożnych nie byłaby uwierzyła, widząc chudego, wysokiego podrostka z najeżoną czupryną i gołą szyją, w grubéj czarnéj surducinie lub wytartéj burce krakowskiéj, że to przyszły dziedzic dóbr kórnickich i wnuk wojewody. Téj zewnętrzności odpowiadało usposobienie serca i umysłu; nie mając znakomitego uzdolnienia naukowego ojca, jego łatwości w pojmowaniu i dowcipu, miał Jan Działyński zdrowy sąd, spokojną rozwagę, dostateczny dar rozumienia, a przytem szczerość, otwartość, prostotę i dobroć serca, które nie tylko kolegów szkolnych, ale i starszych na jego korzyść ujmowały.
O jego gorących uczuciach patryotycznych mówić nie potrzebuję, bo syn takich rodziców nie mógł być pod tym względem chłodnym; wszakże, prócz wymienionych przymiotów, podobał się każdemu z bliżéj wówczas go znających brak u niego dumy rodowéj, pyszności pańskiéj i pewien nieudawany, demokratyczny nastrój, równie w sposobie myślenia jak i w stosunkach i nawyknieniach towarzyskich. Jednem słowem, Jan Działyński, jako chłopiec i w pierwszéj porze młodości, był osobistością nadzwyczaj sympatyczną i obiecującą na przyszłość człowieka, który niezawodnie z wielkim pożytkiem dla naszego społeczeństwa jedno z najpierwszych miejsc w niem zajmie. I takiego usposobienia był jeszcze, gdy, przez czas krótki, jak mi się zdaje, zwiedzał uniwersytet berliński i gdy rok swój wojskowy w artyleryi konnéj odsługiwał. Potem straciłem go z oczu, bo do Paryża wyjechał, gdzie lat kilka niemal bez przerwy przesiedział i gdzie, stosując się do najgorętszego życzenia rodziców, pojął za żonę Izę, księżniczkę Czartoryską, córkę księcia Adama.
Jakie tam wiódł życie, co tam robił i jakim wpływom ulegał, tego ci powiedzieć nie umiem, panie Ludwiku, wiem tylko, że zajmował się gorliwie szkołą, którą wtenczas w Paryżu celem kształcenia młodzieży polskiéj w wyższéj matematyce i w naukach z nią w styczności będących założono; że wspierał tamże własnym kosztem kilku młodzieńców, bo w tym celu kilka razy porozumiewał się ze mną; że po śmierci ojca nie szczędził starań i wydatków na dalsze wydawnictwo Tomicianów i na druk innych rękopisów księgozbioru kórnickiego i biblioteki Czartoryskich, jako też kilku dzieł naukowych matematycznych i tłumaczeń pisarzy starożytnych; że okazał nie mało osobistego poświęcenia i odwagi będąc jednym z przywódzców i organizatorów powstania z roku 1863; że wreszcie, przy schyłku niemal życia, wspaniałomyślną ofiarą znacznych kapitałów umożebnił założenie w Poznaniu Banku włościańskiego.
W owéj drugiéj połowie życia widziałem go tylko dwa razy. Podczas wielkiéj wystawy paryskiéj za Napoleona III, odwiedziło go nas dwóch dawniejszych jego i bliższych znajomych w Hôtel Lambert, gdzie mieszkał z żoną; poznaliśmy zaraz ze sposobu przyjęcia, równie jak z tego, co do nas mówił, że się znacznie zmienił i żałowaliśmy, że się tak zmienił.
Kilka lat późniéj spotkałem go w Poznaniu i odniosłem bolesne wrażenie, bo widoczne już były u niego, na ciele i na umyśle, skutki porażenia, któremu uległ niedawno przedtem. Na pogrzebie jego w Kórniku, umarł zaś przedwcześnie, gdy usłyszałem trzask łamanéj nad grobem tarczy herbowéj, przejął mnie serdeczny smutek; stanęły mi bowiem przed oczyma postacie ojca i syna w pełni życia, zasługi pierwszego, nadzieje, które się z młodością drugiego łączyły, szlachetność, nieocenione serce i miłość ojczyzny obydwóch, a obok tego pytanie: „Iluż jeszcze takich mamy na tem stanowisku?“ — Z pięciu córek państwa Działyńskich cztery poszły za mąż; trzem już owdowiałym nie poskąpiły losy ciężkich utrapień, z któremi, odziedziczoną po rodzicach mocą ducha, zaparciem się przyjemności, nawet dogodności życia, przekonaniem wiary i obowiązku walczą stale, usiłując, wedle możności, dobrze czynić naokół siebie. Piątą, z nich, pannę, żywością umysłu i wielostronnością wykształcenia najbardziéj przypominającą ojca, rzuciła, w kwiecie wieku, na łoże boleści ciężka choroba, lecz mimo kilkunastoletnich udręczeń nie zdołała pokonać jéj ducha, który, wznosząc się ponad zwyczajny poziom, w naukach i rozpamiętywaniach religijnych znalazł broń przeciw niéj skuteczną.
Nim pałac Działyńskich opuścim, muszę jeszcze uwagę twoją zwrócić na salę, która się w nim na pierwszem piętrze znajduje. Sala ta była i jest niemal publiczną, ponieważ tak Działyńscy, jak nie mniéj teraźniejszy jéj właściciel, pan Zamoyski, zawsze jéj chętnie, bez względu na wszelkie ztąd dla nich wynikające niedogodności, użyczali, ilekroć dla jakiego publicznego przedsięwzięcia polskiego trzeba było stósownego pomieszczenia. Zaczęło się to od roku czterdziestego pierwszego, w którym sala ta zamieniła się niemal na auditorium uniwersyteckie.
Otóż pokutowała owemi czasy w głowach niektórych gorętszych ludzi myśl doprowadzenia do skutku w Poznaniu uniwersytetu, albo przynajmniéj szkoły wyższéj, podobnéj mniéj więcéj do Collège de France, w któréjby dla publiczności wykształceńszéj odbywały się w języku polskim wykłady z dziedziny rozmaitych nauk. Myśl tę zapoczątkował w praktyce Karol Libelt swemi pięknemi wykładami o Literaturze niemieckiéj, które miewał, z pozwoleniem władzy szkolnéj, na sali gimnazyum Maryi Magdaleny, wtrącając do niemieckiego przedmiotu, gdzie się dało, poglądy na rzeczy ojczyste.
Nowość ta nadzwyczajna wzbudziła powszechne zajęcie. Sala pomieścić nie mogła słuchaczy i słuchaczek. Tem zachęcony rozpoczął Libelt, kilka miesięcy późniéj, w sali Działyńskich wykłady o estetyce, które potem uzupełnione i w zmienionéj formie drukiem ogłosił. Za przykładem jego poszli niebawem i miewali w téj saméj sali regularne odczyty Jędrzej Moraczewski o dziejach Słowiańszczyzny i Polski, których treść znajdziesz mniéj więcéj w pierwszym tomie jego Dziejów Rzeczypospolitéj; daléj dr. Teofil Matecki o rozmaitych przedmiotach z fizyki i chemii; jako też adwokat Jakób Krauthofer, który się później przezwał Krotowskim, o encyklopedyi i metodologii prawa. Owe odczyty przeciągnęły się, ile pamiętam, aż do roku czterdziestego trzeciego i cieszyły się z początku, jedne mniéj, drugie więcéj licznym i szczerym udziałem publiczności. Najwięcéj słuchaczy miał Libelt, tak z powodu zajmującego przedmiotu, jak szczególnie pięknego języka i stylu, w którym rzecz swoją przedstawiał; najmniéj Krauthofer, bo i przedmiot jego dla płci pięknéj mało był nęcący i forma wykładu w ogóle mocno dziwaczna. Jak i dla czego ten uniwersytet na sali Działyńskich ustał, nie umiem ci już powiedzieć, zdaje mi się jednak, że tak profesorom jako i słuchaczom rzecz się wreszcie sprzykrzyła.
W następnych latach mnóstwo się tam odbywało wykładów i odczytów przez rozmaitych ludzi na cele dobroczynne, szczególnie na dochód Towarzystwa św. Wincentego, a między niemi najbardziéj zajmującym ze wszystkich był szereg rozpraw o dziejach Polski ks. Jana Koźmiana, który nas czarował prostotą i jasnością wymowy jak niemniéj nadzwyczajną pamięcią swoją, a prócz tego prelekcye ks. Likowskiego, teraźniejszego biskupa, tyczące się początku i rozwoju unii religijnéj w Polsce.
Potrąciwszy o uniwersytet, dodam ci, panie Ludwiku, że także z innéj strony, przez czas niejaki, myślano o podobnéj sprawie. Ks. arcybiskup Przyłuski miał wszelką nadzieję, że seminaryum duchowne poznańskie będzie mógł zamienić na fakultet teologiczno-filozoficzny, na którymby, prócz ściśle teologicznych nauk, wykładano także rozmaite gałęzie filozofii, historyi i filologii. Układy z rządem już były rozpoczęte i zdawały się rokować pomyślny wypadek tak dalece, że już dwom nauczycielom gimnazyum Maryi Magdaleny polecono, aby się przyspasabiali powoli, jeden do historycznych, drugi do filologicznych wykładów. Rozbiło się to wszystko skutkiem wypadków czterdziestego szóstego roku.…
Prócz naukowych występów, słyszeliśmy na sali Działyńskich niejeden koncert, chociaż sala niska i słupami na trzy części przegrodzona nie bardzo się do muzykalnych popisów nadaje. Najświetniéj z nich wypadł koncert księżnéj Marceliny Czartoryskiéj, dla któréj p. Tytus Działyński przewyższał siebie samego w grzecznościach i dworskości. Księżna Marcelina, jako uczennica Chopina, grała same tylko jego utwory, równie jak kilkanaście lat późniéj na sali bazarowéj, gdy wspaniałomyślnie użyczyła swéj pomocy Towarzystwu ś. Wincentego.
Wspomnieć ci także muszę znaczną wystawę obrazów urządzoną tutaj sześćdziesiątego szóstego roku, na dochód tegoż Towarzystwa, przez malarza Tytusa Maleszewskiego, ks. dziek. Zenktellera i dr. Mottego. Udało się tym panem zebrać mnóstwo ciekawych, parę nawet znakomitych, starych obrazów, które osoby prywatne z miasta i prowincyi na ich prośbę przysłały, z nowych zaś: Młodość Zygmunta i Trzy Marye Simlera, Matkę Sobieskich Eliasza, Powrót Lissowczyków Brandta, Zgon Chodkiewicza i Powrót z Jasyru Löfflera i kilka innych znakomitych obrazów współczesnych naszych malarzy. Dochód z téj bardzo zwiedzanéj wystawy był znaczny, chociaż go koszta urządzenia, osobliwie zaś przesyłek mocno uszczupliły.
Przed kilku laty urządzili tamże pan Franciszek Dobrowolski, redaktor „Dziennika“ i hrabia Engeström podobną wystawę obrazów, szkiców i rysunków, między któremi można także było niejeden piękny i ciekawy przedmiot oglądać.
Zastawiano wreszcie na téj sali przez cały szereg lat w święta wielkanocne, za życia pana Tytusa, święcone, odznaczające się mnóstwem i doborem przedmiotów, jak mówią w Warszawie, spożywczych, na które schodziły się licznie osoby w bliższych stosunkach z rodziną Działyńskích będące, a przez nią chętnie i gościnnie przyjmowane. Czego wszakże na téj sali nie pamiętam, otóż bali i tańców, które całkiem do tego domu nie miały przystępu; zdaje mi się nawet, że z panien Działyńskich żadna tańczyć się nie uczyła i wątpię czy którakolwiek w życiu swem tańczyła. Prawda! jeden bal się tutaj odbył celem przedstawienia towarzystwa W. Księstwa młodéj pani, gdy Jan Działyński z żoną swoją po raz pierwszy przybył do Poznania. Na balu tym nie byłem, bliższych więc szczegółów udzielić ci o nim nie mogę, chyba że, jak wówczas słyszałem, nie zbyt wesoło się odbył.
— A teraz, Panie Ludwiku, pójdź daléj, bo i tak za długo na jednem miejscu stoimy, a inne domy, po téj stronie rynku, nic już nie przypominają. Otóż tutaj, ten drugi róg Zamkowéj uliczki, gdzie na dole widzisz w oknie wystawnem płaszczyki, kobierce, mantylki i materye, zajmowała, dawnemi czasy, księgarnia J. A. Munka, przez cały szereg lat główna w Poznaniu. Ten Munk, żyd, ale człowiek wykształcony, mówiący słabo po polsku, wiele lepiéj po francuzku, przy tem w obejściu bardzo przyzwoity, był w ciągłéj styczności tak z obywatelami wiejskimi jako i z inteligencyą miejską, dostarczał książek francuzkich nielicznym wprawdzie wtenczas, nawet między paniami, amatorom téj lektury, przedewszystkiem książek szkolnych gimnazyastom i był nakładcą niejednego dziełka miejscowych autorów. Między innemi puścił się już w roku 1819 na wydanie pierwszego literackiego czasopisma u nas, które wychodziła pod tytułem Pisma miesięcznego, lecz wytrwało ledwo kilka miesięcy; nieco później roku 1821 przyjął nakład i odpowiedzialność [[Mrówka poznańska|Mrówki poznańskiéj]], który to owad, również literacki, tylko rok miał żywota, bo wtedy podobne pisma mało kogo obchodziły. Wkrótce jednak po roku trzydziestym piątym, ożeniwszy się, bodajnie w Swarzędzu, poszedł za radą praktyczniejszego teścia, porzucił zawód książkowy, chwycił się zboża, a przedewszystkíem wełny, która wtedy była świetnym przedmiotem handlu i dorobił się bardzo znacznego majątku. Syn jego, lekarz, zyskał jako profesor przy uniwersytecie berlińskim pewne znaczenie w zawodzie naukowo-medycznym. Tego Munka odwiedzałem często, chłopcem będąc, bo dla bliższéj znajomości z ojcem okazywał mi wiele życzliwości i cierpliwości, rozmawiając ze mną po francuzku i pozwalając szukać po książkach obrazków, których widok mnie uszczęśliwiał; dla tego pana Munka do dziś dnia zachowałem w miłéj pamięci, zwłaszcza gdy przekonałem się później, iż zbogaciwszy się wśród Polaków i z Polaków, nigdy nieprzyjaźnie przeciw nim nie występował, co między żydami naszymi rzadkiem jest zjawiskiem.
W trzecim domu za księgarnią Munka była przez wiele lat apteka Daehnego, która po roku czterdziestym trzecim, jak mi się zdaje, przeniosła się na ulicę Wilhelmowską, gdzie jest do dziś dnia pod inną firmą. Ów Daehne, mój dobry znajomy, należał do rady miejskiéj i późniéj, jako radzca magistratu, przyczynił się w znacznéj mierze do założenia miejskiego gimnazyum realnego, którego sprawy w początkach stanowiły głównie jego wydział. Wspominam ci tu o nim, bo nie tylko był uczciwym i prawym człowiekiem, lecz, chociaż Niemiec, sprawiedliwie myślącym pod względem narodowym.
Razem z nadburmistrzem Naumannem i Hipolitem Cegielskim, wówczas radzcą miejskim, należącym do komitetu szkolnego, przeprowadzili w nowo założonéj szkole równouprawnienie Polaków z Niemcami, tak iż Polacy nie tylko połowę miejsc nauczycielskich uzyskali, lecz i cztery klasy z językiem wykładowym wyłącznie polskim i w dwóch wyższych klasach wykład polski dla kilku przedmiotów. Cegielski, jak mi nieraz mówił, znalazł zawsze poparcie w Daehnem, który zresztą, tak w téj sprawie jako i w innych szkołach miejskich, opierał się stale krzywdzeniu żywiołu polskiego. W obecnych czasach, panie Ludwiku, takiego Niemca w całem W. Księstwie teleskopem Herschla nie dojrzysz, ale wtedy były pomiędzy nimi jednostki, pod tym względem wyjątkowe, dla tego warto o nich wspomnieć.
Ów Daehne, człowiek, jak w ogóle aptekarze, bardzo dobrze mienny, przytem skromny i oszczędny, chociaż pozwolił sobie na zbytek pary koni i znikłéj już bez śladu willi z ogrodem przy drodze Dębińskiéj, skończył żywot swój w nieszczęściu i biedzie, zrujnowany do szczętu przez dwóch synków, którzy, nie nauczywszy się niczego i trwoniąc bezmyślnie w nadziei, że się kieszeń ojca nigdy nie wyczerpnie, jego wtrącili do grobu, a sami zmarnieli; jeden z nich z więzienia do więzienia przechodził, drugi życie sobie odebrał na św. Marcińskiéj ulicy, w gościńcu „Pod Baranem“, którego już nie ma.
Tutaj, zaraz obok apteki Dähnego, mieszkała między dwudziestym a trzydziestym rokiem jedna z oryginalnych postaci poznańskich. Był nią bankier Kaskel, człeczek nie wielki, który mi nieraz staje przed oczyma, gdy tamtędy przechodzę, zawsze sztywny, z podniesioną głową, orlim nosem, czarnem błyszczącem okiem, zwykle w bronzowym fraku, czarnych spodniach i białéj, wysokiéj bindzie z wielkiemi kołnierzykami, sięgającemi poza uszy. Znałem go tylko z widzenia, lecz wiem, że mimo swego poważnego kroku, patrzenia z góry na wszystkich i wysokiego cenienia swéj osobistości, był to człowiek od znajomych swoich szanowany, dobrego wychowania i chętnie po francuzku mówiący. Równie oryginalna i zupełnie podobna zewnętrzność odznaczała znanego wszystkim w mieście radzcę rejencyjnego Tittla, starego kawaiera, którego w południe i wieczorem można było widzieć codzień chodzącego z góry na dół pod drzewami Wilhelmowskiéj ulicy, podobnie niskiego, podobnie wyprostowanego i podobnie z wysoką białą chustką na szyi jak Kaskel, ale zawsze uśmiechniętego i zadowolonego ze świata, a szczególnie z siebie. Był nadzwyczaj grzeczny, kłaniał się bardzo uprzejmie, rozmawiał chętnie na ulicy i równie dobrze po francuzku jak po niemiecku, osobliwie z paniami, do których miał teoretyczną słabość. Obiegała o nim po mieście gadka, że, przeglądając się często w wielkiem źwierciedle, które miał u siebie, wykrzykiwał czasami: „O, Tittlu, gdybyś był o stopę wyższym, byłbyś podziwem świata!“
Pójdź teraz trochę daléj! Widzisz tę wielką kamienicę, o któréj ci już wspomniałem, tworzącą róg ulicy Wronieckiéj? Należała ona, za lat moich młodych, do Mielżyńskich, których nazywano z Baszkowa. O nich nic ci nie powiem, bo ich bliżéj nie znałem i tylko kilka razy zdarzyło mi się spotkać w towarzystwach z ostatnim przedstawicielem téj gałęzi Mielżyńskich, panem Aleksandrem, który, ożeniony z panną Potulicką, bardzo ładną i miłą osobą, wyniósł się potem, jak słyszałem, do Krakowa, gdzie życia dokonał. Piękna i wielka jego fortuna, w krotoszyńskim powiecie, rozwiała się niemal nagle, z żalem i zdziwieniem wszystkich i przeszła w ręce Niemców. Na tym domu, dawnemi czasy, widziałeś, od strony rynku, wielki szyld malowany, przedstawiający Apollina siedzącego i trzymającego jedną ręką zegarową tarcz z podpisem: François Didelot. Już teraz w Poznaniu ledwo pewnie trzech, czterech ludzi znajdziesz, którzyby o tem Didelocie cośkolwiek wiedzieli, a był to jednak człowiek nie tuzinkowy.
Rodem z Francyi, wyuczywszy się zegarmistrzostwa w mieście rodzinnem, Besançon, jak mi się zdaje, wstąpił do wojska, za pierwszéj rewolucyi, i odbył, po części na łyżwach, kampanią holenderska z jenerałem Pichegru; potem zaś, w początkach tego wieku, nie wiem już jakiem zrządzeniem losu, dostał się do Poznania, gdzie założył warsztat zegarmistrzowski i handel zegarków oraz przedmiotów galanteryjnych. Towary swoje sprowadzał wyłącznie z Paryża i miał wszystko wyborowe, chociaż drogie. Sam był nie tylko nadzwyczaj biegłym w swem rzemiośle, ale pełno miał wiadomości w innych kierunkach, szczególnie w mechanice i fizyce; rysował i malował wcale nie źle, i to go na starość wiele bardziéj zajmowało niż zegarki. Znał się z wszystkimi niemal znaczniejszymi panami ze wsi, z niektórymi, jak np. z panem Działyńskim i dyrektorem Grabowskim, był w bliższych stosunkach. Żonę miał Francuzkę z gatunku Ksantyp, to też nie pokazywał jéj nikomu; córka jego wyszła za Polaka, a syn wrócił do Francyi.
Z ojcem moim przestając dosyć często, był dla mnie bardzo przyjacielskim; nauczył mnie jeździć na łyżwach, użyczał mi elektroforów, flaszek lejdejskich, latarni magicznych, robił ze mną rozmaite doświadczenia fizykalne, czasami opowiadał o swoich przygodach wojennych, dla tego nader mile go sobie zawsze przypominam, gdy się tutaj zbliżę i żałuję nieraz, iż nie ma tu już na rogu Apollina z zegarem, a w oknie siwéj głowy Didelota z złotemi obrączkami w uszach. Teraz nie znalazłbyś w Poznaniu Francuza na lekarstwo, ja przecież pamiętam całą tu niemal ich kolonię.
Oprócz Jana Mottego, którego za czasów Księstwa Warszawskiego jeszcze ks. Staszyc, wtedy minister, mianował nauczycielem przy lyceum, byli tu: Trimail, Oudot, Genouvier, Dauphin, Château, Douchy, Huitier, Moret, Sermonnet i kilku innych, których nazwiska wyszły mi z głowy i do których dodać mogę Brankowicha, Włocha z pod Tryestu, równie dobrze mówiącego po francuzku jak po włosku, i Szwajcara Possarda, starego kawalera bardzo skromnych życzeń, który nieraz mi powiedział: „Mon Dieu, je me contenterais de si peu; d’une petite femme avec un grand gospodarstwo!“ Ci Francuzi, których po dworach wiejskich znajdowało się więcéj jeszcze, byli albo resztkami emigracyi, albo niedobitkami wojen napoleońskich; znali się po większéj części, spotkawszy się rozmawiali z sobą chętnie, ale zresztą mało dbali o siebie, każdy szedł swoją drogą i za swoim chlebem; jedni dawali lekcye, inni mieli pensyonaty żeńskie lub męzkie, inni znów chwycili się handlu lub przemysłu. Kilku z nich na stare lata wróciło do ojczyzny, niektórzy zaś z nich, ożeniwszy się tutaj, pozostali i pomarli pomiędzy nami.
Domy z drugiéj strony Wronieckiéj ulicy mało co mi przypominają; kamienica narożna mieściła w sobie bardzo zwiedzaną winiarnię niejakiegoś Scholtza, majętnego człowieka, który od dawna znikł z widnokręgu, nie zostawiwszy śladu po sobie; dalsze zawierały handle owe bławatne Falka, Königsbergera i późniéj nieco Hermanna, o których ci już wspomniałem, a jedna z nich wsławiła się jako miejsce urodzenia niniejszego sługi twego, ale nie wiem już doprawdy która, bo temu historycznemu wypadkowi nigdy nie przypisywałem wielkiego znaczenia.
Z rzędu domów idących od ulicy Szerokiéj do Butelskiéj utkwiły mi tylko w pamięci dwa drugie od pierwszego rogu jako siedziby dwóch typowych żydowskich figur. Jedna z nich była faworytką naszych babek i matek, Hanusia, która handlowała, jak mi się zdaje, płótnem. Mała i chuda, niedbale ubrana, zawsze z czepkiem na głowie podejrzanéj białości, ale za to nadzwyczaj ruchawa i nieprzebranéj swady, tak zręcznie umiała rozwijać kopy, wskazywać nitki, potrząsać towarem, zachwalać go i, co było główną zasługą, zjeżdżać powoli w cenach, przytem zaś wtrącać co chwila że „panienke ma sehr fein oczki, a jasne pani takie wielmożne!“ iż rzadko kiedy wyszła z pokoju, nie sprzedawszy jak chciała. Druga, stara żydówka, niepospolitego wzrostu, przewyższająca rosłych mężczyzn o całą stopę, zawsze w wielkim, zapiętym tołubie, ze złotą czapką na głowie, owiniętą chustką jedwabną, z łokciowemi złotemi kolczykami, roznosiła watę po domach; postać tę olbrzymią, zwykle zasępioną, dźwigającą poważnie kilka arkuszy waty przed sobą, można było codzień spotkać na ulicy.
Daléj, panie Ludwiku, między Butelską a Wodną, jeden tylko dom łączy się z memi wspomnieniami; jest to czwarty od rogu, dzisiaj zajęty od góry do dołu przez składy mebli; należał on kiedyś do kupca Rosego.
Pan Wincenty Rose, pochodzenia niemieckiego, ale spolszczony wcześnie pod wpływem żony i całego otoczenia, był również fizycznie pojawem niezwyczajnym. Bardzo wysoki i barczysty, miał twarz szeroką, mocno czerwoną, wśród któréj królował nos wielkich rozmiarów, równie jaskrawéj farby, odbijającéj silnie od białych włosów i białego zarostu. Mało wychodził i mało się innym udzielał; siedział pilnie w biurze swojem i lokalu handlowym, był bowiem właścicielem znacznego handlu win, który przez wiele lat znajdował się w kwitnącym stanie. Zawsze uzbrojony w długą fajkę nie wychodzącą prawie z ust jego, odpowiadał zwyczajnie jednem słowem, kiwnięciem głowy lub uśmiechem, bo mówić nie lubił; mimo to w wielkich był łaskach u publiczności i wielu miewał gości życzliwych; nie tylko bowiem za stołem dotrzymywał najdzielniejszym, ale był uczynnym i dobrego serca. Córki jego, miłe i dobrze wychowane panienki wyszły wcześnie za mąż; jedna za pana Pomorskiego na wieś, druga za dr. Nieszczottę w mieście. Pierwsza okazała niepospolitą energią i wytrwałość, gdy po śmierci męża, zmuszoną była własną pracą radzić sobie i dość liczną rodzinę utrzymać. Założyła handel mód i strojów z odpowiednią pracownią, w któréj przez wiele lat panie nasze zaspakajały potrzeby swoje. Synów po p. Wincentym pozostało dwóch; młodszy Konstanty, chwycił się był w pierwszych latach młodości zawodu kupieckiego, wkrótce go jednak porzucił, a wróciwszy do książek szkolnych, prawie sam bez pomocy obcéj przysposobił się do matury, jak mówią w Galicyi, poczem oddał się z zapałem sztuce lekarskiéj. Wyszło to na dobre i jemu i ludzkości; skończywszy bowiem swoje studya w uniwersytetach niemieckich, przeniósł się do Warszawy, gdzie wkrótce tak się odznaczył gruntowną nauką i sumiennością w praktyce, iż do dziś dnia powszechnym otoczony szacunkiem, stoi tam w pierwszym rzędzie między kolegami.
Starszy brat jego, Antoni, siedział ze mną przez lat kilka na jednéj ławie szkolnéj. Mimo skrzywionéj trochę nogi, bo ją był złamał w dziecinnym wieku, należał do najruchliwszych i najburzliwszych współuczniów moich; kochaliśmy go jednak wszyscy w klasie dla jego wybornego serca, wesołego umysłu i gorących uczuć patryotycznych, które go nieraz pchały do płatania figli niemieckim profesorom. Opuściwszy szkoły, nie wiem z jakiéj przyczyny, kształcił się daléj prywatnie i rozpoczął zawód gospodarza wiejskiego, z którego wyrwały go wypadki czterdziestego ósmego roku. Wstąpił wówczas do redakcyi „Gazety Polskiéj“, przy któréj wytrwał aż do końca, pracując tam z ochotą i natężeniem, nieraz po nocach, bo redakcya składała się właściwie z trzech osób tylko. Ożeniwszy się wreszcie z panną Anielą Kolanowską, założył handel papieru i przedmiotów galanteryjnych, który do dziś dnia z jego firmą widzisz w Bazarze. Niedługo życiem się cieszył nasz poczciwy Antoś, ale wdowa po nim, osoba, która rzadkim hartem i spokojem duszy a wytrawnym rozumem umiała pokonywać wszelkie trudy życia i długoletnie cierpienia ciała, nie tylko zakład męża utrzymała, lecz ustaliła go i rozwinęła znakomicie.
W tym samym domu Rosego, na pierwszem piętrze, powstał czterdziestego czwartego roku, jeśli się nie mylę, pierwszy polski handel bławatny w naszem mieście, założony przez bardzo młodego wówczas Kaźmirza Liszkowskiego, którego pamiętam jeszcze, jak go w poduszce noszono, bo rodzice nasi kiedyś w ścisłéj byli zażyłości. Ojciec jego, pan Józef Liszkowski, przybywszy w pierwszych latach po okupacyi z Prus do Poznania, pracował przeszło lat czterdzieści jako nauczyciel przy gimnazyum i szkole przygotowawczéj, a u licznych uczniów i pensyonarzy swoich, z których obecnie mało kto już żyje, zostawił wdzięczną pamięć po sobie. W miejskich kołach polskich bardzo lubiony dla zacności swéj i towarzyskości, był równie popularnym u szkolnéj młodzieży, chociaż w klasie trzciny nie szczędził, bo zresztą cena skóry u chłopców nie była wtedy jeszcze tak znaczna jak teraz. Z trzech córek jego żadna już nie żyje; syna jedynaka, odebrawszy ze szkół, za radą Marcinkowskiego, przeznaczył do handlu.
I na dobre wyszło, bo pan Kaźmirz miał wszystkie do tego przymioty. Wyuczywszy się zawodu swego w Gdańsku, jak mi się zdaje, założył w tym oto domu, na pierwszem piętrze, skromny handelek. Gdy go tu w pierwszych zaraz początkach odwiedziłem, ujrzałem w wązkim pokoju kilka zwyczajnych szafek z półkami ledwo do połowy towarem zapełnionemi, ale młodego szefa w niezłym humorze; i mógł być niezłym, bo ten pierwszy polski i uczciwy handel tego rodzaju odpowiadał życzeniu i potrzebom ogółu. To też panie nasze wędrowały do Liszkowskiego jak Turcy do Mekki, i nieraz, gdy dwie lub trzy zbyt grube weszły, reszta stać w sieni musiała.
„Z małych źródeł wielkie rzeki“, mówi francuzkie przysłowie, które się i tu także sprawdziło, bo w owym pokoiku, zapełniającym się i rozszerzającym powoli, lecz statecznie, wyrósł wielki handel, późniéj do Bazaru przeniesiony i ze zmienioną, po śmierci założyciela, firmą do dziś dnia tamże istniejący. Kaźmirz Liszkowski, którego z szczerym i powszechnym żalem przedwcześnie złożyliśmy w grobie temu cztery lata, zacząwszy swój zawód z bardzo skromnym kapitalikiem, zostawił po sobie znaczny majątek. I nikt się nad tem nie zdziwił; pracował on bowiem prawie lat czterdzieści z rzetelną znajomością rzeczy, uczciwie i zacnie; charakterem swoim wzbudzał zaufanie u wszystkich; grzecznością, naturalnem i przyjacielskiem wzięciem jednał sobie publiczność, a przytem względny i oszczędny w życiu i potrzebach osobistych, daleki od próżności i wstręt mając do zbytku, przekazał młodym kupcom polskim przykład ze wszech miar godny naśladowania, zwłaszcza, iż handel i myśl o zarobku nie przyniosły najmniejszéj ujmy ani narodowym, ani uczuciem ludzkości u niego. W sprawach naszych i robotach publicznych chętny brał udział, nawet ostatniemi laty, kiedy go już dokuczliwe cierpienia niepokoiły, a dobrodziejstwa pełnił liczne, szafując niemi pocichu, bezimiennie lub pod innem nazwiskiem, o czem się kilka razy osobiście przekonać mógłem.
Sądzę więc, iż warto było wspomnieć ci o nim, Panie Ludwiku, zwłaszcza tutaj, przed jego, że tak powiem, kolebką. — I tak, widzisz, obeszliśmy cały rynek wokoło; co mi się przypomniało z dawniejszych czasów, to ci powiedziałem, a teraz wróćmy się, obejrzymy ową kupę budynków w środku. Masz tu najpierw ratusz. Dziejów tego gmachu opowiadać nie będę; chceszli je poznać, weź Łukaszewicza Historyą miasta Poznania i przeczytaj; ja ci tylko kilka wspomnień przytoczę które się u mnie łączą z widokiem ratusza. Z lat dziecinnych pamiętam linochodów, którzy na wieżę jego wędrowali. Teraz już nie ujrzysz takiego widowiska, nie było go tu od lat blisko pięćdziesięciu; zdaje mi się, iż jest zakazane, i słusznie, bo to karkołomna zabawka i nerwy słabowitych a ciekawych kobiet mocno drażniąca, ale dawniéj była dość zwyczajną. Przywięzywano, w takim razie, jeden koniec długiéj i grubéj liny do słupów najwyższéj galeryi ratuszowéj wieży, drugi zaś u ziemi, tuż przy wnijściu do Butelskiéj ulicy; cały Rynek szczelnie był napchany ludkiem, wszystkie okna na piętrach otwarte i zajęte. Europejską sławą, w tym zawodzie, dla śmiałości swéj i zręczności, szczycił się niejaki Kolter, którego, chłopcem będąc, widziałem tutaj dwa razy. Wchodził po owéj pochyłéj, mimo wyprężenia, ciągle uginającéj się linie, szybkim krokiem, bez drąga, kłaniając się na wszystkie strony i strzelając z pistoletu; powtórnie zaś puszczał się tą samą drogą pchając taczkę przed sobą i schodził napowrót zdrów i wesół. Raz nawet odprawił tę wędrówkę trzymając w pas małżonkę swoją, która szła na drugiéj, tuż obok zaciągniętéj linie.
Jednemu z współzawodników jego nie poszło jednak tak gładko. Był on latem trzydziestego pierwszego czy drugiego roku w Poznaniu, i to ostatni, którego widziałem. Nie miał podobno własnéj liny, lecz tu gdzieś pożyczył staréj i zmurszałéj. Wchodził powoli, trzymając długi drąg przed sobą dla równowagi. Zaszedł szczęśliwie na połowę drogi, lecz naraz lina pękła, a biedak zwalił się na ziemię. Możesz sobie wystawić jaki to krzyk wyrwał się z gardeł gapiących się tłumów; kobiety i dzieci wrzeszcząc rozbiegiwały się na wszystkie strony; ja sam, pamiętam dobrze, ogłupiałem i w pierwszéj chwili nie wiedziałem, co zaszło. Tymczasem bogowie czuwali nad linoskokiem; spadł nie na bruk, lecz na drewniany mostek przed ratuszem i, szczęśliwym sposobem, nie wypuściwszy drąga z ręki, uderzył nim najpierw o ziemię. Drąg się złamał, a linoskok tylko się potłukł i świetnie na tem wyszedł, bo przez dni kilka odwiedzały go litościwe dusze z całego miasta, kładąc złotówki, nawet talary na talerz obok jego łóżka stojący.
Ratusz był naturalnie, od początku swego, siedliskiem zwierzchności miejskich, ale po okupacyi pruskiéj umieszczono w nim także policyą, która dopiero po czterdziestym roku przeniosła się ztąd na róg Berlińskiej ulicy do własnego budynku. Dopóki miasto było w ciasnych rozmiarach, a ludność nie wielka, mogły sobie obadwa te urzędy, magistrat ze wszystkiemi swemi dodatkami, jako też policya, siedzieć wygodnie obok siebie na ratuszu, zwłaszcza iż stosunki i działania policyi były w onych czasach jeszcze bardzo skromne. Wszystkich sierżantów policyjnych razem wziąwszy byłbyś może naliczył pięciu, sześciu w całem mieście, ilu teraz policyantów jest w każdym rewirze; chodzili w długich mundurach granatowych, z kołnierzami i wyłogami wiśniowego koloru. Nie łatwo ich było można znaleźć, gdy byli potrzebni, rzadko kiedy pojawiali się na ulicy i jakoś bardzo dobrze się bez nich obyło.
Z burmistrzów, którzy tu królowali, najdawniejszego pamiętam Tatzlera, pół Niemca, pół Polaka, niskiego, z szeroką i swobodną twarzą. Historya o nim milczy, a w tem najlepsza dlań pochwała. Żona jego bywała w towarzystwach polskich, a córka, bardzo ładna panna, żyła w przyjaźni z rówienniczkami Polkami, dla których wtenczas język niemiecki był tyle co japoński, i tańczyć lubiła z moim wujaszkiem na balach, jak sobie teraz z rozmów w domu rodzicielskim przypominam.
Po nim nastąpił już Niemiec, nie umiejący ani słówka po polsku, nazwiskiem Bem, czy Behm, o którym też ci nic powiedzieć nie mogę, chyba że był małym i chudym człowiekiem, że synka miał letkiewicza, z którym kolegowałem w tercyi, zbierającego z wielkim zapałem pieczątki herbowe, i że, po krótkich rządach umarł w Poznaniu.
Tegoż następca, nadburmistrz Naumann, dość długiem panowaniem swojem dosięga już nowszych czasów. Miałem sposobność poznać go bliżéj, był zresztą znanym powszechnie, bo tu ztąd pochodził i kształcił się w szkołach tutejszych. Wysoki i przystojny, przytem z usposobienia spokojny i rozważny, ugrzeczniony i przyjacielski względem każdego, mówił dobrze po polsku, a chociaż Niemiec gorliwy i przekonany o wyższości swego szczepu, nie miał jednak do nas ani osobistéj nienawiści, ani też tego gniewu, że w ogóle jeszcze jesteśmy na świecie. Wyznając zasady liberalne, stosował się wprawdzie do rozporządzeń i zamiarów rządu, ale gdzie było można, tak w sprawach gminnych jako i szkolnych coś ludzkiego i słusznego nam wyświadczyć, czynił to chętnie.
Na sejmie berlińskim, którego był członkiem, porozumiewał się nieraz z naszymi posłami, mianowicie z Gustawem Potworowskim, Libeltem, Stablewskim i służył im radą. Również z własnego popędu nieszkodliwym, a nawet życzliwym częstokroć dla nas okazywał się jego kolega, burmistrz Guderian, także tutejszy i w gimnazyum naszem wychowany; człowiek przy tem wesoły, zabawę lubiący, zdawał się mieć za zasadę: „żyj i daj żyć innym!“ Zresztą urzędowali obadwa w tym czasie, kiedy system obecnie praktykujący się nie był jeszcze posuniętym do ostateczności i pozwalał na pewne względy; dla tego lżej nam Polakom było w mieście, dopóki oni siedzieli tu na ratuszu i z nazwiskami ich przykrych wspomnień nie łączymy. Tego powiedzieć nie można o następcy Naumanna, panu Kohleisie; z jednéj strony bowiem musiał płynąć z gwałtownym prądem bezwzględnéj germanizacyi, szumiącym z Berlina i podsycanym strumieniami tryskającemi z tutejszéj rejencyi; z drugiéj strony płynął z ochotą i lekkiem sercem i w niejednéj sprawie zapoczątkował, bo miał do nas szczerą niechęć, chociaż urodzony w W. Księztwie, mówiący po polsku i wychowany między nami, nawet kolega szkolny i współpensyonarz Władysława Niegolewskiego. Pod jego to zarządem i z jego chętnem współdziałaniem zniesiono oddziały polskie w Szkole Realnéj, zaprowadzono symultanizm w szkołach miejskich i rozpoczęto w nich tę gospodarkę przeciw żywiołowi polskiemu, na któréj ciąg dalszy i piękniejszy patrzymy jeszcze. Jak między nadburmistrzami i burmistrzami, od okupacyi pruskiéj, nigdy Polaka nie było, tak też między radzcami magistrackimi i biurowymi urzędnikami na ratuszu ledwo kilka jednostek polskich byłbyś mógł naliczyć. W samych początkach wina tego spada po części na bezmyślność naszą i wstręt do pracy, ponieważ ludziom z zamożniejszego mieszczaństwa nie chciało się starać o miejsca radzców, połączone z obowiązkami i robotą; obok tego naturalnie i na system niedopuszczania, ile możności, nigdzie Polaków.
Z takich radzców polskich pamiętam tylko, w dawniejszych czasach, pana Stanisława Kolanowskiego i Aua, a późniéj pana Chlebowskiego, który z rzadką wytrwałością i bezinteresownem poświęceniem cały szereg lat, aż do śmierci, wytrwał na tem stanowisku; równocześnie z nim, przez bardzo długi czas, urzędował na ratuszu, jako główny rendant miejski, ogólnie poważany pan Jeziorowski, który także, będąc lubownikiem i znawcą sztuk pięknych, zasłużył się miastu urządzając u nas pierwsze wystawy obrazów. Po zaprowadzeniu nowéj ordynacyi dla miast, zwrócono wreszcie uwagę na to, że sprawy miejskie nie powinny nam być obojętne i na ważność rady reprezentantów. Pomiarkowano się, rozpoczęto stosowną agitacyą po mieście i przeprowadzono ją z takim skutkiem, że wybory otworzyły znacznéj liczbie Polaków drzwi ratuszowéj sali. Pamiętam jakie było z jednéj strony zadowolenie, jak niemiłe zdziwienie z drugiéj, gdy w owéj sali pojawili się ludzie, którzy na posiedzeniach przemawiali językiem znienawidzonym bogom Walhalli. Mianowicie żydzi uspokoić się zrazu nie mogli i wołali z przerażeniem: „Cóż się dzieje? cały Bazar i całe Chwaliszewo zwaliły się na ratusz!“
Przypominam sobie, jaką mi radość sprawił widok dr. Gąsiorowskiego, dr. Mateckiego, Cegielskiego i wielu innych Polaków, jako też odgłos mowy polskiéj w tych murach; każdy bowiem mówił po swojemu i rozumiano się jakoś. Niemcom było to jednak arcy niemiłe; postarali się późniéj, aby naszych powoli z rady miejskiéj wyrugować; żydzi byli ich najwierniejszymi sprzymierzeńcami w tym zamiarze, który wzrastająca z każdym rokiem liczba przychodźców z najrozmaitszych krajów rzeszy przywiodła do skutku. Po kilku latach mowa polska umilkła, a w obecnéj chwili nie wiem czy rada miejska mieści w sobie, dla osobliwości, dwa lub trzy słowiańskie zjawiska.
A teraz, panie Ludwiku, jak to tu wyglądało na ratuszu i koło ratusza w końcu marca 1848 roku! Początku nie widziałem, nie byłem bowiem wtenczas w Poznaniu. Zatrudniony dość daleko poza krajem, skoro tylko telegrafem nadeszła do owego miejsca wieść o powstaniu i toczącéj się w Berlinie walce ulicznéj, ruszyłem natychmiast tamdotąd, aby się dowiedzieć, co się dzieje z bratem, który wtenczas był na uniwersytecie. Gdy pociąg przybył do miasta, było to dnia 19 marca między szóstą a siódmą wieczorem, zastałem dworzec pełen ludku wesołego, a konduktor otwierając nam drzwi wagonu zawołał uszczęśliwiony: „Nun ist Frieden im Lande!“
Nie będę, panie Ludwiku, opisywał Berlina i co tam widziałem owego wieczora i dnia następnego, ale ci powiem jeden szczegół, o którym mało kto wie.
Otóż, zastawszy brata zdrowego w mieszkaniu, bo się do awantur berlińskich żaden z Polaków nie mięszał, poszedłem z nim niebawem na zebranie, zwołane pospiesznie przez niepomnę już którego z ziomków. Gdyśmy weszli, było dość dużo przytomnych i przyszło wkrótce znacznie więcéj, tak iż nas się sześćdziesięciu niemal zebrało. Gdy liczba zdała się dostateczną, wystąpił zwołujący z wnioskiem, aby natychmiast napisać prośbę do króla o puszczenie na wolność Polaków uwięzionych i osądzonych za spiski z czterdziestego szóstego roku, a potem wybrać deputacyą, któraby się jeszcze tego samego wieczora udała na zamek i prośbę królowi doręczyła. Jak wniósł, tak się stało. Czterech z nas poszło do pobocznego pokoju, ułożyliśmy prośbę w krótkich słowach, a przeczytaną całe zebranie zatwierdziła. Odpisał ją, naprędce ktoś z lepiéj piszących, poczem wybrano trzech, którzy mieli resztę wykonać. Byli nimi: dr. Wojciech Cybulski, wówczas docent języków słowiańskich, dr. Remak, Poznańczyk i docent medycyny, trzecim zaś twój najniższy sługa, który ci to opowiada. Nawiasem dodam tę rzecz ciekawą, że ów Remak, żyd i syn dość ubogich rodziców, urodzony w Poznaniu, odznaczył się w gimnazyum, które ukończył ze dwa lata przedemną, zdolnością i pilnością. W Berlinie zastałem go żyjącego tylko z Polakami, szczególnie zawodu lekarskiego lub paniczykami; nie tylko uchodził u wszystkich za całkiem spolszczonego, ale, co było już wtenczas rzadkością, sam się Polakiem mianował. Skończywszy nauki swoje, został w Berlinie i rozpoczął zawód uniwersytecki, zwłaszcza iż sobie wcześnie zrobił był imię między fizyologami przez odkrycia swoje mikroskopiczne w mózgu, tyczące się rozmaitych zwojów i pętełek nerwowych. Patryotyzm polski wkrótce u niego uległ w walce z mamoną. Poznał on późniéj córkę jakiegoś bogatego bankiera; i panna i jéj fortuna spodobały mu się, wystąpił więc jako pretendent. Papa dobrodziéj nic nie miał przeciw temu, lecz, bądź z żarliwości germańskiéj, bądź też upatrując w stanowisku Polaka coś bardzo niestałego i niepewnego, podał za konieczny warunek, że przyszły jego zięć zrzecze się wszelkiéj polszczyzny. Tak się też stało; Remak, ożeniwszy się i wyszedłszy na profesora, zerwał wszelkie stosunki z Polakami, przedzierzgnął się w czystéj krwi Germana, ale umarł dość jeszcze młody, zyskawszy pewien rozgłos w świecie naukowym.
Otóż wszyscy trzej, ubrawszy się stosownie i zszedłszy się u Cybulskiego, pojechaliśmy na zamek po dziewiątéj wieczorem. Jazda nie była łatwą, bo w kilku miejscach leżało mnóstwo kamieni powyrywanych z bruku. Gdyśmy zajechali, zastaliśmy w sieni na dole kilku bürgerów berlińskich, w sardutach i kapeluszach, stojących z karabinami na warcie u schodów. Zapytali nas, czego chcemy, usłyszawszy zaś, pochwalili nasz zamiar i jeden z nich poszedł na górę, aby o nas donieść. Po kilkunastu minutach ujrzeliśmy schodzącego księcia Wilhelma Radziwiłła, który nas wszystkich trzech znał dobrze i powiedział nam, że J. K. Mość, jak łatwo zrozumimy, w tej chwili przyjąć nikogo nie może, lecz że on sam prośbę naszą przedłoży i poprze.
Tak się też stało, a na drugi dzień zrana nadszedł rozkaz do Moabitu, aby więźniów wypuszczono.
Jak tam nazajutrz wyglądało w Berlinie, gdzie się przez cały dzień gminoruchy wałęsały po ulicach i gdzie na lekarstwo nie byłby nikt dostał żołnierza, niech ci historya opowie; mnie tu chodzi o rynek poznański. A więc gdy następnego dnia jechałem do Poznania bryką pocztową, bo kolei żelaznéj do Berlina wówczas jeszcze nie było, ujrzałem naraz na szosie, między Pniewami i Gajem, Bronisława Dąbrowskiego, konno, w konfederatce, przy pałaszu, z dwoma również zbrojnymi za sobą. Nadjechał i poznawszy mnie, zaraz opowiedział zdziwionemu jego widokiem z grubszego, co tam wczoraj zaszło w Poznaniu, jako też, że on ma zbierać ludzi w swym powiecie i dbać w nim o porządek i bezpieczeństwo. — Gdyśmy, przybywszy do miasta, jechali ulicą Fryderykowską ku poczcie, wypadł naraz z narożnego landszaftowego domu cały zastęp panienek, machając chorągiewkami polskiemi na powitanie nasze. Na czele ich spostrzegłem jednę z najpiękniejszych wówczas, pannę Maryą Gostyńską. Było to skutkiem fałszywéj wiadomości, że Libelt i Mierosławski wracają. Panny zdawały się mocno rozczarowane i skwaszone, ujrzawszy w oknach dyliżansu, zamiast radośnie upragnionych, moją nieszczególną fizyonomię obok starego kupca Bielefelda. Niebawem wybiegłem na miasto, zwłaszcza iż dzień był jak w maju, aby widzieć co się dzieje, a działo się mniéj więcéj to co w Berlinie.
Ulice ludźmi zapchane jak w dniach wielkiego święta; policyi i wojska ani znaku, wszystkie władze pokryły się lub przycupły; tu i owdzie żyd jakiś lub Polak na warcie. Profesora Poplińskiego zastałem przy rejencyi, a pana Józefa Łukaszewicza na podwórzu pocztowem, chodzących z góry na dół ze staremi karabinami bez skałek i z miną niezbyt zachwyconą. Tu na rynku przedewszystkiem roiło się od ludzi różnéj płci i wieku, a patrząc po twarzach i słysząc głosy, byłbyś myślał, że to Poznań szesnastego lub siedmnastego wieku, bo tego dnia spotykały się postacie i dochodziły wyrazy prawie tylko polskie; Niemcy i żydzi siedzieli po domach, niekoniecznie dowierzając naszemu ludkowi. Każdy z chodzących miał na kapelusza lub czapce dwie kokardy, jednę czerwoną i białą, drogą niemiecką: schwarz-roth-gold.
Kochaliśmy się wszyscy serdecznie, Polacy, Niemcy i żydzi; braterstwo było jak w niebie, a o przywróceniu Polski nikt nie wątpił; nikt nie wątpił, że całe Niemcy, nawet gwardye poczdamskie, razem z nami i to z rozkoszą ruszą na Moskali. A cóż dopiero tu, na ratuszu! Otóż w magistrackiéj sali nie ma znaku burmistrzów i rajców niemieckich; zasiadł tam komitet narodowy, który się dnia poprzedniego zrodził szczęśliwie wśród okrzyku tłumów koło Bazaru zebranych i który objął, jako władza naczelna, zarząd nad całą prowincyą. Składał się on z początku i legalnie z czternastu osób, których nazwiska mogę ci powiedzieć, bo je umiem na pamięć, a teraz mało kto wie o nich. Potworowski, Słomczewski, Berwiński, Moraczewski, Palacz Jan, Essman, Krotowski, Libelt, Jarochowski, Mielżyński, Stefański, ks. Prusinowski, Chosłowski, ks. Fromholz. Wszyscy już nie żyją. Siedzieli tu dzień i noc prawie; zawsze kilku z nich zastałeś, choć komplet rzadko się zebrał. Byłem tu nieraz z interesem i bez interesu, drzwi bowiem stały otworem; każdy wchodził, aby coś powiedzieć lub widzieć; radzono, rozprawiano, pisano, rozsyłano ludzi na wszystkie strony. Tłumy stojące przed ratuszem oczekiwały ciągle czegoś nowego; czasami niecierpliwiły się mocno i stawały się wrzaskliwe, a natenczas występował któryś z członków komitetu, najczęściéj Stefański, i uspakajał ludek, głosząc jakąś nowinę lub prawiąc mu cośkolwiek. Mimo ścisku, nieładu, wędrówek i entuzyazmów, żadnych nadużyć i gwałtów nie było; ludzie zachowywali się uczciwie i rozsądnie.
Wielki, przypominam sobie, wywarło zapał wśród tłumów pojawienie się na ratuszowym balkonie Mierosławskiego i mowa, którą z wybitną gestykulacyą i właściwą sobie oryginalną swadą wypowiedział, napełniając zaciekawionych słuchaczy najpiękniejszemi nadziejami. Tak to tu było, panie Ludwiku, na ratuszu, przed ratuszem i na mieście, w pamiętnym roku czterdziestym ósmym, aż do końca marca i w początkach kwietnia. Naturalnie nie puszczam się na dziejopisarstwo, nadmieniam ci tylko, jak przyrzekłem, moje osobiste wspomnienia i wrażenia.
Gdy się potem rzeczy trochę ustaliły w Berlinie; gdy się tutejsi Niemcy, uzbroiwszy się i wybrawszy także swój komitet, porozumieli z rządem i między sobą; gdy do Poznania weszły arcymiłe landwery pomorskie i strzelcy zgorzeliccy, a ruch narodowy polski skoncentrował się po obozach na prowincyi — przestaliśmy się tu w Poznaniu kochać i ściskać nawzajem, jednoczyć sprawę wolności niemieckiéj ze sprawą polską; załoga wróciła z cytadeli do miasta, władze pruskie zajęły swoje miejsca, policya pojawiła się na ulicach, magistrat wyrugował z ratusza komitet narodowy, który przeniósł się, ile pomnę, na czas niejaki do Wiedeńskiego hotelu i wkrótce potem zniknął bez śladu. Wtedy współmieszkańcy nasi zaczęli także polowanie na kokardy polskie; zrzucano tu i owdzie na ulicach kapelusze, zdzierano kokardy z czapek, a gorliwymi szczególnie w tych łowach okazali się żydzi. Sam widziałem z okna na Wilhelmowskiéj ulicy, gdzie wtedy była redakcya „Gazety Polskiéj”, jak ks. Ignacy Prusinowski, mający na cylindrze swoim wielką czerwono-białą kokardę, napadniętym został i poteranym przez żyjącego jeszcze handlarza koni, odznaczonego potężnym, zakrzywionym nosem, w spółce z niskim i grubym, wtenczas bardzo zwiedzanym restauratorem, który niedawno temu umarł.
Ale dość o ratuszu, panie Ludwiku, widzisz tu stary budynek uliczką od niego odcięty, z frontem dwoma kluczami na krzyż naznaczonym; zowią go Wagą miejską i mieści w sobie, na pierwszem piętrze, dość dużą salę, gdzie się odbywają obrady i inne czynności Towarzystwa handlowego. Któż teraz wie, że tę salę przez czas niejaki dzierżył Klub polski! Klub ten powstał w kilka dni po komitecie narodowym i miał na celu rozważać wypadki, kontrolować władze narodowe ludzi działających, przedewszystkiem zaś pouczać lud i wstrzymywać go od wybryków. Do zarządu jego należeli: Aleksander Mendych, Griesinger, Słupecki, Robert Raabski, innych już nie pamiętam. Pod wieczór otwierano ową salę, ludu schodziło się mnóstwo, natenczas zaś wstępował ktoś z członków zarządu na mównicę, a najczęściéj pierwszy lepszy ochotnik z pośród zebranych i prawił co mu przyszło do głowy. Zdrożnego w tem wszystkiem nic nie było, bo kierujące osoby liczyły się, z wyjątkiem może Słupeckiego, do ludzi umiarkowanych; owszem populus słyszał niejednę rzecz pożyteczną i na lepsze mu to wychodziło, niźli chodzić po szynkach. Wszakże wkrótce zebrania te rozbudziły podejrzliwość okolicznych kramarzy izraelskich; zadenuncyowano, że Polacy gromadzą się na Wadze miejskiéj, aby spiskować i buntować, że lada chwilę ztamtad rzucić się mogą na wiernych poddanych królewskich. Skutkiem tego, pewnego wieczora, w drugiéj połowie kwietnia, podczas gdy orator jeden właśnie wyłuszczał z wielkim zapałem, jakie to od wieków zachodziły stosunki między narodem polskim i francuzkim, rozległ się nagle krzyk po sali: „Steinäcker idzie!“ Steinäcker zaś był wówczas jenerałem dywizyjnym w Poznaniu, który, nie ukrywając swéj zawziętości ku nam, uchodząc prócz tego za nader energicznego i stanowczego w działaniu, pozyskał sobie w wysokim stopniu sympatye ludności niemieckiéj i żydowskiéj, tak że go powszechnie Vater Steinäcker nazywano. Rzeczywiście, zaraz po owym krzyku, zjawiły się u drzwi hełmy i bagnety, sala się w okamgnieniu wypróżniła, a wyszedłszy z niéj ujrzałem kilka kompanii piechoty ustawionych na Rynku i między niemi jeżdżącego jenerała.
Tak się skończyło publiczne działanie klubowe, ale zarząd, w ściślejszem kółku, odbywał aż do końcu maja jeszcze od czasu do czasu narady. Ponieważ znałem jego członków, z jednym z nich nawet żyłem w przyjaźni, wiedziałem mniéj więcéj co się tam dzieje i przytoczę ci dwa objawy zewnętrzne, które ztamtad wyszły. Pierwszym była deputacya, którą klub, w porozumieniu z komitetem narodowym, wysłał do Miłosławia, aby Mierosławskiego i innych przywódzców spowodować do uniknienia zbrojnego starcia i do zaczekania na wypadek układów, które, nie wiem już kto tam, prowadził z Berlinem. Należał do niéj asesor rejencyjny Leon Szuman, Griesinger i twój najniższy sługa, choć on nigdy ani w klubie, ani w komitecie nie zasiadał. Wyjechaliśmy po południu z Poznania w nieszczególną pogodę i stanęliśmy w Miłosławiu.
Przyjechawszy nie wiedziałem o świecie, miałem bowiem straszliwy napad migreny, która mnie w młodych latach aż nadto często trapiła. Położyłem się nie pomnę gdzie i na czyje łóżko, ale pokój zajęty był zbrojnymi, a hałas, brzęk, dym z fajek, rozmowy i śpiewy powiększyły jeszcze moje licho, tak że byłem prawie bezprzytomny, gdy nas po północy zawołano do naczelnika. Mówić nie wiele co mógłem; mówili dwaj inni najwięcéj Szuman. Mierosławski przyjął nas niecierpliwie i nie zbyt łaskawie, choć formy zachował; na żądania nie przystał. Koniec końców miał słuszność, bo czy tak czy owak byłby postąpił, starcie ominąć się już nie dało dla bliskości wojsk i instrukcyi danych jenerałom pruskim. Po krótkiem więc posłuchaniu wróciliśmy zaraz napowrót, a w dwa czy w trzy dni potem odbyła się potyczka miłosławska.
Druga wysyłka klubu pociągnęła za sobą awanturę, o któréj naprzód nie marzyło się nikomu. Wiadomo ci, iż Lamartine, wtenczas naczelnik rządu rzeczypospolitéj francuskiéj, ubóstwiany z początku przez entuzyastów wolności, nie bardzo był na nas łaskaw, że prośby i zabiegi przewodników emigracyi polskiéj, aby w imię rzeczypospolitéj i zasad w manifeście swoim wygłoszonych, wystąpił jawnie na korzyść sprawy naszéj, statecznie wymijał i usuwał; dla tego klub chciał ze swéj strony cośkolwiek zrobić w tym celu i rozbudzić w Paryżu jakieś zajęcie się nami, zwłaszcza, iż tutaj w Księstwie rzeczy już bardzo nieszczególny obrót wzięły. Postanowiono wysłać kogoś do Francyi, któryby, porozumiawszy się z wybitniejszemi osobistościami emigracyi, przedsięwziął zbiorowe kroki u członków rządu francuskiego, a szczególnie spowodował tego lub owego deputowanego do poruszenia téj sprawy w zgromadzeniu narodowem w formie wniosku lub interpelacyi. Podjął się owej misyi chętnie pan Teofil Zakrzewski, ale przybywszy do Paryża, poszedł za daleko na lewo. Znalazł w umiarkowanych zimne usposobienie, dał się więc pociągnąć do ludzi krańcowych, adeptów Ludwika Blanka i prawa do pracy, słowem do socyalistów. Za radą i pomocą któregoś z przywódzców, wystąpił na ich zebraniach publicznych raz i drugi z przemową. Taka okoliczność była im nader pożądaną; chcieli tylko dogodnego pozoru do przysposobionego z dawna rokoszu i, pochwyciwszy ów pozór sprawy polskiéj, doprowadzili do skutku straszne i krwawe walki dni czerwcowych, w których energia Cavaignaka ocaliła spółeczeństwo francuskie od zgubnego przewrotu.
A teraz wnijdziemy, panie Ludwiku, w te ciasne uliczki pod ratuszem, powszechnie dawniéj Między nogami zwane; widzisz tu zaraz za wagą miejską, na prawo, niski domek z wystawą, w któréj, jak tylko zapamiętam, lśniły się zawsze rzędami bochenki chleba. W owym domu, na lewo od wnijścia, były dwa nie wielkie, ciemne i wilgotne pokoiki, mimo arcy niemiłego pozoru przez mnóstwo ludzi niegdyś zwiedzane. W nich mieściła się głośna piwiarnia poznańska, należąca do pana Zientkiewicza, jednéj z typowych postaci dawnego mieszczaństwa naszego. Wysoki, w długim surducie, z siwym, spuszczonym włosem, twarzą spokojną i poważną, zwracał na siebie, osobliwie gdy z książką pod pachą kroczył uroczyście do kościoła, uwagę przechodzących i sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Żadnego innego trunku nie podawały tam młode i stare Heby, jak tylko piwo grodziskie, w wysokich wyginanych szklankach. Było ono wyborne i zdrowe, bo jego przyrządzanie nie wpadło jeszcze w ręce chemików, a kwasya leżała sobie spokojnie w aptece. W skwarne dni lata i zimą wieczorem pełno tam było ludzi przyzwoitych, mieszczan, urzędników, księży, z pomiędzy Polaków; Niemcy zaś, nie mając pociągu do lekkiego piwa, rzadko się pojawiali.
Druga tego rodzaju piwiarnia, zdaje mi się, Więckowskiego, usadowiła się zaraz naprzeciw, na rogu poprzecznéj uliczki. Aby ci wreszcie, panie Ludwiku, uzupełnić niniejszy traktat piwny, dodam, o czem też już bodaj kto wie, że pierwszym, który w Poznaniu fundował piwiarnię bawarską, był aktór. Aktór ów, nazwiskiem Heinisch, przez lat kilka należący do zasiedziałéj tutaj niemieckiéj trupy olbrzymio-grubego dyrektora Vogta, grał role pierwszych kochanków, a żona jego pierwszych kochanek. Nareszcie sprzykrzyło im się pewnie kochać się na scenie i czterdziestego bodajnie siódmego roku urządzili tu na rynku, obok apteki Kolskiego, piwiarnię bawarską, na podobę, jak oni mówili, norymbergskich, z kuflami zamykanemi i dzwonkami u lichtarzy; lecz ponieważ lepiéj deklamować umieli, niż z piwem się obchodzić, zamknęli po krótkim czasie ową świątynię Gambrina i ulotnili się z Poznania, zostawiając podobno u niejednego z tutejszych harpagonów szczery żal po sobie.
Zaspokoiwszy teraz należycie pragnienie, chodź, panie Ludwiku, trochę daléj, do téj kamienicy na rogu drugiéj uliczki poprzecznéj, a wprost naprzeciw ratusza leżącéj. Dołem znajdował się tam dawnemi czasy wielki i bardzo zwiedzany handel wódek i likierów, znaczny dochód przynoszący; resztę pomieszczenia zajmował właściciel, który prócz tego miał jeszcze inne posiadłości i, jak mówiono, dość znaczne kapitały. Był nim Wojkowski, wdowiec, w średnich latach, człowiek wykształcony, posiadacz pięknéj biblioteki, po większéj części z dzieł francuzkich złożonéj, dobry skrzypek i zapalony amator muzyki. Żył samotnie po śmierci żony, Ruterównéj z domu, córki najznakomitszego lekarza poznańskiego z pierwszych pruskich czasów; nie odwiedzał nikogo, ani przyjmował u siebie, wyjąwszy raz na tydzień w wieczory kwartetowe, które były główną jego rozrywką.
Miał on syna jedynaka, mojego rówiennika i kolegę szkolnego z klas niższych, Antosia. Biedny ten Antoś, jako dziecko, skutkiem choroby, czy też z winy piastunki, wykrzywił się mocno, tak iż dorósłszy nawet pozostał karzełkiem, z dosyć dużym garbem, cienkiemi nóżkami i wielką głową, pokrytą gęstym, rozczochranym włosem. To mu jednak nie psuło fantazyi i humoru; zawsze wesół, z twarzą do śmiechu skłonną, zadowolony był z świata i z siebie; późniéj przybierał czasem donżuanowskie pozory. Zresztą lubili go koledzy, a ja zostałem z nim w bliższéj zażyłości nawet gdy szkoły opuścił, był to bowiem dobry chłopiec, życzliwy, usłużny, przesadnie grzeczny, grał znakomicie na fortepianie, a Chopina stawiał między półbogi. Szkół nie skończył, bo mu ani filologia, ani matematyka nie przypadły do gustu, ale zamyślał kształcić się daléj praktycznie i teoretycznie w muzyce i w tym celu jechać za granicę, gdy go nagle ojciec odumarł, zostawiając w młodym bardzo wieku samego i bez opieki, ile mi wiadomo. Byłem wtedy na uniwersytecie i straciłem Wojkowskiego przez czas niejaki z oczu; dopiero trzydziestego ósmego roku, przybywszy do Poznania na ferye, odwiedziłem go i zastałem w ogóle tak samo usposobionego jak dawniéj, ale zatrudnionego poważniéj. Otóż zajęli się nim byli tymczasem profesor Antoni Popliński i Józef Łukaszewicz.
Powziąwszy zamiar chwalebny wyrwania społeczeństwa naszego z obojętności i nieudolności literackiéj, która była chroniczną jego chorobą, postanowili ci ze wszech miar zasłużeni ludzie, zapoczątkować tu w Poznaniu pismo tygodniowe, naukowe i literackie. Ani jeden, ani drugi nie mógł otwarcie wystąpić z tem przedsięwzięciem, gdyż obadwaj byli stosunkami urzędowemi związani, przedstawili więc rzecz Wojkowskiemu, który z całą gotowością przyjął odpowiedzialność redaktorską i współudział w zyskach lub stratach.
Tak więc roku 1838 powstał „Tygodnik literacki“, pismo na owe czasy znakomite, a Wojkowski, młodzieniec znany przedtem chyba kilku kolegom, stanął teraz na widowni jako redaktor, porobił znajomości i zawiązał stosunki z ludźmi czynnymi umysłowo na rozmaitych polach. Podczas gdy nań przyjemności redakcyjne spływały, pisaniem lub obmyślaniem artykułów, układaniem numerów zajmowali się obadwaj jego wspólnicy. Taki stosunek trwał mniéj więcéj dwa lata, a „Tygodnik“ stał sie pismem znanem i wziętem, ile u nas w ogóle pisma literackie są wzięte. Z początkiem roku czterdziestego, gdy przedwstępne roboty do powstania z czterdziestego szóstego nurtować zaczęły po W. Księstwie, zwrócili niektórzy główni działacze uwagę swoją na „Tygodnik“, a osądziwszy słusznie, iż przez takie pismo wpływ nie mały wywierać będzie można na opinią publiczną w kierunku i celach, o które im chodziło, z łatwością ujęli sobie Wojkowskiego.
Pod błahemi pozorami zerwał z dotychczasową opieką, nie mogącą, ze względu na rząd, praw swoich dochodzić i przeszedł, armes et bagages, do innego obozu i pod wpływ innych ludzi. „Tygodnik“ stał się pismem, ile cenzura dozwalała, postępowo podniecającem, a dom Wojkowskiego jednym z najbardziéj ożywionych i zwiedzanych w Poznaniu, niemal miejscem zbornem stronnictwa. Kto tam „Tygodnikiem“ bezpośrednio kierował, tego nie wiem i niewiadome mi są także przyczyny, czemu w czterdziestym szóstym roku wychodzić przestał, gdyż redaktora w całym tym ostatnim peryodzie życia jego nie widziałem.
Peryod ten zakończył się romantyczno-tragicznie. Jako redaktor miał Wojkowski sposobność zaznajomienia się z guwernantką Polką, panną Julią Molińską, która z chorobliwemi wyobrażeniami iście rosyjskiego wolnodumstwa łączyła pewien zasób wybujałych myśli i talent pisarski. Artykuły jéj „Tygodnikowi“ dosyłane zbliżyły ich do siebie, a stosunek literacki przedzierzgnął się wkrótce w stosunek miłosny, skutkiem czego Wojkowski, nie chcąc i nie mogąc się z niego wywikłać, odstrychnąć się musiał od ludzi trzeźwo i prozaicznie myślących, którzy małżeństw przez prawo i kościół nie poświęconych za rzecz wyższym duchom dozwoloną nie uważają.
Następstwem koniecznem téj nienormalnéj kolei losu jako też życia bez obrachunku była także zupełna strata majątku. „Tygodnik“ ustał 46 roku, zasilany w ostatnich dwóch latach prawie wyłącznie artykułami panny Julii, Romana Zmorskiego, Piotra Dahlmanna, rozwijał, ile mógł, zasady szlachtofobii i księżofobii i upadł zgoła w opinii publicznéj, oświadczając się za nową wiarą, głoszoną przez eksksiędza Czerskiego. Wojkowski, sprzedawszy co było do sprzedania, przeniósł się z swą bogdanką do Wrocławia, już na ciele i umyśle skołatany, i niedługo potem umarł w niedostatku. Tak panie Ludwiku, smutny koniec Antosia Wojkowskiego stwierdza tę bardzo oklepaną prawdę, o któréj jednak młodzież nasza zapomina aż nadto często, że kto chce jako tako przerąbać się przez ten świat nieszczególny, musi mieć rozum w głowie i statek w życiu.
Od domu Wojkowskiego wszedłszy w tę uliczkę, a raczéj w przejście prowadzące na rynek, gdy spojrzę na lewo, przypomina mi czwarty dom za każdą razą figurę krótką i grubą, twarz szeroką, bladą i zachmurzoną starego Hanowicza. Jeśli są jeszcze w mieście lub na prowincyi osiemdziesięcioletnie lub siedemdziesięcioletnie panie, to to nazwisko mile im stopy połechce, bo łączy się z trzewikami, które jako panienki nosiły. Hanowicz pochodził z Warszawy; można to było poznać po jego mowie, osobliwie, kiedy był zły, i osiedlił się w Poznaniu za Księstwa Warszawskiego jako mistrz szewski; umarł około czterdziestego roku.
W rzemiośle swojem był znakomity, robił tylko na obstalunek trzewiki damskie, a panny i młode panie, które się szanowały, musiały być obuwane przez niego, osobliwie na bale, wieczorki, wizyty; to też pamiętam nieraz jak niecierpliwie wyglądały oknem, czy tam na ulicy nie widać starego Hanowicza z zawiniątkiem w czerwonéj chustce do nosa pod pachą. W owym czasie, panie Ludwiku, nie nosiła u nas lepsza połowa rodzaju ludzkiego takich, jak teraz, butów i bucików na korkach z grubemi podeszwami; używano, mianowicie do stroju, atłasowych lub dymkowych trzewiczków tak wycinanych, że niemal całą nogę w białéj pończoszce było widać; podeszwa była cienka jak papier, a całość trzymała się nogi za pomocą długich i cienkich wstążeczek, które się krzyżowały niemal pod kolano. Taki trzewik tem lepszy był, im lżejszy i zwykle ledwo łót ważył. Aby służyć modzie nie dawały się panie odstraszyć istną ową męką chodzenia w takiem obuwiu po żwirze lub straszliwym wtedy bruku naszym. Hanowicz dla tego zostawał w szczególnych łaskach, że robił najlżejsze i najzgrabniejsze, chociaż trwałość jego produktów mierzyła się na dnie. Byłby był mógł przyjść do majątku, lecz nie miał zmysłu zarobkowego i przedsiębiorczego, dla tego przez całe życie parał się z biedą.
Rywal jego Gajewicz wyszedł podobno wiele lepiéj na nóżkach płci pięknéj. Syn Hanowicza Piotr, a raczéj Pieś, jak go wszyscy zwaliśmy, był moim kolegą od najniższéj klasy i uczył się znakomicie. Wszyscyśmy mu sprzyjali dla jego dobroci, uczynności i swobodnego usposobienia. Nie mogę ci tu o nim przemilczeć, skoro już raz zacząłem mówić o tych, z którymi dawnemi czasy miałem znajomość, a których dzisiaj już nie ma, zwłaszcza iż z Piotrem Hanowiczem żyłem w przyjaźni. Z Tercyi, mimo bardzo młodego wieku, umknął trzydziestego roku do Warszawy, gdzie zaciągnął się do jedenastego pułku piechoty, w którym całą kampanię odbył bez poniesienia szwanku, a wróciwszy do Poznania i odsłużywszy wojskowość pruską, utrzymywał się lat kilka z dawania korepetycyi i lekcyi prywatnych. Nadeszła wreszcie konieczność ustalenia losu, a podczas gdy się wachał w wyborze zawodu, zawołał go Marcinkowski do siebie i przyrzekł mu pomoc i wsparcie, byleby się wykształcił w rzemiośle ojcowskiem tu i za granicą i założył potem warsztat szewski na większe rozmiary, któryby mu dał sposobność wpływania na czeladź i współrzemieślników, celem podniesienia ich społecznie i umyłowo. Podobała się z początku ta myśl Hanowiczowi, porzucił gramatyki i wypisy i chwycił za kopyto. W dwa czy trzy tygodnie późniéj przyniósł mi na pokazanie parę trzewików własnej roboty. Chociaż nie fachowy, poznałem jednak na pierwszy rzut oka, że to nie arcydzieła. Ich autor, po kilkomiesięcznych usiłowaniach, aby w kunszcie obuwia dojść do doskonałości, przekonał się, że nie ma do tego właściwego talentu, a może i wpłynęło na niego trochę fałszywego wstydu, dość, że pewnego dnia rzucił dratwę o ziemię i ku wielkiemu niezadowoleniu Marcinkowskiego, zawiesił szewstwo na kołek. Chwycił się potem gorzelnictwa, szczególnie zaś piwowarstwa i spotkaliśmy się znów w Berlinie, gdzie w zakładzie technicznym Dorna, najlepszym wówczas, odbywszy naukę, praktykował potem czas niejaki w kilku browarach i wyuczył się wybornie warzyć piwo, o czem sam się przekonałem, pijąc kilka razy jego fabrykaty.
Był on, ile mi wiadomo, jednym z pierwszych u nas, który poznał rozmaite nowe ulepszenia w tym zawodzie, a szczególnie robienie piwa na sposób bawarski. Nie mogąc w Księstwie znaleźć odpowiedniego miejsca, udał się do Królestwa i tam najpierw w Grójcu przez czas niejaki pracował, a potem dostał się nie pomnę już do którego miasta jako zarządzca browaru, gdzie zginął okropną śmiercią. Robotnicy bowiem, którym się jego gorliwość i ciągła kontrola sprzykrzyła, nie dali umyślnie należytego podparcia belce leżącéj na kadzi, a biedny Hanowicz, wszedłszy na nią dla przekonania się o stanie waru, wpadł we wrzące piwo; tak mi przynajmniéj rzecz opowiadano i była to ostatnia wiadomość, która mnie o nim doszła.
Podobna tragiczna przygoda zdarzyła się w jednéj z owych wązkich kamieniczek na lewo od ratusza i naprzeciwko Butelskiéj ulicy stojących, których dolne części, jak ci już mówiłem, zajęte były przez śledziowe budki. Roku trzydziestego trzeciego, czy czwartego, w lipcu, jak pamiętam, bo były właśnie ferye szkolne, powstał tam ogień późną nocą; palił się niedostrzeżony długo i gdy go stróż ujrzał nareszcie, budka cała stała w płomieniach, równie jak wązkie schody od dołu. Nie było wówczas jeszcze właściwéj straży ogniowéj, ani takich przyrządów ratunkowych jak teraz; na odgłos trąby z wieży ratuszowéj, bębnów z głównego odwachu i dzwonów kościelnych, przybywała, po długim czasie, jedna, druga sikawka miejska i, na ochotnika, przybiegali z węborkami stróże kamieniczni, którym publiczność, tworząc łańcuch do fontanny, pomagała; prędkie ugaszenie pożaru rzadko się więc powiodło. Wtenczas w owym domku, na piętrze, było troje ludzi, starzy państwo Dziórobkowie i ich sługa. Gdy się zbudzili i stanęli w oknie krzycząc z rozpaczy, znijść nie było można, ani zeskoczyć, ani się spuścić; nie było można drabin przystawić, bo od spodu bił pożar do góry, w środku i z przodu. Nieszczęśliwi wołali daremnie i wyciągali ręce; dym ich zadusił, płomień spalił, nim się udało sikawkom zalać ogień u dołu. Zrobiło to straszne wrażenie w całem mieście, zwłaszcza iż Dziórobkowie, właściciele owego domu, z dawna w Poznaniu osiedli, znani byli powszechnie; za ich pogrzebem szło tysiące ludzi.
Chodź teraz trochę daléj, panie Ludwiku, bo czas nam rynek opuścić. Widzisz tutaj, naprzeciwko Wronieckiéj ulicy, opiera się o mur ratusza przybudowanie, w którem i teraz także mieszczą się handle żydowskie. Za młodych lat moich zajmował je jeden tylko skład bardzo znany w mieście i na prowincyi, był bowiem najznaczniejszy w swoim rodzaju, skład galanteryjny Mendelsohna.
Gdy potrzeba było szkieł kryształowych, lamp, porcelany, bronzów lub innych zbytkowych przedmiotów na podarunki albo do ozdobienia pokoi, szły do niego nasze panie ze wsi, bo tam był towar najrozmaitszy i najlepszy, chociaż najdroższy. Kupiec sam nie odznaczał się bynajmniéj grzecznością, owszem znany był ze swéj szorstkości i braku ogłady. Źle i niechętnie mówiąc po polsku, często wykrzyczał i wystraszył kupujące jéjmoście, mimo to miał odbyt niemały, a chociaż mu się raz i drugi podobno noga poślizgnęła, wyszedł jednakże z upadków bez wielkiego szwanku i kupił nawet po czterdziestym ósmym roku piękną kamienicę przy ulicy Wilhelmowskiéj wystawioną przez Polaka, emigranta, wypedzonego wtenczas przez rząd pruski; przeniósł tam handel swój powiększony, który, po jego śmierci, synowie objęli i niedawno temu wyprzedali.
W téj saméj kamienicy, na pierwszem piętrze, wdowa po nim przed przeszło dziesięciu laty gwałtowną śmiercią zeszła z tego świata. Mieszkała tam z młodą panienką, zdaje mi się siostrzenicą swoją, gdy pewnéj nocy dwaj złodzieje, w nadziei, że znajdą u niéj znaczne pieniądze, ukryci poprzednio na podwórzu, weszli cichaczem do jéj pokoju i, udusiwszy obiedwie kobiety poduszkami, wynieśli się niespostrzeżeni z małym tylko plonem swéj zbrodni, bo szafki z pieniędzmi znaleźć nie mogli. Wytropiła ich jednak wkrótce policya, a schwytanych przysięgli na śmierć osądzili. Obecny byłem téj sprawie jako przysięgły i pamiętam, jak głęboką zgrozą przejmowały przytomnych bezczelne zeznania głównego winowajcy.
Z drugiéj strony ratusza, na prawo od głównego wejścia, stał dawnemi czasy przy murze drewniany, dość duży domek, który, dzieciakiem będąc, uważałem za najpiękniejszy budynek w całym Poznaniu. Mieścił się tam skład zabawek starego Vettera. Przechodząc w bliskości wydzierałem się nieraz matce, aby patrzeć na owe skarby, a późniéj, gdy się parę trojaczków na rodzicach lub babce wydusiło, biegiem do Vettera po rurę do strzelania i ćwieczki, ulubioną moją zabawę.
Ów Vetter, spolszczony Niemiec, człowiek przyzwoity i dość mienny, posiadał starą, małą żonę, która zwykle w handlu siedziała i bardzo ładną córkę. Wpadła ona w oczy profesorowi Wannowskiemu, który tak się w niéj rozkochał, iż pojął ją za żonę i nigdy tego nie żałował. Późniéj poznałem dobrze panią Wannowską i przyznać muszę, że wykształceniem umysłu i ogładą towarzyską stała na równi z wszystkiemi naszemi paniami; była przytem i żoną i matką wzorową, wielkiéj prawości i dobroci serca. Tak w polskich jako i w niemieckich kołach chętnie widziana, zjednała sobie liczne przyjaźnie i szacunek powszechny, a gdy w sile wieku umarła, zostawiła szczery żal po sobie u wszystkich, którzy w bliższéj z nią żyli znajomości.
Zostaje mi tu jeszcze jeden dom, panie Ludwiku, o którym ci wspomnieć muszę, aby przegląd rynku zakończyć. Jest to ten narożnik tutaj z cukiernią Pfitznera,, pod którym się ciągną sławne katakumby dla żywych, nie dla umarłych. Nic on nie ma na pozór szczególnego w sobie, lecz we mnie wzbudza miłą pamięć człowieka, którego znałem od lat dziecinnych, a który, chociaż bardzo znacznie starszy, był dla mnie zawsze nadzwyczaj łaskaw i przyjacielski. Mieszkał tu oto na drugiem piętrze, gdzie te narożne okna, przed dość dawnym czasem Józef Kalasanty Jakubowski.
Syn wieśniaka z Kaczanowa w powiecie wrzesińskim, gdzie późniéj brat jego był przez wiele lat proboszczem, urodził się w końcu przeszłego wieku, wychował i wykształcił, nie wiem w któréj szkole, bo pierwotnych jego dziejów nie znam; dość, że został nauczycielem i jako taki, najpierw w gimnazyum, a późniéj w szkole przygotowawczéj, uczył początków łaciny, francuskiego, polskiego, rachunków i historyi naturalnéj. Od dawna zaprzyjaźniony z mym ojcem, zwiedzał często nasz dom i chodził z nami na przechadzki. Jak daleko pamięcią sięgam, widzę postać jego zawsze tę samą; wysoki, chudy, z twarzą pociągłą, nosem dużym, gładką peruczką na głowie, w długim surducie i kapeluszu o bardzo szerokich brzegach, zawsze z uśmiechem trochę ironicznym na ustach, robił wrażenie sztywnemi nieco ruchy, rozważną i powolną mową, że ma tak dla innych, jak szczególnie dla siebie wielki szacunek; ale go powszechnie lubiano w towarzystwach, w których się poruszał bo był życzliwy, ugrzeczniony i nieraz dowcipny. Uczniowie zaś bynajmniéj nie przepadali się za nim, albowiem, strasznie surowy w szkole, bił z zimną krwią i nielitościwie tak za naukę jak za niespokojność. Pensyonarze jego w ciągłym byli strachu, a pan Tadeusz Radoński, który chłopakiem będąc mieszkał u niego z swoim starszym bratem, powiadał mi, że do śmierci nie zapomni Jakubowskiemu tych wokabuł francuskich stami zadawanych i tych batów codziennych, które od niego odbierał.
Wszakże na jego obronę przyznać muszę, że nie on sam jeden wtenczas uważał za główną zasadę pedagogiki napędzać rozumu z dołu do góry i od téj praktyki, która, w miarę użyta, miała swoje dobre strony, żaden chłopiec, ile pamiętam, nie zachorował. Pomijając te może zbyteczną gorliwość w uczeniu, posiadał Jakubowski, prócz gorącego patryotyzmu, bardzo cenne przymioty. Był czynnym ciągle i pracowitym, a poza obowiązkami swemi zajmował się zawsze czemsiś, z szczególnem upodobaniem botaniką; zbierał, suszył i układał rośliny, a zielnik jego, który kilka razy przeglądałem, był bardzo znaczny, starannie uporządkowany i opisany podług systemu Lineusza. W późniejszych latach całemi dniami wyrzynał w papierze rozmaite desenie i obrazy. Widziałem kilka takich jego arcydzieł, świadczących o chińskiej iście drobnostkowości i cierpliwości, zwłaszcza iż wszystko wycinane, wymodelowane i wypunktowane było jednym i tym samym starym scyzorykiem. Ten scyzoryk posłużył mu także do wyrzeźbienia na wielkiéj dębowéj płycie obrazu Matki Boskiéj częstochowskiéj, któremu kilka lat usilnéj pracy poświęcił. Ofiarował go przed śmiercią kościołowi katedralnemu i tam go oglądać możesz w pierwszéj kaplicy na lewo od wielkiego ołtarza i podziwiać jeśli nie wartość estetyczną, to przynajmniej żelazną wytrwałość i zręczność okazującą się w tysiącznych szczegółach i szczegółkach tego wysiłku zawziętéj pracowitości.
Chociaż Jakubowski przez całe życie czułością dla płci pięknéj nie grzeszył, uwiodła go jednak na starość Muza i popełnił tomik wierszyków, który jest teraz bibliograficzną rzadkością, tem bardziéj, iż właściwie w handlu księgarskim nie był, tylko go autor licznym znajomym swoim na pamiątkę rozdawał. Tytuł jego: Oryginalne umysłowe praktyczne Miscellanea, a pierwsze egzemplarze przesłane zostały z odpowiednią dedykacyą dwom paniom w podeszłym wieku, które poeta znał jeszcze jako młode panienki i których osoby przypominały mu lepsze i swobodniejsze czasy. Wierszyki w owych Miscellaneach, należące do rozmaitych rodzajów: lirycznego, dydaktycznego, a po większéj części humorystycznie-satyrycznego, odpowiednio do usposobienia poety, ojca swego nie wyniosą do rzędu Mickiewiczów i Słowackich, ale go postawią obok Molskiego i ks. Praniewicza. Trzeba jednak przyznać, że Jakubowski sam nie brał téj poezyi, jak to mówią, na seryo, była ona w jego rozumieniu drukowanym żartem, którego sobie pozwolił dla dobrych znajomych. Obok pracowitości miał on jeszcze drugą, wielką cnotę, tak bardzo potrzebną w naszem położeniu, to jest cnotę oszczędności. Z jéj pomocą, chociaż dochody jego zbyt świetne nie były, potrafił powoli zebrać dość poważną sumkę, któréj, żyjąc sam całkiem po spartańsku, obywając się byle czem, używał bądź to na odnowienie i upiększenie kościoła w Kaczanowie, bądź też na wspieranie młodych ludzi po szkołach i uniwersytetach i inne sprawy dobroczynne.
Nie mówił o tem do nikogo; doszła mnie jednak przypadkowo wiadomość o kilku takich uczynkach, świadczących o jego dobrem sercu i szczodrobliwości. Wytrwał aż do końca, jak ci mówiłem, w kawalerskim stanie i raz tylko, dawnemi laty, przeszło mu podobno przez myśl, żeby się mógł ożenić, a sądząc, że najstosowniejszym wstępnym krokiem do zamierzonego celu będzie okazać, iż stoi na pewnym, brzęczącym fundamencie, zostawił u bliskiego krewnego panny, która mu wpadła w oko, na kilka dni swoją szkatułę z pieniędzmi, pod pozorem jakiegoś wyjazdu. Ale szkatuła na pannę nie zrobiła wrażenia.
Ostatni raz zacnego Jana Kalasantego widziałem siedmdziesiątego piątego roku w Salzbrunie; była to już ruina przeszłości, zwłaszcza iż doznał krótko przedtem lekkiego uderzenia na mózg. Ucieszył mi się bardzo, przypomniał sobie niektóre szczegóły i osoby z dawnych czasów, ale widać było, iż ostatkiem goni; jako też umarł niedługo potem z wód wróciwszy i pochowany został tam, gdzie się urodził.
Ten tu dom, w którym lat kilka mieszkał, przeznaczyli, jak się zdaje, bogowie na cukiernię. Pfitznerowie już tu od dość dawna słodzą życie ludziom, a przed nimi, przez wiele lat, panowali bracia Wassali, pochodzący z owego błogosławionego kraju Gryzonów, gdzie się każdy cukiernikiem rodzi; oni zaś nabyli ten interes od Douchego, którego nazwisko już ci wspomniałem. Otóż ów Douchy był wyjątkiem z wszystkich u nas osiadłych Francuzów, bo przyszedł do majątku. Przywędrował tu w czasie wojen Napoleońskich i założył skromny sklepik, w którym sprzedawał kawę, czekoladę i limonadę. W dwunastym roku, podczas przechodu wielkiéj armii do Rosyi i powrotu jéj niedobitków, miał sposobność nie tylko ze sprzedaży produktów swego przemysłu, lecz i dopomagając współrodakom w rozmaitych sprawach i faciendach ciągnąć znaczne zyski, a ponieważ był przytem przemyślny i bardzo skąpy, przeto, pozbywszy się, około dwudziestego piątego roku swéj cukierni, zaczął, jak mówią, Niemcy, robić w dobrach i kupił najpierw Morasko, gdzieś tu w bliskości Poznania, a potem część dóbr dawniéj do kompleksu Murowanéj Gośliny należących.
Chociaż miał żonę Polkę, kobietę podobno strasznie utrapioną twardem postępowaniem męża, z trudnością tylko mógł się porozumieć po polsku, a nie wiele lepiéj po niemiecku. Mimo to odrabiał interesa, załatwiał sprawy, zarządzał, gospodarował i zbierał. Po jego śmierci znaczny ów majątek poszedł wkrótce w niwecz. Córka i syn starszy przyznawali się do narodowości polskiéj i pomarli w sile wieku; syn ten był nieżonaty, wyglądał całkiem na południowego Francuza i żył sobie aż nadto wesoło; córka zaś z dość miłą i ładną twarzą, lecz trochę kulawa, wydała się, wbrew woli ojca, za Polaka, dawniejszego kupczyka z handlu win, zdaje mi się, Anderscha, który, jako stały i wierny czciciel treflowego asa i pikowéj damy, całą tę trzecią część mozolnie zebranéj przez Duchego fortuny złożył na ołtarzach owych bóstw swoich. Syn młodszy wreszcie, ożeniony z córką niejakiego Küntzla, trzymającego oberzę pod Czarnym Orłem, zniemczył się zupełnie, co go jednak od ruiny majątkowej nie uchroniło.
O Antonim Pfitznerze, założycielu i właścicielu istniejącéj jeszcze w tym domu cukierni, którego śmierć tak niespodzianie nas wszystkich przed kilkunastu tygodniami zaskoczyła, a z pogrzebu którego mógłeś się był przekonać, jak wielce tu był od wszystkich ceniony, nie zapomnę, panie Ludwiku, bo go znałem od samych jego początków i bardzo był dla mnie zawsze życzliwy, ale nadmienię o nim późniéj, gdy dojdziem do jego kolebki przy ulicy Wrocławskiéj.
Otóż, panie Ludwiku, powiedziałem o Starym Rynku wszystko, co mi na myśl przyszło, a teraz chodź ze mną daléj, najpierw na Nową ulicę.
Dla ciebie jest ona starą; znasz ją od urodzenia, ale dla mnie rzeczywiście nową; nie było jéj bowiem jeszcze, gdy szkoły kończyłem. Tam gdzie się łączy z Wilhelmowską ulicą stały domy Łąckich, z których jeden zwalono, drugi stoi jeszcze i stanowi część Bazaru, za niemi zaś, ciągnąc się do teraźniejszéj Szkolnéj ulicy i do Rynku niemal, z drugiéj strony, były obszerne podwórza i jakieś puste ogrody, należące do dwóch klasztorów w pobliżu, z resztkami starych rowów i wałów, które w tym kierunku dawny Poznań ograniczały. Pamiętam, że się tam często chłopcy z niższych klas schodzili, aby grać w piłkę lub bawić się w fortecę. Teraźniejsza Szkolna ulica, łącząc się z Nową u Rynku, dawnemi czasy zwała się Psią ulicą, która to zoologiczna nazwa mocno gniewała jéj mieszkańców. Owa część świata, bardzo zaniedbana i samotna, odznaczała się jednym wielkim budynkiem, t. j. klasztorem i kościołem Teresek, smutnym i niepięknym na wejrzenie, którego ciemne mury miejscami urozmaicone były wielkiemi wizerunkami Świętych i Matki Boskiéj Różańcowéj. Miejsce ich zajmuje teraz, jak widzisz, ów zbytkowo zbudowany lazaret miejski; z dawnych ścian klasztornych mało co się w nim od podwórza zachowało. Klasztor około roku dwudziestego czwartego zniesiono; jak przez sen przypominam sobie niedobitki jego zakonne. Babka moja miała między niemi dobre znajome i byłem tam z nią kilka razy jako dzieciak; dostałem nawet pamiątkę, gdy kościół wewnątrz wyprzątano, wielkiego drewnianego osła, używanego dawniéj przy żłóbku w święta Bożego Narodzenia. Nie wiem, czy ten podarunek poczciwych zakonnic miał być dla mnie prognostykiem.
Po ich przeniesieniu, urządzono w jednéj części klasztoru tak zwaną szkołę przygotowawczą, mająca cztery klasy, jeśli się nie mylę. Chłopcy, ukończywszy ją, przechodzili potem albo do życia praktycznego albo do kwarty gimnazyalnéj, gdy byli dobrzy w łacinie. Zniesiono ją potem sześćdziesiątego roku, a w jéj lokalach pomieszczono szkołę elementarną. Uczyli zaś tam z Polaków: Jakubowski, Liszkowski, Moczyński; z Niemców: Bayer i Reidt, który był przełożonym z tytułem rektora.
Ów Reidt, wysoki, gruby z szeroką twarzą i małym nosem, pierwotnie teolog, mówił po polsku, a choć mu to szło trochę kulawo, musiał mówić, ponieważ wszyscy prawie uczniowie byli Polacy. Pamiętam, iż w chwilach gniewu krzyczał na winowajców: ty szwena, ty szwena, dla tego chłopcy dali mu ten przydomek. Zresztą był to dobry i życzliwy człowiek, a syn jego, mój kolega gimnazyalny, całkiem się na Polaka przekształcił.
Zresztą o téj uliczce nic ci już więcéj powiedzieć nie mogę, bo się z nią dla mnie żadna inna nie łączy pamiątka, tylko ostatniego jéj domu, tworzącego róg Nowéj ulicy, nie pominę, bo w nim mieszkał i umarł jeden z bardzo zasłużonych ludzi i mój bardzo dobry przyjaciel, Jan Konstanty Żupański. Pochodził on z rodziny greckiéj, a takich rodzin było u nas dawniéj kilka, które się wszystkie najzupełniéj spolszczyły i po części już wymarły. Oprócz Żupańskich, pamiętam jeszcze Tuszyńskich, Kałubów, Moralińskich, Mukułowskich; nazwiska innych, których resztki widywałem nieraz na bruku poznańskim, wyszły mi już z głowy. Ojciec Żupańskiego nazywał się w swoim kraju Zupanos, przybył wraz z żoną i bratem wprost z Tesalii i założył w Poznaniu handel wina. Brat jego umarł wcześnie, zostawiając dwóch synów bardzo do siebie podobnych, niskich, dość grubych, czarnowłosych, z zawiesistemi wąsami; często ich spotykano chodzących razem i równo ubranych. Jeden z nich umarł w dość młodym wieku, drugi, pan Jerzy, przeżył go o lat wiele i miał, przy Wodnéj ulicy, w domu Łaszczewskich, a potem na Starym Rynku, restauracyą bardzo zwiedzaną przez publiczność polską z miasta i ze wsi, bo ogładą towarzyską i grzecznością, oraz życiem uczciwem i pracowitem zyskał sobie wielu przyjaciół i zaufanie ogółu. Ojca Jana Konstantego już nie pamiętam; matkę jego widziałem kilka razy. Była to staruszka bardzo niska i chuda, z twarzą bladą, nader łagodną i ujmującą. Syn otaczał ją czcią najgłębszą, i nieraz mi mówił o jéj rozumie i przymiotach serca, którym głównie zawdzięczał tak zasady swoje, jako i materyalne stanowisko.
Wykształcenie swoje Jan Konstanty odebrał w gimnazyum poznańskiem, dokąd go wcześnie oddano. Mając pojęcie łatwe, przechodził z klasy do klasy bez mozołu, ale chociaż nauczył się od matki nowogreckiego języka tak, iż całkiem biegle nim mówił, to jednak przyszedłszy do klas wyższych, często się parać musiał ze starogrecką gramatyką i pisownią. Zdarzało mu się czasami w ekstemporaliach narobić niemało błędów, a wtedy ów pamiętny nam wszystkim hellenista, profesor Martin wołał z tryumfem: „und Szampansky, der Grieche, dreissig Fehler!“ Ukończywszy nauki gimnazyalne, słuchał Żupański prawa w Berlinie, gdzie z wszystkimi akademikami, jak wtenczas mówiono, t. j. studiosami polskimi, a szczególnie z Karólem Libeltem i Wojciechem Cybulskim żył w ścisłéj przyjaźni i w wielu domach niemieckich chętnie był widziany. Złożywszy pierwszy popis prawniczy, a było ich trzy wtenczas, pracował przez czas krótki przy sądzie berlińskim, późniéj w Poznaniu. Gdy wybuchło powstanie listopadowe, mimo najszczerszych chęci podążenia za innymi, uległ Żupański usilnym prośbom sędziwéj matki, lękającéj się o życie jedynéj podpory swéj starości i opiekuna trzech sióstr; pozostał w domu, ale nie mało go to kosztowało i przez lat kilka było przyczyną pewnéj nieśmiałości wobec znajomych i zupełnego prawie ograniczenia się na stosunki rodzinne. Zawód prawniczy porzucił tak z tego, jako i z innych nieznanych mi powodów i dopiero około roku trzydziestego dziewiątego, zachęcony przez Marcinkowskiego i Mendycha, z którymi był zawsze w zażyłości, zaczął brać udział w sprawach publicznych i założył księgarnię polską, któréj w Poznaniu, od upadku owéj wspomnianéj ci już księgarni Tomasza Szumskiego, wcale nie było. Pomieścił ją najpierw w skromnym kramiku na rogu Starego Rynku i Nowéj ulicy, gdzie teraz widzisz handelek cygar, a po dwóch czy trzech latach przeniósł do tego nowo wybudowanego domu, w którym, na pierwszém piętrze, urządzono cerkiew dla nielicznéj gminy greckiéj. Tam pozostała aż do jego śmierci i jeszcze kilka lat potem.
Od samego początku postanowił Żupański nie poprzestać na zwyczajnym sortymentowym handlu, lecz przyczynić się jako wydawca do wspierania sprawy narodowéj w jednym z najważniejszych jéj kierunków, i zadanie to wypełnił w takiéj mierze, w jakiéj żaden wydawca polski przed nim, bo dzieła, które nakładem swoim wydał, dochodzą do poważnéj liczby przeszło pięciuset w mniéj więcéj siódmiuset tomach, prócz czterdziestu kilku sztuk muzycznych, map lub rycin. Przez cały szereg lat, w których Galicya, na polu literatury, ważniejszego nic prawie nie wydawała, Królestwo wydawać nie mogło, to jest przez lat trzydzieści do czterdziestu kilku, bo nawet w ostatnich miesiącach życia nie przestał być czynnym jako wydawca, mieli pisarze polscy niemal jedyną gościnę u Żupańskiego.
Rzuć tylko okiem, panie Ludwiku, na spis jego nakładów, a ujrzysz tam najznakomitsze nazwiska, któremi się szczyci nasze piśmiennictwo tego wieku; przytoczę ci tylko: Lelewela, Niemcewicza, Libelta, Lenartowicza, Łukaszewicza, Trentowskiego, Siemieńskiego, Piotrowskiego Rufina, Kraszewskiego, Pola, Fryderyka Skarbka, Morawskiego Franciszka, Morawskiego Teodora, Cieszkowskiego, Małeckiego, Koźmiana Stanisława, Kremera, Barzykowskiego; innych pomijam, bo musiałbym ci dobry kwadrans recytować cała ich litanię. Znajdziesz tam rzeczy najrozmaitszéj treści i formy: pisemka okolicznościowe, poezye, powieści, romanse, dramata, tłumaczenia, rozprawy i dzieła naukowe; pierwsze jednak między niemi zajmują miejsce dzieła historyczne i pamiętniki tyczące się dziejów naszych. Wszystkie te wydania odznaczają się ozdobnością zewnętrzną, o którą chodziło bardzo Żupańskiemu, i dla tego nie szczędził wydatku na druk i papier; nie mała liczba między niemi należy do wydań zbytkowych, mogących się równać z najpokaźniejszemi tego rodzaju zagranicznemi. Łatwo sobie wyobrazić, ile pracy, a szczególnie jak ogromnego, na stosunki nasze, nakładu wymagało takie przedsięwzięcie i jak było, pod względem pieniężnym, zawodne. Wiedz oto, że nowéj książki polskiéj, prócz szkolnych naturalnie, rozchodziło się po W. Księstwie, w najlepszym razie, około sto, do stu dwudziestu egzemplarzy (teraz niezawodnie ledwo trzecia część tego); w Galicyi, kilkadziesiąt z biedą; najwięcej kupowano ich w Królestwie i zabranym kraju; ale tam znowu niebezpieczeństwa graniczne i policyjne oraz olbrzymie rabaty księgarskie czyniły częstokroć przesyłkę niemożebną. Ztąd też drukowanie książki polskiéj było częstokroć spekulacyą in minus; nie odbierało to jednak Żupańskiemu odwagi, by, pro publico bono, wyrzucić nieraz znaczne pieniądze.
Na własne oczy widziałem w jego szopach i remizach te olbrzymie stosy druków, z którychby można silny wał forteczny zbudować, a które prawdopodobnie zbutwieją nietknięte lub rozprzedadzą się centnarami na makulaturę. Że więc w wielu razach Żupański, biorąc już na się stratę kosztów papieru i druku, nie dawał i dawać nie mógł wynagrodzeń autorom i kupować rękopisów za drogie pieniądze, nad tem dziwili się tylko ci, co opłakanych naszych stosunków księgarskich nie znają. A jednak płacił niektórym grubo, jak np. Kraszewskiemu, który w stosunkach pieniężnych bynajmniéj nie był wspaniałomyślnym, Polowi, który brał od wiersza dość znaczną cenę, i kilku innym, mianowicie z emigracyi, dla których honoraryum było sprawą żywotną. Przy téj sposobności mogę ci powiedzieć, co od Żupańskiego kilkakrotnie słyszałem, że Lelewel, mimo biedy, a raczéj dla dobrowolnéj biedy, w której żył, nie chciał nic brać za swoje dzieła.
Żupański jeździł do niego parę razy do Brukseli i z wielką trudnością zdołał go spowodować do przyjęcia wynagrodzeń, drobnych w stosunku do wartości naukowéj dzieł wydanych. Mówił do niego Lelewel, a miał po części słuszność: „Jakże mam brać od ciebie pieniądze, przecież wiem, że na sprzedaży tracisz.” Gdyby Żupański nie był miał pewnego zasobu po rodzicach odziedziczonego i nie był żył nadzwyczaj skromnie, nie byłby mógł pokryć tak ogromnych nakładów i przewyższyć, co do liczby dzieł wydanych, wszystkich wydawców polskich, którzy są lub byli. Jeśli koniec końcem straty nie poniósł, zawdzięczał to kilku pokupniejszym dziełom, które, osobliwie za kordonem rosyjskim, w znacznéj rozeszły się liczbie, głównie zaś, do siedmdziesiątego roku, książkom szkolnym. Skromne, stosunkowo do nakładów, jego zyski mocno nadwerężone jeszcze zostały niesumiennością licznego zastępu odbiorców. Pokazał mi raz, gdy go ze żartów Cottą polskim nazwałem, spis kilkadziesiąt stronnic zajmujący, mówiąc: „Patrz, lichy kot ze mnie, kiedy mi tyle myszy uszło z przed nosa!“ Rzuciwszy okiem, zdumiałem się, ujrzawszy końcową sumę spisu idącą grubo w tysiące.
A teraz, pomijając jego zasługi pro bono publico, muszę ci dodać, Panie Ludwiku, że osobiście należał pan Konstanty do najprzyjemniejszych ludzi, jakich mieliśmy w Poznaniu. Niewielkiego wzrostu, krzepki i zwinny, twarz miał ładną i miłą, gęstemi na tył zarzuconemi włosami odznaczoną i przypominającą bardzo twarz Mickiewicza z poznańskiego posągu Oleszczyńskiego, z czego, między nami mówiąc, bardzo był zadowolony. Uprzedzającéj grzeczności dla każdego, w stosunkach bliższéj przyjaźni okazywał się stałym i usłużnym jak rzadko, tak iż ci, którym zaufał, mogli w każdym razie liczyć na niego. Pogodnego przytem usposobienia, rozmowny, biorąc żywy udział we wszystkiem, witał zdaleka miłym uśmiechem znajomych na ulicach i chwytał ich chętnie, wypytując lub rozpowiadając. Nie tylko w kołach polskich lubiono go powszechnie, lecz i między Niemcami i Żydami miał wielu życzliwych, chociaż do ostatnich, z zasady, po polsku zawsze przemawiał. Mimo różnicy religii, któréj wiernym pozostał raczéj z tradycyi familijnéj, aniżeli z przekonania, patryotą był szczerym i nieposzlakowanym; dla tego też, aby z duchem i dążnościami prawosławia rodzina jego i współwyznawcy poznańscy w żadne nie wchodzili stosunki, w ostatnich dwudziestu latach życia nie sprowadzał, ilekroć potrzeby religijne wymagały, popów rosyjskich z Kalisza, lecz z Lipska, narodowości greckiéj. Przeżyłem z nim w nieprzerwanym przyjacielskim związku lat czterdzieści z okładem, nie dziw się więc, Panie Ludwiku, że ilekroć przechodzę tutaj Nową ulicą, koło owego handlu koszul, krawatek, mankietek, który niedawno temu temu księgarnię Żupańskiego wyrugował, zdaje mi się, że widzę w drzwiach otwartych zesmutniałą twarz pana Konstantego; gdy zaś się skręcam na ulicę Wilhelmowską, patrząc przed sobą, myślę, iż mi się lada chwilę pojawi wędrując żwawo z poczty, jak to czynił dwa razy codzień.
Teraz zaś, idąc daléj pod górę, nic ci ciekawego o domach następujących powiedzieć nie mogę, chyba że były tu dawniéj składy kupieckie polskie, ile pamiętam Kwajzerta, młodszego Żupańskiego, Katarzyny Szymańskiéj, które, po krótkiem dobrem, ostatni nawet po dość długiem świetnem powodzeniu poszły drogą wszelkiego ciała.
Ale otóż stoimy przed Bazarem. Kiedy i w jakim celu powstał ten budynek, już ci wspominałem mówiąc o Marcinkowskim. Zaczęto go w trzydziestym ósmym roku, budowano przeszło dwa lata. Plany do niego i kosztorysy porobił jakiś budowniczy Niemiec, którego nazwiska nie pamiętam, kierował zaś całą budową, osobliwie ciesielską robotą, młody wówczas Antoni Krzyżanowski, pierwszy z Polaków, który się, za pruskich czasów, budownictwu poświęcił. W zewnętrznéj jego fizyonomii nie wiele co się zmieniło; w początkach jednak cała jego część dolna składała się z samych małych i niewygodnych kramików, chodziło bowiem o to, żeby jak największéj liczbie kupców polskich dać w nim pomieszczenie. Z postępem czasu okazało się, dla wygody publiczności i procederu, rozszerzenie sklepów koniecznem; połączono zatem dwa lub trzy w jeden, przykupiono dom poboczny, stanowiący teraz lewe skrzydło Bazaru i nadano wszystkim, przez urządzenie wygodniejszych wchodów i okien wystawnych, należyty pozór, którego z początku nie miały. Z tyłu, ku podwórzowi, pierwsze i drugie piętro połączone były z sieniami i między sobą długiemi gankami drewnianemi, przyczepionemi do muru; była to rzecz niebezpieczna w razie pożaru, oraz niedogodna zimą i w słotnych czasach, dla tego je też po dwudziestu może latach zniesiono, przyczem, jak pamiętam, nie obyło się bez nieszczęśliwego wypadku. Ganek pierwszego piętra już był rozebrany, lecz zapomniano w jednem miejscu zabić lub zastawić drzwi z sieni do niego prowadzące. Jeden ze znaczniejszych obywateli, pan Walery Kwilecki, dziedzic Kobelnik, który zajechał do Bazaru, późnym wieczorem, nie wiedząc, czy zapomniawszy o zaszłej zmianie, chciał owemi drzwiami wyjść na ganek i spadł, nie zdoławszy się już wstrzymać, na bruk podwórzowy. Nie zabił się wprawdzie, lecz poniósł ciężki szwank, który go nabawił kilkoletnich cierpień i był powodem jego śmierci.
Przez owe kramy bazarowe przeszło już kilka pokoleń kupców. Pierwszymi, których tu pamiętam, a których Marcinkowski nie tylko pomieścił, lecz spowodował do handlu i z funduszów publicznych wyposażył, byli: Feliks Gliszczyński i Marceli Kamieński. Z obydwoma kolegowałem w szkołach. Gliszczyński, znacznie starszy odemnie, odznaczał się rozwagą, zdolnością i porządkiem między nami, należał w każdéj klasie do pierwszych, ale z tercyi, trzydziestego roku poszedł wraz z innymi do powstania, jak wtedy mówiono, a odbywszy całą kampanię i wróciwszy napowrót, chwycił się guwernerki, utrzymując matkę z szczupłych swoich dochodów.
Polecony wreszcie Marcinkowskiemu, udał się, z jego pomocą, do szkoły handlowéj w Gdańsku, a po odbytéj tamże nauce, otworzył w Bazarze handel zboża i płodów rolniczych. Było to przedsięwzięcie, które wymagało wielkiego doświadczenia, zimnéj krwi i znacznych kapitałów; na tych niezbędnych warunkach zbywało Gliszczyńskiemu. Przytem zaznajomiwszy się w Gdańsku z jakimś komisantem z Królestwa, którego nazwiska już nie pomnę, a który był, jak się zdaje, trochę mocno poetą, i przyjąwszy go do spółki, dał się przezeń pociągnąć do zbyt śmiałych spekulacyi, aby od razu handel na szerokiéj stopie, mówiąc z niemiecka, postawić; a że oraz przedsięwzięcie jego, tak niespodziane u nas, rozjadowiło przeciw niemu żydów zaniepokojonych możebną stratą monopolu zysków, przeto pierwsza ta awantura zbożowa polska bardzo krótko trwała; w przeciągu roku niespełna handel upadł, wspólnik się ulotnił, a Gliszczyński pozostał, straciwszy zaufanie innych i własne. Po niejakim czasie założył, także tu w Bazarze, wspólnie z Wiktorem Kurnatowskim, handel różnorodny; były tam przedmioty sztuki, papiery, ale i herbata i cygara. Szło i to nie świetnie i skończyło się skutkiem wypadków czterdziestego szóstego roku. I tak biedny Gliszczyński, mimo uczciwości swojéj i zdolności, nie miał szczęścia na świecie, i złamany niepowodzeniem, zwątpiwszy o sobie i o wszystkiem, umarł zapomniany, nie doczekawszy się późniejszego wieku!
Lepiéj z początku powiodło się Marcelemu Kamieńskiemu. Ukończywszy gimnazyum, był przez lat kilka u państwa Mierzyńskich nauczycielem domowym przyszłego dziedzica Bytynia, który teraz od dawna żyje za granicą. Późniéj razem z Gliszczyńskim odbył w Gdańsku naukę kupiectwa i założył w Bazarze handel płócien, nicianych i bawełnianych towarów. Pierwsze lata były dlań bardzo pomyślne. Łagodnego i cierpliwego usposobienia, na wskroś rzetelny, przytem bardzo nabożny, zyskał sobie liczna klientelę z pań naszych, zwłaszcza iż się znał dobrze na przedmiotach swego handlu. Ale Kamieński nie miał ducha inicyatywy i postępu i był w zawodzie swoim ultra-konserwatystą. Sprowadzał też same towary, dusił się ciągle w tych samych dwóch małych alkierzykach i dał się prześcignąć innym.
Po kilkunastu latach skromnego i uparcie jednostajnego żywota, chwiać się zaczął, gdy obok niego wystąpiła czynna i zręczna współzawodniczka w osobie panny Katarzyny Szymańskiéj; powoli wyprzedawał i niknął, aż wreszcie, około sześćdziesiątego piątego roku, zamknąć musiał kram i wyniósł się do Warszawy.
Podobne losy spotkały i trzeciego, o którym ci także wspomnę, tem chętniéj, że i on był moim amikusem i szkolnym kolegą. Kaźmirz Szymański z bratem swoim Albinem, synowie miennego i poważanego obywatela z Rogoźna, chociaż wiele starsi, siedzieli ze mną w niższych klasach na tych samych ławach; wszyscyśmy ich bardzo lubili, mieli bowiem w sobie coś nader sympatycznego, humor zawsze wyśmienity, przyjacielską usłużność i poczucie patryotyczne mocno rozbudzone. W trzydziestym roku jedni z pierwszych uciekli ze szkół i poszli do powstania za przykładem najstarszego brata, który potem wiele lat przeżył jako emigrant w południowéj Francyi. Biedak Albin zginął, zdaje mi się, pod Ostrołęką, Kaźmirz zaś, wróciwszy do kraju, próbował na prowincyi tego i owego, wreszcie, po czterdziestym roku, osiadł w Poznaniu, założył pierwszy polski handel papierów, rekwizytów szkolnych i galanteryjnych i ożenił się z panną bardzo miłą i ładną, ale nader wątłego zdrowia. Byłby był mógł pan Kaźmirz dojść do czegoś, jak mówią, ale był trochę chevalier sans souci, a bardziéj go obchodziły sprawy publiczne i sprawy przyjaciół niż własny jego handel, w którym nie wiele przesiadywał, spuszczając się na subjektów. Dla tego też z czasem rzecz poczęła iść krzywo, zwłaszcza iż troski familijne i rozwijająca się szybko piersiowa choroba żony przyczyniały smutku i niepokoju. Po latach nie wielu żona umarła, zostawiwszy mu troje dzieci; zmartwienie i nowe kłopoty, a przytem już poprzednio zatrudnienia i roztargnienia wywołane wypadkami czterdziestego szóstego i ósmego roku, wszystko to skołatało do reszty nieświetne już stosunki handlowe Szymańskiego; wkrótce po roku pięćdziesiątym musiał zwinąć interes i sam zbolały i schorowany umarł niezadługo potem.
Takiemi były, w krótkich słowach, dzieje trzech pierwszych kupców osiedlonych w Bazarze. Niemal razem z nimi osadził tam Marcinkowski pierwszego krawca Polaka. Przedtem nie mieliśmy w Poznaniu ludzi polskich, którzyby na nazwę krawców zasługiwali; było kilku partaczy umiejących zaledwie łatać i sporządzać. Kto sobie chciał sprawić rzeczy, szedł do handlu, kupował sukno lub inną materyę i wołał żyda, który brał miarę i uszył ubranie. Pomiędzy tymi żydowskimi krawcami pierwsze zajmował miejsce Levinsohn, mieszkający przy Starym Rynku, u którego się większa część majętniejszéj młodzieży ubierała, zwłaszcza, że on jeden pomiędzy krawcami w owym czasie miał wszelkiego rodzaju towary toaletowe do wyboru, a w dodatku dość silny magnes przyciągający, to jest bardzo piękną, choć bardzo grubą żonę.
Pierwszym owym polskim krawcem był Antoni Doliński, młody jeszcze człowiek, pochodzący z Królestwa, który, odbywszy jako żołnierz kampanię trzydziestego roku, dostał się potem do Berlina i tam, wyszedłszy na czeladnika, pracował przez lat kilka u jednego z pierwszych krawców. Wynalazł go tam pan Maciéj Mielżyński i polecił Marcinkowskiemu. Z jego pomocą otworzył Doliński, czterdziestego pierwszego roku, w Bazarze skromny warsztacik, który z czasem znacznie rozszerzył.
Wkrótce po nim przesiedlił się z Galicyi do Poznania drugi krawiec polski, Jasiński, także dawniejszy wiarus z trzydziestego roku. Obudwom powodziło się dość dobrze przez cały szereg lat, zwłaszcza iż to byli ludzie bardzo przyzwoici; mimo to skończyli niefortunnie. Doliński, za mało ruchliwy i za mało bystry, poszkodowany przez ciągłe dawanie znacznych kredytów, które się nie pokrywały, nie wiedział przy końcu jak dać radę wzrastającym wymagalnościom i potrzebom handlowym i familijnym, zaniedbał się, rozchorował i umarł dość młodo; Jasiński zaś, którego żona, zdaje mi się, szlachcianka, tęskniła za piękną naturą, zebrawszy kapitalik, porzucił miarę i nożyce, kupił w bliskości Poznania wioskę, bodajnie Płaczki czy Krzyżowniki, i rozpoczął gospodarkę, która wkrótce, jak być inaczéj nie mogło, doprowadziła go do zupełnéj biedy. Po téj zawodnéj próbie chciał wrócić późniéj do pierwotnego procederu, ale już wiek i okoliczności były nie po temu. Co się daléj z nim stało, tego ci już powiedzieć nie umiem.
Po tych dwóch mistrzach objął berło krawieckie w Bazarze Frankiewicz, na którego pani Fortuna raz słodkiem okiem spojrzała. Jako skromny czeladnik wygrał w loteryi dość okrągłą sumkę, a ponieważ był to człowiek roztropny i rzędny, pozostał przy obranym zawodzie i założył własny warsztat oraz znaczny handel przedmiotów krawieckich i sumienną, wytrwałą pracą, w ciągu lat kilkunastu pomnożył pokaźnie to, co mu szczęście zesłało. Umierając przedwcześnie zostawił po sobie dobre imię, a dzieciom, jak mi się zdaje przyszłość zabezpieczył.
Takie były, panie Ludwiku, w krótkości losy pierwszych kupców i przemysłowców osiadłych w Bazarze, których wszystkich dobrze znałem. O Cegielskim późniéj ci opowiem, a dziejów innych handli bazarowych rozpowiadać ci nie będę, bo są, jak mi się zdaje, dość jednostajne; zresztą z ich właścicielami w bliższe stosunki mało wchodziłem. Ale prawda! jednego przecież pominąć nie mogę, bo to był człowiek niepospolity, otóż Stefańskiego, który tu przez lat kilkanaście miał księgarnię, w miejscu, dokąd cię teraz nęcą słodkie utwory p. Sobeskiego.
Tenże Walenty Stefański był synem rybaka poznańskiego, którego wysoką postawę, przechadzającą się po mieście, z półłokciową i sztywną konfederatką na głowie dobrze jeszcze pamiętam. Przerąbawszy się przez szkołę elementarną, jako młody chłopak chwycił się drukarskiego zawodu; stawiał przez lat kilka czcionki w drukarni Deckera, a ponieważ był od natury obdarzony zdolnością do pracy umysłowéj, nie małym sprytem i poniekąd przebiegłością, przeto pracować zaczął o własnych siłach nad swojem wykształceniem i czytał z wielką korzyścią, choć bez należytego ładu, po polsku, po niemiecku, co mu w ręce wpadło. W młodym jeszcze wieku ożenił się, a znalazłszy jakiś fundusik urządził sobie drukarenkę, w któréj po większéj części sam wszystko robił.
Nie długo potem zwrócili na niego oczy Popliński i Łukaszewicz, którzy, jak ci już powiadałem, wykwitowani z „Tygodnika literackiego“, otworzywszy nowy tygodnik pod nazwą „Orędownika”, potrzebowali do drukarni, w któréj nie tylko to pismo, ale i wiele innych rzeczy wychodziło, jako téż do nowo założonéj księgarni swojéj, un prête-nom, po francuzku mówiąc, nie mogli bowiem wobec rządu z własnem wystąpić nazwiskiem. Ugoda z łatwością przyszła do skutku; Stefański objął bezpośredni zarząd drukarni i księgarni, a przez czas niejaki szła sprawa zgodą i porządkiem. — Wszakże naraz zaczął potem Stefański jęki bolesne wydawać i wyjawiać wszem wobec i każdemu z osobna, że mu się krzywda dzieje, że jest ofiarą wyzyskiwaną, że księgarnia z prawa i słuszności do niego należy. Potrafił nawet oszołomonić Marcinkowskiego i rzecz mu wystawić tak, iż z tego powodu zrobił scenę Poplińskiemu. Byłem wtenczas na uniwersytecie i nie patrzałem na to, ale Popliński, mocno zgryziony, pisał do mnie do Berlina opowiadając co zaszło, abym w kole licznej tam polskiéj młodzieży mógł bronić prawdy, gdyby o tem była mowa.
Dawne to już lata, dla tego wszystkie szczegóły wyszły mi z pamięci; z owéj awantury jednak wynikło, że Popliński i Łukaszewicz, ludzie bardzo oględni, in politicis bojaźliwi, woleli wyjść z téj sprawy jak Zabłocki na mydle, niż się narażać na publikę i procesa. Koniec końcem, gdy wróciłem do Poznania, Stefański był właścicielem księgarni.
Zręcznością swoją, śmiałością, występując oraz jako krzewiciel patryotyczno - demokratycznych zasad, zyskał sobie wielki wpływ w kołach mieszczańskich i rzemieślniczych, które się wtenczas politycznie rozbudzać zaczęły, i stał się, obok Lipińskiego ślusarza, jednym z ówczesnych prewodyrów miejskich, wchodzącym jednak ciągle w styczność z inteligencyą, szlachtą i duchowieństwem. W wypadkach 46 roku czynny wprawdzie lecz skryty miał udział i nie ściągnął na się podejrzenia, natomiast czterdziestego ósmego, gdy nadeszła wiadomość o barykadach berlińskich, zwołał Stefański tłumy ludu do Bazaru.
Wygłoszono co się dzieje w Paryżu, w Berlinie, po całym świecie, zapowiedziano wolność, miłość i braterstwo wszystkich narodów, a wskutek tego niepodległość Polski; sypnęły się zewsząd karmazynowo-białe kokardy, a wybuch ten gwałtowny i niespodziany uczuć patryotycznych dał popęd do ruchu narodowego i powstania w całéj prowincyi.
Obrano również komitet narodowy rządzący, którego jednym z najczynniejszych członków był Stefański. Dziecko owego niespokojnego czasu, które się na drugi dzień zaraz po owem zgromadzeniu ludowem zrodziło, to jest „Gazeta Polska“, pierwsze nie cenzorowane polityczne pismo polskie w W. Księstwie, przez Hipolita Cegielskiego założone, wziął Stefański zaraz pod opiekę swoją i podjął się druku. Widziałem sam co to było biedy z początku z tym drukiem. Nie miał pan Walenty ani stosownéj prasy, ani dostatecznych czcionek, ani potrzebnéj liczby stawiaczy; numera gazety wychodziły w pierwszych tygodniach o najrozmaitszych godzinach dnia i nocy; Stefański nieraz, po całodziennem radzeniu w komitecie i bieganiu po mieście, stanął nocą sam przed szufladkami i składał aż do rana.
Nareszcie, z czasem, zaradził wszelkim brakom, mógł drukować i wydawać pismo normalnie i wydawał je do końca, wziąwszy także na siebie jéj nakład, który wkrótce stał się trochę kłopotliwszy, gdy wystąpił, o czem ci już wspominałem, przeciw „Gazecie“, jako współzawodnik, „Dziennik Polski“, drukowany u Merzbacha; zwłaszcza iż lubowników czytania pism politycznych wiele mniéj wtedy było niż obecnie. Gdy „Gazecie”, z wyższego rozkazu, tak nazwany debit pocztowy odebrano, aby ją doprowadzić do upadku, nie dał się Stefański tem zastraszyć i przesyłał ją każdemu prenumeratorowi pod przepaską. Trwała ta walka kilka miesięcy, dopóki, nie pamiętam już przy jakiéj sposobności, „Gazety“ nie zakazano.
Gdy Władysław Bentkowski powrócił z Turcyi, dokąd się schronił po powstaniu węgierskiem, spowodował go Stefański do podjęcia się redakcyi nowego pisma. Był niem „Goniec polski“, który wychodził z półtora roku i zajmuje chlubne miejsce w dziennikarstwie polskiem, chociaż miał z wielkiemi trudnościami do walczenia. Wydawał go Stefański bez wszelkich akcyi i obcych funduszów, z własnych, bardzo skromnych zasobów, odbijał go w drukarni swojéj bardzo patryarchalnie urządzonéj, a przytem jeszcze, nie uzyskawszy pocztowego debitu, ponieważ u wszystkich władz jako agitator był w grubéj niełasce, musiał numera rozsyłać pod przepaską na wszystkie strony świata. Wreszcie i „Gońcowi“ nożyce rządowe przecięły nić żywota, z powodu, jeźli się nie mylę, jakiegoś bardzo śmiałego artykułu wstępnego, a Stefański ograniczyć się musiał na swojem księgarstwie.
Oprócz owych dzienników, do których dodać trzeba jeszcze „Wiarusa“, jedno z najdoskonalszych pism ludowych, które mieliśmy, stworzone i redagowane prawie całkiem przez ks. Aleksego Prusinowskiego, oraz późniéj „Wielkopolanina“, wyszło z drukarni Stefańskiego, jego staraniem i nakładem, mnóstwo książeczek i broszur, których ci tutaj wymieniać nie będę. Ale księgarstwo jest u nas bardzo zawodnem przedsięwzięciem, rzadko kto się na niem utuczy. Doznał tego także Stefański, któremu od piędziesiątego, mniéj więcéj, piątego roku zaczęło iść coraz ciężéj. Do handlowych i finansowych trudności przystąpiły jeszcze domowe wypadki i zmartwienia, mianowicie choroba umysłowa żony. Niepokój i kłopoty prywatne odsunęły go od publicznego życia, stracił pierwotną ruchliwość i siłę umysłową i popadł w pewien mistycyzm, w którym się łączyły chaotycznie filozoficzne pojęcia, widzenia i marzenia religijne.
Około sześćdziesiątego roku wyniósł się, po śmierci żony, z córkami do Prus, zdaje mi się, do Chełmna. Co się tam z nim działo, nie wiem, słyszałem jednak, że umarł dość dawno temu. Bardzo często widywałem go dawnemi czasy i miałem nieraz powód podziwiania w nim człowieka, który, dzięki zdolnościom przyrodzonym, potrafił się bez cudzéj pomocy, o własnéj sile na tak wybitne umysłowe i towarzyskie wynieść stanowisko, jakie przez pewien czas między nami zajmował.
W dawniejszym domu Łąckich, to jest w skrzydle Bazaru zwróconem ku Wilhelmowskiéj ulicy, był dół od samego początku przeznaczony na cukiernię.
A propos cukierni, powiem ci, panie Ludwiku, nawiasowo, że ich tu przed rokiem trzydziestym znajdowało się niewiele. Główna, o której ci już wspomniałem, była Duchego, późniéj Vassalego na Starym rynku; tamże, obok narożnego domu Sypniewskich, miał skromny kramik Tomaselli, sławny swego czasu z wyborowych pączków; przy Wrocławskiéj ulicy, na rogu Koziéj, był drugi Vassali, a na teraźniejszéj Fryderykowskiéj, w domu, gdzie wiele lat późniéj wykwintna młodzież szampanowała u naszego zawziętego nieprzyjaciela Kaatza, zwanego najmędrszym z Żydów, mieściła się jedyna polska cukiernia Mańkowskiego. Ten pan Mańkowski, nie wielki i nie młody, chudy, z twarzą wąsiatą i nie wesołą, uchodził za znakomitość w słodkim kunszcie; wszakże, szlachcic rodem, zdawał się być niezadowolonym z swego zawodu. Szło mu też nieszczególnie, bo i droższym był, jak mówiono, i mniéj przemyślnym od innych, a dla gości niezbyt uprzedzającym. W kilka lat po listopadowem powstaniu zniknął z naszego widnokręgu bez rozgłosu, nie zostawiwszy potomstwa. Około tego czasu osiedli w Poznaniu nowi cukiernicy z kraju Gryzonów, Giovannoli, przy Teatralnym placu i Prevosti, na rogu Garbar i Szerokiéj ulicy. Cukiernię w Bazarze chciała naturalnie dyrekcya oddać Polakowi i sprowadziła w tym celu Erlickiego z Warszawy. Człowiek ten młody jeszcze i zręczny w swym fachu, ale trochę niedoświadczony i do prowadzenia procederu z ścisłym ładem i porządkiem mało przywykły, byłby się jednak, mając spryt i dobre chęci, wyrobił i zadowolnił publiczność i siebie, lecz ledwo dwa lata, ile pamiętam, ostał się w Poznaniu, bo go policya, jako niepożądanego obcokrajowca, wydaliła, a usiłowania Marcinkowskiego, by go utrzymać, były daremne; prawdopodobnie mu także współzawodnicy nogę podstawili. Ponieważ nie było Polaka, któryby go zastąpił, przeto widziała się dyrekcya bazarowa zmuszoną oddać cukiernię cudzoziemcowi, Jakubowi Prevostemu, który jednak pod względem narodowym szkodliwym nie był, przywykł zupełnie do stosunków polskich i łamał się z językiem tak pociesznie, iż wszystkim słuchać go sprawiało niezmierna zabawę. Cukiernię miał po lewéj stronie od wchodu; po prawéj, gdzie teraz handel pana Hejduckiego, był bilard, a daléj pokoje do gry i czytania dzienników. W cukierni nikt nie siedział; wchodzili i wychodzili ci, co kupowali; z drugiéj strony zaś od rana, mianowicie po południu i wieczorem, obozował zawsze cały legion ludzi ze wsi i z miasta. Było to miejsce spotkań, schadzek, gawędek, a w tylnych pokojach, partyjek karteczkowych niewinnych i winnych; między matadorami kunsztu mogłeś tam spotkać częstokroć pewnego pułkownika, pewnego kapitana, pewnego rzeźbiarza miejskiego, dwóch, trzech fachowych ze wsi i oryginała, pana Poleskiego, który się unieśmiertelnił ogłaszając drukiem krótką, „Powieść o samotnym Jellaczycu“, przedstawiającą drastycznie, jak dwa przyjaciele serdeczni, zawiózłszy go do Faraonów egipskich, kurtę mu sprawili.
O samym Jakubie Prewostim, który, znany w całéj prowincyi, prócz swéj gryzońskiéj polszczyzny, był zresztą nie ciekawą jednostką, tyle ci powiem na pochwałę jego, iż nie można mu było odmówić gruntownego estetycznego poczucia, którego dowiódł, obierając za Dulcyneę swego serca dzieweczkę jakąś z Grodziska, niezwykłéj istotnie urody. Wszakże po kilku latach Aspazya przemieniła się podobno w Ksantypę, a pan Jakub, syt szczęścia, wypromowował ją na prawowicie małżeńska połowicę jednego z restauratorów niemieckich, sam zaś wkrótce potem, z dość okrągłym kapitalikiem, umknął w swoje ojczyste góry; oboje zresztą już dawno nie żyją.
Otóż słyszałeś, panie Ludwiku, niktóre szczegóły, o ile mi utkwiły w pamięci, tyczące się dalszych dziedzin bazarowego budynku. Ale nim wyjdziemy z domu Łąckich, (który wraz z wielkim gruntem pan Antoni Łącki wspaniałomyślnie ustąpił Bazarowi, biorąc tylko akcye), wspomnieć ci jeszcze muszę o małéj salce na pierwszem jego piętrze, gdzie obecnie rozwielmożnił się Bank włościański. Pierwszy raz tu byłem mając mniéj więcéj lat dziesięć i pierwszy raz tu wtenczas widziałem, żyjącą jeszcze, Bogu dzięki, czcigodną pannę Emilię Sczaniecką. Chociaż temu przeszło lat sześćdziesiąt, pamiętam dobrze tę okoliczność. Przyszedłem z młodą jéj siostrzenicą, panną Waleryą Drwęską, która chciała cierpiącą ciotkę odwiedzić. Panna Emilia, nie mogąc jeszcze chodzić, siedziała w wielkiem krześle na kółkach, albowiem krótko przedtem wyszła z straszliwéj tyfoidalnéj choroby, podczas któréj Marcinkowski uciec się musiał do heroicznego środka palenia głowy moksami.
Ta salka należała potem do lokalów pierwszego kasyna polskiego; nie jednę miłą chwilę temporibus quondam w niej spędziłem i widzę jeszcze ów wielki obraz Dawida, który w niéj wisiał, przedstawiający Napoleona przejeżdżającego przez Alpy na wspinającym się koniu, przekopiowany w Paryżu przez naszego malarza Fabiana Sarneckiego, teraz już starca blisko dziewięćdziesięcioletniego. Odbywały się tam pomniejsze zebrania, nieraz odczyty i wieczorki kasynowe, a na tych wieczorkach pojawiało się sympatyczna postać kapitana Jabłkowskiego, wówczas gospodarza kasynowego.
Jabłkowski młode lata spędził w wojsku polskiem pod wielkim księciem Konstantym; jako podporucznik miał udział w wypadkach nocy listopadowéj; podczas kampanii, odznaczywszy się niepospolitą odwagą, dosłużył się złotego krzyża i stopnia kapitana, potem emigrował z innymi, pozostał w Prusach i ożenił się, a po roku czterdziestym przybył do Poznania, gdzie chwytał się rozmaitych zawodów, aby rodzinę utrzymać i dość liczną dziatwę wychować. Czterdziestego ósmego roku wrócił na czas krótki do wojennego rzemiosła, organizował po obozach strzelców i kosynierkę, a pod Wrześnią, na czele swoich kosynierów, odparł mężnie i szczęśliwie nacierających Prusaków. Co się po owych wypadkach z nim stało, tego już dzisiaj nie wiem; dawno nie żyje, ale nam wszystkim, którzyśmy go znali, pozostanie w miłéj pamięci ta bardzo wysoka, zawsze wyprężona żołnierska postawa, ta twarz blada, spokojna, wielkiemi oczyma ożywiona, przy tem zacność i godność w pożyciu kapitana Jabłkowskiego.
Ogólny zarząd Bazaru połączony z administracyą oberży, przechodził z biegiem czasu rozmaite zmiany. Miał go najpierw pan Łaszczewski, który, pochodząc z Poznania i ukończywszy tutejsze gimnazyum, słuchał prawa i rozpoczął już referendaryat, gdy wybuchło powstanie trzydziestego roku. Poszedł naturalnie dokąd szli wszyscy, a odznaczywszy się chlubnie, wrócił w stopniu porucznika, po ukończonéj kampanii, do rodzinnego miasta i nie mogąc pozostać przy pierwotnie obranym zawodzie, chwycił się gospodarstwa.
Będąc w ścisłéj przyjaźni z Marcinkowskim, który cenił jego bystry umysł, czynność i energię, dał się spowodować przez niego do objęcia administracyi Bazaru. Nie długo jednak wytrwał na tem miejscu, które tymczasowo przyjął, zrażony, ile wiem, postępowaniem niektórych panów, co to za granicą dla lada kelnera są wyszukanéj grzeczności, w kraju zaś po hotelach nieraz jak władzcy Dahomeju występują; wrócił na wieś, gdzie wkrótce stanął w rzędzie najbieglejszych wówczas agronomów naszych.
Dzięki gruntownéj znajomości rzeczy i wytrwałéj pracy, korzystając przy tem z bardzo pomyślnych jeszcze stosunków gospodarskich, doszedł na dzierżawach większych dóbr i przez szczęśliwe kupna do znacznego majątku, który, umierając w późnym wieku, córce jedynaczce zostawił. Nie ograniczał się jednak Łaszczewski na dbałości o dobro prywatne, należał przez długi szereg lat do obywateli najczynniejszych w usługach publicznych. W ciągłych i serdecznych będąc stosunkach z Marcinkowskim i ks. kanonikiem Brzezińskim, miał nie tylko czynny udział w założeniu i urządzeniu Bazaru, ale i Towarzystwa Naukowéj Pomocy, którego dyrekcyi był członkiem niemal aż do śmierci, posłował kilka razy w Berlinie, i gdziekolwiek trzeba było rady lub pieniędzy dla potrzeb ogółu, nigdy Łaszczewski pominąć się nie dał. Takich już teraz nie wiele, panie Ludwiku i wychodzą z pamięci nazwiska bene meritorum, dla tego ci też o nich mówię, ciesząc się na starość wspomnieniem tych, z którymi w bliższéj byłem styczności.
Po ustąpieniu Łaszczewskiego oddano zarząd bezpośredni Bazaru Griesingierowi; sprowadzono go z Bydgoszczy, gdzie miał urząd sekretarza przy sądzie, czy też w rejencyi. Był to człowiek niskiego wzrostu i niemłody, ale żwawy i przytomny; przy pierwszem spotkaniu trochę sztywny i stanowczy, ale przy bliższéj znajomości przyjacielski i życzliwy, mimo zbytniego może przeceniania swéj osobistości. Dawniejszy napoleończyk odbywał całą kampanię w Hiszpanii, z któréj wyszedł dopiero z ostatnimi Francuzami. Nieraz mi opowiadał ciekawe rzeczy z wypadków wojennych na półwyspie i z przygód swoich podczas załogowania w Madrycie i Sewilli. Za jego czasów przebył Bazar burzliwe chwile w czterdziestym szóstym roku. Przypuszczając może, iż w nim pełno spiskowców i rebelantów, zajęło go niespodzianie wojsko pruskie, przyczem stracił życie odźwierny, czy stróż, który zdawał się stawać w obronie twierdzy. Wojsko rozkwaterowano po wszystkich pokojach pierwszego i drugiego piętra i pozostało tam, zdaje mi się dwa czy trzy miesiące, a po jego ustąpieniu trzeba było przeprowadzić gruntowną reparacyę, któréj koszta jednak w znaczniejszéj części rząd poniósł. Administracya Griesingiera, w początkach dość energiczna i pod względem ładu i porządku skuteczna, zaczęła późniéj słabnąć widocznie dla tego, że wypadki i roztargnienia owych trzech lat niespokojnych nadto go zajmowały i odciągały od głównych obowiązków, a po czterdziestym ósmym roku kłopoty familijne i powolna choroba niwecząca siły ciała i umysłu, czyniły go obojętnym na to, co naokół niego się działo. Dyrekcya widziała się wreszcie zmuszoną do zerwania z nim układu, poczem Griesingier wkrótce umarł, a oberża bazarowa oddana została w dzierżawę Laurentowskiemu. Człowiek ten, dawniejszy chirurg batalionowy, dobrze zasłużony w lazaretach pielęgnowaniem rannych z czterdziestego ósmego roku, przytem spokojny, chętny i dobroduszny, ale trochę nadto ociężały i wygodny, miał za mało sprężystości i doświadczenia w nowym zawodzie. Czynił, co mógł i starał się jak mógł, aby publiczności i dyrekcji zadość uczynić, lecz nie zdołał utrzymać należytego ładu i gospodarzyć z obrachunkiem, w skutek czego, walcząc ustawicznie z kłopotami, musiał po ośmiu niemal latach ustąpić, poniósłszy znaczne straty. Oddano potem Mikołajowi Magnuszewiczowi zarząd Bazaru, do którego przyjęcia namówił go i spowodował głównie ks. kanonik Brzeziński, wówczas najczynniejszy członek dyrekcyi. Magnuszewicz, panie Ludwiku, był także moim kolega szkolnym i długoletnim przyjacielem, dla tego nader miło mi jest wspomnieć ci tutaj o nim, zwłaszcza iż należał do osobistości poznańskich przez wiele lat wszystkim dobrze znanych i zasłużył sobie uczciwem i pracowitem życiem na dobre imię i szacunek powszechny. Był on synem mieszczanina z Opalenicy, gdzie się 1814 roku rodził. Odbywszy tamże elementarną naukę, przybył dość późno do gimnazyum poznańskiego, gdzieśmy w sekscie przy sobie siedzieli. Z tercyi, za przykładem innych, poszedł do Warszawy i przez cały czas powstania służył w 11 pułku piechoty, a wróciwszy po wojnie do domu, chwycił się, bodajnie jeden z najpierwszych u nas, aptekarstwa. Jako uczeń aptekarski wędrował przez lat kilka po miasteczkach w prowincyi i na Szląsku; przez cały ten czas nie wiedziałem co się z nim dzieje, aż wreszcie trzydziestego ósmego roku spotkaliśmy się w Berlinie, gdzie się pojawił, aby przez studya uniwersyteckie przysposobić się do ostatniego egzaminu. Złożywszy go szczęśliwie, przyjechał niedługo po mnie, czterdziestego pierwszego roku, do Poznania i dostał zaraz miejsce prowizora w aptece Dähnego, którego zupełne zaufanie sumiennością swoją wkrótce pozyskał. Po kilkoletniéj jednak wytrwałéj pracy musiał przyjść do przekonania, że w tym zawodzie nie zdoła sobie zabezpieczyć jakiejkolwiek pewnéj i swobodniejszéj przyszłości, nie mając odpowiedniego kapitału do kupienia apteki, dla tego postanowił przeniewierzyć się chemii i farmakologii, a próbować szczęścia w innym kierunku. Szczęśliwym sposobem jeden z jego kolegów szkolnych i dobrych znajomych nastręczył mu się jako cichy spólnik, gdyby chciał, występując na arenę z Liszkowskim, założyć w Poznaniu drugi handel towarów modnych i łokciowych. Przystał na to Magnuszewicz z ochotą, udał się niebawem do Berlina, aby w wielkim handlu Gersona zaznajomić się, choć z grubszego, z towarem i wejść w styczność z fabrykami i miejscami zakupu, a po półrocznych przeszło przygotowaniach, wsparty kapitalikiem przez byłego swego szefa Dähnego, rozpoczął nowy swój zawód kupiecki na skromne rozmiary, tutaj w Bazarze. Z początku miał mały kramik w głównym budynku i jednego kupczyka do pomocy; dwa czy trzy lata późniéj, ponieważ handel szedł dobrze, przeniósł go do nowo zakupionego przez towarzystwo bazarowe pobocznego budynku, gdzie, obok handlu żelaza Cegielskiego, rozłożył swoje towary w obszernym lokalu, w którym teraz króluje pan Sławski i Spółka. Od rana do nocy siedział w kramie, sam sprzedawał i z największą cierpliwością znosił wybredności, kwasy i fantazye piękniejszéj, lecz dla kupców nie zawsze najmilszéj, połowy rodzaju ludzkiego, a ponieważ był skromny w potrzebach swoich i oszczędny do zbytku, na sesyjki poranne i sesyjki wieczorne nie chodził, przeto, pomimo że świetnego odbytu nie miał, mógł nie tylko koszta handlowe opędzić, lecz i spłacić powoli spólnika, oraz tych, co mu w pomoc przyszli.
W tylnym, ciasnym pokoiku, który stanowił jego salon, biuro i sypialnią, nieraz się pojawiał ten i ów amicus na pogawędkę, jednak to jednostajne i samotne życie sprzykrzyło się z czasem Magnuszewiczowi i wyszukał sobie, idąc za przyjacielską radą profesora Zielonackiego, odpowiednią swym marzeniem towarzyszkę życia. Niedługo potem zaszła nowa przemiana w jego losach; z żołnierza, aptekarza, kupca przedzierzgnął się w administratora Bazaru i zarzadzcę hotelu, wyprzedawszy handel, z którego pozostał mu się kapitalik nie wielki, bo większa część debentów ulotniła się, jak u nas zwykle się dzieje.
Na tem nowem stanowisku wytrwał Magnuszewicz od roku sześćdziesiątego drugiego aż do śmierci. Jak rzetelnie wywięzywał się z nowych obowiązków swoich, każdy ci powie, bo to jeszcze w świeżej pamięci. Przez cały dzień, nawet późnym wieczorem, mogłeś go zastać na tem samem miejscu, w biurze, siedzącego z piórem w ręku przed wielkim stołem, nad spisami, rachunkami, kwitami; to też wszystko było w największym porządku tak w książkach jako i w żelaznéj szafie, a bazarowi akcyonaryusze na brak odpowiedniej dywidendy skarzyć się nie mogli. Prócz tego przez dość długi czas zawiadywał kasą Towarzystwa Naukowéj Pomocy i załatwiał połączone z nią mozolne rachunki oraz czynnym był do końca życia członkiem komitetu poznańskiego tegoż Towarzystwa i obrabiał wszystkie korespondencye i rachunki tyczące się stypendyów fundacyi Seweryna Mielżyńskiego. Dodaj jeszcze codzienne zajęcia, jakich wymaga ożywiony ruch hotelowy, czuwanie nad porządkiem wewnętrznym i liczną służbą, rozprawy z przejezdnymi, targi z kupcami, rzemieślnikami i lokatorami Bazaru, do tego mnóstwo poleceń i interesów od gości i usług przyjacielskich — a zrozumiesz, że Magnuszewicz, chcąc wszystkiemu zadośćuczynić, nie wiele mógł myśleć o sobie i o przyjemnościach tego świata, których już dla słabego zdrowia w bardzo skromnéj mierze mógł używać, znajdując je resztą głównie w długich, codziennych prawie przechadzkach. Byłem na nich zwykłym jego towarzyszem, a teraz samotny odbywać je muszę ze szczerym po nim żalem; był to bowiem przyjaciel pewny, w pożyciu zawsze równy, łagodny i uprzejmy, przytem prawości nieposzlakowanéj i w rzeczach obowiązku pilny i sumienny, tak iż gdy przyrzekł i podjął się czego, liczyć nań było można niezawodnie. Krótko po św. Michale 1835 roku umarł skutkiem porażenia mózgu. Zaszła przytem szczególna okoliczność.
W sobotę wieczorem wróciliśmy z zwyczajnéj przechadzki obadwaj zdrowi. Nazajutrz koło południa wstąpiłem do Magnuszewicza; narzekał, że mu niedobrze i słabo, a gdy się zabierałem do wyjścia, rzekł: „Czekaj chwilkę, pokażę ci coś!“ i z za okna wyjął na papierze leżącego wielkiego motyla. „Znasz go?“ zapytał, „wleciał mi téj nocy przez otwarte okno do pokoju.“ Była to tak zwana Trupia główka (sphinx Atropos), w bardzo pięknym okazie. Widziałem, że ów przypadek zaniepokoił nieco Magnuszewicza i starałem się w żart go obrócić; wszakże zaraz potem nocą nastąpiło porażenie, a w tydzień śmierć.
Otóż, panie Ludwiku, dość długo ci opowiadam o Bazarze; czas żebyśmy z niego wyszli, ale nim go pożegnamy, pominąć nie mogę sali bazarowéj, która, mimo licznych swoich niedoborów, była i jest jeszcze widownią rozmaitych objawów naszego publicznego życia. Walne zebrania, wiece, odczyty, koncerta, bale, wieczory, obiady, kolacye itd. przesuwają się i przesuwały po niéj od jéj założenia.
Za młodych lat nieraz tam bywałem z obowiązku i dla zabawy. Z walnych zebrań Towarzystwa Naukowéj Pomocy, które się w owéj sali do dziś dnia z odpowiednią przedmiotowi spokojnością i powagą odbywają, utkwiły mi szczególnie dwa w pamięci; najpierw zebranie z czterdziestego piątego roku, na którem widziałem zasiadających w dyrekcyi jeszcze wszystkich założycieli tego towarzystwa i po raz ostatni występującego między nimi Marcinkowskiego z bardzo piękną i serdeczną przemową, a potem zebranie odbyte w roku 1866 w dwódziestą piątą rocznicę założenia Towarzystwa. Na uczczenie téj rocznicy było z rana, w kościele farnym, przepełnionym ludźmi, uroczyste nabożeństwo dziękczynne, które odprawił członek dyrekcyi ks. prałat Brzeziński, a teraźniejszy ks. biskup Janiszewski, wówczas jeszcze regens seminaryum duchownego, również członek dyrekcyi, świetnem kazaniem zakończył. Wieczorem zebrali się członkowie Towarzystwa i liczna publiczność w bazarowéj sali, gdzie dr. Cegielski, jako zastępca przewodniczącego, w długim odczycie, gruntownie skreślił żywot Marcinkowskiego, gorąco zasługi jego wysławił, cele i dzieje Towarzystwa wyłożył.
Nieszczęśliwy przypadek zamącił jednak to posiedzenie na samym początku. Wystawione w końcu sali dla dyrekcyi wyniesienie zerwało się nagle po jednéj stronie, a z kilku osób, które spadły pod usunięte deski, pan Łaszczewski, o którym co dopiero mówiłem, wówczas także członek dyrekcyi, złamał nogę i zaraz na miejscu przez obecnych lekarzy opatrzony być musiał. Nie wiem, czy się drugiéj takiéj rocznicy, która teraz na rok dziewięćdziesiąty pierwszy przypadnie, doczekam, ale z całego serca pragnę, aby szczęśliwie nadeszła i zastała to zbawienne dla nas Towarzystwo w pełni życia i siły. W pierwszych latach, jako przedsięwzięcie szlachetne, dalekie od polityki, dobro ludzkości na celu mające, cieszyło się ono, za czasów absolutyzmu, nie tylko uznaniem, lecz i opieką władz rządowych; nawet naczelny prezes Arnim do niego należał; teraz, w czasach wolności i konstytucyonalizmu uchodzi za dzieło występnéj niemal agitacyi, któréj nauczycielom i innym urzędnikom czynem lub datkiem wspierać zakazano; taki to postęp w zapatrywaniach i zasadach chrześciańskiéj moralności.
Z odczytów na téj sali przypominam sobie pierwszy zaraz, bardzo ciekawy, Bronisława Trentowskiego. Rzadki to pojaw, filozof polski; możesz sobie więc wystawić, panie Ludwiku, że, gdy latem czterdziestego czwartego roku rozeszła się wiadomość po mieście o jego przybyciu i odczycie, każdy, kto mógł, podążył na bazarową salę. Zresztą znany już nam był wszystkim i wiedzieliśmy, że go powstanie z trzydziestego roku ściągnęło z katedry gimnazyalnéj w Szczuczynie, że po skończonej kampanii z młodzieńczym zapałem pływał po nurtach filozofii niemieckiéj w Królewcu, Heidelbergu, Freiburgu, że w tem ostatniem mieście osiadł, habilitował się i rozpoczął prelekcye. Każdy, kto liznął trochę uniwersytetu, wiedział, że Trentowski pisze po niemiecku o filozofii i słyszał może o jego: Uebergang von Gott zur Schöpfung, a cała publiczność nasza czytająca znała wyjątki z Demonomanii, czyli nauce o duchach, ogłaszane w „Orędowniku“. Przyprowadził go na salę Marcinkowski, katedra była kobiercami przystrojona, całe zebranie uroczyście usposobione, ale wypadek rzeczy nie świetny.
Że mało co z tego pamiętam, nie dziw się, bo już lat czterdzieści trzy z okładem minęło; ile mi się jednak marzy, były to jakieś filozoficzno-poetyczno-polityczne rozmyślania, tyczące się naszego położenia i naszego stanowiska wśród innych narodów, które w ogóle niesmaku publiczności nabawiły, z powodu potrącenia uczuć patryotycznych i niezręcznych wzmianek o królach pruskich.
Nazajutrz poznałem się z Trentowskim u Marcinkowskiego; był widocznie, jak to mówią, zbity niepowodzeniem swojem i przyznawał, iż powinien był wpierw przypatrzeć się dobrze podłodze, po któréj miał stąpać. Niedługo bawił w Poznaniu, zkąd go policya wypędziła, ale miałem sposobność być z nim kilka razy w towarzystwie. Na pierwszy rzut oka, postacią i ruchami, robił wrażenie pastora wiejskiego; w rozmowie jednak dłuższej, ożywiony, różnostronny, zajmujący, objawiał pewną serdeczność i młodzieńcze zapały; znać było, że to człowiek nie pospolity. O jego grubych dziełach filozoficznych: Chowannie, Myślini, Cybernetyce, w których wystąpił z nową jakąś filozofią słowiańską, a które zapadły teraz w pomrokę zapomnienia, równie jak i nowo ukute przez niego wyrazy, rozprawiać tutaj nie mogę, dodam ci jednak o Trentowskim, że to był człowiek, któremu się bogini fortuna zawsze tyłem odwracała.
Jedynym niemal dochodem jego były książki, które pisał, a co książki u nas przynoszą, mianowicie mądre, wiedzą bogowie. Mimo zdolności swoich, ustawicznéj pracy i płodności niezwyczajnéj, całe życie przepędził na frejburgskiem swem wygnaniu, w niedostatku i kłopotach, tem większych, iż się wcześnie ożenił z biedną jakąś Niemeczką. Około sześćdziesiątego roku próbował szczęścia w Paryżu, gdzie miał nadzieję stworzenia sobie jakiegoś stanowiska, lecz gdzie także nadaremnie z prelekcyami występował. Zakończył wreszcie ciężki swój żywot, jak mi się zdaje, sześćdziesiątego dziewiątego roku.
Szczęśliwiéj niż Trentowskiemu powiodło się innym z odczytami; słyszałem ich tu wielu na bazarowéj sali, swojskich i przyjezdnych, których chwytały do tego zacięgu najczęściéj panie opiekunki Towarzystwa św. Wincentego, chociaż takie uczone rzeczy nie są najskuteczniejszą szrubą do wyciskania pieniędzy. Aby słuchać swojskich, tak starych jako i młodych (a między tymi ostatnimi odznaczyli się szczególnie Józef Kościelski, Adam Sierakowski i niepospolicie utalentowany a zawcześnie zgasły dr. Warnka) zgromadzano się niezbyt skwapliwie i niezbyt licznie; więcej daleko wzbudzały ciekawości i ściągały o wiele większe tudotąd tłumy gościnne występy przyjezdnych, między którymi wymienię ci profesorów krakowskich: Tarnowskiego, Bobrzyńskiego, Morawskiego, daléj Duchińskiego, Sienkiewicza Parczewskiego z Kalisza i Deotymę. Od lat kilku o prelekcyach nie ma już mowy, bo i możebnych prelegentów mało znam w mieście i tego rodzaju rozrywki, jak ci już dałem do zrozumienia, nie cieszą się u nas nadzwyczajną wziętością. Panów, z małym wyjątkiem, one mniéj więcéj serdecznie nudzą; żeby to jeszcze można na nich cygarko zapalić i mieć przed sobą kufelek! a panie i panny idą dla przyzwoitości, lub żeby się też znowu ludziom trochę przypatrzyć.
Wiele lepiéj udają się uroczyste obiady, a takich tu na bazarowéj sali pamiętam nie mało. W jednym z najdawniejszych miałem sam czynny udział jako inicyator i organizator. Wyprawiliśmy go dla aktorów krakowskich, a raczéj dla Królikowskiego, który nas wszystkich talentem swoim i gruntowną pracą zachwycał. Odbył się bardzo wesoło; nie zbywało na zdrowiach i mowach, tylko się Berwińskiemu nie powiodło. Zmuszono biedaka do improwizacyi; bronił się długo, wstał wreszcie, a wypowiedziawszy dwa czy cztery rymujące wiersze, dumał i dumał daremnie, wśród powszechnego oczekiwania, jeżdżąc kieliszkiem po stole, ale Pegaz już był uleciał.
Świetny był obiad dla Sokołów, których kilkudziesięciu, w lipcu sześćdziesiątego ósmego roku w odwiedziny do nas ze Lwowa przybyło i którymi Dobrzański dowodził. Przyjmowano ich uroczyście na dworcu, przywieziono do miasta, rozkwaterowano po domach. Nazajutrz oprowadzano ich podług umyślnie na to wydanéj opisowéj książeczki, po ulicach i budynkach, bawiono po domach prywatnych i w ogrodzie ludowym w tym celu najętym, ugoszczono wreszcie w Bazarze. Chociaż niemała, nie mogła ta sala wszystkich pomieścić, zapchane jeszcze były poboczne pokoje i podziwialiśmy zaradność Magnuszewicza, który potrafił takie tłumy nakarmić. Kto tam miał powitalną przemowę, już nie pamiętam; odpowiedział na nią bardzo pięknie Dobrzański. W nocy odbył się bal, na którym pokumano się do reszty i bawiono wybornie, chociaż przerwało go niemiłe zajście, prędkością Władysława Niegolewskiego wywołane, a zakończone późniéj pojedynkiem.
Tegoż samego roku zwołali się na wspólny obiad weterani z trzydziestego pierwszego, aby się powitać znowu, policzyć i odświeżyć sobie wspomnienie wypadków, quorum pars magna fuerunt. Zebrało ich się na téj sali siedmdziesięciu siedmiu, chociaż ich wiele więcéj jeszcze było przy życiu. Po skończonym obiedzie, chcąc utrwalić pamiątkę owéj chwili odświeżonego koleżeństwa broni, dali się wszyscy razem odfotografować na podwórzu bazarowem. Z tą fotografią spotkać się możesz tu i owdzie, panie Ludwiku, chociaż stała się już rzadkością. Wszystkich niemal na niéj odbitych znałem i mogę ci ręczyć, że każdą twarz na pierwszy rzut oka poznać można, a większa część wybornie pochwycona, mimo nadzwyczaj małych rozmiarów. Gdy w dwanaście lat później, roku ośmdziesiątego, obchodzono tutaj pięćdziesięcioletnią rocznicę 29 listopada, zebrała się wielka liczba patryotów, aby uwydatnić poczucie solidarności narodowéj; znalazło się wtenczas jeszcze, wśród zastępu weteranów, dwóch belwederczyków, ale ów zastęp już był bardzo nieliczny, bo śmierć tymczasem srodze przerzedziła jego szeregi, a w chwili obecnej, panie Ludwiku, ledwo jeszcze gdzie niegdzie znajdziesz starca, który mógłby ci opowiedzieć jak to tam było pod Grochowem lub pod Ostrołęką.
Z innych obiadowych uroczystości na bazarowéj sali, które były poniekąd aktami publicznemi, nadmienię ci jeszcze sześdziesiątego siódmego roku, jak mi się zdaje, obiad dla Kraszewskiego, który przez czas niejaki bawił w Miłosławiu u przyjaciela swego Seweryna Mielżyńskiego i do Poznania na dni kilka przyjechał; sześćdziesiątego zaś dziewiątego roku, obiad pożegnawszy, wyprawiony przez dawniejszych uczniów profesorowi Wannowskiemu, który, uzyskawszy emeryturę, opuszczał Poznań. Na ten obchód, zebrały się tłumy, nie było bowiem w Księstwie zakątku, gdzieby się ktoś z uczniów jego nie znalazł. Wannowski przybył do nas, kiedym właśnie dostał się do quarty. Pochodził on z litewsko-kalwińskiéj familii znanéj i mającéj pewne znaczenie w swym kraju. Ojciec jego, ożeniony z Niemką, był lekarzem w Białymstoku; sam odbywszy nauki swoje z pomocą fundacyi radziwiłłowskiéj na uniwersytecie królewieckim, wystarał się późniéj dla syna o toż samo stypendyum, tak iż młody August, po ukończeniu szkół w rodzinnem mieście, lat kilka poświęcał się filologii w Królewcu, gdzie przedewszystkiem słuchał wykładów znakomitego hellenisty Lobecka. Na Litwę już niewrócił, ojciec jego bowiem wcześnie umarł, a matka przesiedliła się do Prus. Nauczycielski zawód rozpoczął w Królewcu, zkąd posłanym został najpierw do Rastenburga, a potem, na św. Michał dwudziestego dziewiątego roku, do Poznania. Dano mu zaraz łaciński i grecki język w quarcie i ordynaryat téj klasy. Pamiętam dobrze jak na nas zrobił wrażenie zupełnie obcego pojawu litewskiem akcentowaniem i przeciąganiem głosu, jako też używaniem niektórych niezwykłych u nas wyrazów i sposobów mówienia. Późniéj, z biegiem czasu, zatarły się w nim znacznie te właściwości intonacyi i wyrażeń, chociaż zawsze pewne ślady litewskiego pochodzenia pozostały. Aż do rozdziału gimnazyów nie wyszedł poza tercyę, ale gdy roku trzydziestego czwartego wszyscy niemal nauczyciele Niemcy emigrowali do nowo założonego gimnazyum Fryderyka Wilhelma, zajął Wannowski, chociaż kalwin, pierwsze miejsce u arcykatolickiéj Maryi Magdaleny i miał aż do emerytury swojéj bez przerwy naukę starożytnych języków w dwóch najwyższych klasach. Był to nauczyciel, a szczególnie filolog i gramatyk z przekonania i niemal z temperamentu; gorliwy w uczeniu i do najwyższego stopnia sumienny w wypełnianiu obowiązków, doznawał prawie fizycznego bólu słysząc lub czytając jakiego bąka etymologicznego lub syntaktycznego; to też w prymie ubawiliśmy się nieraz, gdy oddawał wypracowania łacińskie lub exercitia greckie, jego stękaniem, chwytaniem się za włosy lub wyginaniem ciała z powodu źle użytego trybu w oratio obliqua lub przekręconéj formy słów na mi, albo też jego rozkoszowaniem się nad color latinus, jeśli się któremu w jakiéj laudatio Timoleontis udał peryod łaciński, osobliwie z końcówką: esse videatur. Chociaż był w szkole wymagający, surowy i nieraz wykrzyczał, szczere jednak wszyscy uczniowie mieli do niego przywiązanie, albowiem uznawali jego gorliwość i sprawiedliwość; dla wszystkich był równym, urazy niepamiętał, wszystkiem dobrze życzył. Jak w szkole, tak i w towarzyskiem życiu powszechnie był ceniony i lubiony, ukazywał się bowiem przyjacielskim dla każdego, prawdziwym nawet w żartach, oraz szczery udział tak w dobréj jako i złéj doli przyjaciół i znajomych biorącym. W pierwszéj połowie pobytu swego między nami nie unikał wprawdzie towarzystw polskich, wiele częściéj jednak przebywał między Niemcami, do których go ciągnęły wpływy macierzyńskie i młodość w zupełnie niemieckiem otoczeniu spędzona; sam nawet wyznał pewnego razu w méj przytomności, że się już zgermanizował. Ale rok czterdziesty ósmy wywarł na nim pod tym względem wpływ stanowczy. Jego na wskroś prawe i uczciwe serce oburzyło się, gdy widział i słyszał jak sobie postąpiono i jakie jest tu dla nas usposobienie Niemców; ojcowska krew polsko-litewska wezbrawszy zalała, że tak powiem, naleciałości niemieckie, i od tego czasu zerwał Wannowski towarzyskie związki z Germanią, przestawał wyłącznie z nami, okazywał się słowem, a ile mógł czynem, gorliwym Polakiem, biorąc przez lat dwadzieścia przeszło żywy udział we wszystkiem, co nas dotyczyło. Dlatego też, aby go pożegnać, przybył kto o tem posłyszał i mógł; zebrało nas się na bazarowéj sali kilka set jego dobrych znajomych i dawniejszych uczniów. Wannowski nie tylko jako nauczyciel znanym był powszechnie i popularnym, lecz i z innego tytułu, miał bowiem przez lat kilkanaście redakcyę Gazety W. Księstwa Poznańskiego, którą objął trzydziestego roku po asesorze Raabskim. W owym czasie ścisłéj cenzury, osobliwie co do spraw politycznych, nie mogła ta gazeta być niczem innem jak tłumaczeniem lub streszczaniem wyjątków z dozwolonych pism niemieckich, a Wannowski nie mógł jéj urozmaicać ani własnemi, ani też obcemi oryginalnemi płodami, z téj już prostéj przyczyny, że, dla bajecznéj szczupłości wynagrodzenia redakcyjnego, sam od deski do deski wszystko pisać musiał i obyć się bez wszelkich współpracowników; do tego jeszcze baczna kontrola właściciela Gazety, byłego rotmistrza Rosenstiela, zaciętego Prusaka, nie dozwalała na zmianę dążności i koloru tego pisma. Tak niewdzięczne zatrudnienie, którego się był podjął jedynie dla powiększenia szczupłych swoich dochodów, sprzykrzyło mu się nareszcie, a stało się całkiem niezgodnem z jego przekonaniem, gdy, po śmierci starego króla, świeższe jakieś wiatry w dziedzinie ducha wiać zaczęły; przeto czterdziestego piątego roku rozłączył się Wannowski z Gazetą, a Rosenstiel, chcąc na następcę jego pozyskać profesora Rymarkiewicza, musiał przystać na znaczną zmianę warunków redakcyjnych. Wkrótce po owym pożegnalnym obiedzie, opuścił stary profesor Poznań na zawsze, aby zamieszkać u jedynaka swego, adwokata w Koźlu, a umarł kilkanaście lat późniéj w Gdańsku, dokąd się syn jego, który podobno Polakiem być przestał, późniéj przeniósł.
Umyślnie ci tu o Wannowskim słów kilka powiedziałem, Panie Ludwiku, bo miło mi było przy danéj sposobności wspomnieć o człowieku, dla którego jako uczeń przejęty byłem wdzięcznością, a który mnie po tem w towarzyskiem pożyciu szczególną życzliwością zaszczycał.
Zakończę teraz kronikę pamiętnych dla mnie obiadów na sali bazarowéj wspomnieniem świetnéj uczty, którą wyprawiono profesorem krakowskim, Tarnowskiemu i Bobrzyńskiemu, odwdzięczając im się za szlachetne uczucia solidarności narodowéj, które okazali przybywając do Poznania, aby wesprzeć nasze dobroczynne zakłady szeregiem pięknych formą i zajmujących treścią prelekcyi. Podobny akt dziękczynny za tegoż samego rodzaju przysługę, którym uczczono Deotymę na sali hotelu francuzkiego, dał nam pożądaną sposobność podziwiania jéj talentu improwizatorskiego.
Chociaż sala bazarowa od samego początku była miejscem różnego rodzaju zgromadzeń wyłącznie niemal polskich, zdarzało się dawniéj, że i inne nacye zbierały się na niéj. Przyciągała je tak obszerność lokalu, jak głównie może zalety bazarowéj kuchni. Oficerowie pruscy obchodzili tutaj nieraz, nawet jeszcze po siedemdziesiątym roku, okolicznościowe uczty, a bogaci żydzi dość często wyprawiali wesela swych córek, przyczem zwykle koszerne mistrzynie w bazarowych kuchniach réj wodziły. Mało ciekawym jestem z natury, ale mnie pewnego razu Magnuszewicz wciągnął na chórek, abym się niespostrzeżony przypatrzył takiemu weselu. Towarzystwo było przyzwoite, stroje pięknych córek Sionu świetne; ale co mnie bardzo ucieszyło, to niespodziana całkiem okoliczność. Otóż młodożeniec i jego rodzina byli z Warszawy, rozmawiali między sobą i z gośćmi tylko po polsku, a nawet przemowa, w któréj dziękowano rodzicom za pannę młodą, była polska i udatnie wypowiedziana.
Jeszcze jeden wreszcie dość ciekawy, bo międzynarodowy obiad pamiętam tu w Bazarze. Przypomniało się kilku Niemcom i żydom, dawniejszym uczniom szkoły realnéj, że na dzień 15 października 1878 roku przypada dwódziesta piąta rocznica rozpoczęcia nauk w téj szkole; postanowili więc uroczyście ją obchodzić. Rozpocząwszy stosowne kroki, aby ściągnąć jak największą liczbę byłych realistów, nie chcieli od téj sprawy wykluczyć kolegów polskich, przybrali kilku z nich do komitetu urządzającego i zamówili obiad w Bazarze. Odbył on się bardzo poważnie pod przewodnictwem zaproszonych profesorów. Liczba ucztujących była znaczna, Polaków ze wsi i miasta stawiło się dosyć; prawiono mowy i śpiewano pieśni w obydwóch językach, a muzyka grała melodye tak niemieckie jako i polskie. Zgoda i grzeczność wzajemna niczem nie zostały zamącone, ale, szczerze mówiąc, młodzieńczego animuszu i serdeczności nie było. Reprezentantom władz rządowych i miejskich nie podobała się właśnie ta cecha równości i względów narodowych, dla tego, mimo zaproszenia, usunęły się całkiem od tego obiadu. A przecież, dwanaście lat przedtem, mnóstwo wyższych i niższych urzędników jako i zamożniejszych mieszczan niemieckich przybyło z ochotą do sali bazarowéj, na wezwanie magistratu, przy podobnéj sposobności. Było to sześćdziesiątego szóstego roku, gdy tutejszy kupiec Berger, zbogacony kupowaniem lasów polskich, oddawał miastu własnym kosztem wzniesiony wielki budynek szkoły realnéj „dla wszystkich narodowości i wyznań, bez różnicy.“ Wtenczas nie była jeszcze mowa polska zgrozą dla uszu germańskich i, przy wesołéj uczcie, w towarzystwie dość licznych Polaków, wysłuchano też spokojnie polskie toasty dr. Cegielskiego i dr. Mateckiego, tak jak kilka godzin wprzódy na sali szkólnéj słuchano polskiéj mowy dr. Mottego.
Wyczerpawszy zasób moich kulinarnych reminiscencyi, wywołanych bazarowa salą, chciałbym ci też zdać sprawę z muzykalnych, t. j. z koncertów, których się mnóstwo o jéj ściany odbiło; ale ponieważ ze mnie muzykant nieszczególny, przeto zadanie to krótko zbędę i wspomnę ci tylko, iż na téj sali słyszałem najpierw grających, czterdziestego ósmego roku, obydwóch braci Kątskich, z których starszy, skrzypek, był istotnie matadorem w swéj sztuce i szczególnie oczarował nas grając Karnawał wenecki. Brat jego, dość biegły fortepianista, zdawał się do rzędu trochę naiwnych należeć; twierdził bowiem, między innemi, że jest doktorem uniwersytetu hejdelbergskiego, i na dowód tego pokazywał, jako biret doktorski, czapeczkę, eine Chormütze, którą mu studenci hejdelberscy na jakimś komersie ofiarowali. Obadwaj byli w najwyższym stopniu zadowoleni z siebie i przekonani, że Europa ma na nich oczy zwrócone, co zresztą u muzykantów rzecz bardzo częsta. Wymieniony karnawał wenecki przypomniał mi w téj chwili, że go na koncercie Kątskiego nie po raz pierwszy słyszałem. Otóż latem dwudziestego dziewiątego roku przejeżdżał przez Poznań Paganini. Książę Antoni Radziwiłł, ówczesny namiestnik, zapalony miłośnik muzyki, spowodował go do dania koncertu w teatrze. Krótko przedtem zacząłem się był uczyć gry na skrzypcach, dla tego ojciec, aby mnie zachęcić, wziął mnie z sobą na ów koncert. Paganiniego mam dziś jeszcze przed oczyma. Już nie młody, twarz miał wązką, długą, wychudłą, z wielkim nosem, oczyma świecącemi; włosy czarne spadające na plecy, postać wysoką cienką; ręce długie, wielkie i białe.
To wszystko ubrane było zupełnie czarno, w starym, obwisłym fraku i takich samych spodniach i kłaniało się niezgrabnie, zginając się na pół ciała i wytykając skrzypce i smyczek daleko przed siebie. O jego grze nic ci nie powiem, pamiętam tylko, że między innemi grał karnawał wenecki, którego był kompozytorem, że napchana w teatrze publiczność krzyczała i zrywała się z siedzeń, a będący koło mego ojca znajomy nam pastor Ahner, także muzykalny, wołał w zapale: das ist ja der Teufel und nicht Paganini!
Kilkanaście lat po Kątskich wystąpili na sali bazarowéj podobni do nich bracia Wieniawscy; starszy skrzypek, młodszy fortepianista. Były to wówczas jeszcze bardzo młode chłopcy, którzy zaczęli co dopiero jeździć po świecie pod opieką mamy. Zyskali sobie aplauz powszechny, na który ze wszech miar zasługiwali; wszakże starszy przewyższał o wiele młodszego talentem i biegłością. Od nas puścili się daléj na zachód, gdzie jeszcze nie byli znani. Dopóki opieka mamy czuwała nad nimi, szło wszystko dobrze, zbierały się sukcesa i pieniądze, lecz gdy owa opieka ustała, puścił się starszy, od natury burzliwym obdarzony temperamentem, zwyczajnym torem artystów i używał owych niebezpiecznych trzech ile się zmieściło. Usłyszeliśmy go znowu tutaj na bazarowéj sali temu lat, zdaje mi się, dziewięć czy dziesięć; talent nie ucierpiał, nawet się rozwinął, ale duch i ciało były skołatane; to też wkrótce potem dokonał przedwcześnie żywota wśród smutnych, jak mówiono, okoliczności, gdzieś tam w głębi Rosyi. Młodszy rozważniéj sobie postąpiwszy, żyje dotychczas i zajmuje podobno zaszczytne stanowisko dyrektora czy profesora w konserwatoryum brukselskiem.
O jednym jeszcze artyście naszym, który tu występował, to jest o Stanisławie Szczepanowskim, wspomnieć ci muszę, zwłaszcza iż nas łączyła dość bliska znajomość. Spotkałem się z nim i z młodszym jego bratem Władysławem po raz pierwszy roku czterdziestego drugiego w Paryżu, gdzieśmy się dość często widywali. Pochodzili oni z Galicyi, a ród ich, jak twierdzili, jest ten sam, który wydał niegdyś świętego biskupa; dla tego zawsze jeden ze Szczepanowskich ma imię Stanisława. Emigrowali do Francyi, zawikławszy się, ile pamiętam, w jakieś spiski z emisaryuszami. Starszy, trochę lekkiego usposobienia, żył sobie na emigracyi z dnia na dzień, chwytając się tego i owego i brzdąkąjąc sobie, czego się już był w Galicyi nauczył, w licznych wolnych chwilach na gitarze. Otóż, przez częste przestawanie z owym niewdzięcznym instrumentem, doprowadził grę swoją do znacznej biegłości i zabawiał nią nieraz przyjaciół i znajomych.
Dowiedział się o tem Mickiewicz, zaprosił go do siebie, a jęczące i drgające tony, które Szczepanowski bardzo zręcznie z swego instrumentu wydobywał, taki wywarły wpływ na nerwowe usposobienie i wrażliwe uczucie poety, że tą grą przejęty i rozrzewniony ogłosił młodego gitarzystę niepospolitym artystą. Okoliczność ta zjednała Szczepanowskíemu powszechny rozgłos między współrodakami w Paryżu i spowodowała go do chwycenia się zawodu koncertanta. Gdyby był usilnie pracował, byłby się istotnie wyrobił na znakomitość w tym rodzaju, bo miał talent i poczucie sztuki; ale za prędko powziął przekonanie, że jest, jak mi kilka razy mówił, pierwszym gitarzystą w Europie, ustępując wyższości tylko jakiemuś Hiszpanowi, którego nazwiska już niepomnę, a przytem miał trochę słowiańskiéj cnoty, bo nie lubił zadawać gwałtu swéj naturze i lubił żyć sobie wesoło. Mimo to, pierwsze jego występy na sali Hertza w Paryżu, właśnie gdy tam byłem, powiodły się dość dobrze, a tem zachęcony pojechał do Anglii, gdzie mu jeszcze lepiéj poszło tak w koncertach jako i w lekcyach prywatnych i gdzie instrumentem swoim zdobył sobie żonę, młodą, ładną i bardzo miłą Angielkę, córkę jakiegoś ajenta, grającą wybornie na fortepianie. Przybył z nią do Poznania pięćdziesiątego pierwszego roku, ile pamiętam; dał kilka koncertów w Bazarze, sam i z żoną, którą pozostawiwszy tu potem przez czas niejaki, próbował szczęścia w innych stronach. Ale rzecz wkrótce zaczęła iść koszlawo; pani Szczepanowska wróciła z małym synkiem do rodziców, a nasz artysta do Galicyi, zkąd podobno wyjeżdżał koncertować do innych krain austryackich, do Rosyi i Rumunii, grając nie tylko na gitarze lecz i na basetli, z którą już i w Poznaniu występował. Na tym drugim instrumencie grał sobie jak biegły dyletant, ale nie dorównał drugiemu takiemu basetlowemu naturaliście, któregośmy także tu w Bazarze słyszeli, Kossowskiemu, byłemu obywatelowi z Królestwa, bardzo sympatycznéj osobistości.
Oboje Szczepanowscy już nie żyją, jak słyszałem; umarł także dość dawno brat Stanisława, Władysław, całkiem doń niepodobny. Wstrzemięźliwy i oględny w życiu, myślący o sobie, przytem rzutki, dążył zawsze do jakiegoś celu, chociaż cel ten zmieniał, a mając trochę żyłki spekulacyjnéj, powiedział sobie, przybywszy do Francyi, że trzeba coś robić i coś umieć, aby dojść do czegoś.
Wstąpił zatem do Ecole des ponts et chaussées i kształcił się na inżyniera cywilnego. Gdy go poznałem w Paryżu, sposobił się do egzaminu i obok tego obmyślał jakiś nowy przyrząd ku ulepszeniu wagonów, czy lokomotyw, tego już dobrze nie pamiętam; ale biedak był chory, cierpiący na płuca i bardzo mizernie wyglądał.
Wyjeżdżając z Paryża poszedłem się z nim pożegnać, i takie zrobił na mnie wrażenie, iż do towarzyszącego mi w tych odwiedzinach emigranta Kalinowskiego powiedziałem, gdyśmy wychodzili: „No, tego też niezadługo na père Lachaise wywieziecie!“ Możesz więc sobie wystawić, panie Ludwiku, jakie było zdziwienie moje, gdy pewnego rana, wiosną czterdziestego piątego roku, pojawił się naraz u mnie Władysław Szczepanowski.
Sprzykrzył sobie zagranicę, przybył do Poznania w nadziei, że znajdzie jakiś punkt oparcia, chociaż oprócz mnie żywego ducha tu nie znał. W rozmowie o rożnych możebnościach, wymieniłem mu osuszanie łęgów oberskich; pochwycił tę myśl natychmiast. Zaprowadziłem go do Marcinkowskiego, na którym zrobił dobre wrażenie i który go polecił jenerałowi Chłapowskiemu, będącemu wtenczas na czele komisyi nadobrzańskiéj. Na drugi dzień już był w Turwi; jenerała ujął sobie przyjemna osobistością, rozważną rozmową i wzięciem pełnem taktu, a ponieważ, szczęśliwym trafem, szukano właśnie inżyniera, dostał miejsce od razu. Ale trzeba było złożyć egzamin pruski.
Niebawem więc pojechał do Berlina i, choć słówka po niemiecku nie umiał, ufał w dobrą gwiazdę swoją, a bardziéj w list, który mu sławny fizyk Franciszek Arago dał do Humboldta. List ów wywarł wpływ magiczny. Humboldt nie tylko mu wyrobił w ministerstwie pozwolenie składania egzaminu, nawet składania po francuzku, lecz oprócz tego sam go egzaminatorom przedstawił. Wszystko parę dni tylko trwało, poszło jak z płatka, i Szczepanowski wrócił z pozwoleniem kanalizowania łęgów oberskich.
Większa jeszcze niż w Berlinie wyświadczyła mu fortuna przysługę w Poznaniu. Pierwszego dnia zaraz poszedłem z nim do profesora Antoniego Poplińskiego, do którego miał list czy polecenie z Paryża, bodajnie od Sienkiewicza. Starsza córka profesora, będąca właśnie w pokoju przy ojcu, zrobiła na nim stanowcze wrażenie. Wcale się nie dziwiłem; była to bowiem siedmnastoletnia panienka pełna niezwykłego wdzięku. Zapewniwszy sobie stanowisko przy Obrze, oświadczył się o nią Szczepanowski przez Marcinkowskiego, a dobrze przyjęty, ożenił się jeszcze tego samego roku. Był to wielki los, wygrany w loteryi jego życia; znalazł bowiem nie tylko skarb wszelkich cnót domowych, wytrwałą, pełną poświęcenia towarzyszkę w różnych przygodach, lecz nawet biegłą, niestrudzoną współpracowniczkę i wyręczycielkę w zawodowych zatrudnieniach. Lat parę spędziwszy nad Obrą, zrzekł się Szczepanowski dobrowolnie swego urzędowania, aby, jak mi mówił, ratować zdrowie, ponieważ wyziewy bagien i moczarów narażały go na ciągłe napady febry.
Sprzedawszy folwarczek, który był w tych stronach kupił za posag żony, nabył w powiecie mogilnickim wioskę, Skubarczewo, gdzie natychmiast, nie zważając na porę zimową, rozpoczął budowę mączkarni, pokładając w owem przedsięwzięciu, nowem jeszcze natenczas tu w Księstwie, niemałe nadzieje. Nadzieje te nie ziściły się jednak, a pan Władysław, sprzedawszy Skubarczewo, osiadł w wiosce na pograniczu Prus, któréj nazwiska już nie pamiętam. Lecz i tutaj niezbyt długo obozował; ową wieś zamienił na tę oto narożnią kamienicę, w któréj teraz jest hotel rzymski. Nie wiem co tam daléj zaszło; jakieś pomyłki w kontraktach kupna czy też wydzierżawiania, tyle pewna, że interes ten doprowadził Szczepanowskiego do straty wszystkiego, co był sobie zebrał.
Lecz nie opuściło go zaufanie do siebie; miał usposobienie giętkie, potrafił się zastosować do okoliczności i do pracy się nie lenił. Widząc więc, że tutaj w Księstwie trudnoby już było znaleźć nową podstawę, udał się do Wiednia, gdzie w zarządzie kolei węgierskich, będących w ręku jakiegoś towarzystwa francuzkiego, miał znajomych jeszcze z czasów emigracyjnych i szkoły inżynierskiéj. Z ich pomocą znalazł tam zatrudnienie, po kilku zaś latach wysłano go do Banatu, gdzie zajęty był budowaniem kolei i dość ciężkie miał życie po wioskach, wśród na pół jeszcze azyatyckiéj ludności rumuńskiéj.
Ztamtąd wrócił znów do Wiednia, a wreszcie dostał się, za czem każdy Polak tęskni, do swoich i w Lwowie jeszcze lat kilka pracował, ile wiem, jako wyższy urzędnik w głównym zarządzie kolejowym. Podeszłego wieku się nie doczekał, umarł już bowiem siedmdziesiątego piątego roku. Syn jego, który jako chłopczyk jedenastoletni sam jeden za rodzicami z Chełmna, gdzie był w szkołach, do Wiednia podążył, stoi teraz na świeczniku w Galicyi, o czem wiesz zapewne. Ukończywszy nauki w gimnazyum i na uniwersytecie wiedeńskim, pracował, jak mi powiadano, w zawodzie inżynierskim przy ojcu, potem zaś przez długi czas w Anglii, jako urzędnik w ministerstwie zagranicznem i zarządzie osad.
Wrócił, po śmierci ojca, do kraju, stanął, dzięki nabytym w zagranicznéj praktyce wiadomościom i szerszym poglądom na stosunki przemysłowe, przy tem niezmordowanéj swéj czynności, na czele kompanii, która, w znacznych rozmiarach i podług najnowszych ulepszeń, wyzyskuje źródła naftowe i pokłady wosku ziemnego u podnóża Karpat.
Zaufanie współobywateli, uznając niepospolite jego zdolności, powołała go do sejmu wiedeńskiego, a za to zaufanie wywdzięczył się młody Szczepanowski znakomicie, ogłosiwszy drukiem przed paru tygodniami rozprawę statystyczno-ekonomiczną o Nędzy w Galicyi, która tak powszechne, nie bez powodu, wywarła wrażenie.
Ale widzę, panie Ludwiku, że jakoś bardzo odbiegłem od Bazaru; zrozumiesz jednak, iż mówiąc o Stanisławie Szczepanowskim, Władysława pominąć nie mogłem, którego równocześnie poznałem, a z którym w bliższych byłem stosunkach niż z jego bratem. Jeśli ci jeszcze wspomnę Nikodema Biernackiego, wygnanego od dwóch lat z Poznania i liczącego się niewątpliwie do rzędu znakomitych skrzypków, któregośmy tu słuchali z przyjemnością gdy był młodym jeszcze i późniéj gdy ze Szwecyi wrócił, to pewnie zamknę szereg artystów polskich, którzy się przesunęli przez bazarową salę, a których nie tylko słyszałem, lecz prawie wszystkich poznałem także osobiście.
O cudzoziemcach, którzy popisywali się w Bazarze, mówić ci nie będę, bo ich nie słyszałem, natomiast z obowiązku zwiedzałem koncerta na dobroczynne cele; takich się tu mnóstwo odbyło, osobliwie na dochód Towarzystwa św. Wincentego i miałem przyjemność słyszenia całego legionu naszych pań i panien, śpiewaczek i fortepianistek, jako też Pieśni o ziemi naszéj i innych utworów pana kapelmistrza Dembińskiego.
Ale dość już o sprawach Euterpy, panie Ludwiku; ponieważ młody jesteś i masz ruchawe nogi, wolałbyś może usłyszeć coś o Terpsychorze na bazarowéj sali. Mnie owa muza już teraz nie obchodzi, lecz za dawnych czasów należałem także do gorliwych jéj czcicieli i uważałem za szczyt szczęścia kręcić się w kółko lub wybijać piętami obok jakiej mniéj więcéj czarującéj istoty, przy skrzypieniu smyczka i pisku fletrowersów. Przebyłem niemało balów i wieczorków na téj sali, a weselszych nie pamiętam jak w karnawale czterdziestego czwartego, piątego i szóstego roku. Społeczeństwo nasze było wtenczas wiele liczniejsze i zamożniejsze niż teraz, atmosfera polityczna wiele lżejsza. Ileż to od owéj daty rodzin wymarło, zubożało, zmarniało, jakże się zmieniły usposobienia i okoliczności zewnętrzne!
Tłumnie zjeżdżano ze wsi na karnawał do Poznania, nie potrzeba było szczególnych okoliczności i szczególnych zawezwań. Mamom chciało się pokazać córki, córkom chciało się tańca i męża, kawaleryi chciało się bawić w rozmaity sposób; stara to to piosenka! Tańczono tu na sali co drugą noc przynajmniéj, a kończyły się tańce zwykle tak zwanym kawalerskim balem, z którego szumnéj wieczerzy tak zwana fagaserya najwięcéj korzystała. Świadkom owych tańców, znającym publiczność, byłoby się zaraz nasunęło spostrzeżenie, iż na téj saméj podłodze, przy tych samych dźwiękach, wirowały właściwie dwa odrębne światy, każdy dla siebie, nie mieszając się wcale, wiejski i miejski, ogółem w zgodzie z sobą.
Późniéj też tak bywało i teraz, jak słyszę jest nie inaczéj. Najświetniejszy bal czterdziestego piątego roku pamiętam maskowy. Sala była przepełniona, najrozmaitsze maski, niektóre, bardzo kosztowne, roiły się i zagadywały się nawzajem, a bardzo piękną niespodziankę sprawiło pojawienie się kadryla Krakowiaków, a szczególnie około dwudziestu par debarderów, których nader gustowne ubiory, podług paryzkich, wzorów ułożyła pani Kozłowska z Warszawy, właścicielka znacznego handlu mód i bławatów, będąca wówczas wyrocznią pań naszych.
Najweselsze były jednak dwa ostatnie bale czterdziestego szóstego roku. Cała młodzież, wciągnięta do spisku, który miał niezadługo wybuchnąć, w przekonaniu, że może po raz ostatni tańczy, korzystała z chwili ile mogła, zachęcana przez fanatyków spiskowych: Edwarda Dembowskiego i Wiktora Kurnatowskiego, który przedtem nigdy na balach nie bywał, a najsilniéj ze wszystkich w różową przyszłość wierzył. Wkrótce potem zaczęło się chwytanie policyjne tak w mieście jak i na prowincyi. Czterdziestego siódmego roku nikt nie myślał o tańcach, czterdziestego ósmego zaś pamiętam tu w Bazarze bal oryginalny. Wypadki polityczne, o których ci już wspomniałem, wywołały idee miłości ludowéj i powszechnego braterstwa; w skutek tego przyszło Walentemu Stefańskiemu do głowy ułożyć demokratyczną zabawę. Zaprosił z Wildy, Winiar itd. gospodarzy i gospodynie do Bazaru na bal, mało kogo w mieście o tem poprzednio zawiadomiwszy. Nie małe było zatem nasze zdziwienie, gdyśmy wśród tańca przybywających kilkudziesięciu wieśniaków z kobietami ujrzeli. Zdaje mi się, że ich za późno wezwał i rzeczy nie wyjaśnił, byli to bowiem po większej części starzy ludzie, w codziennych ubiorach; dziewek strojnych i młodych parobków nie widziałem. Zaczęli zaraz w kącie sali kręconego między sobą, a gdy się niebawem rozochocili muzyką i groczkiem, szukając większego przestworu, rozbili nasze koło i suwali zawzięcie po całéj przestrzeni. Popłoch powstał powszechny między naszemi paniami; najdłużéj wytrwała jeszcze panna Emilia Sczaniecka, która z siostrzenicami na ten bal przybyła; ale wreszcie i najśmielsi stracili odwagę i wynieśli się po cichu do domu. O późniejszych balach prawić ci nie będę, panie Ludwiku; bywałem jeszcze na nich czasami przez lat kilkanaście, ale już tylko z obowiązku, jako nudzący się świadek; to jednak dodam, że najliczniejsze i najświetniejsze odtańczono na dobroczynne cele, szczególnie na korzyść Towarzystwa pań św. Wincentego, zainicyowane przez prezydentkę tegoż Towarzystwa, panię Józefową Mycielską z Kobylopola; dzięki syrenom siedzącym przy stoliczku u wnijścia, a nie przebaczającym żadnej męzkiéj istocie, znaczny one zwykle przynosiły dochód. Bale pierwszego Kasyna polskiego, a późniéj, w pierwszych czasach, bale Kółka towarzyskiego zadowolnić równie mogły tak pod względem liczby jako i ochoty osób ze wsi i miasta, żądnych rozrywek karnawałowych; lecz, gdy przez panów: Waligórskiego i Stanisława Platera rozbitą została, założeniem Resursy, dawniejsza wspólność i jedność towarzyska, musiały na tem zabawy kółkowe i w ogóle zabawy publiczności polskiéj w mieście naszem znacznie ucierpieć. Ostatnią bardzo tłumną, ożywioną i zajmującą zabawą, któréj się na bazarowéj sali przez godzinkę przypatrywałem, był bal wyprawiony dla gości naszych z innych dzielnic Polski, przy sposobności Zjazdu przyrodników i lekarzy.
Żałuję, że tu wtenczas jeszcze nie byłeś, bo ile wnosić mogę z coraz posępniejszego widnokręgu naszego, wątpię czy kiedykolwiek jeszcze ujrzysz tak liczny zastęp bawiących się istot polskich na téj poczciwéj bazarowéj sali.
Uzupełnię zarys ten jéj dziejów bardzo niedokładny, bo powiadam ci tylko rzeczy, quarum ipse testis fui, nadmieniając, iż pamiętam tutaj, w rozmaitych czasach, trzy walne wesela, o których długo przed tem i potem rozprawiano.
Pierwsze było p. Bronisława Dąbrowskiego i panny Łąckiéj, drugie pana Stablewskiego i panny Grabowskiéj, trzecie zaś pana Czorby i panny Żółtowskiéj. Na wszystkich trzech byłbyś mógł widzieć prawie pół Księstwa świetnie ugoszczonego i szczerze rozbawionego. Na drugiem zdarzyła mi się zabawna niespodzianka. Wszedłszy przypadkiem do pobocznéj salki, gdzie zastawiono zimną wieczerzę, podziwiałem rozmaitość, paradne przyrządzenie i kosztowność darów bożych, któremi się uraczyć mieliśmy, osobliwie zaś mnogość półmisków i butelek, mogącą starczyć dla podwójnéj liczby gości. Po północy nastąpiła chwila pożądana; ponieważ jednak salka była nie wielka, wszyscy od razu pomieścić się nie mogli i wraz ze mną połowa niemal gości pozostała czekając dyskretnie. Gdyśmy potem, po ustąpienie pierwszéj partyi, na plac boju weszli, stanęliśmy zdumieni; zaiste Sahara bardziéj pustą nie jest! Ujrzeliśmy tylko gołe stoły i na nich tu i owdzie próżne butelki i talerze; wszystko stało się łupem licznego batalionu sług i kelnerów, którzy, uwijając się jeszcze, spoglądali ironicznie na nas powarzonych. Ale dość długo już chodzimy po bazarowéj sali, panie Ludwiku; tęsknisz zapewne za świeżem powietrzem, a więc proszę daléj na ulicę.
Właściwie jednak o téj Nowéj ulicy nic ci już nie mam do mówienia, bo niemal wszystkie łączące się z nią, pamiątki moje wyczerpałem; chyba ci jeszcze coś o jednym domu nadmienię, to jest o narożnym naprzeciw Bazaru, zamieszkiwanym przez jenerałów dowodzących naczelnie siłą zbrojną prowincyi. Zdziwisz się może, gdy ci powiem, że przez kilka miesięcy po kilka razy na tydzień w tym domu bywali moi dwaj bardzo bliscy znajomi i z jakiego powodu bywali. Gdy chodziłem do szkół, mieszkał tutaj jeneral Grolmann. Przysłano na początku rewolucyi listopadowéj tego jenerała do nas jako dywizyjnego wraz z feldmarszałkiem Gneisenauem, niegdyś szefem sztabu Blüchera, jednę ze znakomitosci tak zwanych Freiheits-Kriege. Gneisenau, dzierżąc wówczas naczelne dowództwo nad czterema korpusami w W. Księstwie i Prusach, czynił co mógł, by wspierać usiłowania Moskali i miał podobno rozkaz zaczepnego działania w razie gdyby Polacy zupełną byli zyskali przewagę.
Nie długo jednak bawił w naszych stronach, już bowiem w sierpniu trzydziestego pierwszego roku zmiotła go cholera, która wtenczas, po raz pierwszy nawiedzając W. Księstwo, w mieście naszem mnóstwo pochłonęła ofiar. Spotkałem go kilka razy na ulicy; wyglądał jeszcze dość młodo i miał bardzo przyjemny i łagodny wyraz twarzy. Po nim został dowódzcą piątego, tj. poznańskiego korpusu jenerał Grolmann; z początku tymczasowo, a wkrótce stanowczo i jako taki przesiedział tu w tym domu lat przeszło dwanaście. Należał on także do osobistości, które się w wojnach napoleońskich niepospolicie odznaczyły; wysoki, dość otyły, z twarzą przystojną, służbisto - marsowatą, nie cierpiał nas serdecznie i pozostawił po sobie znany ci raport, w którym daje wyraz swym uczuciom nienawiści ku nam oraz dołącza kilka recept mogących posłużyć do usunięcia nas z kuli ziemskiéj, bo ją, podług nowożytnych teoryi, właściwie tylko plemie germańskie dzierzyć powinno. Otóż, dziwnym sposobem i nie wiem w jakim celu, ten sam Grolman, (zgroza by przejęła teraźniejszych Kreis-schulinspektorów!) starszego syna, który tutaj do gimnazyum chodził, dał uczyć polskiego języka. Nie przestając na godzinach szkolnych, kazał go jeszcze uczyć prywatnie, i dawał mu lekcye w tym przedmiocie ówczesny prymaner Hipolit Cegielski, a gdy tenże ciężko na tyfus zachorował, zastępował go przez kilka miesięcy jeden z jego kolegów. Młody Grolmanek nie wielkie jednak miał do polszczyzny nabożeństwo i mało co się nauczył. Ojciec jego złożył tutaj swoje kości w barbarzyńskim jeszcze kraju; umarł bowiem w Poznaniu roku czterdziestego trzeciego, a grób jego ozdobiony wielkim sześciościennym granitem, który mu oficerowie piątego korpusu położyli, możesz oglądać na cmentarzu garnizonowym. Następcą Grolmana w naczelnem dowództwie był jenerał Colomb, małego wzrostu, ale zręcznéj postawy, z twarzą szlachetną i ujmującą. Do Polaków nie miał żadnéj nienawiści, a choć rzadko się z nimi spotykał, okazywał im przy każdéj sposobności pewne współczucie, dla tego Niemcy nie bardzo go lubili. Brat Colomba, który, w pierwszych czasach po okupacyi, był tutaj w rejencyi prezesem czy wyższym radzcą, żył z Polakami w ścisłych stosunkach towarzyskich, tak iż syn jego, którego dobrze znałem, zupełnie się spolszczył i za Polaka uważał.
Przejdźmy teraz na tak zwaną Wilhelmowską ulicę, którą dawniéj długo, nawet jeszcze po trzydziestym roku, Aleą zwano, a która przez wiele lat, gdy odpowiednich do przechodzenia się dróg na okół miasta nie było, stanowiła główne miejsce przechadzki dla mieszkańców, osobliwie, jak i dzisiaj, w dniach szabasu dla płci pięknéj żydowskiego rodu. Założona za pierwszéj pruskiéj okupacyi, poza obrębem dawnego miasta, miała zaraz z początku, w środku, ów potrójny ganek wysadzony drzewami, których rzędy wewnętrzne składały się z kasztanów, zewnętrzne zaś z wysokich topoli włoskich, w owym czasie po ogrodach i drogach bardzo rozpowszechnionych, ściągających jednak latem legiony gąsienic, pająków i białych motyli; dla tego je też po roku trzydziestym piątym, w przeciągu kilku lat, wszystkie pościnano. Szereg domów, po obudwóch stronach téj ulicy, bardzo był przerywany, i to przez długi czas. Po stronie poczty, która się mieściła przez wiele lat w jednopiętrowéj i niepozornéj kamieniczce narożnéj, nie było, od Podgórnéj aż do Fryderykowskiéj ulicy, żadnej przerwy, ale miejsce teraźniejszego hotelu francuzkiego zajmowała mała kamienica grubego rotmistrza Knüffki, który w niéj przyszedł do znacznego majątku jako posthalter, tj. przedsiębiorca koni pocztowych. Od czasu rozpowszechnienia się kolei żelaznych, ten rodzaj ludzi, dawniéj bardzo ważny i w ogóle zamożny, prawie już wyginął.
Za Fryderykowską ulicą, aż do placu Działowego, stały tylko dwa domy radzcy miejskiego Kaspra Kramarkiewicza, zresztą były same puste miejsca, ciągnące się do Działowego i Sapieżyńskiego placu, żadnemi od nich domami nie odgraniczone.
Z przeciwnéj strony stały, jak pamiętam, w czasach moich chłopięcych, trzy domy aż do Teatralnego (Wilhelmowskiego) placu, którego róg przedstawiał pustkowie, a za owym placem również tylko trzy czy cztery jednopiętrowe, jak wszystkie inne, były kamieniczki aż do Fryderykowskiéj ulicy; za nią zaś, do Działowego placu, stał jedyny szpetny i niski budynek, w którym się mieściły biura celne; resztę miejsc, po téj całéj stronie, zajmowały parkany z zwyczajnych desek lub niezapełnione przestworza.
Możesz sobie ztąd wyobrazić, panie Ludwiku, jak patryarchalnie jeszcze wyglądała owa ulica około dwudziestego szóstego prawie do czterdziestego roku. Tam gdzie dzisiaj stoi niedawno wybudowany dom Liszkowskich, były, należące do drukarni Deckera, ogrody i podwórza, otoczone niepozornym płotem, naprzeciwko którego ciągnął się podobny parkan między dwoma narożniemi domami przy Św. Marcińskiéj i Podgórnéj ulicy stojącemi. Przed owym płotem, w miesiącach letnich, rozbijał kilka razy jeden z cukierników namiot, w którym przechadzający się po alei chłodzić się mogli lodami; ponieważ jednak takich zbytkujących bywało wówczas bardzo niewielu, zaniechano wkrótce niepewnéj spekulacyi. Płot ten prócz tego dał się mocno we znaki doktorowi Wolfowi. Najdawniejszym bowiem, którego pamiętam, właścicielem pierwszego domu na Wilhelmowskiéj ulicy, graniczącego bezpośrednio z kamienicą Liszkowskich, był dr. Wolf. Nie wiem czy go sam wybudował, czy też nabył od kogo innego, ale połowa tego domu zachodziła klinem w grunta należące do drukarni, a ponieważ właściciele obustronni porozumieć się z sobą nie mogli lub nie chcieli, przeto rzeczony płot wysunięty był do drukarni aż do połowy domu Wolfa, którego przednie okna, o ile wychodziły na grunt obcy, szczelnie zamknięte być musiały żaluzyami, czyniąc część pokoi niezamieszkalną.
Zresztą była to wówczas kamieniczka jednopiętrowa, skromna, w której prócz właściciela nikt inny nie mieszkał. Dr. Wolf, jak mi teraz jeszcze stoi przed oczyma, bo go często widywałem i u rodziców moich i u niego, średniego wzrostu, szczupły, z siwym, krótko przystrzyżonym włosem, twarzą chudą, zdradzającą pochodzenie oryentalne, ale z spojrzeniem bystrem i ujmującem, chodził zwykle w długim bronzowym surducie i zawsze z wysokim, białym halsztukiem; mówił prędko i urywkowo, najczęściéj po francuzku. Pochodził, jak mi się zdaje, z Królestwa, a brat jego zajmował w Warszawie jako lekarz stanowisko znakomite.
Przed przybyciem Marcinkowskiego i Schneidra, miał u nas dr. Wolf najrozleglejszą i najznakomitszą praktykę, biegły był bowiem w swéj sztuce i bardzo szczęśliwy; zjeżdżano się do niego z całéj prowincyi, zwłaszcza iż między dwudziestym a trzydziestym rokiem, lekarzy po małych miastach wcale prawie nie było, nawet Niemców i Żydów, a tem mniéj Polaków. Byłby był mógł ogromny zebrać majątek, ponieważ lekarzy wtenczas bajecznie płacono, ale stosunki jego domowe, choć sam mało miał potrzeb osobistych, były pańskie i wysoko nastrojone.
Ożenił on się z wdową, panią Pomorską, która z pierwszego małżeństwa miała dwóch synów i dwie córki, z drugiego również czworo dzieci, trzy córki i jednego syna. Panią Wolfowę widziałem tylko ze trzy, cztery razy, nie wychodziła bowiem wcale, ale natomiast wszyscy ją odwiedzali. Jéj dom był przez wiele lat pierwszym w Poznaniu; ktokolwiek z znakomitszych pań lub panów przybył ze wsi do miasta, nie omieszkał składać hołdu pani doktorowéj. Przyczyniały się do tego nietylko rozległe stosunki i znajomości jéj męża powszechnie lubionego i szanowanego, ale późniéj także piękność, dystynkcja i znakomite wychowanie jéj dwóch starszych córek Katarzyny i Ludwiki. Obie były pod każdym względem ozdobą ówczesnych towarzystw, a prócz innych przedmiotów, obdarzyła obiedwie natura głosem rzadkiéj dźwięczności i siły, który staranna nauka jeszcze wykształciła, tak iż byłaby im go pozazdrościła niejedna prima donna opery włoskiéj. Ale wszelka świetność kończy się na tym świecie; po powrocie Marcinkowskiego z Francyi, zwłaszcza iż prócz tego młodzi lekarze polscy napływać zaczęli do Poznania i na prowincyę, skurczyła się znacznie praktyka, z nią i dochody dra Wolfa; gdy zaś prócz tego wiek podeszły osłabił siły jego, a śmierć mu żonę wydarła, opuścił Poznań i przeniósł się do Drezna, gdzie też po kilku latach życia dokonał. Córka jego najstarsza wyszła jeszcze w Poznaniu za pana Krąkowskiego, obywatela z Królestwa, najmłodsza umarła dość dawno w Dreźnie; syn, ile mi wiadomo, służył w wojsku i samochcąc pożegnał się z tym światem; jedynie tylko średnia córka zacnego dra Wolfa jest jeszcze przy życiu. Stworzyła ona jednę z pierwszych fabryk cygaret w Niemczech pod firmą Sulimy, która, rozwinąwszy się świetnie przez inteligencyą i opiekę założycielki, do dziś dnia kilkuset robotnikom daje utrzymanie.
Od dra Wolfa kupiła tę kamienicę, za którą ciągnął się nie wielki ale bardzo starannie i umiejętnie przez panią Wolfowę utrzymywany ogród, pani Franciszka z Niemojowskich starościna Mielżyńska. Często przyjeżdżając do Poznania na czas dłuższy lub krótszy, zajmowała pierwsze piętro, dół zaś był mieszkaniem najstarszego jéj syna, hrabiego Macieja, bawiącego wielokrotnie w mieście dla spraw tak prywatnych jako i publicznych. Dawno już przedtem posiadali Mielżyńscy podobną siedzibę w Poznaniu, ale niezbyt dogodną i od środkowych części miasta odległą; leżała bowiem prawie na końcu Grobli, w miejscu gdzie sa teraz podwórza miejskiego zakładu gazowego. Patrzę się obecnie, panie Ludwiku, już na czwarte pokolenie Mielżyńskich; dwa pierwsze znikły, a byłem z niemi przez rodziców moich jak i póżniéj bezpośrednio w bliższych stosunkach. Przypominam sobie bardzo dobrze jeszcze pana starostę klonowskiego Józefa; mógł bym ci go wymalować, tak głęboko ta postać utkwiła w méj pamięci. Zwyczajnem miejscem jego pobytu był Miłosław, gdzie kilka razy, jako dzieciak, parę tygodni letnich spędziłem z ojcem lub matką.
Teraźniejszy dwór na pagórku, wśród ogrodu stojący, który późniéj pan Seweryn Mielżyński rozszerzył, uzupełnił i mieszkalnym uczynił, był za owych czasów właściwie altaną murowaną, w któréj tylko porą upałów letnich przebywano, mającą dwa większe pokoje, trzy komórki tylne szczuplutkie i nic więcéj. Resztę roku zajmowali państwo domek, raczéj zwyczajną wiejską chatę, trochę większych rozmiarów, szkudłami pokrytą, leżącą bokiem u stóp owego pagórka, w któréj był po jednéj stronie wielki pokój bawialny, a za nim alkierz sypialny, poobwieszane kobiercami i makatami; z drugiéj strony sieni zaś wybielony pokój jadalny i kredens, gdzie służba siedziała. Nikt się nad tem nie dziwił, bo podobne stosunki mieszkalne zachodziły często wtenczas, nawet u zamożnych rodzin. Mimo to nigdy nie było pusto w Miłosławiu; ciągle niemal luzowali się goście, bo starosta pragnął towarzystwa, a nawet go potrzebował, nie mogąc, w nieszczęśliwem położeniu swojem, prócz rozmowy, innéj mieć rozrywki, albowiem w bardzo młodym wieku stracił wzrok zupełnie przez srogą ospę.
Wysokiego wzrostu, dość otyły, zwykle w długim granatowym surducie, miał zawsze oczy przewiązane szeroką białą chustką, jak gdyby grał w ciuciubabkę. Mimo swego kalectwa, był wesołego humoru, dowcipny i bystrego umysłu; zgadywał z łatwością rzeczy, których widzieć nie mógł i rozprawiał o nich jak gdyby je widział. Biegłym będąc w prawie i finansowych obrotach, procesa swoje sam prowadził i sam kierował sprawami rozległego majątku, rozporządzając najdrobniejsze szczegóły, a główni urzędnicy w dobrach miłosławskich, z których pamiętam jeszcze Robowskiego, Głogowskiego i Wiesego, przychodzili co wieczór do niego na naradę. Konie bardzo lubił i czasami kazał je sobie przed dwór przyprowadzać, dotykał rękoma po całym ciele i oceniał trafnie ich przymioty i wady; szczególniejszą zaś miał odrazę do much; wołał na głos, gdy je w bliskości poczuł, a mnie nazywał wpuścimuchą, bo wchodząc lub wychodząc, jak wszystkie dzieciaki, drzwi nie zamykałem.
Umarł starosta dwudziestego piątego, czy szóstego roku zostawiając trzech synów: Macieja, Ignacego, Seweryna i jedną córkę, Anielę, najmłodsze dziecko. Z panną Anielą, dwa lub trzy lata starszą odemnie, bawiłem się często i goniłem po ogrodzie miłosławskim i w Poznaniu po placu przed dworem na Grobli; przypominam sobie nawet, że mnie pewnego razu, z pomocą swéj kuzynki, panny Konstancyi Mycielskiéj, mocno wybiła, tak że na mój krzyk nadbiegł i pomścił mnie w bliskości będący pan Ignacy. Późniéj, po kilku latach niewidzenia, ostatni raz spotkałem się z nią trzydziestego szóstego roku, gdy z matką wróciła z Paryża. Była to już wtedy dorosła panna, niezwykłéj piękności i dystynkcyi; wkrótce potem wyszła za mąż za pana Teodora Mycielskiego z Chocieszewic i umarła w młodym jeszcze wieku; matka jej, ostatnia u nas starościna, przeżyła ja o lat kilka.
Pan Ignacy zginął trzydziestego pierwszego roku na Litwie, dokąd z korpusem jenerała Chłapowskiego pociągnął. Nie wiadomo właściwie, gdzie i jak zginął, zdaje się, że pod Szawlami, a przez czas niejaki krążyły pogłoski, iż jest w głębi Rosyi w niewoli. Matka i bracia nie szczędzili starań i zachodów, aby się w odpowiednich kołach rządowych wywiedzieć co się z nim stało; posyłali nawet ludzi na Litwę i do Rosyi w tym celu, ale, ile mi wiadomo, wszelkie poszukiwania były daremne.
Bracia jego należeli przez lat czterdzieści jeszcze do najznakomitszych osobistości naszego społeczeństwa. Seweryn, najmłodszy, bystrością umysłu, wesołem dość często usposobieniem i nieco sarkastycznym dowcipem, najpodobniejszym był do ojca; łączył on z temi przymiotami niepospolitą zdolność do nauk i sztuk pięknych. Wiek dziecinny przepędził, jak bracia jego, u rodziców, pod dozorem i kierunkiem młodego Francuza, Jana Motty, który z panią Prokopową Mielżyńską przyjechał z Paryża do Miłosławia roku osiemsetnego piątego. Dalsze wykształcenie swoje pobierał w berlińskiem collège français, gdzie wtenczas wszystkie jeszcze przedmioty wykładano po francusku; ukończył je w Genewie, a wróciwszy do kraju osiadł w Górzyczkach, pod Miłosławiem, gdzie dwudziestego dziewiątego roku przepędziłem dni kilka u niego. Przesyłał wtedy właśnie do Poznania swój piękny zbiór minerałów, które po większéj części zebrał sam w swych wycieczkach po górach szwajcarskich, a który gimnazyum poznańskiemu darował. Miałem wtenczas lat jedenaście i sam zbierałem kamyszki, dla tego mnie bardzo zajmowała ta operacya oznaczania, klasyfikowania i pakowania minerałów i pamiętam jak się dziwiłem nad tem, że pan Seweryn każdy okaz nazwał i opisał, nad niejednym dłużéj rozprawiał. Nie mniéj dobrze pamiętam jego ówczesną zewnętrzność, był bowiem wysoki bardzo chudy, długie miał włosy i chodził w żupanie i kontuszu, z krzywą turecką karabelą u boku.
Kilku młodych ludzi przed powstaniem w podobnym stroju narodowym widziałem; innych nie znałem i nazwać ci tylko mogę jeszcze jednego z przyjaciół Mielżyńskiego, Józefa Napoleona Czapskiego, który u mego ojca bywał. Słyszałeś przecie, panie Ludwiku i czytałeś o związkach kosynierskich, wolnomularskich, o spiskach, które po roku dwudziestym w Królestwie znaczną liczbę wojskowych i młodzieży zajmowały, wyswobodzenie Polski mając na celu. W Wielkiem Księstwie znalazły one natychmiast oddźwięk i gotowy udział u ludzi gorętszego serca i śmielszego usposobienia, między którymi wymienię ci tylko jenerała Umińskiego, majora Prądzyńskiego, pułkownika Sczanieckiego, Józefa Krzyżanowskiego, Karola Stablewskiego, braci Potworowskich; innych już nie pamiętam. Otóż do najżarliwszych między nimi, należeli wszyscy trzej Mielżyńscy. Nie przyszło, jak wiesz, do wybuchu; większa część spiskowych przypłaciła turmą swój patryotyzm. Maciéj jeden z pierwszych uwięzionym został i osadzony w Toruniu; nie długo potem spotkał Seweryna los podobny, bądź to za współudział w związkach, bądź to za list, który wystosował do króla w sprawie i obronie swego brata.
Przypominam sobie jak pisał ów list u mego ojca i widzę jeszcze wielkiemi literami zrobiony napis: Au roi, na jego kopercie. Ile wiem, więzienie obydwóch nie trwało zbyt długo; zdaje mi się, iż dostatecznych dowodów znaleść nie było można. Po wypadkach listopadowych przeszedł Seweryn Mielżyński między najpierwszymi do Królestwa i zaciągnąwszy się, razem z braćmi, do jazdy poznańskiéj, odbył, w korpusie jenerała Chłapowskiego, wyprawę na Litwę, któréj znane ci losy zmusiły go do wychodztwa. Blisko lat dziewięć przeżył za granicą, po większéj części we Francyi, gdzie starał się uzupełnić swoje wiadomości w inżynieryi wojskowéj, którą się już dawniej w Genewie zajmował; szczególnie zaś z zamiłowaniem oddawał się malarstwu, uczęszczając do pracowni kilku najznakomitszych malarzy francuzkich, z którymi go łączyła bliższa znajomość. Doprowadził w tym kunszcie do pewnéj biegłości, wymalował dużo szkiców i obrazów, po większéj części małych rozmiarów; niektóre z nich powszechnie znane. Zobaczysz jeszcze w wielu domach polskich sztychowany obrazek przedstawiający sen księcia Sanguszki w kopalniach sybirskich, jako też drugi, wyobrażający Pana Jezusa na łódce, każącego do rzeszy nad brzegiem jeziora zgromadzonéj, wśród któréj, mimo drobnych postaci, poznasz na pierwszy rzut oka samego artystę i całą rodzinę Macieja Mielżyńskiego.
Przedewszystkiem jednak zajmowała pana Seweryna polityka. Od lat najmłodszych z gorącym patryotyzmem łączył sympatye ludowe, pewną popularność w mowie i pożyciu i poczucia demokratyczne, które, podczas wychodztwa, zamieniły się w przekonania. Wszedł w ścisłe stosunki z centralizacyą wersalską, w któréj planach i czynnościach nie mały brał udział. Mieszkanie jego rzadko było próżne; niemal zawsze mogłeś tam zastać mniéj lub więcéj osób, już to bliższych znajomych, już to współdziałaczy politycznych, a bardzo często potrzebnickich, którzy go nieraz wyzyskiwali. Był bowiem Seweryn Mielżyński nadzwyczaj dobrego i wrażliwego serca; sam żyjąc nader skromnie i mając mało potrzeb, większéj części swych dochodów używał wtedy na wspieranie działań swego stronnictwa, jako też biednych emigrantów. Wróciwszy do kraju, po roku czterdziestym, objął dobra miłosławskie i ożenił się nie długo potem z panną Franciszką Wilkszycką, osobą nie pierwszéj młodości, ale ujmującą wszystkich łagodnością charakteru i dobrocią serca; niebawem przejęła się ona zupełnie uczuciami i wyobrażeniami tak społecznemi jako i politycznemi męża. Wszakże spokój ich domowy został wkrótce zakłócony wypadkami czterdziestego szóstego roku, zwłaszcza iż pan Seweryn należał do najwybitniejszych członków owéj konspiracyi. Przesiedział w Sonnenburgu i Moabicie dwa lata, jak inni, a odzyskawszy wolność, popadł niebawem w nową i ciężką zawieruchę.
Wiadomo ci przecie, panie Ludwiku, że wypadki powstania czterdziestego ósmego roku ześrodkowały się w Miłosławiu. Tam był główny obóz, tam główna kwatera Mierosławskiego i jego sztabu, tam przyszło do owéj bitwy, w któréj tak niespodzianie, przez popłoch nacierających kirasyerów i odwagę strzelców naszych, wojsko pruskie zostało odparte. Seweryn Mielżyński niemiał bezpośrednio w bitwie udziału, albowiem krótko przedtem poniósł był przypadkiem ciężką ranę, lecz dwór jego, ogród, gospodarskie budynki i pewna część miasta uległy zniszczeniu. Gdy potem spokojne czasy nastały, przerwane tylko powstaniem sześćdziesiątego trzeciego roku, które pan Seweryn wspierał, ile mógł, radą, pieniędzmi, szczególnie opieką nad ochotnikami i rozbitkami, był Miłosław, przez lat dwadzieścia przeszło, na prowincyi ogniskiem życia narodowego, przytułkiem dla patryotów i emigrantów, których nieszczęśliwe losy kraju naszego wykoleiły, lub wiek podeszły, mimo zasług, wtrącił w niedostatek; był prócz tego miejscem, gdzie pisarze i artyści nasi zawsze gotowéj i serdecznéj, miesiącami, latami nawet, doznawali gościnności. Wymienię ci tylko Siemieńskiego, Pola, Kraszewskiego, Dembowskiego, Triplina, Dmóchowskiego, Maleszewskiego, Łaszczyńskiego, Zarzyckiego, którzy w rozmaitych czasach, kródzéj lub dłużéj, tam przebywali; nazwiska zaś innych wyszły mi już z pamięci. Cały niemal dochód z znacznéj fortuny jego, jako i jego żony, szedł na cele publicznego dobra, które pana Seweryna przez całe życie głównie zajmowało, oraz na rozliczne dobrodziejstwa świadczone pojedyńczym osobom, będącym w bliższych lub dalszych z nimi stosunkach; nie rzadkie i przykre nieraz pod tym względem zawody niepowstrzymywały ich w szlachetnem postępowaniu. Przez wiele lat nie miałem sposobności odnowienia dawnéj bliższéj znajomości z panem Sewerynem; było to skutkiem okoliczności, a może i pewnéj różnicy w zapatrywaniach; nareszcie zimą sześćdziesiątego dziewiątego roku wybrałem się do Miłosławia, na jego łaskawe wezwanie. Z niemałą radością znalazłem się znowu w niebieskim saloniku o białych sztukateryach i marmurowym, na dwóch westalkach wspartym kominku; nie zmienił się od pół wieku i stawił mi żywo przed oczy pana starostę, panią starościnę i pannę Anielę, jak ich tu w latach dziecinnych widziałem.
Pan Seweryn przytył znacznie, spoważniał i zesmutniał, ale był zresztą ten sam, co dawniéj, szczerze życzliwy i przyjacielski, a przy dłuższéj poufnéj rozmowie wracała często pierwotna jego wesołość, sypały się trafne i dowcipne spostrzeżenia i uwagi, tak co do osób i ubiegłych wypadków, które miał w żywéj pamięci, jako też co do stosunków krajowych, o których myśleć nie przestawał. Owszem, z tego, co mówił, wnosić mógłem, że zajmują go zamiary założenia szkoły, bądź to agronomicznéj, bądź też sztuk pięknych, oraz galeryi obrazów; wracał bowiem często do tego przedmiotu. Zbiory Rastawieckiego, które nabył w tym celu za znaczną sumę, znajdowały się już wtenczas w Miłosławiu; stanowią one teraz, z jego woli, główną część i ozdobę zbiorów Towarzystwa Przyjaciół Nauk; w testamencie zaś swoim złożył ostatni dowód uczuć szlachetnych i patryotyzmu, które od lat najmłodszych były treścią jego żywota.
Żywot ów dążący stale, jak z tych paru słów o nim powiedzianych zrozumiesz, do celów idealnych, służyć powinien pod tym względem za wzór teraźniejszemu pokoleniu, tak niepohopnemu do idealności. Skończył on się siedemdziesiątego drugiego roku. Nietylko miasto Miłosław, którego był bezpośrednim i dobroczynnym opiekunem, lecz całe niemal Księstwo pospieszyło złożyć cześć ostatnią Sewerynowi Mielżyńskiemu, a przy jego trumnie pomyślał sobie każdy: otóż znów ubył jeden z tych, na którego miejscu nikt inny nie stanie. — Prawie dwa lata wprzódy, w marcu 1870 r., przywieziono z Królestwa do grobu familijnego w Woźnikach najstarszego z braci Mielżyńskich, pana Macieja. Nie mógłem być na jego pogrzebie, ale wierz mi, panie Ludwiku, mało kogo poza najbliższą rodziną tak serdecznie żałowałem i do dziś dnia żałuję. Przeżyłem z nim niejednę chwilę; zaszczycał mnie, o wiele młodszego, zawsze szczerą życzliwością swoją i przyjacielskiem obejściem, darzył nieraz wielkiem zaufaniem, w kilku zaś ważnych okolicznościach mego życia wspierał mnie radą i wpływem swoim; dla tego do téj chwili wdzięczny mu jestem za ojcowskie niemal serce, które mi okazywał. Wszakże, pomijając wszelkie osobiste względy, byłbym musiał, poznawszy go bliżéj, powziąć, jak wielu innych, dla pana Macieja rzetelny szacunek z jednéj, z drugiéj zaś strony najgłębsze współczucie. Był on u nas, przez całe swoje życie, wzorem polskiego obywatela, wypełniającego, w każdym stosunku i czasie, stanowczo to, co za obowiązek swój względem sprawy publicznéj, w ciężkiem położeniu naszem, uważał. Wychowanie i wykształcenie odebrał, jak bracia, w domu i w gimnazyum francuzkiem w Berlinie, zkąd wróciwszy, ożenił się, bardzo młody jeszcze, z Konstancyą, córką Prokopa Mielżyńskiego, dziedzica Chobienic. Ten związek, spowodowany głębokiem przywiązaniem wzajemnem, był dla Macieja Mielżyńskiego nie tylko główną podstawą osobistego i domowego szczęścia, lecz wywarł także wpływ przeważny na charakter jego i dążności, albowiem znalazł w żonie swojéj zjednoczone wszelkie cnoty i przymioty, które pojedyńczo cechują polskie niewiasty.
Pani Maciejowa, jak ją zwyczajnie zwano, łączyła gorący patryotyzm, gotowość do wszelkich poświęceń i szczerą pobożność, a przytem niezwykłą czułość serca i swobodną łagodność w obejściu z jasnem pojmowaniem rzeczy i stanowczością woli; dla tego téż ujmowała sobie każdego, ktokolwiek się do niéj zbliżył i była przedmiotem powszechnego poszanowania, męża zaś w zamiarach jego i przedsięwzięciach wspierała żarliwością współczucia i serdeczną zachętą. Nie dziw więc, iż zaraz w pierwszych latach małżeństwa, bez względu na słodycze prywatnego życia, nie wahał się Maciéj Mielżyński, jak ci już mówiłem, przystąpić do tajnego związku, upatrując w tem, wraz z wielu innymi, obowiązek narodowy. Skutkiem czego było jego uwięzienie i osadzenie w Toruniu, gdzie obok jenerała Umińskiego, przywódzcy spisku, czas niejaki przesiedział.
Trzydziestego roku, wstąpiwszy razem z braćmi do jazdy poznańskiéj, odbywał, jako adjutant jenerała Chłapowskiego, wyprawę litewską; odznaczył się niepospolitą odwagą pod Lidą i Oranami, a szczególnie pod Długosiodłami, przebijając się samotrzeć przez cały batalion piechoty rosyjskiéj. Dwakroć lekko ranny, odznaczony krzyżem złotym pro virtute i stopniem majora, podzielić musiał los korpusu litewskiego. Nieodłącznym jego towarzyszem podczas téj wyprawy był Karol Marcinkowski, z którym już poprzednio w Poznaniu ścisłą zawarł przyjaźń.
Na wychództwie nie długo bawił Maciéj Mielżyński; ciągnęły go do kraju zbyt silnie obowiązki obywatela, męża i ojca; wrócił jak mógł najprędzéj, ale znów więzieniem w Poznaniu, a potem w Świdnicy i znaczną karą pieniężną opłacić musiał zaszczytny dowód przywiązania swego do sprawy narodowéj. Służba wojskowa, jakkolwiek nie długo trwała, wywarła jednak znaczny wpływ nie tylko na jego usposobienie, ale i na zewnętrzność; widać to było w całem jego życiu. Wszędzie lubił ścisły i regularny porządek, wymagał go naokół siebie i we wszystkich sprawach, w których brał udział; zastanawiał się nad tem co miał chcieć lub mówić, a potem w krótkich zdaniach, jasno i dobitnie myśli swoje wyrażał; od przekonań i postanowień swoich rzadko odstępował, chociaż, nim je powziął, chętnie słuchał rady. Wysoka jego i silna postać, zawsze wyprostowana, głowa nieco podniesiona, wąs zawiesisty, wzrok śmiały i bystry, choć przy spotkaniu uprzejmy i przyjacielski, ruchy prędkie i krótkie okazywały pewien nastrój wojskowy i stanowczość charakteru, a do tego przyczyniał się także zwykły jego ubiór: skromna i krótka czamarka, zawsze zapięta i czapka okrągła, granatowa, z małym daszkiem, którą do dziś dniach w handlach maciejówką zowią.
Osiadłszy wreszcie, po przejściach wojennych i więziennych, spokojnie na wsi, zdał sobie pan Maciej jasno sprawę z tego, co trzeba czynić i co można czynić; w powziętem przekonaniu wytrwał do końca. Ziemi z rąk nie wypuszczać, ulepszać ją, aby, przez wzniesienie produkcyi rolnéj, jak największa liczba istot polskich znalazła utrzymanie i środki do wzrostu i rozwoju, ta myśl musiała, po smutnym wypadku listopadowego powstania, nasunąć się każdemu, który położenie nasze w zaborze pruskim rozpoznał i awanturniczemi przypuszczeniami się nie łudził. Zachowanie majątków i podniesienie gospodarstw było i jest u nas nie tylko sprawą prywatną, lecz i sprawą narodową; wszakże polityka bismarkowska najdotkliwiéj nam tego dowiodła.
Maciéj Mielżyński, przed pół wiekiem przeszło, był jednym z najpierwszych po jenerale Chłapowskim, którzy w tym kierunku działać zaczęli. Znaczny już majątek dziedziczny powiększył nie mało, osobliwie zaś wytrwałą i rozsądną pracą udoskonalił we wszystkich kierunkach gospodarstwo w dobrach swoich, nie oddając ekonomom niemieckim zarządu nad niemi. Nieraz, panie Ludwiku, byłem w Chobienicach, Gościeszynie, Dąbrowie, a chociaż nie jestem specyalistą, mógłem jednak poznać i ocenić w ogóle ład i porządek, postęp po polach, w inwentarzach i budynkach; wiem, że obory i owczarnie pana Macieja należały do pierwszych w W. Księstwie i mogły się równać z najlepszemi za granicą, a wełna chobienicka otrzymywała najwyższe ceny w owych latach, kiedy wełna miała jeszcze cenę.
Młodzi ludzie tak z Księstwa jako i z Królestwa przybywali do Chobienic, podobnie jak do Turwi, żeby się tam w gospodarstwie postępowem wykształcić, pod kierunkiem urzędników, którzy, po większéj części młodzi, lecz do zawodu swego wprawieni ciągiem pouczaniem i ścisłym dozorem, tem gorliwiéj powinności wypełniali, że przyjacielskie z nimi obchodzenie się pana Macieja i ojcowska jego opieka, podnosiły w nich poczucie wartości osobistéj i dawały im nie tylko dostatnie utrzymanie, lecz zabezpieczały nawet przyszłość przez założenie wspólnéj kasy emerytalnéj, do któréj dochodów corocznie sam właściciel większą połowę dodawał. Nie mniéj zacnie i szczerze dbali oboje państwo Mielżyńscy o los wieśniaków w dobrach swoich. Chorzy i biedni znajdowali gotową pomoc i opiekę we dworze; pamiętało o nich czułe zawsze i dobroczynne serce pani Maciejowéj, a po jéj śmierci zastąpiła ją druga córka w tym chrześciańskim obowiązku.
Ludzie folwarczni i dworscy, w porządku trzymani, zaopatrzeni byli dostatnio we wszelkie potrzeby. Prócz tego rozciągała się jeszcze troskliwość dworu na szkołę. W czasach, o których ci tu w ogóle mówię, nie były szkoły ludowe zakładami wyłącznie germanizacyjnemi, lecz po prostu pedagogicznemi i znajdowały się po większéj części pod bezpośrednim dozorem księży, a mięszanie się do nich kolatorów, które niestety bardzo się rzadko zdarzało, nie ściągało na nich podejrzeń o występną agitacyę. Szkoła chobienicka była całkiem pod wpływem dworu, który chojnie na wszelkie jéj potrzeby, jako i zwiedzających ją dzieci dostarczał; uczył zaś w niéj, obok nauczyciela, także miejscowy kapelan. Przyszedłszy tam pewnego razu na egzamin, kiedy teraźniejszy ksiądz kanonik Kurowski, wówczas kapelan chobienicki, gorliwie się nią zajmował, zdziwiony byłem postępami dzieci.
Nie tylko czytały, pisały, rachowały, katechizm i dzieje święte umiały znakomicie, lecz i najgłówniejsze daty geografii i dziejów ojczystych nie były im obce, śpiewały zaś pieśni nabożne, zwłaszcza pieśń: Boga Rodzica, fraszka klerycy w tumie gnieźnieńskim.
Za powrotem Marcinkowskiego do Poznania, zawarł z nim Maciéj Mielżyński, podzielając zupełnie jego przekonania i dążności, poniekąd spółkę do urzeczywistnienia tego, co im się dla dobra narodowéj sprawy koniecznem lub pożytecznem być zdawało.
W założeniu Bazaru i Towarzystwa Naukowéj Pomocy wziął, od samego początku, czynny udział, nie tylko ofiarą znacznych kapitałów, ale także bezpośrednią pracą nad ich ustaleniem i urządzeniem, jako członek dyrekcyi obudwóch zakładów. Bezpośrednią opiekę nad sprawami Bazaru miał, po śmierci Marcinkowskiego, przez lat kilkanaście, a poruczył ją, po roku sześćdziesiątym, ks. kanonikowi Brzezińskiemu; nie przestając jednak zajmować się niemi w ważniejszych okolicznościach. W Towarzystwie Naukowéj Pomocy wytrwał aż do końca niemal, będąc dłużéj niż dwadzieścia dwa lat przewodniczącym dyrekcyi.
Mogę ci poświadczyć, panie Ludwiku, że na godności i tytule nie przestawał; mimo znacznego oddalenia Chobienic od miasta, przybywał na większą część posiedzeń dyrekcyi, wiedział o ważniejszych jéj robotach i podzielał je równo z innymi członkami. Nawet ilekroć potem przeniósłszy się już do Królestwa i przeznaczywszy na zastępcę swego Hipolita Cegielskiego, Poznań odwiedził, nie omieszkał wywiadywać się szczegółowo o wszelkie stosunki Towarzystwa. Ale prócz tych dwóch głównych zadań, pojawiało się jeszcze w sprawach publicznych mnóstwo innych rzeczy, które trzeba było obmyślać i bądź staraniem, bądź też pieniędzmi załatwiać; otóż we wszystkiem znalazłeś zawsze Macieja Mielżyńskiego pomiędzy pierwszymi, którzy radzili lub dawali.
Z rokiem czterdziestym szóstym nie miał pan Maciéj nic wspólnego; przeciwnie, przekonanym był, jak Marcinkowski, że położenie polityczne Europy i groźne następstwa powstania listopadowego wskazują nam na teraz jako święty obowiązek zachować i ratować siły materyalne i moralne narodu jakie są, nabywać te, których nie ma i nie dać się zgnieść, ekonomicznie i intellektualnie, przez obcych, którzy tego pragną i nad tem pracują. Ztąd téż w zamiarach i czynnościach Towarzystwa demokratycznego widział tylko zgubne złudzenie do nowych klęsk wiodące. Wszakże opór jego i ludzi tego samego przekonania, zwłaszcza iż otwarcie występować nie było można, nie tylko pozostał daremnym, lecz powiększył tylko liczbę nieprzyjaźnie przeciw niemu usposobionych, którzy, bardziéj jeszcze na niego niż na Marcinkowskiego rozdrażnieni, nie mogąc mu nic innego zarzucić, przezwali go arystokratą.
Roku czterdziestego ósmego nie należał do licznych w pierwszym czasie entuzyastów, którzy widzieli już erę powszechnéj sprawiedliwości, miłości i braterstwa ludów, a przynajmniéj zbawienie Polski; ale sądząc, że niespodziana zawieja w Europie i nadzwyczajne wypadki w państwie pruskiem mogą nam wyjść na korzyść, miał czynny udział w deputacyi wysłanéj, pod przewodnictwem arcybiskupa Przyłuskiego, przez obywatelstwo nasze do króla, ażeby mu przedłożyć potrzeby i nadzieje polskich jego poddanych; jako téż należał do komitetu narodowego, z którego jednak wkrótce wystąpił, widząc, że przemogły w nim dążności czterdziestego szóstego roku. Wybrany późniéj do sejmu pruskiego miał kilkakrotnie udział w jego obradach, a przy téj sposobności, przez znajomości swoje w kołach ministeryalnych, wyświadczył niejednemu z nas znaczną przysługę; między innemi przyczynił się najbardziéj do tego, że wydalonych czterdziestego szóstego roku z gimnazyum Maryi Magdaleny trzech młodych profesorów rząd na miejsca przywrócił.
Po ciężkiéj cholerze, która sześćdziesiątego drugiego roku Poznań nawiedziła i strasznie przerzedziła biedę naszą w dolnych częściach miasta, litując się nad znaczną liczbą pozostałych bez rodziców dzieci, pospieszył Maciéj Mielżyński, na wezwanie ks. kanonika Brzezińskiego i ks. dr. Prusinowskiego, niebawem z pomocą i przyłożył się w nie małéj mierze do urządzenia i wyposażenia domu przytułku dla sierót pocholerycznych, który to zakład do dziś dnia utrzymał się na Śródce przy kościele Filipinów.
W tem ciągiem krzątaniu się około spraw publicznych, w różnorodnych usługach wyświadczanych z wszelką gotowością pojedyńczym osobom wytrwał aż do końca, mimo licznych i przykrych zawodów, których doznał nieraz. Wypełnianie tego co uważał za rzecz ludzkości lub obowiązek narodowy było dlań koniecznością moralną i przynosiło niejaką ulgę w ciężkich klęskach prywatnych. Przedwczesna śmierć ukochanéj żony, któréj strata była dlań stratą wszelkiego uroku i pociechy w życiu, pomnożyła liczbę jego obowiązków i zatrudnień; musiał córkom i nieletnim dzieciom zastąpić matkę, a czynił to tak troskliwie, iż nieraz musiałem podziwiać drobnostkową nawet dbałość i uwagę, z jaką starał się zaradzać ich materyalnym i moralnym potrzebom. Śmierć Marcinkowskiego zadała niemal równie ciężki cios jego sercu. Wiedzieli obadwaj od marca czterdziestego szóstego roku, że to niebawem nastąpi; odpychał jednak pan Maciéj tę myśl od siebie i łudził się nadzieją, iż choroba, jak już raz poprzednio, złagodnieje na czas niejaki; to téż po fatalnym wypadku, przez dni kilka, które razem z Mendychem, po większéj części przy nim w Bazarze spędziłem, był głębokim przejęty smutkiem, zamyślony i milczący.
Z dwadzieścia lat w najściślejszéj przyjaźni, a raczéj w braterstwie, przeżył z Marcinkowskim, który go często w mowie i listach „swym kochanym bratem“ nazywał, podzielał statecznie jego uczucia, dążności i prace, dopomagał mu we wszystkich przedsięwzięciach i wraz z żoną znajdował w nim najzaufańszego powiernika i doradzcę w dobrych i złych przejściach życia; nie dziw więc, że ta śmierć tak silnie i boleśnie go dotknęła, zwłaszcza iż żadnéj rzeczy nie brał lekko ani powierzchownie. W jednym z ostatnich swoich listów, który mi pan Maciéj dał potem na pamiątkę, pisze do niego Marcinkowski: „No, panie Macieju! tylko łeb do góry! Przejdziemy przez ten świat jak pielgrzymi przez puszczę; wiatr za nami wszelki ślad stóp naszych zasypie. A smutno wspomnieć, że byłby się człowiek mógł na coś przydać.“ To „na coś przydać“ nadaje całą wartość krótkiéj i marnéj wędrówce naszéj, panie Ludwiku, i to było świadomem zadaniem życia obydwóch tych ludzi. Maciéj Mielżyński przez lat przeszło piętnaście, po śmierci przyjaciela, starał się, jak mówiłem, zastąpić go, działać w tym samym duchu i przynajmniéj zachować to dobre, co już było. Testament zmarłego, który go mianował spadkobiercą i wykonawcą ostatniéj swéj woli wymagał po nim nowych ofiar, bo Marcinkowski nic po sobie nie zostawił, a niejedno polecił. Ofiary te z wszelką gotowością poniósł pan Maciej, pokrył wszelkie zapisy, na wychowanie dwóch siostrzeńców przyjaciela przez lat kilka łożył i z majątku swego kapitał nie mały przeznaczył, aby stypendya z jego procentów ułatwiły wykształcenie potomków z rodziny Marcinkowskiego, a w braku tychże, innych na wsparcie zasługujących młodzieńców. Owem stypendyum Mielżyńskiego rozporządza do dziś dnia Towarzystwo Naukowéj Pomocy.
Przez czas niejaki także nosił się pan Maciej z myślą założenia, na szersze rozmiary, związku, którego celem byłoby obmyślanie i przeprowadzanie środków zmierzających do utrzymania i wzmacniania sił narodowych, tak w dziedzinie materyalnéj jako i moralnéj, do skupienia ich i obrony przeciw wytępianiu nas przez obcych, a niemniéj przeciw niszczącym wpływom wad naszych i zdrożności; do utworzenia, mniéj więcéj, moralnego rządu nad ogółem, ku jego ocaleniu. Rozpoczął nad tem narady z kilku bliższymi, do których miał zaufanie, szczególnie z Mendychem; zabrano się do spisania projektu statutów, ale rzecz najpierw poszła w odwłokę, a późniéj wyrobiło się u wszystkich, którzy w tem udział mieli, przekonanie, iż takie przedsięwzięcie, chociażby się w pierwszych chwilach przeprowadzić dało, byłoby, z powodu usposobienia naszego, wkrótce bezskutecznem, a przez współudział przewrotnych ludzi staćby się mogło niebezpiecznem.
Wkrótce po sześćdziesiątym roku, poczuwając się do obowiązku zabezpieczenia swéj rodzinie znacznego majątku, który Mielżyńscy mieli w zaborze rosyjskim, rozdzielił posiadłości tutejsze pomiędzy synów i przeniósł się do Królestwa, gdzie w zaniedbanych od dawna dobrach Kaźmirskich rozpoczął na nowo zawód gospodarski, z młodzieńczą energią, mimo podeszłego już wieku. Wszystko trzeba było stworzyć na tych rozległych pustkowiach.
Najpierw, z własnego natchnienia i uczucia słuszności, przeprowadził uwłaszczenie chłopów jeszcze przed znanemi w Królestwie wypadkami, a potem, mimo trudności miejscowych, osobliwie zaś mimo niechęci i oporu wszelkiego rodzaju czynowników, przeciwnych wszystkiemu co dobre po stronie polskiéj, przez lat blisko dziesięć wytrwałéj czynności, nie tylko stworzył gospodarstwo odpowiednie wymaganiom gospodarstw zachodnich, lecz pobudował ogromne młyny parowe i inne fabryki, które mogły się znakomicie przyczynić do podniesienia dobrobytu całéj téj ubogiéj okolicy. Wypadki ostatniego powstania, śmierć drugiego syna, który twarzą i duszą najbardziej z wszystkich dzieci matkę przypominał i w pierwszych latach szczęśliwego małżeństwa rozstał się z tym światem, jako też śmierć pani Starościny, nie wstrzymały Macieja Mielżyńskiego w rozpoczętéj pracy, lecz przejęły serce jego zwątpieniem i goryczą, które można mu było nieraz z oczu wyczytać, choć je ukrywał starannie i na pozór się nie zmienił.
Widywałem go niemal za każdym dość częstym jego przyjazdem do Poznania, bo o nas nie zapominał i, jak dawniéj, żywo się zajmował tem, co się u nas działo. Do ostatniéj chwili zachował także tę zewnętrzność piękną i szlachetną, to obejście otwarte, przyjacielskie, nieraz wesołe, choć pełne godności i taktu, którem sobie wszystkich ujmował; do ostatniéj chwili, dbały o innych, o samym sobie myślał jak najmniej, żyjąc od pierwszej młodości aż do zbytku skromnie i odmawiając sobie, jak Marcinkowski, owych względów i wygód, które w późniejszym wieku stają się nieraz konieczne. W skutek tego po dwakroć w ostatnich latach zapadł na ciężkie zapalenie płuc. Odwiedziłem go w drugiéj chorobie, bo zaskoczyła go w Poznaniu i leżał w Bazarze; było mu już lepiéj; przyjął mnie z zwykłym sobie życzliwym uśmiechem, żartował nawet trochę i zapraszał do Kaźmirza. Wyszedłem ucieszony, ani mi przez myśl nie przeszło, że go już więcéj nie zobaczę.
Otóż następnéj zimy, krzątając się, mimo prośb córki, w lekkiem ubraniu około gospodarstwa, naraził się po raz trzeci na toż samo cierpienie, którego gwałtowności pokonać nie mógł osłabiony już poprzednio organizm. Umarł czwartego marca siedmdziesiątego roku, a Bóg mu oszczędził doczekania się pogromu Francyi i jego srogich dla nas następstw.
Nieco obszerniéj, panie Ludwiku, chociaż jeszcze bardzo niedokładnie, opowiadałem ci o Macieju Mielżyńskim, bo przypominać go sobie i mówić o nim nie mała, mimo żalu, dla mnie przyjemność, a przytem pragnę, żeby każdy z was młodych znał i cenił zacnych i rzadkich ludzi, którzy tu między nami dla dobra publicznego pracowali, a życie ich brał sobie za wzór.
Zanim teraz pójdziem daléj, panie Ludwiku, muszę ci jeszcze wspomnieć o jednym z dobrych moich znajomych, który lat przeszło dziesięć przeżył w dolnem mieszkaniu tego domu, zwłaszcza iż podobnych u nas ludzi nie często się spotka. Był nim młody człowiek z Litwy rodem, mający tu u nas nazwisko Wiktora Kurnatowskiego. Pochodzenie, którego się zresztą nie zapierał, poznał zaraz każdy z jego mowy; czy zaś w istocie Kurnatowskim się nazywał, wątpiono dość powszechnie, a wiedzieli pewnie tylko pan Maciej i Marcinkowski, których zresztą o to nigdy nie pytałem. Zdaje się, że był w Wilnie na uniwersytecie, gdy w trzydziestym pierwszym roku Polacy wkroczyli na Litwę, że się przedarł do korpusu jen. Chłapowskiego i że się takim sposobem spotkał i zapoznał z Mielżyńskimi, którzy go, po przejściu do Prus, wzięli pod swą opiekę. Trzydziestego piątego roku, jak mi się zdaje, pojawił się w Chobienicach i wkrótce potem przybył do Poznania, albowiem pan Maciej powierzył mu dozór nad najstarszym synem swoim, Józefem, którego właśnie do szkół oddawał. Zadanie to wypełniał Kurnatowski jak najsumienniéj i jak najskuteczniéj dla dobra powierzonego sobie chłopca. Będąc iście kalwińskiego purytanizmu w obyczajach, przytem różnostronnie wykształcony i drobnostkowo obowiązkowy, nie szczędził starań i pracy, aby odpowiedzieć położonemu w nim zaufaniu i z pedantyczną nawet troskliwością dbał o wszelkie fizyczne, moralne i naukowe potrzeby swego wychowańca, który do dziś dnia z uznaniem i wdzięcznością go wspomina. Pani Maciejowa miała z początku pewne obawy, że syn jéj przechodzi pod wpływ i opiekę niekatolika, lecz uspokoiła się wkrótce, widząc, że Kurnatowski, mimo różnicy wyznań, pod tym względem także z największą ścisłością powinności swéj dopilnował. Twardy w życiu i zasadach, zamknięty w sobie i małomówny, rozpogadzał się czasami w towarzystwie osób, do których miał zaufanie; a wtenczas piękna jego twarz, zazwyczaj nieco ponura, przybierała wyraz nader miły i sympatyczny. O którejkolwiek porze przyszedłem do niego, zastawałem go prawie zawsze zajętego jakąś robotą; poza obowiązkowem zatrudnieniem szukał innych i zdawało się, że bezczynnym być nie może. Pamiętam, iż gdy u nas pojawiły się około czterdziestego roku daguerotypy, zajął się, wraz z Sewerynem Mielżyńskim, gorliwie nową tą sztuką i był pierwszym w Poznaniu, który robił dość udatne daguerotypy. Głównie jednak pracował w litografii. Nie było wtedy u nas litografa Polaka; przedtem, mniéj więcéj między dwudziestym a trzydziestym ósmym rokiem, mieliśmy litografią Simona, naprzeciwko księgarni I. A. Munka, w domu narożnim Starego Rynku i Zamkowéj ulicy, z której wyszedł, między innemi, długi poczet litografowanych portretów sławnych Polaków. możesz jeszcze, panie Ludwiku, na wsi lub w miasteczku, w jakim domu, gdzie szanują rzeczy po dziadach i babkach, spotkać się z Kościuszką, Poniatowskim, Rejtanem, Małachowskim, Staszycem, Kołłątajem, Chłopickim, Skrzyneckim, Umińskim i t. d., pochodzącymi z litografii Simona; nie są to arcydzieła, lecz rzadkie już pamiątki, i szczerze się cieszę, jeśli którego z nich gdzieś ujrzę przypadkiem, jako starych znajomych. Gdy owa litografia poszła drogą wszelkiego ciała, zaradził Kurnatowski potrzebie i wyuczywszy się litografowania, co mu tem łatwiéj poszło, iż dość biegle rysował, założył w tym domu swoją pracownię i odpowiedni handel, z przyzwoleniem pana Macieja, który mu pożyczył nadto starych zbroi i rynsztunków do przystrojenia lokalu.
Późniéj, czterdziestego czwartego roku, jak ci to już poprzednio mówiłem, połączył się z Gliszczyńskim i przeniósł papiery swoje i litografie do Bazaru. Najważniejszym i bardzo szacownym płodem jego litograficznéj pracy, jest wielka, szczegółowa, dokładnie i pięknie wyrobiona mapa W. Ks. Poznańskiego, którą wszyscy znają i któréj wydanie ponowił późniéj Żupański. Ułożył ją i wyrysował własną ręką Kurnatowski, a kosztowało to, nieraz go bowiem przy tem zatrudnieniu zastałem, nie mało czasu i pracy. Ta mapa jest w ścisłym związku z wypadkami czterdziestego szóstego roku, głównie bowiem zrobioną została jako podręcznik, celem orientowania się w planach spiskowych i wojskowych.
Otóż najwybitniejszym i najcenniejszym przymiotem Kurnatowskiego, obok nieposzlakowanéj zacności i niepospolitéj odwagi, był gorący patryotyzm, a raczéj fanatyzm patryotyczny, dla tego, skoro się tylko rozpoczęły u nas, za sprawą emigracyi, nurtowania spiskowe, pochwycił Kurnatowski z zapałem ową myśl wyswobodzenia; żył odtąd tylko dla niéj, a ponieważ silną od pierwszéj chwili miał nadzieję, iż przedsięwzięcie pożądany skutek odniesie i od przekonania tego odwieść się nie dał, przeto, wbrew pierwotnemu usposobieniu, coraz weselszym się okazywał im bardziéj się zbliżała stanowcza chwila.
Wszakże krótko przed nią uległ temu samemu losowi co wszyscy inni; pojmano go i zawieziono do Sonnenburga. Parę dni przedtem, gdy już był Dunker, sławny wówczas berliński policyant, przyjechał do Poznania celem dokładnego wytropienia rzeczy i osób, podał Kurnatowski na zebraniu spiskowych myśl usunięcia go, aby sprawę ocalić, i chciał się sam jeden podjąć wykonania; ale zebrani odrzucili ten zamiar jednomyślnie. W Sonnenburgu cierpliwie znosił pierwszemi czasy los swój więzienny i pokrywał zwykłym spokojem głęboki ból, który mu ta katastrofa zadała; ale, gdy poczęły się przesłuchiwania obwinionych, a postawa i zeznania wielu z nich zawiodły jego nadzieje i rozczarowały go zupełnie, wpadł nagle w dziką rozpacz, którą długa samotność, dokuczliwe myśli, a może i uderzenie krwi na mózg wywołały, i chwycił za nóż, aby życie sobie odebrać. Ale więźniom dawano noże całkiem tępe, ktoremi ranić było prawie niepodobna; mimo to, Kurnatowski, krając piersi z nadzwyczajnem wysileniem, zadał sobie ran czternaście, z których kilka doszło aż do płuc, i tą straszną i wytrwałą zawziętością cel osięgnął, ducha wyswobodził.
Zdarzy ci się, panie Ludwiku, może spotkać jego wizerunek litografowany podług daguerotypu, który Seweryn Mielżyński zdjął z niego za życia; przedstawia on go nadzwyczaj wiernie, ze zwykłym mu myśląco-uśmiechniętym wyrazem twarzy; patrząc na ów wizerunek śmiało powiedzieć sobie możesz: był to człowiek Rejtanom i Łukasińskim duchem pokrewny!
Za domem, o którym ci tak długo mówiłem, widziałeś dawniéj dwie jednopiętrowe kamieniczki, daléj zaś na rogu, pustkowie, gdzie teraz stoi ów duży budynek Hotelu rzymskiego. Początek jego bardzo dobrze pamiętam, byłem bowiem już podrostkiem, gdy go budować zaczęto. Wystawił go wcale nie bogaty, blady i chudy przemysłowiec, nazwiskiem, jak mi się zdaje, Krause, który miał na Wrocławskiéj ulicy bardzo skromny handelek jubilerski. Zkąd dostał fundusze na wystawienie tak znacznego budynku, tego ci powiedzieć nie umiem, lecz mówiono powszechnie, iż znalazł dobrodziejkę w pani hrabinie Kwileckiéj, babce i prababce teraźniejszych Kwileckich, która mu wielką część potrzebnych na to pieniędzy pożyczyła. Téj pani osobiście nie znałem, lecz spotykałem ją nieraz jadącą lub idącą; była niska, szczupła i już w podeszłym wieku; mimo to robiła wrażenie osoby nader ruchawéj i ożywionéj; przytem znano ją powszechnie jako wielką lubowniczkę teatru. Będąc w mieście nie opuszczała prawie żadnego przedstawienia i miała stałe miejsce w wystającéj loży, naznaczone blaszką z jéj nazwiskiem, a ówczesny dyrektor Vogt, gdy się jego Thaliom i Melpomenom zanosiło na suchoty, wyprosił sobie nieraz u téj bardzo bogatéj pani skuteczne dla nich lekarstwo.
Krause umarł w kilka lat po wybudowaniu tego domu, którego późniéj, przez czas krótki, jak ci już powiedziałem, Władysław Szczepanowski był właścicielem.
Przeciwległy róg, po téj saméj stronie, zajmuje Hotel drezdeński Myliusa. Budowano go także za mojéj pamięci i nikomu wtenczas nie przyszło do głowy, że cała parada skończy się na domu zajezdnym. Otóż, gdy biblioteka Raczyńskich była już niemal wykończona, postanowił pan Atanazy Raczyński współzawodniczyć z bratem Edwardem i obok biblioteki obdarzyć Poznań galeryą obrazów imienia Raczyńskich, zwłaszcza że już miał zbiór bardzo znaczny, który późniéj nadzwyczajnie pomnożył. W istocie budynek wystawiono i urządzono w tym zamiarze; byłem tam kilka razy i widziałem wewnątrz dwie rozległe i wysokie sale z wielkiemi oknami; na niskim parterze znajdowały się jakieś małe pokoiki. Stało to sobie potem tak pustkami przeszło lat dwadzieścia, aż wreszcie pojawił się Mylius, oberzysta z Berlina, kupił, podobno za liche pieniądze, przebudował i galerya obrazów zamieniła się w hotel. Pan Atanazy Raczyński, pruski dyplomata, przy końcu poseł w Madrycie, sercem i duszą najwyższym kołom dworskim i rządowym pruskim oddany, rozgniewał się zapewne na współrodaków swoich, do których nigdy nie miał słabości, za to, że w roku trzydziestym i na emigracyi byli niegrzeczni, i, aby ich ukarać, porzucił myśl przeniesienia swych obrazów do Poznania i skończył na tem, że je darował rządowi, czy tam Berlinowi, gdzie je zapewne nieraz oglądałeś. Chociaż mówiono także o niesnaskach z bratem, zdaje się, iż powyższa przyczyna jest aż nadto prawdopodobną; wiadomo bowiem, że pan Raczyński, z wstrętu do wszystkiego co nasze, dzieci swych po polsku uczyć nie pozwolił i córki wydał za Niemców, czy tam Węgrów. Jedna z nich była rzadkiéj piękności, i przypominam sobie z czasów uniwersyteckich, że nieraz kwadransami staliśmy przed kościołem św. Jadwigi w Berlinie, aby widzieć wychodzące po mszy panny Raczyńskie. Syn jego, Karól Raczyński, żyjący jeszcze w Bawaryi, gdzie się z księżniczką niemiecką ożenił, nie podziela wstrętów ojcowskich; zapoznał się, jak pamiętam, z kilku moimi kolegami uniwersyteckimi, nauczył się po polsku i nieraz, ile słyszałem, okazał dla Polaków życzliwe chęci. Ponieważ jest bezdzietnym, piękne jego dobra tutaj w Księstwie przejdą, jak słychać, na Raczyńskich kurlandzkich czy inflantskich, zupełnych Niemców.
Co się tyczy nabywcy niedoszłéj galeryi, Myliusa, który też zniknął już z widnokręgu poznańskiego, mogę ci powiedzieć, że miał, jako początkowy oberżysta, hotel przy Taubenstrasse w Berlinie, gdzie uchodził, czterdziestego szóstego roku i następujących, za wielkiego przyjaciela Polaków. Dla tego też hotel jego w owych latach, a szczególnie podczas procesu w Moabicie, pełen był zawsze gości z naszych stron. Ja sam stanąłem tam pewnego razu i zastałem liczne towarzystwo polskie. Późniéj, w Poznaniu, sympatye jego, zdaje się, ostygły, przynajmniéj nigdy tutaj o nich nie słyszałem.
W domu tuż za tym hotelem mieściła się na dole, zaraz po roku piędziesiątym, pierwsza księgarnia katolicka. Założył ją jeden z Łubieńskich z Królestwa pochodzących; imienia jego już nie pamiętam, zwłaszcza, iż bliżéj go nie znałem, widując prawie tylko w kościele Farnym, dokąd z młodą żoną bardzo często chodził; wielką pobożność można mu było już z miny i postawy wyczytać. W księgarni dość skromnéj, zaopatrzonéj głównie w wydania treści religijnéj i książki francuzkie, nigdy się z nim nie spotkałem, chociaż przechodząc nieraz do niéj wstąpiłem, znając jéj zarządzcę, Naganowskiego. Był to młody człowiek, bardzo przyzwoity i dobrego chowu, który, przybywszy z Prus czy z Królestwa, prędko się w Poznaniu zaaklimatyzował i powszechnie był lubiony. Owa księgarnia katolicka krótki miała żywot, trwała dwa lub trzy lata; odbyt nie był świetny, na funduszach do przedsięwzięcia w szerszych rozmiarach pewnie zbywało; pan Łubieński w mieście nie siedział, tylko jeździł po świecie i widział się
wreszcie zmuszonym, z dość znaczną stratą, jak słyszałem, zwinąć interes. Naganowski jeszcze czas niejaki pozostał w Poznaniu, wreszcie wyniósł się z żoną i małym synkiem, ale jakie były jego dalsze losy, tego ci powiedzieć nie umiem, wszakże nie mylę się pewnie przypuszczając, że ten pan Naganowski, który tak chwalebne i czynne zajmuje teraz stanowisko w Anglii, opiekując się wychodźcami naszymi i sprawą polską, a którego sprawozdania i odezwy dość często w dziennikach naszych czytać możesz, jest owym synkiem księgarza Naganowskiego, znanym mi, gdy z torbą na plecach chodził tutaj do seksty szkoły realnéj.
O następującéj balkonowéj kamienicy, gdzie się odegrała tragedya ze starą Mendelsonową, już ci poprzednio mówiłem; nadmieniam tylko dodatkiem, iż, przybywszy do Poznania na Wielkanoc 48 roku, kiedy jeszcze niezupełnie była wykończona, zastałem tam mieszkających, na pierwszem piętrze dr. Teofila Mateckiego, a na drugiem dr. Hipolita Cegielskiego, o których w dalszéj podróży naszéj nieco obszerniéj ci opowiem; tu zaś dodam, że na owem drugiem piętrze, dwa dni przed moim przyjazdem, powstała, skutkiem marcowych rozruchów w Poznaniu, „Gazeta Polska“. Założył ją Cegielski, jak ci już powiedziałem, który, choć od półtora roku był kupcem, porwany ogarniającym wtenczas wszystkich marcowym zapałem, nie mógł przenieść na sobie biernego całkiem przypatrywania się wypadkom. Pierwszy artykuł wstępny, ile pamiętam, trochę ogólnikowo napuszysty, napisał Słomczewski, uchodzący wtenczas za głębokiego polityka skrajno - demokratycznego nastroju; resztę zaś numeru częścią Cegielski, częścią kto właśnie przyszedł do niego i miał ochotę. Tak szło tydzień i dłużéj; właściwéj i pewnéj redakcyi w tych pierwszych dniach nie było; pisali ochotnicy. Cegielski mógł się temu dorywczo tylko oddawać, związany innemi sprawami, które ciągle jego obecności w handlu wymagały, wyręczył go więc niebawem dr. Marcelli Motty, mogący wtenczas właśnie czasem swym rozporządzać. Ten także z początku pisał ile był w stanie i chwytał kogo mógł do pomocy, najczęściéj Antoniego Rosego i ks. Aleksego Prusinowskiego, i dopiero po św. Michale t. r. ustaliła się stanowczo redakcya „Gazety“, którą objął Motty i do któréj, prócz Cegielskiego, przystąpili Władysław Bentkowski i Ryszard Berwiński. Taka była, panie Ludwiku, geneza „Gazety Polskiéj“ w tym domu mendelsohnowym.
Pójdźmy teraz daléj; ta kamienica tutaj, druga od rogu Berlińskiéj ulicy, łącząca się z dawniejszym budynkiem Ziemstwa, pamięta bardzo wesołe czasy, osobliwie między rokiem czterdziestym a sześćdziesiątym i nieco daléj, kiedy się zwała Hotelem bawarskim. Monarchą był tam, jeśli się nie mylę, jakiś pan Przybylski, nomine Polonus, ale w rzeczywistości Niemiec. Miał on podobno zmysł szczególny do organizowania dobrych obiadów i wynajdywania wybornych win, dla tego też hotel jego bardzo był zwiedzany przez naszych młodych i starych panów lubiących składać Cererze i Bachusowi świetne ofiary, podczas których gospodarz sam, z wielką ochotą sprawował czynności arcykapłańskie. Szampania była krainą, do któréj tam najczęściéj przedsiębrano wycieczki, a nawet królowie egipscy chętnie w hotelu bawarskim gościli. Pamiętam, iż dwaj moi dawniejsi koledzy szkolni przez czas niejaki wybitną w tych murach odgrywali rolę, zajeżdżając zwykle świetnemi czwórkami. Nieświetnie skończyły się jednak dla nich hotelowe i niehotelowe rozkosze. Jeden, przez kilka lat używszy i nadużywszy marności tego świata, ujrzał nagle dno worka, z którego się nic już wydrapać nie dało, i zamiast szesnastu końskiemi nogami, potem parą własnych przemierzał Wilhelmowską ulicę z góry na dół, lub całemi dniami siedział pod kasztanami na ławkach miejskich, ściągając haracz od przechodzących dawniejszych amikusów lub znajomych i myśląc sobie zapewne: „pomagali w rozpuście, niech pomogą w biedzie!”
Podobnie poszło i drugiemu, którego obdarzono powszechnie tytułem i imieniem tego, co pod Lipskiem zginął; dla niego także „minęły prędko piękne dni Aranhuesu“, a po nich nastąpił wielki post, który nie wiem gdzie i jak się skończył. Obadwa biedaki już dawno pomarli w zupełnem zapomnieniu, nie doczekawszy się późniejszego wieku. Z gospodarzem hotelu co się zaś stało, z pewnością powiedzieć ci nie umiem, słyszałem jednak, że i jemu wesołe przez lat kilka reduty nie bardzo posłużyły, bo hotel zwinął i dom sprzedał.
Tuż za owym domem widzisz budynek dawniejszego Ziemstwa czyli, jak zwyczajnie mówią, starą landszaftę. Tymczasem, historycznie rzeczy biorąc, jest ona raczéj średnią; stara bowiem, najpierwsza z rzędu, była przy Wrocławskiéj ulicy; mało zaprawdę takich w Poznaniu, co ją pamiętają. Byłem już wyszedł ze szkół, gdy tę tutaj budował Antoni Krzyżanowski roku trzydziestego siódmego, na miejscu, gdzie stał dawniéj długi, niski parterowy domek, pobielany i gontami kryty, z dość dużym ogrodem z tyłu, płotem i topolami z przodu. Teraz, panie Ludwiku, przechodzimy obojętnie koło owéj kamienicy; zmieniła całkiem mieszkańców i inne ma przeznaczenie. Mieszczą się w niéj, ile wiem, rozmaite biura administracyi prowincyalnéj, a duszy polskiéj tam zapewne nie znajdziesz, zwłaszcza przy teraźniejszem chorobliwem ostracyzowaniu wszystkiego, co nie czci Odina i nie pochodzi od Teuta. Tak samo ma się rzecz w teraźniejszem ziemstwie, naprzeciwko niemieckiego teatru, gdzie, prócz jednego jedynego radzcy, z potomkiem Lecha żadnym się nie spotkasz.
Zmieniły się stosunki; obecnie ziemstwo niczem innem nie jest tylko jednym z wydziałów królewskiego rządu, zostającym pod dozorem i kierunkiem dawniejszego prezydenta policyi; przedtem zaś i jak jest dotychczas w innych prowincyach, była to instytucya obywatelska, ulegająca od czasu do czasu kontroli rządowéj, lecz powstająca z wyborów, załatwiająca samoistnie swoje sprawy i mianująca swoich urzędników wyższych i niższych. Ponieważ ongi wiejskie obywatelstwo polskie miało zupełną przewagę liczebną i moralną, przeto było ziemstwo nasze, od powstania swego aż do roku siedemdziesiątego dziewiątego, instytucyą czysto polską. Od dyrektorów zacząwszy, a kończąc na woźnych i stróżach, widziałeś w tym domu tylko Polaków, a po roku trzydziestym pierwszym stała się landszafta pożądanym portem dla wielu współrodaków naszych, którzy przez udział w powstaniu wyrzuceni z zawodów od rządu zależnych, znaleźli tam utrzymanie i zatrudnienie ogółowi pożyteczne.
Z Niemców dwóch w tejże landszafcie sobie przypominam, którzy do osobistości powszechnie znanych należeli. Jednym z nich był niéjakiś Vetter, urzędnik kasowy, niewielki, zwinny, z twarzą przyjemną i, jak to mówią, elegancki; przy tem zdolny i do interesów zręczny, miał mnóstwo przyjaciół i znajomych, przysługiwał się niejednemu; żył dobrze i wesoło, ale ponieważ tego dobrego było może za wiele, czy też zaplątany przypadkiem w jakieś spekulacye, puścił się podobno na zbyt śmiałe rzeczy, nie szanując starości wysłużonych kuponów, a to naturalnie źle się skończyć musiało. Zniknął naraz z widnokręgu poznańskiego, a jaki miała przebieg i epilog ta sprawa, nie wiem, bo mnie to wówczas mało obchodziło, byłem bowiem jeszcze w szkołach. Drugim Niemcem urzędującym przy dawniejszem ziemstwie w godności sądowego radzcy, był sędzia Ryll, który, zdaje mi się, wytrwał do śmierci na swojem stanowisku. Nie mówiłem z nim nigdy ani słowa, chociaż witaliśmy się bardzo grzecznie, spotykając się na ulicy; z synami jego dwoma chodziłem równocześnie do szkół, a z córkami nieraz tańczyłem. Niskiego wzrostu, chudy, z czerwoną twarzą i utykający na jednę nogę, był, mimo niepozornego wyglądu, powszechnie szanowany dla zacności swojéj, pracowitości i zdolności. Mówił dobrze po polsku i żonę miał Polkę, a w skutek tego rozczepiło się jego potomstwo, jak się w podobnych stosunkach i teraz jeszcze zdarza, na dwa obozy, polski i niemiecki. Synowie poszli za ojcem, zostali Niemcami; są jeszcze lub pomarli na stanowiskach sądowych; córki wytrwały w wierze i narodowości matki, a dwie z nich wyszły za Polaków. Dyrektorów ziemstwa, którzy w tym domu na pierwszem piętrze mieli swoje urzędowe mieszkania, bo biura wszystkie mieściły się na dole, znałem wszystkich, choć nie wszystkich równo. Jak dwóch konsulów w Rzymie, tak tu w ziemstwie bywało dwóch dyrektorów; jednego jeneralnym zwano, drugiego prowincyalnym. Pierwszymi byli, ile pamiętam, panowie: Poniński, Brodowski, obadwaj wojacy z czasów napoleońskich; po nich zaś panowie: Marceli Żółtowski i Stablewski Stanisław, którzy jeszcze żyją; drugimi zaś: Nieżychowski, Grabowski, Jarochowski, Kurcewski i będący dotychczas w pełni sił, lecz daleko od nas, na krańcu Księstwa, zacny pan Józef Morawski, który w ostatnich latach obadwa zajmował urzęda i wytrwał aż do rozwiązania zakładu.
O najpierwszych dyrektorach nadmienię ci później, panie Ludwiku, gdy przejdziem na Wrocławską ulicę; wszakże przypominam ponownie, że nie recytuję ci tutaj historyi, lecz wspominam to i owo, co mi patrzącemu lub słuchającemu utkwiło w zużytéj już znacznie pamięci.
Major Brodowski należał do osobistości między obywatelstwem powszechnie znanych i cenionych, tak dla męztwa i rzutkości, których dał dowody w wojnach francuzkich, jako też dla niezwykłéj fantazyi i odwagi cywilnéj, które przy każdéj sposobności okazywał wobec władz i urzędników pruskich; przytem zaś odznaczał się jasnem i bystrem pojmowaniem spraw urzędowych, a nie mniéj prędkością w ich odrabianiu. Jednę miał słabość zacny dyrektor, to jest zbyteczne może przekonanie o prawdzie owego dictum łacińskiego, że: extra Hungariam non est vita, et si est vita, non est ita, ale organizm jego był tak silny i nerwy mózgowe tak sprężyste, że najdłuższe nawet posiedzenia artystyczne na przytomność i jasność jego umysłu prawie żadnego nie wywierały wpływu. Ponieważ był wdowcem i miał znaczne posiadłości wiejskie, dorywczo tylko, ile urząd wymagał, bywał w Poznaniu, a siedziba jego tutejsza nie tworzyła żadnego środkowego punktu dla towarzystwa polskiego.
Takiem otóż ważnem centrum w tym budynku ziemstwa było przez lat kilka mieszkanie dyrektora Cypryana Jarochowskiego. Rozpocząwszy urzędowanie, osiadł stale w Poznaniu wraz z żoną, z rodu Trąmpczyńską, i liczną gromadką dzieci, które tutaj prawie wszystkie swoje wychowanie odebrały. Dom ich był otwarty, a pokoje rzadko kiedy próżne; zawsze mógłeś tam zastać kilka, kilkanaście osób, tak ze wsi, jak z miasta, a nieraz i liczne zgromadzenia, bądź dla zabawy, bądź też dla spraw ważniejszych. Tak pani, jak i pan domu równie przyciągali do siebie; pani z piękną i ujmującą twarzą łączyła rzadką szczerość i serdeczność w mowie i obejściu, a ponieważ prócz tego wiedzieli wszyscy jak przykładną była matką rodziny, jak niezmienną w stosunkach przyjaźni, życzliwą i chętną, gdy chodziło o dobry uczynek, wreszcie jak gorącą w uczuciach patryotycznych, dla tego otaczał jéj osobę powszechny szacunek i każdy, bez różnicy płci i wieku, uważał sobie za miły obowiązek odwiedzać jéj gościnne progi. Dyrektor zaś, jak go zwykle nazywano, zjednał był sobie nie tylko prostotą i otwartością w pierwszym zaraz przystępie i równą dla wszystkich uprzejmością licznych przyjaciół i życzliwych jeszcze w czasach szkolnych i uniwersyteckich, lecz, jako Polak i jako obywatel, zajmował wtenczas ważne stanowisko polityczne.
W ścisłych żyjąc stosunkach z Moraczewskimi i wszystkimi tymi, którzy żarliwą miłość ojczyzny łączyli z wyobrażeniami demokratyczno-republikańskiemi i pragnieniem natychmiastowego działania dla sprawy narodowéj, był dyrektor Jarochowski, aż do końca życia, jednym z najwybitniejszych przedstawicieli tego kierunku. Chociaż do bezpośrednio czynnych w zamiarach czterdziestego szóstego roku należeć nie mógł, podzielał je zupełnie i popierał ile się dało, a w kółkach, które tutaj u niego tak wówczas się schodziły, jako i późniéj przed i po wypadkach czterdziestego ósmego roku, spotykałeś, po większéj części, członków lub zwolenników Wersalskiego Towarzystwa.
Z licznéj rodziny państwa Jarochowskich, było tam bowiem dzieci dziewięcioro, umarł tego roku, krótko przed W. Nocą, najstarszy, Kaźmirz, na którego pogrzebie zapewne byłeś i którego nekrologi we wszystkich polskich dziennikach i tygodnikach czytałeś. I nie dziw, że śmierć jego znalazła żałobny i powszechny rozgłos w całym kraju naszym, pozostawił on bowiem na zaszczytnem miejscu nazwisko swoje w szeregu dziejopisarzy polskich.
Pamiętam go jeszcze jako małego chłopczyka, gdy do szkół chodził; miał już wówczas usposobienie, skłonności i upodobania też same, które go i w późniejszych latach odznaczały. Dwa wpływy działały nań przeważnie w młodocianym jego wieku, wpływ ojca i obojga Moraczewskich, pana Jędrzeja i panny Bibianny, a ztąd pochodziły w znacznéj części przekonania i poczucia szlachecko-demokratyczno-republikańskie, które w rozmowach jego i pismach przebijały, jako też zamiłowanie do badań historycznych i dziejów ojczystych, któremi się już w szkołach, ile czas na to dozwalał, zajmował gorliwie. Znajdziesz jednak gruntowną różnicę między metodą historyczną pana Kaźmirza a pana Jędrzeja. Drugi, jak ci bodajnie już wspomniałem, idąc za wzorem większéj części pisarzy przeszłego wieku, zadawalniał się w ogóle streszczaniem lub zestawianiem opowiadań dawnych kronikarzy i historyków, dodawał do nich uwagi swoje i stawiał je w świetle ogólnych poglądów, zgodnem z jego własnemi zasadami politycznemi; Jarochowski zaś od lat najmłodszych, pochłaniając, że tak powiem, z chciwością historyków niemieckich, przejął się głęboko ich zasadą badań źródłowych i na nich opierał wszystko co pisał. Z tego powodu nie tylko częstym bywał gościem tutejszych archiwów miejskich i konsystorskich, znał nie tylko ważniejsze zbiory starych akt i rękopisów rozrzucone po prowincyi, lecz zwiedzał Berlin, Drezno, Sztokholm, Kopenhagę, Kraków i Warszawę, aby po tamtejszych bibliotekach i rządowych archiwach wyszukiwać nowe źródła do dziejów ojczystych i znajdywał je w znacznéj mierze, osobliwie w sprawozdaniach posłów i rezydentów.
Chociaż, dzięki bajecznéj niemal pamięci dat, nazwisk i faktów, mnóstwo rzeczy wiedział z historyi Niemiec, Francyi i Rosyi, a dzieje narodu swego, który kochał z całego serca, znał szczegółowo od początku do końca, to jednakże ulubioną jego, jak to mówią, specyalnością był wiek osiemnasty, osobliwie panowanie Sasów, a przy tem też powstanie listopadowe. Kilka razy miałem sposobność przysłuchiwania się jego rozmowie o wypadkach wojennych i politycznych trzydziestego pierwszego roku z takimi, którzy w nich udział mieli, a powiadam ci, panie Ludwiku, że, ku mojemu zdziwieniu, sypały mu się jak z miecha fakta, osoby, nazwiska, dnie, miejsca, pułki, szwadrony itd., jak gdyby sam był patrzał na wszystko; a przecież wtenczas go jeszcze w powijaku noszono, bo się dwudziestego dziewiątego roku rodził.
To upodobanie do epoki listopadowéj czerpał głównie z domowéj tradycyi, zwłaszcza iż ojciec jego odbył ową wojnę jako oficer i adjutant jenerała Łubieńskiego, a żył potem i przestawał niemal tylko z takimi, co razem z nim za wolność narodu walczyli — i to upodobanie zapewne zrobiło go zwolennikiem dziejopisarza téj epoki, Mierosławskiego, do którego zapalonych, a u nas nadzwyczaj rzadkich, obrońców należał.
Co do jego znajomości osiemnastego wieku i rządów saskich, w których mu żaden z naszych historyków nie dorównał, bo ich żaden tak gruntownie i źródłowo nie badał, świadczy większa część dzieł po nim pozostałych. Nie będę ci tutaj wszystkich przytaczał, panie Ludwiku, ni ich też oceniał, bo nie jestem bibliografem ani recenzentem, prawię tylko, co mi właśnie miejsce gdzie stoimy przypomina; zresztą sam je może lepiéj znasz odemnie, ale ci nadmienię, że pierwszem, które wydał, jest Teka Podoskiego, zawierająca zbiór rozmaitych dokumentów, dotyczących początku osiemnastego wieku, a do najważniejszych należą Dzieje panowania Augusta II oraz Opowiadania i studya historyczne. Prócz tego, jeźli jeszcze nie czytałeś, to jak najmocniéj ci polecam, wiedząc, że cię nasz biedny tutejszy zakątek obchodzi, wydaną przez niego w osiemdziesiątym roku książeczkę pod tytułem: Literatura poznańska w pierwszéj połowie bieżącego stulecia. Na większą część tego, co tam opisane sam się patrzałem, większą część ludzi, o których tam mowa, znałem osobiście i mogę poświadczyć, iż niemal wszystko wyczerpująco, trafnie i słusznie skreślone, z wyjątkiem jednak kilku sądów i rzeczy, tyczących się Antoniego Poplińskiego i Łukaszewicza Józefa, do których pan Kaźmirz, solidaryzując się w wyobrażeniach politycznych z Moraczewskim i Libeltem, sympatyzując gorąco z Mierosławskim i Dębowskim oraz z dążnościami czterdziestego szóstego roku, miał wielką niechęć, od początku do końca, jako do konserwatystów i monarchistów, nie lubiących gminowładztwa tak szlacheckiego jak nieszlacheckiego.
Wszystko niemal co Jarochowski napisał i drukiem ogłosił, odznacza się nie tylko wartością treści, lecz ma także zasługę formy; posiadał bowiem niezwykłą zręczność w zestawianiu i grupowaniu wypadków, w ich opowiadaniu i cieniowaniu, a język jego jest zawsze jasny, trafny i potoczysty. Kto go znał bliżéj, musiał w nim podziwiać rzadkie, niestety, u nas przymioty: zamiłowanie i wytrwałość w pracy, a obok tego szybkość w myśleniu i łatwość w pisaniu.
Od chwili, jak ukończywszy w Berlinie pięćdziesiątego roku naukę prawa, wrócił do Poznania i chwycił się zawodu sądowego, rozpoczął także czynność swą literacko-naukową. Znalazł on czas do wszystkiego; wyczerpująca nieraz siły innych praca urzędowa nie była mu wcale przeszkodą w pobocznych jego zatrudnieniach; obok niéj czytywał, w miarę jak wychodziły, wszelkie niemal ważniejsze książki i czasopisma historyczne niemieckie i polskie; pisał swoje dzieła; posyłał artykuły dziejowe lub literackie do „Ateneum“, „Przeglądu krakowskiego“, do „Gazety warszawskiéj“, „Niwy“, do „Kraju“, „Kłosów“, „Przewodnika lwowskiego“ i kilku innych; występował często z odczytami na posiedzeniach tutejszego Towarzystwa przyjaciół nauk, którego wydział historyczny w ostatnich czasach na nim się głównie opierał; od wielu lat był jednym z znakomitych współpracowników „Dziennika Poznańskiego“; a jeśli do tego wszystkiego dodamy obowiązki domowe i rodzinne, nawet dość częste schadzki i rozrywki towarzyskie, które lubił i które wymową swoją i wesołością ożywiał i uprzyjemniał — to zrozumiesz, panie Ludwiku, że Kaźmirz Jaróchowski był człowiekiem niepospolitéj siły i sprężystości umysłowéj.
Na jego wyobrażenia i sądy o wypadkach, stosunkach i osobach, tyczących się naszéj dziedziny i najbliższéj przeszłości nie zawsze byłbym się zgodził, a zemną może i inni, bo były nieraz stronnicze i szorstkie, lecz mimo to przyznać muszę, iż tak uzdolnionego publicysty trudnobyś znalazł, nie tylko tu, ale i za granicą. Od lat dwudziestu kilku pracował w dziennikarstwie dorywczo przesyłając do gazet pozamiejscowych, stale zaś do „Dziennika Poznańskiego“ artykuły, które się wszystkie odznaczały wybornym, że tak powiem, węchem politycznym, jasnością i przyzwoitością wykładu, chociaż grzeszyły może zbytkiem polemiki. Szczególnie dążności, skryte pragnienia, proste i krzywe drogi polityki prusko-niemieckiéj, filozoficzne obłudy i prawnicze wykręty dziennikarstwa niemieckiego odczuwał i uwydatniał zręcznie, tak iż pod tym względem nie łatwo go inny zastąpi.
„Dziennik Poznański“ i Towarzystwo przyjaciół nauk ciężką poniosły stratę, ale nie mniejszą nasze całe społeczeństwo polskie przez śmierć pana Kaźmirza, bo żarliwych patryotów, pracujących dla narodu i umiejących dlań pracować, rozglądając się na okół, coraz mniejszą gromadkę zobaczysz.
Skoro ci mówiłem o Kaźmirza Jarochowskim, nie mogę pominąć wzmianki o przyjacielu jego i szwagrze, którego także w tym domu poznałem, a z którym późniéj w bliższych nieraz i zawsze przyjaznych byłem stosunkach. Leon Wegner umarł już piętnaście lat temu, nie dociągnąwszy życia do połowy wieku, szczerze i powszechnie żałowany. Był on pod niejednym względem przeciwnego z szwagrem swym usposobienia; ten tu dość wysoki, późniéj otyły, przy tem między ludźmi ruchliwy, nerwowy, mówiący prędko i lubiący mówić; tamten zaś niski, chudy, wstrzemięźliwy w ruchach i małomówny, pociągał do siebie miłą i sympatyczną twarzą spokojnego blondyna. Mimo te różnice zaprzyjaźnili się już w najpierwszéj młodości, mieli bowiem równie gorące patryotyczne uczucia, pokrewne zapatrywania spółeczno-polityczne i tenże sam pociąg do nauk historycznych. Wegner, ile wiem, niemal wszystko sam sobie zawdzięczał; w skromnych zrodzony stosunkach od pierwszej młodości swojéj musiał częste, a nieraz ciężkie z losem staczać walki o pierwsze potrzeby życia, kryjąc się z tem i nie tracąc spokoju; własną zasługą wyrobił sobie wziętość i poważne stanowisko w wyższem społeczeństwie, albowiem swéj rozwadze, cichéj pracowitości i skromnej grzeczności zawdzięczał życzliwość i zaufanie wszystkich, co go znali i szczególne względy państwa Jarochowskich, obojga Moraczewskich i Sewerynostwa Mielżyńskich.
Odbywszy z odznaczeniem nauki w gimnazyum Maryi Magdaleny, a potem kurs prawa w Berlinie, jako referendaryusz, późniéj jako syndyk konsystorski, miał, aż do zbyt wczesnéj śmierci swojéj, bez przerwy czynny i pożyteczny udział w życiu naszem towarzyskiem i robotach wspólnych. Lat kilkanaście był członkiem dyrekcyi Towarzystwa Pomocy Naukowéj, również lat kilkanaście posłował na sejmie berlińskim; sześćdziesiątego trzeciego roku wypełniał niejeden nałożony nań trudny obowiązek i działał ile mógł, chociaż nie liczył się do ślepo wierzących; żadna niemal narada de publicis bez niego się nie obyła i niejednemu, ile wiem, w rzeczach prywatnych posłużył; wreszcie, od założenia poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk należał do najgorliwszych jego zwolenników i najzasłużeńszych współpracowników. Jako sekretarz wydziału historycznego zajmował się szczegółowo wydaniem Roczników, w których kilka obszernych monografii ogłosił, obrawszy za główny przedmiot swych badań czasy Stanisława Augusta. Nie tu miejsce wyliczać wszystko, co pisał, dodam ci tylko, że gruntownością swoją i obfitością ciekawych szczegółów zwróciły na się powszechną uwagę rozprawy jego przedstawiające Ostatni Sejm Grodzieński, Dni Trzeciego i Piątego Maja, Tadeusz Rejtan w sejmie warszawskim, nie mniéj jak i rozprawy o Ostrorogu i Garczyńskim.
Prócz wymienionych już przymiotów, któreśmy wszyscy jego znajomi w Leonie Wegnerze cenić umieli, był i ten, że miał dobroć serca wrodzoną, każdemu dobrze życzył i o ludziach źle nie mówił, a jeśli zdarzyło mu się kiedy wypowiedzieć o kim sąd mniéj pomyślny, czynił to tak przyzwoicie i łagodnie, iż nawet dotknięty, słysząc, nie byłby się uraził.
W ostatnich czasach życia ogarnął go ponury smutek, wywołany niejednem ciężkiem zmartwieniem, a może rozwijającą się powoli bolesną i rzadką chorobą; twierdzili bowiem doktorzy, iż umarł skutkiem tworzenia się kamieni w mózgu. Po śmierci jego, dziwiono się trochę, jak pamiętam, że odpowiednio do bardzo skromnych stosunków swoich materyalnych, dość znaczny majątek zostawił po sobie; dla mnie było to wszakże nowym dowodem jego rozumu i zacności; odmawiał sobie bowiem za życia wszelkich przyjemności, nawet często i potrzeb, żeby przyszłość rodziny swéj zabezpieczyć.
Ale widzę, panie Ludwiku, że odbiegłem od landszafty; wszakże wspomniawszy ci o dyrektorze Jarochowskim, nie mógłem pominąć syna jego i zięcia, qui de republica meruisse videntur; a zresztą Wegnera wynieśliśmy tu z tego domu na miejsce wiecznego spoczynku, gdzie go serdeczną przemową pożegnał, w imieniu nas wszystkich, jego sejmowy kolega Kaźmirz Kantak.
Następcą Jarochowskiego w dyrektorstwie prowincyalnem był Kurcewski, o którym nie wiele powiedzieć ci mogę, bo go mało znałem; tyle tylko wiem, że pozostawił mi wrażenie człowieka światłego, spokojnego, sumiennego i pracowitego, mało się udzielającego innym, i taki też był o nim sąd powszechny. Żona jego, Stablewska z domu, włosem, okiem i cerą przypominała twarze Hiszpanek; własnych nie mając dzieci, była aż do śmierci dla siostrzeńców swoich i córek zmarłéj pasierbicy, troskliwą i pełną poświęcenia matką. Widziałem ją nieraz u ciotki mojéj, z którą jeszcze od lat szkolnych łączyła ją zażyłość, dla tego też poważna jéj i miła osobistość, widoczne z rozmowy dobroć i rozsądek pozostały mi w pamięci.
Za czasów Józefa Morawskiego, następcy Kurcewskiego, było tu znów dużo życia w pokojach na pierwszem piętrze, bo i dyrektor i jego zacna małżonka należeli, przez związki familijne, przez rozległe stosunki przyjaźni i znajomości w wyższych kołach towarzyskich Księstwa i innych części Polski, przez rzadkie przymioty serca i umysłu i szacunek powszechny, który ich otaczał, do najwybitniejszych osobistości naszego społeczeństwa. Dom ich w Poznaniu był znów, czego już teraz od dawna nie mamy, przez lat kilkanaście ogniskiem towarzystwa polskiego, bo niemal każdy z ziomków, bawiący w mieście lub przejeżdżający, poczytywał sobie za obowiązek odwiedzić państwa Morawskich.
Częste u nich większe lub mniejsze zebrania nie miały wprawdzie cechy wyłącznéj, bo każdego przyzwoitego człowieka mile przyjmowano, lecz w ogóle odcień był nie ten sam, co za czasów dyrektora Jarochowskiego, bardziéj pańsko - katolicki, w naturalnem następstwie przekonań i stosunków samegoż gospodarstwa, które jednak, do bliższéj z niem styczności przypuszczone osoby bez uprzedzeń oceniwszy, nie robiąc żadnéj między niemi różnicy, szczerą życzliwością obdarzało. Więcéj ci tu o państwie Morawskich mówić nie będę, gdyż żyją oboje, a nawet pan Józef cieszy się tą samą czerstwością ciała, tą samą żywością i bystrością umysłu, co przed czterdziestu laty. Był on, jak ci wspomniałem, ostatnim dyrektorem Ziemstwa, Polakiem, i przewodniczył rozwiązaniu tego przez Polaków zarządzanego zakładu prowincyalnego, który żywot wzorowo, bez krzywdy czyjéjkolwiek zakończył, zwróciwszy rządowi milion z góry zaliczony, a participantom piętnaście procent od zaciągniętych pożyczek, dając zaś z pozostałości swoich, w miejsce pensyi emerytalnych, sowite jednorazowe wynagrodzenia tracącym posady urzędnikom. Wszyscy dyrektorowie, z wyjątkiem Nieżychowskiego i Stanisława Stablewskiego, który był za młody, mieli udział w narodowych walkach, już to pod Napoleonem, już też trzydziestego pierwszego roku, a z pracujących w biurach większa część do weteranów listopadowych należała. Wesołowski, dwaj Kwaśniewscy, Mielcarzewicz, Słupecki, Wilden, Leciejewski, Jankowski, Januszyński, Mendych, Chlebowski spełnili wszyscy ten obowiązek; niektórzy z nich mieli krzyż złoty, a dwaj stopień kapitana; żaden z nich już nie żyje. Z pierwszymi spotykałem się czasem, nie będąc z nimi zresztą w bliższéj styczności, już z powodu znacznéj różnicy wieku.
Wesołowski, słusznego wzrostu i bardzo przystojny, robił wrażenie, jak mówią nasze panie, „dystyngowanego kawalera;“ żył niemal wyłącznie w kołach szlacheckich i w bliskich był stosunkach z domem Łuszczewskich, a do istot miejskich mało się zbliżał. Umarł jeszcze przed zamknięciem landszafty; znajomi żałowali go szczerze jako zacnie myślącego człowieka i pamiętam, że wspominano mi o nim kilka razy z wszelkiem dla jego przymiotów uznaniem.
Starszy Kwaśniewski, równie wysoki i elegancki jak jego kolega, znacznie jednak chudszy i nieco ospowaty, odznaczał się wesołą zawsze fizionomią i grzecznością dla wszystkich; miał za żonę najstarszą córkę sędziego Rylla, parę lat tylko, umarł bowiem także w sile wieku, nie zostawiwszy potomstwa.
Teofil Mielcarzewicz nie mniejszym był co do wzrostu, od poprzednich, lecz w ogóle w niższych żył kołach, a raczéj żył samotnie. Wieczorami przesiedział w cukierni, winiarni lub piwiarni, zwykle na uboczu, nie zbliżając się do towarzystw. Cichy i małomówny, patrzący naokół jakoby ze zdziwieniem przez swoje złote okulary, miał jednak pewne artystyczne skłonności; chętnie rysował i nieźle mu się czasem udawały wierne przeróbki z wzorów; ponieważ jednak nie odbył w tym zawodzie nigdy normalnéj nauki, dla tego oryginalne jego próby niezbyt świetnie wypadły, a przekonać się o tem możesz, panie Ludwiku, biorąc do ręki pierwsze roczniki „Przyjaciela ludu“, w których niejeden znajdziesz utwór Mielcarzewicza. Teraz może Andrioli ręce by nad niemi załamał, ale wtenczas byliśmy bardzo zadowoleni patrząc na te krzywe buzie i koszlawe nóżki figurek pana Teofila.
Ze Słupeckim poznałem się po roku czterdziestym; chociaż dość często go widywałem i byliśmy z sobą w najlepszéj, jak to mówią, komitywie, nie znam jego początków i nigdy go się o nie nie pytałem; zdaje mi się jednak, iż, w młodym jeszcze wieku, odbywszy wojnę listopadową, siedział dłuższy czas na wsi, ożenił się i zajmował gospodarstwem, a gdy to jakoś krzywo poszło, sprowadził się do Poznania i przyczepił do landszafty. Otóż ten Słupecki, człek niski, chudy, zwinny, z miłą i ruchliwą fizionomią, gęstym i wcześnie siwym włosem był przez kilka lat jedną z wydatnych w mieście i lubionych powszechnie osobistości. Wszędzie go było można spotkać: na zabawach, obradach, w towarzystwach wszystkich znał, ze wszystkimi się witał, a chociaż biedak nieraz w domu djabła ciągnął za ogon, nie psuło mu to na długo humoru, rozweselał się prędko. Często przybierał między ludźmi minę poważną i tajemniczą, ale mówił bardzo chętnie i żywo; w opowiadaniach niewyczerpany, osobliwie o szczegółach i osobach kampanii, występował na zebraniach, obiadach, wieczerzach zawsze z mowami w stylu Osińskiego, patetycznie deklamując. W przygotowaniach do roku czterdziestego szóstego, za który w więzieniu przesiedział, i w wypadkach czterdziestego ósmego roku bardzo czynny miał udział; był on wtedy w swoim żywiole; pełen poświęcenia, w sprawach politycznych i narodowych zasługując na zupełne zaufanie, chodził, jeździł, radził, chwytał na ulicy, szeptał do ucha i trudów nie szczędził. Po roku piędziesiątym straciłem go jakoś z oczu; wiem że popadł potem w ciężkie kłopoty i długotrwałą chorobę, zwłaszcza iż od dawna zadyszał się i płuca zdawał się mieć wątłe; jak i kiedy umarł, powiedzieć ci nie umiem, ale nieraz jeszcze wspomnę go sobie, gdy mi się marzy o starych znajomych.
Z Wildenem i Leciejewskim razem do szkół chodziłem; byli oni dość znacznie starszymi odemnie, lecz tylko o klasę wyżéj, a lekcye religii miewaliśmy wspólnie. Obadwaj z sekundy, zaraz w początkach powstania, trzydziestego roku pobiegli do Warszawy, wytrwali do końca pod karabinem, a potem Wilden wrócił do Poznania, miał tu bowiem matkę i jakiś mająteczek. Znalazł on wkrótce miejsce w landszafcie, gdzie przez pilność i sumienność swoją wyrobił sobie z czasem znaczniejsze stanowisko, a ożeniwszy się raz i drugi używał w kołach obywatelstwa miejskiego powszechnego szacunku. Zasługiwał sobie nań nie tylko życiem swojem prywatnem, lecz i gorliwem zajmowaniem się sprawami dotyczącemi ogółu. Gdy się Kasyno, a późniéj Kółko polskie zawiązało, był Marceli Wilden przez długi szereg lat jego zawiadowcą, kasyerem i duchem opiekuńczym. Wszystkie interesa tego towarzystwa odrabiał, wszelkie przynależne akta regularnie i sumiennie spisywał, rachunki obliczał i załatwiał, a prócz tego, od siódméj godziny wieczorem aż późno w noc przesiadywał co dzień, z rzadkiemi wyjątkami, w lokalu Kółkowym, pilnując, żeby się żadne nie działy bezprawia; przyczem czasami trochę szorstkim bywał. Czterdziestego ósmego roku powołał go Komitet narodowy, znając jego sumienność, na głównego sekretarza. Tuż przy sali obrad, na ratuszu, założył biuro komitetowe i tam go kilka razy zastałem piszącego z obudwoma Lekszyckimi, jeśli się nie mylę, i młodziutkim wtenczas Julianem Bukowieckim, który się jako ochotnik do pomocy nastręczył. Niemniéj gorliwego jak Kółko miało w nim zwolennika i pracownika Towarzystwo Naukowéj Pomocy, gdyż przez wiele lat był dlań czynnym głównie jako kasyer i sekretarz w Komitecie miasta Poznania, który, jak wiadomo, największy fundusz roczny do kasy Towarzystwa przesyła. Ostatnie czasy jego były posępne; niezbyt stary jeszcze ogłuchł prawie zupełnie, a z tego powodu, równie jak skutkiem innych niefortunnych okoliczności, zobojętniały na wszystko, jak słyszałem, i zesmutniały rozstał się z tym światem.
Leciejewski, po skończonem powstaniu, powędrował z innymi do Francyi, gdzie przeszło dziesięć lat przesiedział, po większéj części w miasteczku Laval. Było mu tam dość dobrze; żył częścią z żołdu, który Francya wtedy emigrantom naszym płaciła, częścią z lekcyi prywatnych, ucząc chłopców po łacinie, a młode Angielki po niemiecku; ćwiczył się sam pilnie we francuzkiem z gramatyk i przez rozmowy, a przytem, jako członek Towarzystwa demokratycznego, politykował i marzył z kolegami, których kilku mieszkało w bliskości. Mimo to jednak przemogła w końcu tęsknota za krajem; wrócił po czterdziestym roku do Poznania, gdzie aż do ośmdziesiątego czwartego wiódł sobie, jako stary kawaler, nader skromny, uczciwy i spokojny żywot, dając lekcye francuzkie, dozorując swych pensyonarzy i pracując w landszafcie. Czterdziestego szóstego i ósmego, potem także sześćdziesiątego trzeciego, kryjąc pod cichym i ostrożnym pozorem gorące i niezmienne uczucie patryotyczne, dopomógł w niejednéj sprawie i czynił gorliwie co zdołał; również w czasach spokojnych nie pomijano go, gdy chodziło o rzeczy polskie; stawiał się na każde wezwanie i wypełniał sumiennie co żądano. Gdy Wilden złożył w Kółku swoje urzędowanie, zajął Leciejewski jego miejsce i starał się gorliwie odpowiedzieć podjętym obowiązkom, chociaż porażonemu, w ostatnich latach, na połowę ciała niełatwem już było wędrować codziennie z Grobli do Bazaru, piórkiem machać i rozliczne interesa załatwiać. Uległ przed czterema laty powtórnemu porażeniu; wracając wieczorem do domu, nie doszedł do izby i na schodach stracił przytomność. Trzech nas się już tylko znalazło dawniejszych kolegów szkolnych, którzyśmy poczciwego Leciejewskiego pożegnali na cmentarzu św. Wojciecha, a jeden z nas, Magnuszewicz, poszedł za nim rok późniéj.
Z dwóch kapitanów urzędujących w biurach landszafty był Jankowski dzieckiem poznańskiem, z staréj rodziny tutejszéj, która w linii męzkiéj wymarła, jak niemal wszystkie nasze dawne rody mieszczańskie. Za młodych lat moich były jeszcze trzy odnogi Jankowskich; jedna na Starym Rynku, druga na Zamkowéj ulicy, trzecia na Butelskiéj. Przypominam sobie z nich kilka osobistości, przedewszystkiem dwie panny, stryjeczne siostry, znane w swym czasie z urody; jednę brunetkę, która żyje jeszcze w bardzo podeszłym wieku; drugą, znacznie młodszą, blondynkę i późniéj matkę wydalonego niedawno temu, naturalnie „w interesie służby“, aż poza Ren profesora Sikorskiego. Bratem rodzonym pierwszéj był Grzegorz Jankowski. O tym Grzegorzu powinienem ci był właściwie nadmienić, gdyśmy na Nowéj ulicy stali; bo tam najlepsze swoje lata przepędził. Wyszedłszy z klas średnich, chwycił się handlu; przez dłuższy pobyt w Hamburgu i Bremie obeznał się z wydziałem tabacznym, a wróciwszy do Poznania, gdy Bazar kończono, założył w nim pierwszy polski handel specyalny cygar i tytoniów. Skorom wymienił te nikotinowe preparaty, powiem ci nawiasem, iż nawyknienia społeczeństwa naszego były, pod tym względem, odmienne dawniéj od teraźniejszych. Mniéj więcéj do roku trzydziestego górowała tabaka do zażywania; niemal każdy starszy człowiek, już dla miłego w nosie drażnienia, już to by nadać sobie powagi, zażywał i miał tabakierkę w kieszeni, często srebrną lub złotą. Przy spotykaniu się następowały wzajemne częstacye i nieraz tabakierka była pożądaną dywersyą w nudnych konwersacyach. Dość znaczna także liczba starszych pań, które do piędziesiątki dochodziły, z maleńkich tabakiereczek, nieraz arcydzieł sztuki złotniczej, delikatnie i elegancko niuchały tabaczkę, a chusteczki ich nie bardzo wyglądały apetycznie. Teraz tabakierki znajdziesz niemal tylko w księżych rewerendach, a i tam coraz rzadziéj; zniknęły zresztą z widnokręgu towarzyskiego. Za najlepszą u nas uchodziła tabaka rawicka, sprzedawana w długich niezgrabnych słojkach ze szkła zielonego; kilku fabrykantów Niemców w Rawiczu porobiło na niéj majątki. W Poznaniu, dopóki byłem w szkołach, dwa główne pamiętam źródła tabaki; jedno u żyda Kaliskiego, który latem i zimą przesiadywał skromnie w sieni jednego z domów Szerokiéj ulicy, a sprzedając cierpliwie po łóciku za trzy grosze, zebrał nie mało talarów. Potomkowie jego teraz jeszcze w bliskości swego gniazda mają znaczne fabryki i składy. Do dziś dnia pamiętam nos zawisły Kaliskiego oraz zawsze uśmiechnięte oczki jego staréj żony, bo nieraz do nich chodziłem po obrok dla ojcowskiego nosa. Drugie źródło było u Niemca Traegera. Ten około dwudziestego roku, jak mi powiadano, przybył do Poznania, założył pierwszą fabrykę tabaki, którą niebawem powiększył, a ponieważ interes, jako jedyny tego rodzaju w mieście, wkrótce zakwitnął, nabył czy wybudował, tego już nie wiem, ową kamieniczkę do willi podobną, na Szewskiéj ulicy, tuż przy rogu Szerokiéj, po trzydziestym zaś roku kupił dom na Starym Rynku, między Wrocławską a Wodną ulicą, dokąd przeniósł znaczny swój handel tytoniów, cygar i tabaki.
Traeger wyszedł także na majętnego kapitalistę, sprawił powóz i konie, w urzędniczem towarzystwie niemieckiem odgrywał pewną rolę, a małżonka jego, chociaż bynajmniéj nie czarowała pięknością, zadziwiała nieraz patrzących krzyczącym i dziwacznym strojem. Będąc nie młodym i bezdzietnym znudził się wreszcie w Poznaniu; około piędziesiątego roku, jak mi się zdaje, sprzedał handel Gadebuszowi, Polakowi, który się nim zbyt długo nie cieszył, i wyniósł się gdzieś do niemieckiéj ojczyzny.
Palenie tytoniu przed trzydziestym rokiem było u Polaków tak mało tutaj używane, iż między wielu osobami, z któremi żyli lub widywali się moi rodzice, ani jednego fajczarza przed ową datą nie pamiętam; wiem jednak, iż tu i ówdzie po wsiach, szczególnie dawniejsi wojskowi palili tytoń turecki, wtenczas jeszcze rzadki i drogi. U Niemców zaś niemal wszyscy starsi ciągnęli knastry rozmaite z długich fajek o główkach porcelanowych i tak zwanych szpickach rogowych, ale tylko w domu, bo palenie po ulicach i w miejscach publicznych dopiero awanturą berlińską z czterdziestego osmego roku poddani pruscy sobie wywalczyli. Pierwsza cholera, trzydziestego pierwszego roku, rozpowszechniła u nas palenie tytoniu; zalecali je bowiem lekarze jako praktyczny środek oczyszczania powietrza; rzucono się więc powszechnie do fajek, zwłaszcza iż przez czas trwania zarazy policya pozwalała palić na wolnem powietrzu. Cygara były jednak przez lat trzy, cztery potem pojawem jeszcze nie zbyt częstym, lecz następnie szybko się rozmnażać zaczęły i fabrykacya ich wzmagać. Najpierwsze, których używano, niezgrabne, szaro-brunatne, osadzone na piórkach lub trzcinkach nie koniecznie nęcąco wyglądały i ustąpiły wkrótce miejsca tym teraźniejszym bezlejkowym, wiele pozorniejszym.
Tak, panie Ludwiku, fajka zabiła tabakierę, cygaro zabiło fajkę, a samo, może jeszcze za twéj pamięci śmierć poniesie od cygaret, które niezadługo w buzie swych niemowląt, zamiast pożywniejszego instrumentu, wpychać będą nasze rozcygaretowane eleganckie mamy.
Przepraszam cię za mój epizod tabaczny, panie Ludwiku; pozwoliłem go sobie, bo obadwaj, idąc z duchem czasu, narkotyzować się lubimy, a przytem wzmianka o Grzegorzu Jankowskim przywiodła mi na myśl wyborne cygara, któreśmy za tanie pieniądze od niego brali. W kramiku małym i ciasnym, jak wszystkie wtenczas w Bazarze, graniczącym bezpośrednio z handelkiem Marcelego Kamieńskiego, siedział pierwszemi czasy wytrwale, a jego spokojność i skromność przyciągała kupujących — zwłaszcza, iż poczynał sobie rzetelnie i znał się na swym towarze. Byłby mógł, mając niemal monopol wtenczas w naszem społeczeństwie tak pokupnego i gładko odchodzącego przedmiotu, wyjść na nim świetnie i zebrać majątek, ale, równie jak sąsiad jego, mało miał obrotności, sprytu kupieckiego i nie wiele zamiłowania do swego zawodu. Przytem spadła nań ciężka klęska domowa. Ożenił się był, powodowany jedynie upodobaniem, z młodą, bardzo ładną panienką, któréj sympatyczną osobistość każdy z nas starych Poznańczyków ma pewno jeszcze w miłéj pamięci.
Znów tu, panie Ludwiku, pozwolę sobie maleńki epizodzik. Otóż mieszkali owemi czasy, na Garbarach w domu Fiałkowskiego, starzy państwo Sommerowie. Jegomość niski, gruby, siwy z wielkiemi zdziwionemi oczyma, był Niemiec, urzędnik przy sądzie czy rejencyi, lecz co do uczuć i mowy spolszczał prawie zupełnie pod wpływem żony, bodajnie z Warszawy pochodzącej, dość otyłéj, ale zwinnéj i wesoło patrzącéj pani. Latem można ich było oboje niemal codzień spotkać na przechadzce ku Dębinie, z dwoma udatnemi córeczkami, które, za czasów moich prymanerskich, były ozdobą wieczorków i balików.
Młodsza z nich, panna Aniela, wyszła za Grzegorza Jankowskiego, lecz umarła w pierwszym zaraz roku małżeństwa, a śmierć jéj tak wczesna sprawiła na wszystkich znajomych bardzo bolesne wrażenie, zwłaszcza iż jéj towarzyszyły straszliwe cierpienia. Pan Grzegórz, tem nieszczęściem do żywego dotknięty, zniechęcił się do miasta, wyprzedał co miał i na wezwanie siostry, która krótko przedtem owdowiała i pomocy jego potrzebowała, przesiedlił się na wieś. Przeżył on tam podobno jeszcze dwie drugie żony i lat temu kilkanaście poszedł także za niemi na spoczynek wieczny; więcéj nic ci już o nim nie powiem, bo odkąd z Poznania wyjechał, oczy go moje nie widziały.
Brat jego stryjeczny, z Butelskiéj ulicy, ile pamiętam, Franciszek, był w niższéj klasie od nas, znałem go jednak i wiem, że umysł miał żywszy i pojętny, po polsku dość zręcznie wypisać się potrafił, a żarty i dowcipki bardzo lubił. W szkołach jeszcze zapadł na piersiową chorobę i w młodym wieku skończył na suchoty.
Wystaw sobie, panie Ludwiku, co to za dziwny przyrząd ta pamięć ludzka! Tysiące ważnych, mądrych i przydatnych rzeczy, których się długo i często uczyłem, zapomniałem niepowrotnie, a nie jeden szczegół całkiem obojętny, nie jedno głupstwo tak dobrze mi się przechowały w któréjś z komórek mózgowych, iż od lat kilkudziesięciu siedzą tam sobie spokojne i bezpieczne. I tak, gdy byłem w tercyi, przysłał jednemu z moich kolegów, pewnego razu, ów Franciszek Jankowski kartkę z zagadką łacińską własnego wyrobu, która nas bardzo zabawiła; tę zagadkę do dziś dnia pamiętam, chociaż lat piędziesiąt osiem ubiegło. Otóż słuchaj i zgadnij: Veni ad cognitionem per impedimenta et steti in cornu laudat sutoriis; accurrit ad me hoc habes bonum bubulus et dedit mihi ardebat fustis, quam vos tuba canebam. Przetłómacz to sobie dosłownie z wyrzuceniem tylko jednego j. polskiego, a znajdziesz sens i powiesz sobie, że, na quartanera, to nieźle.
Ale czas nam wrócić tu do landszafty, a przedewszystkiem do Józefa Jankowskiego, który był niewinnym powodem do tych kilku moich pobocznych wycieczek. O nim samym nie wiele ci powiem, bo lubośmy się znali i spotykali nieraz, byliśmy wogóle zdala od siebie, dla różnicy tak wieku, jako i bezpośredniego otoczenia i zatrudnień. Pan Józef, którego zwykle kapitanem zwano, pochodził z Zamkowej ulicy, gdzie miał po rodzicach znany ci może stary ów dom narożny, odłączony od Rynku wązką przejściową uliczką. W tym domu, na pierwszem piętrze, pamiętam, nawiasem mówiąc, dwie słynne restauracye: Korzeniewskiego, który swego czasu sługiwał po najpierwszych dworach, rozkoszą napełniał żołądki naszych panów i za Rafaela w sztuce kucharskiéj uchodził, chociaż, jak sam raz widziałem, kuchareczki jego, osmoleniem i brudotą, godne były kuchni Lucypera; poczem zaś Stillera, spolonizowanego Niemca, niskiego, grubego człowieka o wielkiéj głowie, który się ciągle śmiał głośno lub gniewał, co mu w dawaniu dobrych obiadów wcale nie przeszkadzało. Pierwszy z nich wygotował się bardzo prędko; drugiego, po ośmiu dopiero czy dziewięciu latach na kredyt pracujące żołądki strawiły. Jankowski, skończywszy szkoły w gimnazyum tutejszem, słuchał prawa w Wrocławiu, odsłużył wojskowość i pracował już w zawodzie sądowym, gdy wybuchło powstanie listopadowe. Poszedł jeden z pierwszych, odznaczył się w kilku spotkaniach i uzyskał za okazaną w nich przytomność i odwagę krzyż złoty i stopień kapitana, zwłaszcza iż poprzednio był już podporucznikiem w pruskiéj landwerze. Ta ostatnia okoliczność sprawiła, żeśmy go tutaj przez długi czas widzieli na szubienicy wiszącego. Nie przeszkodziło mu to jednak przeżyć jeszcze potem lat nie mało, bo wisiał tylko in effigie. Był wtedy jeszcze przy Fryderykowskiéj ulicy, naprzeciwko głównego więzienia, którego miejsce zajmuje teraz sąd apelacyjny, odwach mający w dodatku skromną szubienicę, z dwóch belek zrobioną. Na niéj, wedle ówczesnego wojskowego prawa, zawieszono portrety tych oficerów pruskich, którzy mieli udział w polskiem powstaniu. Siedem, osiem ich tam było, z wypisanemi nazwiskami delikwentów, ani podobnie, ani też pochlebnie przez artystę przedstawionych, w białych koszulach, z bladą twarzą, czarnemi oczyma i rozczochranym włosem.
Wróciwszy do Poznania musiał naturalnie Jankowski przesiedzieć czas niejaki w więzieniu, pierwotny swój zawód zmienić i znalazł w landszafcie przystań, w któréj pozostał do śmierci, zajmując jedno z pierwszych miejsc biurowych. Należał on przez cały szereg lat do znanych ogólnie i poważanych osobistości poznańskich. Nadzwyczaj staranny o powierzchowność swoją, zdradzał, twarzą trochę ironicznie uśmiechniętą i lekkiem kołysaniem ciała przy chodzeniu, pewne zadowolenie z siebie samego, co jednak jego przyjacielskiemu, szczerze wesołemu usposobieniu i zacności charakteru żadnéj nie sprawiało ujmy.
Córka kapitana Jankowskiego, bardzo ładna blondynka, wyszła wcześnie za mąż za profesora Mierzyńskiego, który był przy gimnazyum Mar. Magdaleny zatrudniony, a późniéj za sprawą przysłanego do nas w celach werbunkowych Papłońskiego, wraz z Węclewskim i Przyborowskim dostał się do uniwersytetu warszawskiego, gdzie mu niedawno temu Rosyanie dali przymusową emeryturę. Syn jego zaś płaczliwie skończył; jako jedynak zbytnio, zdaje się, przez rodziców rozpieszczony, nieodbywszy normalnego biegu szkólnego, puścił się na gospodarkę. Przy nie zbyt wielkich zasobach, a świetnem o sobie wyobrażeniu, chcąc używać świata i stać na równi z panem X. i panem Z., musiał naturalnie w krótkim przeciągu czasu skończyć walec życia, a ponieważ z materyalnego rozbicia pracą ratować się nie umiał i nie chciał, spadał co dzień niżéj po szczeblach społeczeństwa i wreszcie skończył dosłownie na bruku poznańskim; rodzicom jego Pan Bóg oszczędził tak strasznego widoku.
Drugi kapitan w landszafcie, który tam zresztą pojawił się po czterdziestym roku i podrzędne zajmował stanowisko, Januszyński, pochodził z Królestwa, był żołnierzem z powołania i porucznikiem za czasów Konstantego; widzieć téż to mógłeś po nim nie mniéj jak po kapitanie Jabłkowskim. Wysoki, chudy, wyprężony, zawsze w czamarze do góry zapiętéj, chociaż bynajmniéj nie opływał w dostatki, cieszył się jednak zwykle swobodnym humorem i, jak mi wiadomo, nieraz biedniejszych jeszcze wspomagał. Znał się niemal z wszystkimi z miasta i ze wsi, lubił rozprawiać, szczególnie przy czemsiś mokrem, lecz wilgoci nie nadużywał; najchętniéj, rozumie się, rozprawiał o wojnie, przebytych potyczkach i kolegach wojskowych, a ponieważ był starym kawalerem, słodził sobie samotność domową licznem towarzystwem różnorodnego ptastwa, które z dobroci serca troskliwie pielęgnował.
Wiele bliższym od wszystkich poprzednich urzędników landszaftowych był mi Aleksander Mendych, który, po trzydziestym pierwszym roku, przez lat kilkanaście należał do osób w społeczeństwie naszem bardzo czynnych i wpływowych. Mało już kto ze starych nawet ludzi o nim pamięta, tém chętniéj poczuwam się do obowiązku wspomnienia ci tu o nim, choć w kilku słowach. O jego familijnych stosunkach nigdy z nim nie mówiłem. Ojciec jego, jak mi tam kiedyś powiadano, miał tutaj handel drzewa i umarł dość wcześnie, ale musiał pozostawić jakieś zasoby, gdyż Aleksander skończył szkoły tutejsze rok czy dwa przed Libeltem, słuchał prawa i pracował jako auskultator przy sądzie krotoszyńskim, gdzie go powstanie listopadowe zaskoczyło. Pospieszył natychmiast za granicę, zaciągnął się do artyleryi, zdaje mi się do bateryi majora Piętki, i przebył w niéj całą wojnę, dosłużywszy się krzyża i stopnia porucznika. Gdy się tam wszystko skończyło, mimo wielkiéj chęci emigrowania, jak mi mówił, wrócić musiał do kraju, bo go stosunki familijne do tego zmuszały; dostał się do landszafty i tam pracował aż do śmierci jako sekretarz. Był to człowiek rzadkiéj prawości charakteru, jasnego rozumu, prawdziwy i otwarty w mowie, a przedewszystkiem gorliwy patryota, którego, prócz naszych swojskich, wszystkie inne sprawy mało co obchodziły. Dla tego też Marcinkowski, Maciej Mielżyński, Gustaw Potworowski i Szułdrzyński żyli z nim w ścisłéj przyjaźni; z nimi on głównie przestawał, dzielił ich przekonania i miał czynny udział we wszystkiem, co przedsiębrali. I tak, od samego początku, należał do obrad i robót tyczących się Bazaru, Naukowéj pomocy, Kasyna polskiego; pomagał tam szczególnie w układach z osobami i załatwiał sprawy piśmienne. Przez długi czas przewodniczył w komitecie poznańskim, mającym bezpośrednią opiekę nad stypendyatami Towarzystwa, sumiennie dozorował konwikta, w których się wspierani uczniowie mieścili, i zwiedzał szkoły elementarne, czego wtenczas nie zabraniano, aby wyszukiwać zdolnych chłopców, którychby, z funduszów publicznych, na pożytecznych ludzi daléj kształcić można.
Wielkich zebrań ile możności unikał, licznych towarzystw nie lubił, ale w małych, zaufanych kółkach chętnie przebywał, ożywiał się w nich bardzo i z zapałem nieraz rozprawiał o wypadkach z powstania i rzeczach dotyczących ogółu naszego. Nieco krytycznego i drażliwego usposobienia, z trudnością w dysputach, do których miał skłonność, odstępował od swego zdania, a głęboko przekonany o konieczności dla nas ratowania się i wzmacniania przez nieskazitelną wierność dla ducha i celów narodowych, równie jak przez oszczędność, spokojną i wytrwałą pracę we wszystkich kierunkach, nie tylko przeciwnym był zamiarom i knowaniom czterdziestego szóstego roku, lecz od samego początku starał się, ile mógł, przy każdéj sposobności śmiało rozpraszać złudzenia, wskazywać niepodobieństwa, niebezpieczeństwa i zgubne skutki, które z niewczesnego poczęcia wyniknąć muszą; nie dziw więc, że miał wielu niechętnych, bo aura popularis była po przeciwnéj stronie. Wypadki, które nastąpiły, i śmierć Marcinkowskiego silne i bolesne na nim zrobiły wrażenie; zesmutniał widocznie i stracił zaufanie, tem bardziéj, iż rozmaite plany, które wkrótce potem z Maciejem Mielżyńskim zaczął obmyślać i układać, tyczące się ześrodkowania i zorganizowania sił i czynności narodowych u nas, do skutku przyjść nie mogły.
Czterdziestego ósmego roku nie należał ani chwili do zapalonych, w ogóle bowiem brał rzeczy na zimno, jednakże uważał za obowiązek każdego czynić co można dla dobra powszechności. Oddał się więc zaraz pod rozkazy komitetu narodowego i wypełnił bez rozgłosu niejedno ważne jego zlecenie, a uznawszy, w pierwszym zaraz czasie wypadków, potrzebę rozsądnego wpływania na warstwy niższe, znajdujące się w niejasnem rozmarzeniu, był jednym z założycieli Klubu polskiego, który, jak ci już mówiłem, wziął sobie za zadanie przedstawiać ludowi, ile możności codziennie, rzeczywisty bieg wydarzeń, pouczać go stosownie do tego co zaszło, przedewszystkiem strzedz go od wpływów przewrotnych i wstrzymać od złudzeń i rozruchów.
Gdy się fantazye owego burzliwego roku rozwiały, popadł Mendych w pewną niechęć do wszystkiego i bolesne zwątpienie, zwłaszcza iż wkrótce potem zaczął ciężko szwankować na zdrowiu i wśród dokuczliwych cierpień nerwowéj słabości piędziesiątego roku opuścił ten świat bez żalu. Był bezżenny, bo poczuwał się do powinności przyzwoitego utrzymywania z niewielkich dochodów swoich, słabowitéj starszéj siostry, a późniéj nawet sparaliżowanego brata, który był gdzieś na prowincyi przy sądzie; mimo to jednak, ponieważ żył zawsze nadzwyczaj oszczędnie, pozostała mu przy śmierci sumka, którą przekazał Towarzystwu Naukowéj Pomocy. Przyjaciele, życzenie jego odgadując, pochowali go na cmentarzu świętomarcińskim, w bliskości Marcinkowskiego, którego kochał za życia, a, za staraniem Magnuszewicza, wskazuje skromny kamień z nazwiskiem miejsce, gdzie leży ten szczery patryota. Pierwszy on mi przychodzi na myśl, ilekroć na tę landszaftę spojrzę, bo, lat kilka w niemal codziennych przyjacielskich stosunkach z nim przeżywszy, pamięć jego do końca w mem sercu zachowam.
Do urzędników tutejszych, którzy kampanię 1831 roku odbywali, należał także Ignacy Danysz; o tym późniéj ci nadmienię, co mi wiadome; ostatnim zaś z tych, że tak powiem, listopadowców urzędujących w polskiéj landszafcie, któregośmy pochowali, był Leon Chlebowski. Przeżył on znacznie wszystkich poprzednich, umarł bowiem dopiero rok temu, licząc lat osiemdziesiąt pięć. Zapewne go dobrze pamiętasz z czasu, gdy tu do szkoły chodziłeś, któżby go bowiem nie był znał w naszem mieście, gdzie bez przerwy pół wieku życia swego przepędził, nie w ukryciu, lecz na widowni. Znany był w całem W. Księstwie i w znacznéj części Królestwa jako papież kalwiński (bo go tak nieraz żartem mianowano), dbający troskliwie o to, aby polsko-kalwińskie rodziny, których za moich młodych czasów było u nas kilkanaście, wypełniały swoje obowiązki religijne i miały do tego należytą sposobność. W każdym kierunku człowiek twardy, ale w najlepszem znaczeniu tego przymiotnika, twardo obstawał przy wierze swych przodków i kilka razy miałem sposobność słyszenia, jak z zapałem, a nawet gniewem odpierał, co mu się pod tym względem zaczepką być zdawało; twardo obstawał przy miłości kraju i narodu, z którego pochodził, i twardo obstawał przy wszystkiem tem, co raz za obowiązek swój uznał.
Zrodzony w W. Księstwie odebrał pierwsze szkolne wykształcenie w Poznaniu, dokończył je w Warszawie, gdzie, uniwersytet przebywszy, zyskał stopień magistra prawa i rozpoczął zawód sądowy w biurach prokuratoryi. Niedługo tam jednak pozostał, wir bowiem powstania poniósł go, rok późniéj, do szeregów narodowych, w których wytrwał do końca. Wyszedł szczęśliwie ze wszystkich głównych potrzeb, w których miał udział; bił się pod Dębem, Iganiami, Ostrołęką, pod Wolą i na Czystem; wrócił wreszcie, nie mogąc nadal pozostać w Królestwie, z krzyżem złotym i stopniem porucznika, do stron rodzinnych, gdzie, ożeniwszy się, lat kilka zajmował się gospodarką, dopóki go, zdaje mi się, trzydziestego dziewiątego roku, po wybryku Vettera, o którym ci wspominałem, nie wezwano do landszafty.
Przy tym zakładzie pracował wiernie i sumiennie jako rendant główny, w wzorowym porządku utrzymując kasę przez lat trzydzieści kilka i przeprowadzając wszystkie operacye finansowe z rozwiązaniem połączone. Wszakże czynności swéj nie ograniczał na landszafcie; zawsze gotowym był wspierać wszystko, co ku dobru innych lub publicznemu zmierzało. Roku czterdziestego szóstego, chociaż do bezwzględnych zwolenników Mierosławskiego się nie liczył, nie stał jednak wyraźnie na przeciwnem polu i wypełnił niejedno, co od niego żądano; czterdziestego ósmego roku służył gorliwie komitetowi narodowemu i bardzo był czynny w sprawach tyczących się obozów; lat kilka zawiadywał kasą Towarzystwa Pomocy Naukowéj, a dwadzieścia kilka przewodniczył stale jéj komisyom rewizyjnym; uczestniczył w założeniu i wprowadzeniu w życie tutejszéj Kasy pożyczkowéj, niemniéj jak i Towarzystwa przemysłowego i szpitalika dziecięcego; zajmował się gorliwie religijnemi, a nieraz i prywatnemi sprawami niektórych rodzin kalwińskich; przez długi czas należał do dozoru kościelnego tutejszéj ewangelickiéj gminy św. Piotra, któréj pastorowie są podobno na pół kalwinami; przedewszystkiem zaś ważne w naszym zarządzie miejskim zajmował stanowisko. Przez ćwierć wieku przeszło, z początku jako członek rady reprezentantów, potem jako rajca miejski tak biegle i pilnie pracował w rozmaitych wydziałach administracyi miejskiéj, potrafił sobie tak dalece zaskarbić poszanowanie powszechne, iż go władze gminne, uznając długoletnie jego względem Poznania zasługi, chociaż Polaka, odznaczyły rzadkim zaszczytem, tj. nadaniem mu godności i tytułu starszego miejskiego. Jeśli do tego dodam, że Chlebowski, własnego nie mając potomstwa, jak najtroskliwiéj zajmował się wychowaniem i losem dzieci, a z czasem i wnuków pierwszéj i drugiéj żony, to uznasz zapewne, iż długie jego życie nie przeszło marnie, lecz z pożytkiem dla wielu.
Z pasierbów jego pominąć tu nie mogę jednego, z którym w młodości bliżéj się znałem. Włodzimirz Kurnatowski był równocześnie ze mną w gimnazyum naszem, chociaż o klasę niżéj. Ukończywszy szkoły, za wrodzoną skłonnością idąc, wstąpił do wojska, z zamiarem wytrwania w tym zawodzie, a ponieważ szczególny miał pociąg do matematyki, nie tylko w przepisanym czasie uzyskał stopień podporucznika inżynieryi, lecz niebawem posyłanym był do rozmaitych fortec celem wykonania nadzwyczajnych robót przy ich oszańcowaniu, co dowodziło, iż zdolności jego uznano. Niewątpliwie byłby się Kurnatowski posunął szybko w zawodzie wojskowym, lecz przerwały mu go, podobnie jak Bentkowskiemu i innym równocześnie, wypadki czterdziestego ósmego roku.
Szlify pruskie nie wychłodziły w nim gorących uczuć patryotycznych; łudząc się, iż będzie mógł bezpośrednio służyć Polsce i dotknięty do żywego ciężkim zawodem, któregośmy wtenczas wszyscy doznali po dawanych nam z początku obietnicach, wystąpił z wojska. Okoliczność ta złamała jego przyszłość i zamąciła po części moralne usposobienie. Lat kilka potem spotkałem go u wód; był ożenionym i osiadłym na wsi, ale znalazłem, iż w porównaniu z dawniejszym czasem, mocno zesmutniał i zobojętniał na wszystko. Kilkanaście lat późniéj porzucił gospodarstwo, które nie szło pomyślnie i dostał, po śmierci Marcelego Bukowieckiego, zarząd prowincyalnego zakładu chorych w Owińskach, gdzie przed trzema czy czterema laty umarł. Szkoda wielka, iż niefortunne losy wykoleiły osobistość w początkach tak wiele obiecującą.
Wracając teraz od pasierba do ojczyma, dodać jeszcze muszę, panie Ludwiku, że z ubytkiem jego straciłem znów jednę z tych starych naszych i miłych postaci, z któremi się często spotykałem; dawniéj, gdy tą lub ową drogą z Poznania wychodził na polowanie, które namiętnie lubił, a w ostatnich latach, gdy słabemi już nogami wędrował, z pomocą zacnej żony, w dnie pogodne po stoku fortecznym. Zawsze przyjacielski i serdeczny przyciągał do siebie wszystkich znajomych szczerą życzliwością i rzetelnością myśli i chęci, a kończąc uczciwy swój żywot, pokazał nam jak na wskroś głęboko tkwiały w nim uczucia polskie, nad wszystkiemi innemi górując.
Była to dla nas zupełna niespodzianka; z początku nawet wierzyć nie chciałem, bo go znałem tak dobrze, gdy mi powiedziano, że oczekując lada godzinę śmierci, Leon Chlebowski, ten twardy kalwin, wezwał księdza w rewerendzie i przeszedł na łono katolickiego kościoła; że pojawiającemu się u niego na tę wieść pastorowi, czy superintendentowi oświadczył z całą przytomnością i stanowczością umysłu, jako to uczynił z wolnéj woli i pełnego przekonania. Niebawem jednak zrozumiałem co zaszło w jego duszy; sprawiły ten zwrot niezawodnie spotęgowana w tak uroczystéj chwili miłość narodu, pamięć jego przeszłości, a nadewszystko owe znane ci, krótko przedtem przeciw nam uchwalone środki; nie chciał Chlebowski odbywać ostatniéj drogi i leżeć wiecznie na błoniach spoczynku z tymi, którzy teraz wobec nas jednę tylko myśl mają i jedno pragnienie, ut deleatur Carthago.
Prócz wymienionych już, panie Ludwiku, pamiętam jeszcze kilku innych współrodaków naszych urzędujących w tym budynku: pana Jażdzewskiego, którego znałem tylko z widzenia, Krąkowskiego, kolegę szkolnego, żyjącego jeszcze, który, mimo skołatanego już zdrowia, zawiadywał późniéj przez lat kilka kasą Towarzystwa Pomocy Naukowéj i z rzadką sumiennością mozolną jéj rachunkowość załatwiał; wreszcie dwóch Lekszyckich, braci stryjecznych. O żyjących dotąd nie mówię, panie Ludwiku, bo spotkać ich możesz i sam sobie o nich zrobić wyobrażenie, dla tego ani o p. Kajetanie Buchowskim, który także lat kilka urzędował w landszafcie, nic ci nie powiem, ani o panu Rejewskim, ni też o Józefie Lekszyckim, chociaż ten między trudniącymi się przeszłością naszą poważne zajmuje stanowisko jako gruntowny znawca i badacz archiwów tutejszych. Kuzyn jego, Mieczysław, już dość dawno temu leży sobie za miastem, na cmentarzu św. Małgorzaty obok rodziców, siostry i młodszego brata. Był on mniéj więcéj w moim wieku; przywieźli go tu rodzice około dwódziestego siódmego roku do szkół i oddali pod opiekę babki, u któréj poznaliśmy się jako dziewięcioletnie chłopaki. Otóż ta babka, pani Roërowa, od dawna z moją babką i rodzicami zaprzyjaźniona, była miłym i ciekawym zabytkiem minionych czasów. Wdowa po kupcu i patrycyuszu poznańskim, do którego należało kiedyś kilka domów na Starym Rynku, między Wroniecką i Szeroką, mała, cicha, chudziutka, siedziała całemi dniami na tem samem miejscu, robiąc zawzięcie pończochę, w bliskości trzech czy czterech klatek z kanarkami, szerzącemi, przy słońcu świecącem, wrzask niezmierny. Pamiętała dobrze, bo była już dorastającą, czasy wstąpienia na tron króla Stanisława, opowiadała nam o szlachcie rąbiącéj się pałaszami po ulicach, o rozmaitych cudach, które się działy w kościele Bożego Ciała, o ogromnéj Farze zajmującéj cały teraźniejszy Nowy Rynek, o odnawianiu ratusza, malowaniu na nim owych królów, których resztki miejscami pozostały, o zatykaniu wielkiego orła na czubku wieży i jak mistrz ślósarski, który się tego karkołomnego zadania podjął, spełniwszy je, wypił sobie tam u góry butelkę wina i wypróżnioną rzucił na bruk. Ostatni raz widziałem tę zawsze spokojną i łagodną staruszkę, która umierając miała lat dziewięćdziesiąt dwa czy trzy, gdy trzydziestego szóstego roku żegnałem się z nią, idąc na uniwersytet.
Przy téj sposobności powiem ci, panie Ludwiku, o czem tu pewno nikt już nie wie, że ów znany i genialny humorysta niemiecki [[Autor:Ernst Theodor Wilhelm Hoffmann|E. Th. Hoffmann, który napisał Lebensansichten des Kater Murr, Elixire des Teufels, Serapionsbrüder i inne mistyczno-dziwaczne i dowcipne powieści, a którego Francuzi szczególnie podziwiają, będąc tutaj w Poznaniu, za pierwszych pruskich czasów, kriegsratem czy regierungsratem, ożenił się z córką téj pani Roërowéj. Ale to małżeństwo mądrem nie było, rozeszło się więc wkrótce; Hoffmann żył djablo genialnie i w skutek tego umarł, mając ledwo lat czterdzieści sześć, a małżonka jego, posiadająca wszelkie przymioty skromnéj i spokojnéj domowości, nic mniéj jak genialną nie była. Znałem ją dobrze, mieszkała tu bowiem długo w Poznaniu i przychodziła często do mojéj matki; wyniósłszy się potem do Szlązka, żyła jeszcze, jak mi się zdaje, lat kilka po czterdziestym roku. Przypominam sobie, że mi raz mówiła, czemu jéj mąż nie długo w Poznaniu bawił na urzędzie. Otóż, podczas karnawału, nie wiem już którego roku, był tu wielki bal maskowy u komenderującego, na który wszystkich znaczniejszych oficerów i urzędników zaproszono. Hoffmann przebrał się za wędrującego Włocha, sprzedającego obrazki, jacy wtenczas wałęsali się po krajach, i rozdawał przystępującym z tłomoczka swego rozmaite rysunki. Cieszył się każdy z tego, co dostał, bo widział w nim dowcipną i złośliwą karykaturę jednego ze znajomych; lecz gdy zaczęto rysuneczki pokazywać sobie nawzajem i odgadywać, przekonano się, iż nikt nie wyszedł na sucho. Die Herrn Collegen i Vorgesetzten bardzo ten żart wzięli za złe, a Hoffmann niebawem zań odpokutował. Wnuczka pani Roërowéj była za panem Lekszyckim, który ostatnią część życia tutaj między nami w Poznaniu przepędził. W młodości urzędował w administracyi za czasów Księstwa Warszawskiego, a potem lat kilkanaście jako landrat powiatu odolanowskiego.
Takich landratów Polaków, wybranych przez obywatelstwo powiatowe, znałem kilku: Bukowieckiego, Twardowskiego, Nosarzewskiego, Zawadzkiego, Sztosa, a przypominam sobie jeszcze jak mówiono o Kurnatowskim, Karczewskim i Wolańskim; o innych nie słyszałem. Gdy nam tu, w skutek wypadków trzydziestego roku, przysłano Flottwella na nasze uszczęśliwienie, szybko się z tymi landratami uwinął. Wybory zniesiono; jednych przesadzono poza WKsięstwo, drugich emerytowano; najdłużéj, bo do czterdziestego drugiego roku utrzymał się w Wyrzysku landrat Bukowiecki, były major w wojsku napoleońskiem. Lekszyckiego także po kilku latach pensyonowano; osiadł zatem w Poznaniu z całą rodziną, a będąc zaprzyjaźniony z arcybiskupem Duninem, na prośbę jego obrabiał w konsystorzu niektóre sprawy administracyjne i sądowe.
Miał dwie córki i dwóch synów; wszystko to już teraz nie żyje, prócz młodszej córki. Syn starszy, Mieczysław, o którym ci wspominałem, szkół nieskończywszy, dostał się wcześnie do landszafty, przy któréj pracował aż do końca życia. Szczerze mówiąc, istotna szkoda, że nie poszedł za powołaniem swojem i pierwotną chęcią i nie poświęcił się sztuce. Miał prawdziwą zdolność do rysunków i malarstwa i za młodu wielkie w tem upodobanie; Stary Perdisch, nasz gimnazyalny Apelles, nieraz go do malarskiego zawodu zachęcał. Nie mniéj pod tym względem uzdolniony był brat jego młodszy Stanisław, który księdzem został, lecz wkrótce po wyświęceniu umarł.
Pamiętam do dziś dnia jeszcze jego akwarele przedstawiające główniejsze nagrobki i kaplicę królewską katedry poznańskiéj, które były z prawdziwie artystycznym zmysłem wykonane i dziwiłem się nad niemi tem bardziéj, iż młody ks. Lekszycki, co umiał pod tym względem, zawdzięczał jedynie własnéj pracy i wrodzonemu poczuciu sztuki.
Tak więc powiedziałem ci, panie Ludwiku, o urzędnikach naszéj polskiéj landszafty com wiedział; innych nie znałem, albom o nich zapomniał, a teraz dodam ci jeszcze, że główna sala na pierwszem piętrze, w któréj się odbywały posiedzenia radzców i walne zebrania, była świadkiem rzadkiego u nas wypadku, to jest uczty królewskiéj.
Zaszło to czterdziestego drugiego roku, gdy Fryderyk Wilhelm IV przyjechał do Poznania. Zadowolenie było powszechne, bo wkrótce przedtem, w skutek śmiałego wystąpienia Edwarda Raczyńskiego, duch flottwellowski znacznie ostygł w sferach rządowych; zrobiono na korzyść naszéj narodowości niektóre ustępstwa, a ludność polska, wtenczas jeszcze materyalnie i moralnie dość silna, spodziewała się więcéj po królu, o którym wiedziano, że ma dobre serce i że mimo romantyczno-feodalnych czasami zapatrywań, przejęty szlachetnem wyobrażeniem o godności swego stanowiska i stosunku do poddanych, nie sądzi, iżby przyrzeczenia i słowa królewskie, bądź własne, bądź to przodków, nie warte były fajki tabaki.
Obywatele polscy wyprawili Fryderykowi Wilhelmowi na sali landszaftowéj wspaniałą ucztę; postawiono dlań przy stole starożytne, wyzłacane krzesło, nie wiem gdzie wynalezione, na którem podobno jeden z królów polskich siedział. Król był łaskaw i wesół, mniéj więcéj do każdego z przedstawionych przemówił, a do niektórych lepiéj znanych odezwał się bardzo dowcipnie. Późnym wieczorem odbył się świetny bal na ratuszu, który miasto wyprawiło; ulice zaś i domy tak pięknie przystrojono, jak nigdy jeszcze przedtem ni potem. Tłumy ucieszone roiły się w gęstych szeregach niemal wszędzie przez noc całą, bo tysiące ludzi przywędrowało ze wsi i miasteczek, a wszyscy ożywieni byli zadowoleniem i nadzieją. Sam tego nie widziałem; znajdując się wtenczas gdzieindziéj, ale mi tak opowiadano, skoro wkrótce potem wróciłem; zresztą pamiętam podobne oświetlenie i przepychy uliczne na przyjęcie tegoż samego Fryderyka Wilhelma, gdy jako następca tronu, latem trzydziestego piątego roku przybył do Poznania.
Ale nadto już długo tu bawim przy landszafcie, panie Ludwiku; powiedziałem ci prawie wszystko, co mi się w pamięci do jéj murów przyczepiło, a teraz idźmy daléj. Część Wilhelmowskiéj ulicy z téj strony, po za Fryderykowską, leżąca nic mi ciekawego nie przypomina; nie było tam, w czasach méj młodości, tych dwóch pięknych budynków zarządu celnego i sądu powiatowego, które do najnowszych w mieście należą, tylko na miejscu pierwszego stało długie, jednopiętrowe, stare i bardzo brzydkie domisko (już ci o niem wspomniałem i sam je przed sześciu laty jeszcze widziałeś), gdzie się od pierwszych pruskich czasów biura celne mieściły; przed niem zaś i za niem były pustki i płoty. Z cłem i celnikami, posłuszny będąc biblii, unikałem zawsze stosunków, lecz paru osobistości z owego celnego budynku nie zapomniałem jeszcze, choć mi już od lat piędziesięciu przeszło znikły z oczu. Dyrektorem był tutaj między rokiem trzydziestym a czterdziestym niejaki Schleusner, dawniejszy wojskowy, jak okazywała wysoka, wyprężona, żołnierska postawa; nie znałem go osobiście, lecz syn jego chodził zemną do szkół, a ponieważ był nader przyzwoity, niezwykle grzeczny i przyjacielski chłopiec, przestawaliśmy z nim wiele częściéj i chętniéj niż z innymi niemieckimi kolegami. Pani Schleusnerowa, już nie młoda, musiała być kiedyś rzadkiéj piękności, a córka jéj, wtedy dorosła, należała do najładniejszych i przez oficerów najbardziéj otaczanych panien niemieckich. Współzawodniczyła ona pod tym względem z panną Sardahelli, córką kapitana węgierskiego pochodzenia, którą spotykaliśmy w towarzystwie krótkiéj, tłustéj mamy, bardzo często na ulicach i przechadzkach, bo wiedziała, jak się zdaje, że na pokazywaniu się nie traci. Dziwi cię to może, panie Ludwiku, iż o takich rzeczach mówię, choć prawie Matuzalem ze mnie, ale widzisz, takie estetyczne wrażenia pierwszéj młodości tkwią silnie w mózgu i przyjemnie wspomnieć o nich czasem przy sposobności.
Tak przeszliśmy szczęśliwie jednę stronę Wilhelmowskiéj ulicy do końca; po drugiéj, przeciwległéj, mało kogo znałem dawnemi czasy, bo w tych kilku kamienicach, które tam stały od rogu Podgórnéj, aż do poczty, mieszkali po większej części Niemcy; żydzi też dopiero późniéj się tam znaleźli, a kramów przed czterdziestym rokiem żadnych na całéj téj ulicy nie pamiętam. Z osób, które mi obcemi nie były i z któremi się czasami spotykałem, przypominam tu sobie najpierw bardzo znaną przez lat wiele poznańską figurę, właściciela téj tutaj kamienicy przy banku królewskim. Był to adwokat Giersch, Niemiec, ale tutaj urodzony i za czasów jeszcze polskich tutaj wychowany. Mówił po polsku lepiej niż niejeden z nas, a synowie jego, w polskich oddziałach szkół wyższych pomieszczeni, wyglądali za młodu całkiem na Polaków. Nie liczył on się do nas bynajmniéj, ale nie mówił i nie czynił nic nam nieprzyjaznego, a, ile to nie kompromitowało, objawiał uczucia dla nas przychylne. Żona jego, chociaż mało co po polsku rozumiała, należąc tutaj do rozmaitych towarzystw dobroczynnych i robót wspólnych, występowała nieraz, szczerze i otwarcie z prawdą i obroną, ilekroć uczuła, że nam zapał jakiś germański niesłuszność chce wyrządzić. Giersch w finansowych sprawach nie był wspaniałomyślnym, to też zebrał na adwokaturze ładny majątek i na miejscu jednopiętrowego dawniéj domku, wybudował tę piękną trzypiętrową kamienicę, któréj planem, urządzeniem i budowlą zajmował się sam szczegółowo aż do najmniejszych drobnostek i w któréj ogrodzie, z nadmiaru daleko sięgającéj ostrożności, wybudował sobie silnie sklepione schronienie, które, w razie oblężenia Poznania, mogło jego lub potomków ukryć bezpiecznie przed spadającemi na miasto bombami. Ale cóż znaczą wszelkie przewidywania ludzkie! Kamienica Gierscha ani się nawet przy drugiem pokoleniu nie ostała, sprzedano ją w kilka lat po jego śmierci.
Kolegów Gierscha, Niemców, znałem kilku z widzenia, bo to wtedy w Poznaniu, między dwudziestym piątym a czterdziestym piątym, każdy niemal wiedział o każdym kim i czem jest. Byli między nimi: Mittelstaedt, Moritz, Hünke, Boj, Hoyer, Giżycki, Weihmann, Brachvogel. O trzech pierwszych nie słyszałem nic, coby ich miłéj pamięci polecało; Boj uważany był powszechnie za człowieka zacnego; Hoyera i Giżyckiego znałem tylko z widzenia. Wszystkim adwokatura świetne przynosiła zyski i wyjść mogli na bogatych ludzi, bo wtenczas adwokaci podobni jeszcze byli do aptekarzy; z góry oznaczano ich liczbę przy każdym sądzie, konkurencyi więc lękać się nie potrzebowali.
Przytem procesujące się obywatelstwo polskie było wiele liczniejsze i wiele zamożniejsze, pohopniejsze do procesów niż teraz i wiele więcéj wierzące na oślep swoim adwokatom. Nie dziw więc, że w społeczeństwie niemieckiem, pod towarzyskim względem, adwokaci grali wtenczas violino primo. Weihmann, chociaż wiekiem sięgał daleko już w dziesiątki, zawsze wyświeżony, sztucznie wymłodzony, trzymał się wytrwale na stanowisku Lowelasa i dla tego podobno kapitałów nie zebrał, a Brachvogel też Krezusem nie umarł, chociaż niemało zarabiał, bo i sam, jak słyszałem, lubił żyć bez troski i miał kilku synków, burszów jakby z Heidelberga, którzy prawdopodobnie też świata użyć chcieli. Jeden z nich, Emil, kolega mój z tercyi, w gruncie przyjacielski i wesoły chłopiec, szkoł tutaj nie skończył i znikł nam z widnokręgu, jak wkrótce cała jego rodzina.
Adwokatów Polaków, wtenczas osiadłych w Poznaniu, znałem wszystkich, byli zaś nimi: Sobeski, Pigłosiewicz, Przepałkowski, Zdanowski, Krauthofer, Gregor, a późniéj Janecki. — Z Pigłosiewiczem, będącym już w późnym wieku, rzadko się kiedy spotykałem i to wyłącznie na Tumie, u którego z kanoników, mało więc o nim powiedzieć ci mogę; wiem tylko, że był rodem Polak, jak samo nazwisko wskazuje, i mówił po polsku, lecz powoli i niezbyt wprawnie, biegléj po niemiecku. Pierwotnie cysters, bodajnie w Bledzewie, przy rozwiązaniu zakonu nie wyświęcony jeszcze, skoczył w inną stronę, słuchał prawa i wypromowował się na rzecznika, jak teraz mówią. Wychowany, zdaje się, pod niemieckiemi wpływami, unikał w ogóle znajomości polskich, gdyż, prócz kilku małych kółek, mianowicie duchownych, do których go wspomnienia młodości ciągnęły, nigdzie go, ni w wiejskich ni w miejskich towarzystwach, widać nie było i w żadnych wspólnych naszych przedsięwzięciach czynnego nie miał udziału; zresztą cichy, ostrożny, jako prawnik wybitnego stanowiska nie zajmował, ale cieszył się opinią uczciwego człowieka.
Z panem Sobeskim również tylko kilka razy w towarzystwach się spotkałem; jeśli się nie mylę, przesiedlił się tu do nas z Gniezna w późniejszym już wieku; w mieście mało komu się udzielał, żyjąc głównie z obywatelstwem przyjeżdżającem z prowincyi. Mieszkał właśnie tutaj przy Wilhelmowskiéj ulicy, w tym otóż lokalu, gdzie panny Tułodzieckie dla płci pięknéj arcydzieła swoje popełniają. Tutaj stracił drugą żonę, Daleszyńską z domu, którą, z jéj dwoma córeczkami, lepiéj znałem niż męża. Była to przyjemna i ożywiona pani; należała do wszystkich ówczesnych towarzystw dobroczynnych, loteryi, ochronek, kwest i przedstawień i w wieku młodym jeszcze, ku powszechnemu przerażeniu znajomych, umarła nagle latem czterdziestego ósmego roku, jeśli się nie mylę, skutkiem spożycia lodów w dniu nadzwyczaj skwarnym. Z dwoma synami adwokata Sobeskiego z pierwszego małżeństwa, Dionizym i Gustawem, byłem razem w szkołach i miło mi zawsze przypomnieć sobie pierwszego, który w sekscie siedział przy mnie i odznaczał się, już jako chłopiec, spokojem i rozważnem usposobieniem. Najstarszy, Władysław, kiedyśmy z Dionizym jeszcze w niższych obracali się regionach, poszedł z prymy na rewolucyę, a potem gospodarował przez lat wiele w powiecie gnieźnieńskim, brał czynny udział w ruchawkach naszych czterdziestego szóstego, ósmego i sześćdziesiątego trzeciego roku, posłował razem z Bentkowskim lat kilka na sejmie berlińskim, przeżył całe swoje rodzeństwo i w późnym wieku, rozporządziwszy dziećmi, pochowawszy żonę, osiadł w Poznaniu, gdzie z rzadką wytrwałością synowi w sprawach handlowych dopomagał; przed dwoma laty rozstał się z tym światem.
Ciekawem ze wszech miar zjawiskiem nie tylko między adwokatami, lecz w ogóle tutaj między nami, był stary Przepałkowski. Znałem go już przeszło ośmdziesięcioletniego, a choć dawno nie żyje, pamiętają pewno jeszcze wszyscy moi współcześni tego zgarbionego staruszka, zawsze w długiéj granatowéj czamarze, palonych butach, z wysoką, czworograniatą, granatową czapką, rydelkiem opatrzoną, z białą chustką na szyi, siwą, krótko strzyżoną głową i bardzo miłą, lubo bladą, wygoloną twarzą. Widziało go się często na ulicy, a przez czas niejaki można go było letniemi wieczorami spotykać w księgarni Żupańskiego, gdzie wypoczywać sobie i z panem Konstantym gawędzić lubił. Urodził on się jeszcze za drugiego Sasa, był aplikantem i palestrantem za króla Stanisława, przecierał się po sądach za pierwszych pruskich czasów, za Księstwa Warszawskiego był mecenasem przy trybunale poznańskim i pozostał nim, gdy się rzeczy zmieniły. Z prawami pruskiemi dosyć się obeznał, choć tylko przez praktykę, tak iż w pierwszych latach po drugiej okupacyi bardzo był używany przez obywatelstwo nasze, a i nawet późniéj, gdy się znacznie zestarzał, miał zawsze coś do czynienia, osobliwie w sprawach, gdzie sięgać trzeba było jeszcze do dawnych praw polskich. Ponieważ po niemiecku wyjęzyczyć się nie był w stanie, przeto za pierwszego jeszcze zaboru zyskał pozwolenie załatwiania spraw i bronienia przed sądem w języku łacińskim i tego się trzymał do końca. Wielka szkoda, że albo on sam, lub téż kto inny wedle jego opowiadań, nie opisał rozmaitych ciekawych rzeczy o wydarzeniach i osobach z czasów palestry poznańskiéj, zaprowadzenia sądów pruskich i owych kilku lat Księstwa Warszawskiego, które on wcale jasno i nieraz dowcipnie opowiadał; byłby nam się zachował niejeden ciekawy szczegół psychologiczny, obyczajowy i historyczny. Umarł on w tym wieku pewnie jak cesarz Wilhelm I, a może był i starszym.
Co się tyczy jego potomstwa, słyszałem wprawdzie, będąc małym chłopcem, mówiących o młodym Przepałkowskim, ale go nigdy nie widziałem i nie wiem co się z nim stało, córki zaś obydwie pamiętam dobrze. Starsza z nich, ile mi się teraz widzi, bardzo przystojna, lecz postawy trochę za wzniosłéj i za wspaniałéj, znana w mieście tak z tego jako téż z patryotycznéj rezolutności, pospieszyła natychmiast, idąc za przykładem panny Emilii Sczanieckiéj, trzydziestego roku do Warszawy, gdzie aż do końca wojny wytrwała chlubnie w lazaretach wojskowych, pielęgnując i opatrując rannych. Po skończonéj wojnie do Poznania już nie wróciła, poszła za mąż w Królestwie i temu lat kilkanaście umarła, zdaje mi się w Kaliszu, bezdzietnie, zrobiwszy z pozostałego majątku zapisy na cele dobroczynne; tak mi przynajmniéj Kaźmirz Jaróchowski, jéj krewny czy bliski znajomy, swego czasu wspominał.
Zdanowskiego adwokata, z całą oliwkową niemal i czarnowłosą familią, także pamiętam; jego żonę, córkę i dwóch synów, zwłaszcza iż ci synowie chodzili razem zemną do Quinty i Quarty i odwiedzali mnie czasem. Sam pan adwokat, człowiek dość wysoki, prawie zawsze w długim granatowym surducie, niskim kapeluszu o szerokich piórach z fizyonomią gładką, poważną i zadowoloną, bez nauk uniwersyteckich, z niższych sfer sądowych, za Księstwa Warszawskiego zapewne, dostał się na stanowisko swoje i potrafił się jakoś na niem utrzymać i późniéj. Ponieważ z prawodawstwa pruskiego i procedury wiedział tylko to i owo, ograniczała się, ile słyszałem, praktyka jego na drobną szlachtę, chłopów i mieszczan, którym prywatną wymową swoją imponował, pocieszając ich, gdy rzeczy krzywo poszły, zaręczeniem, że podług prawa powinni byli wygrać, ale podług reskryptu musieli przegrać. W sądowéj izbie nieraz, jak mi mówiono, znalazł się w ambarasie i dla tego stereotypowo niemal wnosił o odłożenie terminu. Będąc dość biegłym w odczytywaniu starych dokumentów, miał jeszcze, prócz adwokatury, dość ważne stanowisko w archiwum miejskiem, gdzie wraz z swoim adjutantem Dąbrowskim, niejednemu z naszych, chcących się tutaj poszczycić vonem, a w wiele większéj liczbie zakordonowym, zmuszonym legitymować się w heroldyi, oddał znakomite usługi. Nic łatwiéj bowiem nie było jak okazać dokumentem, że pierwszy lepszy już w piętnastym albo szesnastym wieku szczycił się tytułem generosus; sądowo zaś uwierzytelniony odpis takiego dokumentu dostatecznym był dowodem, że jegomość sroce z pod ogona nie wypadł. I szły tak rzeczy dość długo, ale krótko po śmierci Zdanowskiego, odkrył Przyborowski, teraz profesor uniwersytetu warszawskiego, wtenczas młody nauczyciel przy gimnazyum Maryi Magdaleny, pracując w archiwum, że jakiś dokument, tyczący się Szkota Skena, jest podrobiony. Uddzielił o tem wiadomości niewiem już komu, ale rzecz doszła do sądu. Ustanowiono komisyę celem sprawdzenia tego, do której należeli, między innymi, sędzia Motty i pan Józef Lekszycki i okazało się niewątpliwie, iż mnóstwo generosów jest sfabrykowanych za pomocą polanego kawą grubego papieru, pisma dość zręcznie bladym nakreślonego atramentem i zachowanych wiernie zwrotów starych formułek sądowych.
O panu Gregorze Krauthoferze i Janeckim powiem ci późniéj to i owo, gdy się sposobność nastręczy, a teraz, po téj adwokackiéj wycieczce, którą mi dom Gierscha i mieszkanie Sobeskiego nastręczyły, czas nam ruszyć z miejsca, panie Ludwiku, chociaż mało ci tu już mam do powiedzenia. Idąc daléj, ku poczcie, nie mogę pominąć fotograficznego zakładu Engelmanna, nie tego jednak, który teraz widzisz w owym domu o słupach, lecz jego skromnych początków, które się rozwijały na podwórzu téj małéj jednopiętrowéj kamieniczki, przytykającéj do cukierni Beelego. Pamiętam dobrze jak powszechne wzbudziło zdziwienie i niedowierzanie, gdy w pismach francuzkich wyczytano, że jakiś fizyk Daguerre przymusił słońce do rysowania. Pierwszy taki słoneczny rysunek na blaszce srebrem pociąganéj, zwany wtenczas dagerotypem, pojawił się w Poznaniu zimą czterdziestego pierwszego roku u Konstantego Żupańskiego, który go z Paryża sprowadził. Był to widok Luwru, bardzo niewyraźny, musiałem go bowiem kręcić na różne strony pod światło, nim obraz pochwycić mogłem; pierwszą zaś tutaj u nas fotografią, t. j. odbitkę na papierze, pokazał mi czterdziestego ósmego roku Karol Libelt, przywiózł ją z Frankfurtu n/M., gdzie posłował w parlamencie niemieckim. Wyglądało to jeszcze tak nieszczególnie, iż, gdyby Libelt nie był zaręczał, że to ma być jego fizyonomia, niktby tego odgadnąć nie zdołał. Pierwszym, który u nas z nowego wynalazku korzystał, był naturalnie Niemiec, nazwiskiem Lippowitz. Tego Lippowitza, którego pradziad, nawiasem mówiąc, był niewątpliwie jakiś poczciwy Lipowicz, poznałem już trzydziestego ósmego roku w Lesznie, gdzie miał aptekę i gdzie mu się dobrze wiodło. Sprzykrzył sobie jednak pigułki i mikstury, sprzedał aptekę, sprowadził się do Poznania, bodajnie czterdziestego czwartego roku, a będąc biegłym chemikiem, chciał się przerzucić na dziedzinę fabryk chemicznych. Trochę idealista i raczéj teoretyk niż praktyk, ulegał wrażeniom nowości i zapalił się do dagerotypii.
Założył więc najpierw pracownią tego rodzaju w ogrodzie Żychlińskiego przy ulicy Fryderykowskiéj i dagerotypował co się dało.
Ale mu to jednak dość gładko nie szło, (wiem z doświadczenia, bo nieraz u niego bywałem), chemikalia często nie dość silnie gryzły, płyty często się psuły, a ponieważ taka operacya była wówczas stosunkowo dość drogą i trwała długo, bo trzeba było dwa, trzy i więcej razy siadać, przeto finansowa strona procederu pozostawiała wiele do życzenia. Gdy późniéj nastały fotografie, mniéj jeszcze Lippowitz umiał sobie z niemi dać rady, zwłaszcza iż sam retuszować nie potrafił, a o zręcznych retuszerów w owych początkach było trudno. Przy tem, chociaż poświadczyć mogę, iż pod względem narodowym dalekim był od teraźniejszych dla nas germańskich uczuć, mocno się jednak polskiemu światu naraził. Otóż zdarzało się czterdziestego ósmego roku, że powstańcy schwytani i w cytadeli osadzeni, gdy ich wypuszczono, wracali do obozów lub partyi, chociaż przyrzekli, iż do domu wrócą spokojnie. Chwytano ich częstokroć da capo, co bardzo mocno gniewało ojca Steinäckera.
Chciał on więc złemu zaradzić i owych zbiegów naznaczyć tak, iżby się tożsamości wypierać nie mogli. Piętnować gorącem żelazem nie uchodziło jakoś w owym peryodzie powszechnéj wolności; postanowiono więc uciec się do chemii. Wezwano Lippowitza jako znawcę, a on zgotował miksturę z piekielnego kamienia, jak mi się zdaje, którą każdemu schwytanemu smarowano jedno ucho i jednę rękę, aby go przy powtórnem pojmaniu poznać i odpowiednio ukarać. Na własne oczy kilka takich egzemplarzy czarnych łap i uszu widziałem. Ale nie wiele to pomogło, znajdzie się bowiem zawsze „kuglarz na kuglarza“ i na piekielny kamień znalazły się sposoby, a Lippowitz był bardzo zawstydzony, gdy mu kto potem wspomniał o jego cytadelowych malaturach. Parę lat późniéj, zwłaszcza gdy współzawodnicy nastali, a słońce coraz bardziéj tyłem do niego obracać się zaczęło, puścił się Lippowitz innym, wiele pożyteczniejszym zawodem chemicznym, i pierwszy w naszych stronach stworzył fabrykę sztucznych nawozów. Jest to taż sama fabryka, która do dziś dnia tak przyjemną woń rozlewa po szosie jerzyckiéj i która się w ostatnich kilkunastu latach olbrzymio rozwinęła. Kamień jéj węgielny założył Lippowitz, ale stało się tutaj, co się z wszelkiemi zakładami zwykle dzieje: założy Polak lub Niemiec, a żyd potem zagarnie i zysk wyciągnie. Fundator, jeden z tych ludzi zresztą, którym brzytwy nie golą, pierwsze fabryczne budynki i przyrządy cudzym zapewne kapitałem przyprowadziwszy do skutku, niedługo w Jerzycach wiekował. Raz go tam odwiedziłem; był zniechęcony, schorzały, a wkrótce potem, oddawszy interes w szczęśliwsze ręce, wyprowadził się, jak słyszałem, do Berlina, i nie wiem co się daléj z nim stało.
Lepiéj znacznie poszło bezpośrednim konkurentom, którzy się, parę lat po nim, w Poznaniu osiedlili; trzech ich było niemal równocześnie występujących: Zeuschner, żyjący i zajmujący dotychczas jeszcze w tym zawodzie stanowisko, otóż tu w domu Beelego, a który jest synem czy bratankiem powszechnie znanego i cenionego przed półwiekiem lekarza a mianowicie okulisty w Międrzyrzeczu; daléj Filehne, żydowskiéj narodowości, który, będąc pierwotnie tutaj introligatorem, chwycił się potem fotografowania, a, wyprzedziwszy jeszcze Zeuschnera, przez wiele lat miał pracownię na Fryderykowskiéj ulicy, w tym domu, gdzie teraz pani Mirska. Ten dawno już wyprzągł i żyje sobie spokojnie jako kapitalista, kupiwszy i przebudowawszy ów dom, który do starego profesora Müllera dawniéj należał. Trzecim wreszcie był ów Engelmann, wspomniany chwilkę temu, który mnie właściwie na te fotograficzno-chemiczne manowce sprowadził. Pochodził on także z semickiego szczepu i przeniósł się już na łono Abrahama. Znałem go lepiéj jeszcze niż Lippowitza i przyznam ci się, iż czułem do niego pewną słabość, bo, chociaż żyd, il était bon diable; był wesoły, szczery i przyjacielski, przytem niezwykle czułego usposobienia, tak iż się kilka razy przy mnie popłakał, gdy była mowa o śmierciach lub smutnych wypadkach. Miał coś polskiego w sobie i po polsku mówił, prawda nieświetnie, lecz bardzo chętnie i często oryginalnych używał wyrażeń. Widziałem w nim także jeden z dowodów owéj prawdy oczywistéj, że praca, przemyślność i wytrwałość zawsze do czegoś doprowadzą. Powiadał mi sam, iż będąc synem ubogich rodziców z jakiegoś, niepomnę już, miasteczka, musiał się jako chłopak po wsiach i mieścinach przerąbywać w handelkach i na życie zarabiać; późniéj chwycił się gorzelnictwa, a przyswoiwszy sobie z grubszego kunszt pędzenia wódki, przez kilka lat pomagał w gorzelniach, a potem faktorował i dzierzawił w téj gałęzi przemysłu. Szło mu jednak nieświetnie, dla tego, zobaczywszy gdzieś pewnego razu dagerotyp, który na nim wielkie zrobił wrażenie, postanowił sobie poznać bliżéj tę sztukę. Poszedł więc w naukę na kilka tygodni, sprawił sobie potem najpotrzebniejsze przyrządy, z chemikaliami się otrzaskał jako tako, pracownię w Poznaniu założył, a ponieważ swego pilnował gorliwie, doświadczał wytrwale, w zawodzie swoim robił postępy, cierpliwością i braniem się zręcznem odbiorców sobie zyskiwał, obok tego zaś niejednę poboczną faciendę szczęśliwie przeprowadził, doszedł, po kilkunastu latach, do czego chciał i stanął wreszcie na dość silnéj materyalnéj podstawie. Syn jego, którego na następcę w swym zawodzie, tak u siebie jako i w większych miastach kształcił, objął po nim pracownię i kupił przed paru laty, od spadkobierców owego Rothschilda poznańskiego, Samuela Jaffego, ten znaczny dom, w którego podwórzu teraz zakład fotograficzny widzisz.
Pierwszy Polak, który się w Poznaniu wynalazkiem Daguerra zajął był, o czem ci już poprzednio wspomniałem, jeszcze czterdziestego trzeciego czy czwartego roku, Wiktor Kurnatowski, lecz, ile pamiętam, dagerotypował tylko przyjaciół i znajomych i nie zamienił tego na zarobkowe zatrudnienie; pierwszym zaś z Polaków fotografistą był żyjący jeszcze w podeszłym wieku pan Seyfrid, malarz z zawodu, liczący się także do rzędu weteranów, którzy niejedno powstanie przebyli. Około sześćdziesiątego roku założył on pracownię fotograficzną w ładnym, umyślnie na to zbudowanym, a teraz już dawno zniesionym pawiloniku na rogu Podgórnéj ulicy, tam niemal, gdzie obecnie brama wjezdna Hotelu francuzkiego; późniéj przeniósł ją na ulicę Wilhelmowską, miejsca jednak już dokładnie nie pamiętam i nie znane mi są równie okoliczności i przyczyny, które go spowodowały do zamknięcia jéj po kilku latach. Po nim wystąpiła pani Mirska i pracuje do dziś dnia jeszcze wytrwale, dla tego mówić ci o niéj nie będę, chociaż wiem niejedno, coby rzetelny szacunek dla jéj osoby w tobie wzbudziło; sam się o tem przekonać i poznać ją możesz.
Teraz zaś, panie Ludwiku, pożegnamy fotografią; chciałem ci tylko wskazać pierwsze jéj początki w Poznaniu, o ile się mniéj więcéj sam na nie patrzałem. Idąc daléj, widzisz na rogu Fryderykowskiéj ulicy gmach pocztowy, obecnie od 1883 roku, dość duży i jakokolwiek przyozdobiony; w czasach méj młodości ledwo połowę tego miejsca zajmował i wyglądał arcyniepozornie, nie różniąc się od sąsiednich jednopiętrowych kamieniczek; główną bramę wjezdną miał, jak i teraz, na drugim boku. Z urzędujących tutaj dawnemi laty nikogo nie znałem. Polaków, prócz pocztylionów i kilku listonoszów, nie pamiętam, lecz nieraz, gdy tu obok przechodzę, przypominają mi się moje wyjazdy i podróże wowczas, kiedy jeszcze kolei żelaznych nie było i ludzkość pocztowemi brykami na wsze strony jeździła. Wyprawy na uniwersytet odbywałem z początku tak zwaną Fahrpocztą. Pierwszy raz, pamiętam dobrze, wyjechałem z tego tu podwórza w poniedziałek o drugiéj po południu i przyjechałem do Berlina w środę o dziesiątéj z rana. W bryce siedziało sześć osób, prócz pocztyliona na pokrytym koźle i konduktura przy nim, schirrmeistrem zwanego, zwykle wysłużonego podoficera, który miał dozór nad podróżnymi i po stacyach sprawy pocztowe załatwiał.
Na tych stacyach, czyli przeprzęgach, stało się pół godziny przynajmniéj, często wiele dłużéj. Pierwszy konduktor, z którym jechałem, Polak, Nowacki, figurka niska i czerwona, uważał sobie za święty obowiązek na każdéj stacyi zalewać robaka, tak iż do Berlina przyjeżdżał wyleczony z wszelkich bólów żołądka. Najpierwsze stacye na téj drodze były: w Gaju, Pniewach, Kamionnie i Górzyniu. W Pniewach, pamiętam, cieszyliśmy się zawsze na wyborną kawę, która po wszystkich innych stacyach była obrzydliwa, niemniéj jak na braminów, bajadery, słonie i tygrysy, palmy i świątynie w świetnych kolorach na obiciu pasażerskiéj izby przedstawione. Potem jeździłem Schnelpocztą, czyli skorochodem, mieszczącym ośm osób, prócz konduktora i pocztyliona, a to szło już prędzéj, bo przybywało się w dwadzieścia sześć godzin do Berlina; podobna podróż do Wrocławia trwała zwyczajnie od piątéj wieczorem do jedenastéj, dwunastéj w południe. Teraźniejszym pokoleniom zdaje się to być bajecznem, strasznie nudnem; w praktyce jednak nie zawsze nudnem było; nieraz nadarzało się towarzystwo bardzo zajmujące; zawierano znajomości, czasem ważne; kojarzyły się przyjaźnie, a nawet i małżeństwa. Na dowód téj ostatniéj przypadkowości przytoczyć ci mogę siostrę kolegi mego z quinty, sławnego późniéj fortepianisty Kullaka, który, nawiasem mówiąc, gdzieś tu z Księstwa pochodził i jako chłopiec po polsku mówił tak jak my; wsiadłszy do dyliżansu w Międzyrzeczu, zaręczyła się z jadącym wspólnie, a przedtem zupełnie sobie nieznanym, kandydatem teologii, nim jeszcze do Frankfurtu zajechała. Życzę ci, panie Ludwiku, żebyś w swoim czasie równie szybko odbył ten ważny interes.
Pożegnawszy teraz pocztę i przeszedłszy szerokość Fryderykowskiéj ulicy, widzieliśmy, jeszcze przed kilku tygodniami, na przeciwnym rogu skromny Hotel europejski, który, w pierwotnym kształcie swoim, przeniósł się już do wieczności; za nim zaś ciągnął się, do stojącéj jeszcze jednopiętrowéj kamieniczki, dość długi, wcale nie piękny mur z bramą, prowadzącą do kilku wielce zaniedbanych podwórzowych zabudowań. Całe to terytoryum, aż do Hotelu Sterna, należało niegdyś, jak ci już poprzednio wspominałem, do Kaspra Kramarkiewicza, spokrewnionego z żyjącym jeszcze radzcą zdrowia i doktorem tegoż nazwiska; teraz spadkobiercy po nim sprzedali wszystko, prócz owej kamieniczki, a Niemiec, dawniejszy piekarz, wystawił na tem miejscu, jak widzisz, cztery wysokie i ozdobne domy w germańsko-norymberskim stylu. Rodowodu i pierwotnych dziejów pana Kaspra nie znam, wiem tylko, że był poznańskiem dzieckiem, szkoły tutejsze przeszedł jeszcze za rektoratu Przybylskiego i Kaulfusa i że go rychło rodzice odumarli, bo nigdy ani ojca, ani matki jego nie widziałem. Od starszych jednak słyszałem, że właśnie ojciec jego, za pierwszych pruskich czasów, nabył tanio te znaczne grunta, wówczas jeszcze za miastem leżące, mniéj więcéj między Działowym placem i Fryderykowską ulicą, sięgające zaś z drugiéj strony od Sapieżyńskiego rynku daleko poza ulicę Wilhelmowską, któréj ta górna część do nich jeszcze należała.
Szczęśliwa sprzedaż większéj części tych gruntów w początkach drugiéj okupacyi przyniosła mu zysk nie mały. Ile wiem, przepędził Kasper Kramarkiewicz cały swój żywot po większéj części w Poznaniu; wszakże odbywszy kurs prawa w Warszawie, lat kilka tam urzędował i stamtąd przed trzydziestym rokiem wracając, przywiózł sobie z przeszkodami nabytą pierwszą żonę, wysoką blondynkę, trochę uroczystą, powolną i mało mówiącą, która dzieci nie miała. Po jéj śmierci w dość późnym już wieku, ożenił się po raz drugi z siostrzenicą ks. arcybiskupa Przyłuskiego i z tego małżeństwa pozostała jedna córka. Mając dostateczny dochód z swego majątku, nie szukał pan Kasper ani urzędu, ani téż innego zarobkowego zawodu, lecz chętnie, ilekroć go wezwano, służył w publicznych i prywatnych sprawach pomocą i radą. Wiem, iż prawie zawsze był zatrudniony, najwięcéj w rzeczach gminnych, jako wieloletni radzca miejski, nie mniéj w rzeczach kościelnych, jako członek dozoru.
Każdy tu w mieście znał pana Kaspra; wielu miał przyjaciół i chętnie z nim obcowano, był bowiem życzliwy dla wszystkich, w pożyciu nadzwyczaj łatwy, a przy tem, w młodszych latach wesoły i dowcipny, ani Katona, ani św. Pachomiusza za wzór sobie nie brał. — Polak z serca, wychowania i nawyknienia, nie lubił się jednak pod względem politycznym narażać i bardzo ostróżnie w stosunkach z Niemcami występował; wszakże nieraz pozbywał się oględności i tak widziałem go trzydziestego ósmego roku w Berlinie, gdy przybył w deputacyi razem ze Stanisławem Kolanowskim i Sypniewskim, aby, imieniem obywatelstwa miejskiego, wyprosić powrót arcybiskupa Dunina, na którego wtedy strasznie się gniewano w najwyższych kołach rządowych.
Daléj za posiadłością Kramarkiewicza, gdzie teraz oberza Sterna, pamiętam, przed wielu laty, szopy i plac obszerny, na którym leżały w nieładzie tu i owdzie belki i nieociosane sosny. Łączył on się na prawo z Sapieżyńskim rynkiem, którego dolną połowę, sięgającą do Fryderykowskiéj ulicy, zajmował dość wielki staw, na okół wysokiemi włoskiemi topolami obsadzony, już to sitówiem i tatarakiem zarosły, już to skrzyniami do ryb zajęty, w czasie letnich upałów pełen mułu i błota; górną zaś połowę, przestwór pusty, niebrukowany, po większéj części trawą i zielskiem pokryty. Jeden bok tego rynku, gdzie teraz sąd apelacyjny, tworzyła najpierw narożna, przy ulicy Fryderykowskiéj, kamienica jednopiętrowa, gdzie mieściły się biura więzienne i sąd kryminalny; daléj wysoki mur, zamykający podwórze więzienia, po nad którym sterczały, w oddaleniu, małe okna piętr więziennych, obsadzone nieraz ciekawemi fizyonomiami delikwentek; wreszcie młyn biorący wodę swoją z wspomnionego stawu.
Po za młynem było kilka domków i podwórza, na których miejscu, trzydziestego drugiego, czy trzeciego roku, wystawiono ów duży i, szczerze mówiąc, szpetny budynek miejskiego sądu, gdzie teraz są rozmaite biura hipoteczne, kasowe i poborowe. Boku przeciwległego nie tworzył jeszcze wtedy, jak dzisiaj, ów nieprzerwany szereg kilkopiętrowych kamienic; przeciwnie, były tam, ile pamiętam, w odstępach leżące trzy, czy cztery domki nie murowane, tylko lepione, pod szkudłami, a za niemi ogródki; róg Działowego placu zajmowała taż sama stojąca tam do téj chwili kamienica, róg zaś Fryderykowskiéj ulicy tworzył dość długi bezpiętrowy, murowany dom, w którym przez wiele lat mieściły się szynkownia i łazienki żyda Pinkusa. Czwarty bok wreszcie, naprzeciw Fryderykowskiéj, zajmowały po większéj części płoty i tylko jednę tam pamiętam niemal w środku stojącą dwupiętrową kamienicę, żydowską oberżę, któréj szyld bawił nas chłopców dwuznacznym niby napisem swoim: Gasthaus zum Tyroler. Byk; Byk, rozumie się, było nazwisko właściciela.
Otóż koniec Wilhelmowskiéj ulicy i Sapieżyńskiego rynku doprowadził nas, jak widzisz, do Działowego placu, któremu teraz wystawienie nowéj komendantury całkiem inny nada pozór. Dawniéj, przed rokiem trzydziestym, przypominam sobie tu niejasno, w dolnéj jego części, prawie w środku, jakiś budynek dość duży, do szopy podobny; co to jednak było, powiedzieć już nie umiem. Po lewym boku jego ciągnące się ogrody i przestworza należały do magazynów wojskowych, prawy zaś bok jeszcze długo po czterdziestym roku zajmowały, zamiast teraźniejszych wielkich kamienic, chaty, domeczki i mury. Na samym końcu, tuż przy św. Wojcieskiéj górze, gdzie teraz ów narożny dość pozorny dworek, było znaczniejsze zabudowanie, do którego się przez bramę podwórzową wchodziło; przypomina mi to miejsce tragiczny wypadek. Przed trzydziestu laty mieszkał tam sobie młody żyd, dr. Löwenthal, mój znajomy. Był on jednym z pierwszych nauczycieli tutejszéj szkoły realnéj i odznaczał się nie tylko gruntowną nauką jako matematyk i fizyk, lecz powszechnie był ceniony i lubiony przez kolegów i uczniów, jako człowiek honorowy, przyzwoity w obejściu i zdolny pedagog. Zawsze skromny, zwyczajnie małomówny, zdradzał czasami usposobienie posępne, lecz przypisywano to dolegliwościom fizycznym i biedzie w latach uniwersyteckich przebytéj.
Krewni wystarali mu się o pannę wcale nieszpetną i znacznie posażną, córkę znanego wtenczas na Starym rynku kupca papieru Goldberga, w skutek czego Löwenthal rozchmurzył się widocznie. Wszystko szło z razu jak najlepiéj; narzeczeni odbywali, wedle niemieckiego zwyczaju, odwiedziny u znajomych, zdawali się oboje zadowoleni z siebie i dzień ślubu już wyznaczono. Nagle, pewnego rana, Löwenthal zniknął z mieszkania, zabrawszy z sobą tylko gruby paltot, parasol i kalosze, bo to był ciemny, słotny i bardzo zimny poranek marcowy, i zniknął na wieki. Wieczora poprzedzającego był u narzeczonéj w zwyczajnem swojem usposobieniu, rozgadał się nawet więcéj niż zwykle. Bliżsi jego i znajomi w głowę zachodzili, nie pojmując co się stać mogło, aż wreszcie po kilkunastu dniach wyłowiono w Warcie, gdzieś o milę przeszło od Poznania, topielca w paltocie i kaloszach, w którym z trudnością poznano dr. Löwenthala. Wydał on kilka lat przedtem w Lipsku dziełko pod tytułem: „Physiologie des freien Willens“ i ostatnim czynem swoim wskazał praktycznie punkt ostateczny, do którego wolna wola dojść może.
Górną część Działowego placu zajmował ogród należący do pustego już zupełnie, za méj pamięci, klasztoru Karmelitów bosych, w którym późniéj lazaret wojskowy umieszczono, zamieniwszy roku trzydziestego pierwszego kościół jego na kościół garnizonowy protestancki. Ta górna połowa placu była, w poście czterdziestego siódmego roku, widownią okropnego wypadku, o którym zapewne już mało kto wie w Poznaniu. Rozstrzelano tu Babińskiego. Biedak ten, przybywszy do nas z Francyi, błąkał się jako emisaryusz, czy też jako jeden z niedobitków stłumionéj konspiracyi, po Księstwie. Tropiono go dość długo i naszedł go nareszcie żandarm w karczmie tuż pod Rogoźnem, jeśli się nie mylę; chciał go schwytać, lecz Babiński, dobywszy pistoletu, strzelił do nacierającego, wypadł na dwór i uciekał przez jezioro jeszcze lodem pokryte. Poszło za nim w pogoń kilku ludzi, do których przyłączył się jakiś rzeźnik, i psy tego rzeźnika schwytały uciekającego. Odstawiono go do Poznania, a ponieważ panował wtedy wszędzie u nas stan oblężenia, rzecz poszła przed sąd wojenny; skazano go na śmierć i, aby innych postraszyć, rozstrzelano publicznie, wbrew wszelkim nadziejom, że w ostatniéj jeszcze chwili ułaskawion będzie, zwłaszcza iż żandarm pozostał nietknięty.
Nie było mnie wtenczas w Poznaniu, a w żadnym razie nie byłbym, zaprawdę, do spektatorów należał, ale mi wkrótce potem opowiadali świadkowie, że na mszy przez kilka pań na intencyą skazanego zakupionéj i bezpośrednio przed straceniem odprawionéj, płacz był głośny w przepełnionym, osobliwie kobietami, kościele farnym; że mnóstwo nadzwyczajne ludzi zaległo plac Działowy, że Babiński z wielką godnością i odwagą śmierć poniósł i że na huk rotowego wystrzału krzyk powszechny powstał wśród zebranych tłumów.
Karmelitów bosych, jak ci mówiłem, już tam na górze nie widziałem, ale kilka razy, gdyśmy tu przechodzili, powiadał mi ojciec, że kiedy ich ztąd władze pruskie wydaliły i gdy kościół zabierać miano, otoczyły go rzesze chłopów z sąsiednich wsi Winiar i Bonina, jako też ludzi z przedmieścia, których Karmelici byli od wieków dobrodziejami, a pilnując dzień i noc, nie chciały dopuścić do drzwi urzędników pruskich, dopiero je, ściągnąwszy dość znaczną liczbę wojska, rozpędzono.
Dwa czy trzy razy przed trzydziestym rokiem byłem w owym kościele, gdy jeszcze stał pustką i gdy go przerabiać zaczęto; przypominam sobie, jak przez sen, resztki ołtarzy, malatur, kapliczek, nagrobków i wielki nagrobek jednego z głównych dobrodziejów klasztoru, Wojciecha z Konarzewa Konarzewskiego. Ten pan Wojciech umarł roku 1668 jako piędziesięcio-dziewięcio-letni kawaler. Za młodu lat dziesięć przepędził w obcych krajach, po większéj części na Węgrzech, wojując z Bisurmanami, potem trzy lata przeżył na dworze Zygmunta III, a czas ostatni na dewocyi w Konarzewie, gdzie w ścisłe wszedł stosunki z Karmelitami poznańskimi; nie tylko im za życia kościół odnowił i dwie trzecie części klasztoru wybudował, lecz po śmierci nie mało ziemi zapisał, wyrażając wolę znalezienia u nich bezpiecznego miejsca na ostatni spoczynek. Karmelici pochowali go uroczyście w swoich sklepach, a w kościele wystawili mu piękny pomnik. Ze sklepów wyrzucono naturalnie, do wspólnego dołu, przy kasacyi klasztoru, kości pana Konarzewskiego wraz z wszystkiemi innemi, które się tam znalazły i od których trudnoby już było teraz odróżnić szczątki tak znakomitego szlachcica; część zaś pomnika, t. j. dość dużą rzeźbioną postać przedstawiającą leżącego rycerza w zupełnéj zbroi, z głową odkrytą, oraz obszerny napis w języku łacińskim na płycie śpiżowéj, przeniesiono do przedsionka kościelnego i wmurowano w niży przy drzwiach. Chociaż go tam, co prawda, w porządku i czystości utrzymują, zdaje się jednak, że dzielnemu panu Wojciechowi Konarzewskiemu niedocieczone fata za ciężkie jego grzechy przeznaczyły, aby, przez pewien lat szereg w kruchcie leżąc, słuchał co niedzielę dysydenckich psalmów i niemieckich kazań.
Coś podobnego zdarzyło się nie mniéj dzielnemu rycerzowi Broniszowi, który Cystersów fundował w Paradyżu i w znaczne dobra zaopatrzył, wywięzując się Panu Bogu z votum uczynionego podczas bitwy z Tatarami, gdy go zewsząd to szubrawstwo ścisnęło. Wspaniałego kościoła paradyskiego, który ci odwiedzić polecam, panie Ludwiku, jeśli kiedy będziesz w okolicy Międzyrzecza, nie zamieniono wprawdzie na dysydencki, ale klasztór zniesiono, dobra zabrano i pana Bronisza także gdzieś w pobliżu drzwi umieszczono, nie zmazawszy jednak z obrazu wierszy łacińskich, któremi przeklina tych, coby się ważyli Cystersom podarunki jego odebrać.
A teraz idź daléj, panie Ludwiku; patrz, gdzie stoi ów bastion zwany Modrą wieżą (blauer Thurm) i przed nim drzewami zarosłe wzniesienie, był, przed rokiem dwudziestym siódmym jeszcze, najstarszy protestancki cmentarz z czasów polskich. Mieścił on się na wysokim, obszernym pagórku, który, skoro tylko rozpoczęła się robota około warowni poznańskich, zniesiono najpierw równie jak wioskę Boninem zwaną, ciągnącą się na dalszych pagórkach nad rzeką, tam gdzie teraz jest główna cytadela, Kernwerkiem ochrzcona, ze swojemi stokami i zagajami. Pamiętam dobrze, gdy ów pagórek cmentarny skopywano i nieboszczyków z niego ruguwano. W niektórych miejscach prostopadle skopanych, trumny wyglądały, kości i czaszki sterczały z ziemi jak rodzynki i migdały z przekrajanéj baby. Wszystkie resztki nieboszczyków, co się tam znalazły, przewieziono do nowo założonego cmentarza przy Półwiejskiéj ulicy, zostawiono tu na pamiątkę tylko ten otóż grobowiec, krzewami zasłoniony, pani baronowéj Reibnitzowéj, która urodziła się, jak widzisz, jeszcze za króla Sasa, bo roku 1744, a umarła w dość późnym wieku, bo roku 1823, dawno po drugiéj okupacyi. O tych Reibnitzach słyszałem, że kiedyś byli spowinowaceni z niektóremi polsko-kalwińskiemi rodzinami. Mówiono mi także, iż na jednym z nagrobków zniesionego cmentarza był następujący pesymistyczny napis: Dubius vixi, incertus morior, Ens entium miserere mei!
Stoki pagórka ciągnące się na lewo od tego dyssydenckiego cmentarza, bezpośrednio po za teraźniejszym kościołem garnizonowym, oddano, po rozpoczęciu w téj stronie robót fortecznych, kościołowi farnemu, który tutaj urządził swój cmentarz parafialny. Pracą nad tem kierował pan Stanisław Kolanowski, ówczesny prowizor kościoła, dokonał zadania dwudziestego dziewiątego roku i sam spoczął tutaj, dwadzieścia siedem lat późniéj, obok żony i kilkorga dzieci, pod cieniem lip i kasztanów, które sam sadził.
A ileż ja tutaj, panie Ludwiku, prócz pana Kolanowskiego i jego rodziny, mam znajomych, przyjaciół, nawet bliższych jeszcze! Więcéj zaiste niż tam w mieście, tak iż, gdy tę smutną bramę przekroczę, zdaje mi si nieraz, że to wszystko wstaje koło mnie, wita mnie serdecznie i ciągnie do siebie. Prawdopodobnie wyniosą mnie gdzieindziéj, skoro przyjdzie kreska, bo cmentarz ten, jak ci wiadomo, już zamknięty; tyle tu lokatorów, że nowoprzybywających do wiecznego mieszkania przewożą teraz za berlińską bramę, gdzie im przed kilku laty profesor Szafarkiewicz nowy, wiele obszerniejszy przytułek obmyślił i urządził.
Naprzeciwko byłego klasztoru Karmelitów, po za probostwem Śgo Wojciecha i górą kościelną, ciągnął się dawniéj ku dołowi, drogą od dyssydenckiego cmentarza oddzielony, niemal aż do miejsca, gdzie teraźniejszy młyn Kratochwila, (miejsca zwanego dawniéj Karpiemi dołami), długi szereg domków i chałup z ogródkami, które przy sypaniu wałów całkiem zniesiono. Nic szczególnego o nich powiedzieć nie mogę, chyba że jeden z owych domków, murowany i schludny, należał do starego Perdiksa, jak go zwykle nazywaliśmy. Ów Perdisch, wysoki, chudy Niemiec, z twarzą spokojną i przyjemną, z łysą głową i resztkami z tyłu rozczochranych włosów, był od okupacyi aż, mniéj więcéj, do roku trzydziestego ósmego, nauczycielem rysunków przy gimnazyum. Sztukę swoją znał dostatecznie, rysował bardzo pięknie, a przytem anielską posiadał cierpliwość. Zawsze kilka klas razem na wielkiéj sali rysowało, w Środę i Sobotę, od drugiéj do czwartéj; przychodził kto chciał i robił co chciał. Możesz sobie wystawić, co to było za gospodarstwo; rozmawiano, przechadzano się, potrącano i błaznowano, kilku tylko pilniejszych zajmowało się rysunkiem. Stary Perdisch zaś, siedząc wytrwale całe dwie godziny przy jednym stole, poprawiał wszystko, co mu przynoszono, podnosił się od czasu do czasu, by zakrzyknąć: „Ruhe! Ruhe!“ i z tylnéj kieszeni długiego surduta wyciągał paczki kredy, któreśmy od niego po półzłotku kupowali. Syna miał już niemłodego, który, wstąpiwszy w ślady ojca, siedział w Berlinie i pędzlował olejnemi farbami co się zmieściło, jak sam stary Perdisch mówił raz przy mnie, ale się nie dopędzlował ani sławy, ani majątku.
Na całéj ulicy św. Wojciecha, na okół kościoła i na kilku pobocznych zaułkach były, z wyjątkiem trzech, czterech murowanych piętrowych domów, same klitki i budy, jakich tu kilka jeszcze pozostało na okaz, a ponieważ ich dzieje są mi całkiem nieznane, przeto cię tylko jeszcze, panie Ludwiku, nim okolicę tę całkiem opuścim, wprowadzę na chwilkę do tego probostwa ocienionego z przodu czterema pięknemi kasztanami. Siedział tu około trzydziestego roku, przez niemal trzy lata, ks. Józef Brzeziński, późniejszy prałat i proboszcz katedralny; o nim jednak coś wiedzieć powinien i co mi wiadome powiem ci późniéj, gdy szczęśliwie na wyspę tumską zajdziemy. Bezpośredniego poprzednika i następcy jego nie znałem, ale tego, który krótko przed piędziesiątym rokiem tutaj penaty swoje rozłożył i ostatnią część żywota swego spędził, znałem dobrze, lubo, szczerze mówiąc, nigdy tu u niego nie byłem; nieraz wszakże widywaliśmy się w towarzystwach. Ktokolwiek ks. Franciszka Bażyńskiego spotkał, musiał czuć od razu pewien pociąg do niego; osobistość to bowiem była nader miła i poważna. Słusznego wzrostu i średniéj tuszy, zawsze nadzwyczaj starannie ubrany, miał ujmujący wyraz twarzy, dość dużym regularnym nosem i ciemno — siwemi oczyma odznaczonéj i odbijającéj żywą, młodocianą cerą od gęstych, krótko strzyżonych, niemal białych włosów. Te bardzo wczesne siwe włosy zawdzięczał ks. Bażyński ciężkim i długotrwałym śledztwom oraz kilkoletniemu więzieniu. Odbył on nauki szkolne w Poznaniu, gdzie się na samym początku tego wieku urodził, słuchał potem, razem z Brzezińskim, Jabczyńskim, Busławem i Kidaszewskim, teologii w Wrocławiu, i odznaczywszy się przez kilka rozpraw konkursowych, odebrał tamże święcenia kapłańskie dwudziestego czwartego roku.
Po dwuletnim potem wikaryacie, tutaj, u św. Wojciecha, będąc proboszczem w Ceradzu kościelnym, uniesiony powszechną wtenczas gorączką polityczną oraz własną patryotyczną żarliwością, wszedł w stosunki z emisaryuszami, którzy po trzydziestym trzecim roku przez różne stronnictwa emigracyjne wyprawiani, w niemałéj liczbie tułali się po Księstwie i których sobie przesyłano z dworu do dworu. W skutek tego, gdy gdzieś przy rewizyi przejęto jego listy, przytrzymany został trzydziestego szóstego roku i odstawiony do Hausvoigtei w Berlinie, skazany wyrokiem i przewieziony do Magdeburga, gdzie miał odsiedzieć karę piętnastoletniego fortecznego więzienia. Dokuczał mu przedewszystkiem w tem przykrem przejściu znany wtenczas ze służbistości swéj i zawziętości berliński inkwizytor i dyrektor więzienny Dammbach, który za to, że więzień jego zeznaniami nikogo na szwank wystawić nie chciał, mścił się na nim przez najdokuczliwsze dręczenia. Wstąpienie na tron Fryderyka Wilhelma IV przywróciło wolność uwięzionemu, który, przepędziwszy potem lat kilka na probostwach w Niepruszewie i Lwówku, czterdziestego dziewiątego roku, wrócił tu, jako proboszcz, na miejsce pierwszego swego kapłańskiego występu. Pomijam, panie Ludwiku, godności i zasługi ściśle kościelne, chociaż na takich niezbywało ks. Bażyńskiemu, bo, zyskawszy sobie w wysokim stopniu zaufanie władzy przełożonéj, piastował urzędy radzcy konsystorskiego, sędziego i egzaminatora prosynodalnego, wykonywał częstokroć rozmaite poufne i komisoryczne czynności, przytem na kanonizacyą św. Józafata odbył pielgrzymkę do Rzymu i jako gorliwy kapłan występował zawsze; ale nas świeckich bardziéj obchodzi człowiek, przedewszystkiem patryota, a pod tym względem można go stawić za wzór nowemu pokoleniu konfratrów, aby pod naciskiem obecnych okoliczności, nie zapomniało, że w kim się u nas polskie uczucie wychłodzi, ten i katolickiego ciepła się pozbędzie.
Otóż myśl narodowa była dla Bażyńskiego wszędzie i zawsze rzeczą świętą. Słyszałeś już jak tego dowiódł w młodych latach; późniéj, postępując spokojnie i rozważnie, chwytał każdą sposobność, aby się ogółowi przysłużyć. Podczas zawieruchy czterdziestego i ósmego roku, wykonywał przez czas niejaki w Lwówku poniekąd dyktaturę, nie tylko na korzyść naszych, lecz, i z korzyścią Niemców i żydów miejscowych, którzy wystąpili żarliwie w jego obronie, gdy go rząd jako agitatora do odpowiedzialności pociągnął. Tegoż samego roku, wraz z Gustawem Potworowskim, Wojciechem Lipskim i innymi, posłował na tak zwanem zgromadzeniu narodowem i po roku piędziesiątym, przez dwa lata, w izbie deputowanych; do wszystkich towarzystw narodowych, od szamotulskiego zacząwszy, do ligi, naukowéj pomocy należał; czytelnią polską dla księży w powiecie swoim założył i utrzymywał; pierwszy u nas obrazki święte z polskiemi napisami i modlitewkami wydawał; w każdem w ogóle przedsięwzięciu, byle dobro ogólne miało na celu, na wezwanie chętny brał udział. Co mu jednak za największą zasługę poczytują, to jest, że sześćdziesiątego trzeciego roku, stanął na czele Wydawnictwa dobrych a tanich książek dla ludu.
Otóż właśnie, panie Ludwiku, dobrodziejstwem jest dla nas nieocenionem i jedną z najsilniejszych dźwigni tak srodze zagrożonéj narodowości wszystko, co oświatę, moralność, poczucie polskości, wspomnienia przeszłości pomiędzy ludem wsi i miasteczek rozszerza i rozbudza. Uznawszy to, przystąpił ks. Bażyński z zapałem do owego wydawnictwa, a wspierany przez kilku równomyślących, między którymi wybitne miejsce zajmował, jak mi się zdaje, dr. Ludwik Rzepecki, pracy i nakładu nie szczędząc, puścił w obieg, ile mi wiadomo, około czterdzieści książeczek rozmaitej treści, rozrywkę i naukę mających na celu. Że to była myśl zdrowa, przedsięwzięcie przedewszystkiem potrzebne u nas i pożyteczne, za najlepszy dowód służyć powinny poszukiwania i śledztwa, które ks. Bażyński, jako i współdziałające z nim osoby, owem wydawnictwem na się ściągnęli; wszakże nasi najserdeczniejsi wychodzą zawsze z tego stanowiska, że co dobre dla nas, to dla nich szkodliwe.
Tak, panie Ludwiku, nie zapomnij, że czytelnie ludowe i pisma ludowe, w naszem położeniu, rzecz niezmiernéj wagi, któréj nam zaniedbać nie wolno, jeśli nie chcemy, żeby lud nasz zamienił się na Górno-Szlązaków, nie chcących ani wiedzieć, że są Polakami. Wdzięczność należy się ks. Bażyńskiemu i jego wspólnikom za to, że tę myśl podjęli i pierwsi ją energicznie i konsekwentnie przeprowadzić usiłowali. Wdzięczność tę postarano się okazać mu jeszcze za życia. Obchodził on srebrne wesele swoje w Lwówku, a gdy nadszedł dzień złotego wesela, wiosną siedmdziesiątego czwartego roku, zaroiła się ta góra św. Wojciecha tłumami ludu, zapchany był cały kościół i podwórzec kościelny, a probostwo przyjaciół, zwolenników i gości pomieścić nie mogło. W kazaniach i mowach wypowiedziano wszystko, co się w pełnéj mierze jubilatowi należało; ale, prócz zwyczajnych w takim razie owacyi, spotkał go wiele rzadszy dowód życzliwości i uznania zasług ze strony tych, którzy pamięć zacnego księdza i patryoty późniejszym także pokoleniom przekazać chcieli. Złożono mu w hołdzie piękną i grubą książkę pamiątkową, pod tytułem Warta. Cała prawie tak zwana inteligencya Księstwa i Prus przyczyniła się do pokrycia dość znacznych kosztów wydania „Warty“, która, prócz objawów na cześć jubilata, zawiera mnóstwo artykułów wierszem i prozą, treści religijnéj, historycznéj, powieściowéj, pisanych przez blisko czterdziestu rozmaitych literatów z różnych stron Polski, nawet dwóch ze Szląska. Pomysł tego powzięli i urzeczywistnili bliżsi znajomi i współpracownicy jubilata, do których należeli mianowicie: ks. Chotkowski, dr. Kusztelan i dr. Rzepecki. W dwa lata po owym jubileuszu pożegnał się ks. Bażyński ze światem.
Kapitałów po sobie nie zostawił, dochody bowiem jego nie były zbyt świetne, a przytem dwie miał słabości kosztowne.
Najpierw był w domu swoim nadzwyczaj ludzkim i w przyjmowaniu wytwornym; co dawał musiało być jak najlepsze, ponieważ miał zasadę, że gość w jego domu powinien znaleźć wszystko wiele lepiéj, niż u siebie. Tak przynajmniéj odpowiedział pewnego razu, gdy arcybiskup Przyłuski, będąc jego gościem, zdziwiony doskonałością zastawy, zawołał: „Księże proboszczu, ja takich obiadów dawać nie mogę!“ Drugą zaś słabością było zamiłowanie do książek. Już na uniwersytecie zbierał je i skupował i doprowadził swój księgozbiór do poważnéj objętości przeszło dziesięciu tysięcy tomów. Były tam dzieła teologiczne, filozoficzne, historyczne, przeważnie zaś do teologii i historyi polskiéj należące, a mnóstwo między niemi rzadkości, które nie mało kosztowały.
Szkoda wielka, że piękny ten zbiór, przekazany duchowieństwu dekanatu poznańskiego przez zacnego proboszcza, leży sobie od lat wielu u góry w lożach farnego kościoła, podobno tak jak go tam zniesiono, nietknięty, chyba, że go szczury kościelne, wedle francuskiego przysłowia, ze wszystkich najgłodniejsze, trochę naruszyły.
Czarna marmurowa płyta, którą zmarłemu, tu w kościele św. Wojciecha, przyjaciele wmurować dali, przekaże późniejszym pokoleniom pamięć księdza patryoty. Drugą płytę, wiele większą, z siwego marmuru, widzisz tu na zewnętrznym murze kościoła; jest to piękny dowód wdzięczności, umieścili ją bowiem, roku sześćdziesiątego dziewiątego, dawniejsi stypendyaci Towarzystwa naukowéj pomocy, oddając cześć pamięci dobroczynnego założyciela tegoż towarzystwa, który, jak ci już mówiłem, urodził się w jednym z tych glinianych domków w pobliżu kościoła będących. Kościoła samego opisywać ci nie będę; powinieneś go sobie obejrzeć, jeśliś go jeszcze nie oglądał; mieści on w sobie niejeden szczegół ciekawy.
A teraz, panie Ludwiku, ponieważ z téj strony kończy się miasto, przeto powiedzieć sobie możemy jak tam któryś Francuz, gdy przybył do Hammerfestu w Norwegii: „Sistimus hic tandem, nobis ubi defuit orbis“, pożegnać się i rozejść, bo tu już koniec mojéj mądrości. Wszakże, da Pan Bóg, nie żegnamy się na zawsze; doktor mój żąda koniecznie, abym stare płuca górskiem powietrzem odświeżył i nastroił, dla tego proszę cię o urlop na kilka tygodni, a jak wrócę, włóczyć się znów będziem, jeśli cię to bawi, w innych stronach miasta.