Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Grenada, 28 Października.

Kiedy odbierzesz pani listy pisane z Grenady, możesz przypuścić żeś zachowała stosunki i zaprowadziła korrespondencyę, z duszą zamieszkałą jeszcze w jednym kątku nieba, któreś opuściła dla nas od tak niedawnego czasu, i że ta dusza rozmawia z tobą, pani, o swoim kraju uroczym i o swych wrażeniach niebieskich. Grenada, świetniejsza niżeli kwiat, i smaczniejsza niżeli owoc, którego nosi nazwisko, podobna jest do dziewicy leniwéj, co się położyła na słońcu od dnia stworzenia świata, na łożu trawy i mchu zasłonioném wałem kaktusów i aloesu: wieczorem, zasypia wesoło przy śpiewie ptaków, a rano budzi się, uśmiechająca się przy brzęku swych wodospadów: Bóg, co ją ukochał z pomiędzy wszystkich jéj sióstr, uwieńczył ją wieńcem, któregoby pozazdrościł anioł, wieńcem co nigdy nie więdnieje, i z którym się łączą, noc, w hymenie tajemniczym i wonnym, gwiazdy firmamentu, i który tak przesięka wonnością, że kiedy budząc się dziewica, poruszy czołem przy piérwszym wietrzyku porannym i pierwszych promieniach słońca, podróżni co jadą do sąsiednich Kastylij, zatrzymują się i zapytują zkąd wychodzi ta wonność nieznana i prawie niebieska; ale Grenada była kobietą, a zatém zalotną. Proszę uważać, pani, że nie myślę bynajmniéj powstawać przeciw zalotności, która jest dowcipem piękności, jak i przeciw dowcipowi, który jest zalotnością rozumu, a chociaż lekka szata zupełnéj białości zawsze będzie ubiorem, który zachwyca pana Planard i mnie, nie odpycham wszelako pewnego upodobania w ślicznych kwiatach sztucznych, któremi, w pewnych porach roku i pewnych latach życia, kobieta zmuszona jest niekiedy zastępować kwiaty naturalne, jakich jéj zabraknie.
Grenada była więc zalotną, jużeśmy się zgodzili na to; i pomimo przysłowiowéj niedbałości, obracała się od czasu do czasu, żeby przybrać nową pozycyę, tak, że ranek często znajdował ją w całkiem odmiennéj postawie od téj, jaką miała wieczorem. Powiedzieć że dla obcego oka Grenada przybierała takie pozycye, byłoby straszném zaskarżeniem, którego, ja, przyjaciel jéj, nie chciałbym brać na swoję odpowiedzialność. I przekonany jestem że w owéj epoce jedyną miłością białéj Hiszpanki były: natura i słońce, jéj matka i kochanek.
Nieszczęściem, Grenada spoczywała na górze, tak, że ciekawi mogli ją widzieć z daleka nie będąc sami widzianemi, i przydybać ją kiedy, jak Zuzannę w kąpieli. Jakkolwiek która będzie skromną, kiedy ma zwyczaj lenistwa, nie zawsze może przewrócić się skromnie na łóżku; mniemając że jest sama, pokaże rękę trochę wyżéj za łokieć, nogę trochę wyżéj za kostkę: włosy mogą rozwiązać się nagle, i w prędkiém poruszeniu, celem zatrzymania potoku złota albo hebanu oblewającego ramiona, nie spostrzeże się że osłona trochę się rozdarła, i że białe i zaokrąglone łono, wychyla się przez rozprótą zasłonę. Któż więc przeszkodzi żeby wówczas, kochanek niewiadomy bez wątpienia, ale przecięż obecny, nie wlepił wzroku swego przez jaki niedyskretny otwór skały albo pomiędzy drzewa, i żeby powątpiewając jeszcze o piękności téj którą pożąda, czekał tylko owéj nieostrożności żeby się przekonać, i tego przekonania żeby działać?
Niestety! pani, to właśnie przytrafiło się Grenadzie.
Nieszczęśliwa dziewica, przy téj nieświadomości właściwéj dziewictwa, która podwaja niebezpieczeństwa dziewic, oddawała się więc bez skrupułu i bez wstydłiwości wszelkim kaprysom swojéj fantastycznéj i niestałéj główki; ale ta niewinność, pod gołém niebem, sprowadzić miała prędzéj lub późniéj straszliwą katastrofę, i Lukrecya andaluzyjska zginąć musiała, podobnie jak rzymska Lukrecya, tém co myśliła że ją obroni.
Za Grenadą były morza; za morzami Maurowie. Maurowie od wieków, byli ludzie najrozwiąźlejsi w świecie: potrzeba im zawsze seraju miast dla ich serajów kobiet; spostrzegli wspinając się na palcach, biedną Grenadę, która nie myśląc że jéj przypatrują się, robiła wszystko co dziewczyna niewinna robić może, i nagle zapalili się wielką miłością do dziewicy hiszpańskiéj. U Maurów wykonanie żądzy jest prawie tak szybkiém jak sama żądza, i jednego dnia kiedy biedne dziecię wypoczywało sobie, według swego zwyczaju, rzucili się jak prawdziwe sepy Atlasu na biedną gołębicę Sierry, i zbudowali mur najeżony basztami koło czystego jéj gniazdeczka z mchu. Grenada krzyczała, płakała, broniła się, chciała umrzeć; ale dla ludzi tak biegłych w sztuce miłości jak byli złośliwi Saraceni, wszelki opór był tylko oporem zachęcającym, i jako kochankowie rozumni, jako zwodziciele przebiegli, niczego nie żądali od nowéj kochanki wprzód, aż ją skrępowali wspaniałym podarunkiem. Zaczęli przeto zaraz cyzelować dwa klejnoty, zwane Alhambra i Generalif. Na widok tego świetnego podarunku, Grenada uczyniła to coby uczyniła każda kobieta, spuściła głowę; ale gdy spuszczała głowę, wzrok jéj zwrócił się na Xenil. Dnia tego przypadkiem w Xenilu była woda. Grenada w nowém swojém ubraniu przejrzała się i zarumieniła, ze wstydu mówią jedni, bo ubogą będąc, Grenada nie mogła zdobić czoła swego chyba dla zakrycia plamy; z radości, mówią drudzy; gdyż zalotna jakeśmy widzieli, uznała iż otrzymawszy tak przepyszny dyadem, mogła bydź nią bez wyrzutu sumienia, od chwili gdy nią była bez spółzawodnicy.
Wszelako, znużona walką, układła się znowu na swéj pościeli, nieco mniéj dziewicą, ale trochę więcéj piękniejsza. I wszystko co dzisiaj powiedzieć możemy, my co nieuchodzimy za moralistę, że jéj zhańbienie, podobnie jak wielu innym, bardzo przypada do twarzy, i że nie pomyliliśmy się, cośmy zwabieni byli ku niéj, daleko mniéj jéj dziewictwem niżeli niesławą.
W rzeczy saméj, pani, bądź przez zazdrość, bądź przez chciwość, Hiszpanie odebrawszy Grenadę, bardzo mało zrobili dla niéj, i najpiękniejsze jéj cacka, najbogatsze klejnoty, są zawsze te, jakie dali biednéj dziewczynie Maurowie, to jest jéj kochankowie.
Ale wiesz, pani, wszelkie szczęście nadzwyczajne poprzedza szczęście wstępne, przez które przechodzić należy jak przez świt, żeby dojść do dnia, lub przez zmrok, żeby dojść do nocy. Potrzeba więc, nim przyjdziesz pani ze mną do Alhambry i Generalifu, żebyś odbyła tęż samą drogę co ja. Nie bądź niespokojną, pani, droga prześliczna, i jeżeli uznasz ją za zbyt długą, będzie w tém niezawodnie tylko moja wina.
Znajdziemy przytém na téj drodze mały domek, nazwany el Carmen de los Siete Suelos. W Hiszpanii, każdy jest szlachcicem, albo ma minę szlachcica, ludzie i domy. Carmen de los Siete Suelos, jest w tym nieprzerwanym łańcuchu podziwów i cudów wiodących do Alhambry, jedném z najpowabniejszych jakie znam ogniw.
A przecięż Carmen de los Siete Suelos ze słodkiém swém nazwiskiem, jest tylko karczmą, pani. Niestety! tak, prostą karczmą; ale winniśmy téj karczmie zanadto wiele wdzięczności, żeby nie powiedzieć ci o niéj, a wiem że jesteś tak wielką artystką, iż nieodważyłbym się nieopisać ci tego domku.
Wystaw sobie, pani, wychodząc z bramy Grenady, to jest po dziesięciu minutach drogi pod niebem z blachy rozpalonéj i pod słońcem ognistém, wystaw sobie, pani, rozwijającą się przed sobą, jakby cudem, aleję, szeroką, cienistą, wspinającą się w górę. Z każdéj strony alei, drzewa łączą się nad głową przechadzających się, splatając swe gałęzie jak przyjaciele co ściskają sobie ręce. Nie ma już słońca, tylko smugi światła przesiewane przez liście, oświecają łagodnie drogę, nie odejmując nic świeżości, i nadają osobom i rzeczom koloryt gorący i żywy, jaki dotychczas widziałem tylko w Hiszpanii. Pośród tego wszystkiego, kwiaty z wonnością, jaka by skusiła mędrca, ptaszęta ze śpiewem, który by obudził wiarę w ateuszu.
Alea ta, ciągnie się pięćset lub sześćset kroków.
Na końcu alei, słońce błyszczy na nowo z całą mocą i z całą wolą swoją, pokazując mały domek biały, u stóp którego płynie strumyk; na jego ścianach wiją się latorośle, pod cieniem których prawie zawsze pięciu lub sześciu Grenadczyków, leniwych, dzięki Bogu, jak Grenada ich matka, napawa się ciepłem, wonnością i śpiewami, wypłacając się nawzajem naturze, wyprawiającéj dla nich tę uroczystość wiekuistą, wiekuistym dymem cygarytów. W Hiszpanii, podobnie jak we Francyi, i więcéj jeszcze niżeli we Francyi, dym cygara jest parą alembika ludzkiego, w którym wszystkie rzeczy przyrodzenia działają i przekształcają się.
Jeżeli pójdziesz pani tą aleją aż do końca, dojdziesz do Generalifu; jeżeli zatrzymasz się w wencie de los Siete Suelos, i rzuciwszy okiem na ten wesoły domek, zawrócisz się prędko na lewo i będziesz szła daléj w górę, dojdziesz do Albambry.
Poszliśmy naprzód do Generalifu.
Ale przyszedłszy do kąta, jaki tworzą dwie aleje, usłyszeliśmy karczmę, o któréj tylko co mówiłem, śpiewającą tak wesoło na słońcu, przy brzęku kastarrijetów, że zatrzymaliśmy się nagle żeby przypatrzyć się domkowi jaśniejącemu białością, nad którym wahała się wdzięcznie ruchoma sylwetka, liści kołysanych wiatrem z gór. Szczególniejszy charakter domkowi temu nadewszystko nadawało długie grono czerwonego pieprzu tureckiego wiszące u jednego okna; możnaby rzec że jest to fantazya Decamps’a. Wchodzi się do ogródka po trzech stopniach, a wówczas znajdujemy się w altanie, co powstała z jednéj łodygi, która jak wąż wiła się w górę koło pnia drzewa figowego, i swawolnie i płocho przeciskała się przez kratę drewnianą, jaką pan domu kazał zrobić dla niéj, żeby się mogła rozpinać swobodnie. W téj altanie stało kilka stołów, ani bogatszych, ani uboższych od stołów w Montmorency i Saint-Cloud, tojest składających się z czterech pieńków wetkniętych w ziemię, z dwóch desek przybitych do tych czterech pieńków, i z krótkiego obrusa. U jednego stołu, z którego przez ostrożność zapewne zdjęto obrus, popijało dwóch cyganów, dwóch prawdziwych cyganów, ręczę za nich, pani; a u trzech lub czterech stołów połączonych w jeden, przedstawiało się najpowabniejsze widowisko, jakie oczy apetytu widziały kiedy i oceniały.
Nakrycia w liczbie równéj liczbie nas, talerze wyobrażające zdobycie Arcole, śmierć Wirginii i miłostki młodéj Adeli, błyskały do koła stołu apetycznym zodyakiem; wino podobne do topazu płynnego, jaśniało w przezroczystych karafkach; nakoniec rozmaite dania z octem, których sam widok zamieniał apetyt w głód żarłoczny, lśniły się przy ruchomych promieniach słońca, którym latorośl winna pozwalała spadać na stół.
Oczy wszystkich zwróciły się na Couturier.
Przyznał się teraz że zrobi! nam niespodziankę. Pozostawiam ci sąd, pani, której przyznaliśmy się do naszego łakotnisiostwa, pozostawiam ci sąd, jakim uśmiechem wdzięczności zapłacona była ta przysługa.
W rzeczy saméj, jako człowiek głębokiego rozumu, Couturier pomyślił że Generalif i Alliambra zabiorą nam część dnia, a ponieważ wspaniali ich właściciele nieznajdowali się już tutaj żeby nam ofiarować gościnność, nie chciał nas wpuszczać z próżnym żołądkiem w ogrody zaczarowane, w pałace czarnoksięzkie, którym niespokojność głodu, — tyle są słabi biedni śmiertelnicy, powiedziałby ksiądz Delille; —, którym niespokojność głodu mogłaby odjąć, powiadam, ich wartość.
Desbarolles nie posiadał się z radości, ukochana jego Hiszpanija pokazała się nam wreszcie w całym swoim przepychu. Aleksander, w którym wielkie wzruszenia mają echo w żołądku, siadł do stołu; Giraud i Boulanger schowali nie rzekłszy ani słowa ołówki, wydobyte na widok ślicznéj karczmy. Maquet oznajmił nam że godzina jedenasta, a ja zakasałem rękawa, i nieufny jak zawsze, wszedłem do kuchni żeby spojrzeć trochę, co takiego podadzą nam na tych talerzach historycznych.
Teraz, pani, uderzony byłem obrazem czułym, co mi przypomniał, z wyjątkiem kilku szczegółów, dawnych patryarchów. W sali poprzedzającéj kuchnię, przy zapachu smażących się kotletów, gospodarz domu tańcował poważnie ze służącą, równie poważną jak on, fandango narodowe, w tém co jest w fandango najprostszego i najprzyzwoitszego; sklepienie sali zawieszone było przepysznemi granatami na sznurkach, i przeznaczonemi do zjedzenia za nadejściem zimy, jeżeli kiedy zima przychodzi do Grenady. Obszerny komin, gdzie na ogniu gotowało się puchero, gościnnie zdobił tę salę; przy ogniu, gospodyni oberży, kołysząc malutkiego cherubina andaluzyjskiego, co spał na jej łonie, patrzyła z uśmiechem na ustach, na taniec męża i służącéj. Brzęk miarowy kastanijetów wtórował téj scenie, a duży promień słońca śmiało wchodząc przezedrzwi, przerzynał taniec, i mrużył oczy okazałemu białemu kotowi, który błogo sobie wypoczywał.
Rozumiesz pani, że kiedy ja się pokazałem, taniec ustał; ale na skinienie, któremu moja nieznajomość języka hiszpańskiego nie pozwalała przydać intonacyi zaspakającéj, taniec zaczął się znowu. Przyjaciele moi, uprzedzeni skinieniem głowy, zbliżyli się także, i podobnie jak ja, przypatrywali się czas niejaki tej scenie familijnéj, tak pospolitéj w owym kraju, że trzeba bydź cudzoziemcem żeby zwrócić na to uwagę. Nakoniec, służąca, zawstydziwszy się, pierwsza porzuciła taniec, w połowie śmiejąc się, w połowie rumieniąc się, a jej pan, sam jeden pozostawszy, ukłonił się nam odwiązując kastanijety i dziwiąc się nad przyjemnością, jaką sprawiała nam rzecz, która mu wydawała się naturalną czynnością każdej istoty rozumnéj.
Couturier spojrzał na nas, wyrzekłszy: a co? znaczące: „Nie spodziewaliście się tego, nieprawdaż, a co?“ Potém, kiedy służąca korzystając z przerwy tańca podała kotlety, zaprowadził nas do stołu, rzekłszy: „Pójdźcie!“ niemniéj wyraziste jak a co?
Wyborne to było śniadanie w Carmen de los Siete Suelos, nie mówiąc już o słońcu które zasiadło poufale u naszego stołu, i o łagodnym wietrzyku, co pieścił się ze słońcem. Mieliśmy naszych dwóch cyganów, którym butelka tegoż samego złocistego wina co błyszczało w naszych karafkach, podała najwyższą o nas opiniję, i, przez wdzięczność za ofiarę, wtórowali oni biesiadzie naszéj, śpiewem melodyjnym i jednotonnym, jak szmer strumyka, co płynął o cztery kroki od nas.
Couturier, co w charakterze prawie krajowca, podjął się myślić za cudzoziemców, których został cicerone, Couturier zapytał nas czy powracając z Generalifu i Alhambry, niezechcemy widzieć tańca cyganów.
Pojmujesz pani, że wniosek przyjęto z radosnym okrzykiem.
Couturier zatém, zbliżył się do dwóch cyganów, na których ustach zamarł śpiew, i ucichły strony gitar, żeby usłyszeć co powie Couturier.
Czekaliśmy na wypadek negocyacyi, która tak szczęśliwie powiodła się, jak gdyby poselstwo angielskie jéj sprzeciwiało się, i umówiono się że tegoż samego dnia, o godzinie drugiéj po południu, ojciec w towarzystwie syna i dwóch córek, ubranych w najpiękniejsze spódniczki, znajdować się będą w vencie de los Siete Suelos, żeby wyprawić dla nas bal, o który prosiliśmy.
Do tego czasu, mieliśmy zabrać znajomość z Generalifem i Alliambrą.
Widzisz, pani, że Tytus, ten pracownik z pretensyami, nie wiele miał dni lepiéj użytych niżeli nasz dzień.
Ponieważ wchodzimy w krainę snów, pozwolisz mi pani, zastanowić się nieco, nieprawdaż? Sen tak prędko przemija! A przytém chcę żeby moja powieść, prawdziwa pod każdym względem, niewydała ci się niepodobną do prawdy.
Czy powiedziałem że była piękna pogoda? przytém czyliż trzeba mówić że jest piękna pogoda w Grenadzie? Tak, bo to mi poda sposobność do przydania, że piękna pogoda w Grenadzie nie jest taka jak gdzieindziéj. Tutaj, niebo nie takie jak gdzieindziéj; jest mgła w powietrzu, która przepuszcza kolory i łagodzi barwę horyzontu, do takiego stopnia, że oko zdaje się wypoczywać na oceanie axamitu; to właśnie nas uderzyło, zwłaszcza kiedyśmy weszli w rozkoszny szpaler sykomor i jaworów, wiodący, jakeśmy powiedzieli, do venty de los Siete Suelos.
Wychodząc, zapuściliśmy ostatnie spojrzenie pod sklepienie cieniste, żeby poszukać raz jeszcze fantastycznego effektu światła, który stanowi nieznany, nieugty, niezwyciężony urok Hiszpanii. Potém, udaliśmy się placem gorejącym płomieńmi ku rozdrożu, przy którem wznosił się domek biały, w środku którego brama otwarta rysowała ciemny czworobok.
Możnaby mniemać, że wchodzimy do folwarku normandzkiego: kury na śmieciach, wozy z podniesionemi w górę hołoblami, psy leżące leniwie z głową. między łapami; wreszcie na prawo, pod karłowatą winną latoroślą, kobiety nad robotą śmiejące się, gdy tymczasem chłopczyk w szaréj koszulce, mazał się, jak prawdziwy egipan, czarnemi winogronami, które rozciskał w dziesięciu grubych śniadych palczykach.
Brama ta, która, śpieszmy powiedzieć, niepodobna zgoła do wejścia w pałac maurytański, jest granicą Generalifu, a raczéj jego przyległości. Kobiety te są jego strażniczkami; winogrona co rozciska dziecię, zrywa je z latorośli łączących korzenie swoje z korzeniami cyprysów, które osłaniały Boabdila swym cieniem. Jeszcze kroków kilka, a wejdziemy w aleję o kątach rozwartych, która podnosi się nieznacznie ku pałacowi, rozwijając wszystkie swoje cuda wegetacji, i odkrywając powoli wszystkie perspektywy, niby dla oswojenia oka z cudami, jakie ogarnie wkrótce w całym ich ogóle.
Aleja ta przypominałaby dosyć aleje naszych ogrodów angielskich, gdyby drzewa nie miały stu pięciudziesiąt stóp wysokości, gdyby niebo nie było błękitu indygo, gdyby śród gęstéj zieloności, przez którą tak trudno przedziera się oko, niepokazywały się rośliny nieznajome, krzewy dziwnych kształtów, oleandry pomięszane z mirtami, gdyby jesień niemięszała tu owoców i kwiatów pospołu z wiosną, gdyby podróżny zdumiony nie czuł wreszcie, ściekające na głowę swoję, kiedy spojrzy w górę, czerwone ziarna granatów pękających z dojrzałości, gdyby nie oddychał wonią kwiatu pomarańczowego, podziwiając niedbały wdzięk gruppy drzew palmowych; gdyby nakoniec na wierzchołku cyprysów, zawracającéj głowę wysokości, nie widział błyszczących jak karbunkuły i topazy gron muszkatelowych, których latorośl, wąż olbrzymi, wieńczy go tryumfalnie, kiedy zdoła ożenić głowę swoję, z aromatycznym wierzchołkiem podpierającego ją olbrzyma.
Nigdy pani nie miałaś wonniejszych fijołków nad te, jakie zbieram dla ciebie, i które rosną przy tych drogach pod cieniem róż dzikich i tureckich orzechów; miękkie ich posłanie wywołuje rękę, wyściełają one brzeg szumiącego strumyka, który się gniewa na biedny kamyk, rzucony w jego drogę; ale dziękują mu za jego gniew pienisty, gdyż ten gniew kończy się zawsze kłębkiem piany, to jest tęczą; gdyż pamiętaj dobrze pani, w téj przepysznéj, naturze, żywioły pomagają sobie w wydaniu efektu przedziwnego. Słońce udziela swego ognia wodzie, któréj każdą kroplę zamienia w dyament, w perłę, lub w szafir. Ziemia wypuszcza z siebie płaszcz trawy albo mchu około każdego kwiatka; nareszcie powietrze jest tak łagodne, dla tego tylko żeby śpiewać mogły w całej czystości piosnkę swoję, piegże i słowiki.
Uwierzysz mi, pani, mnie co nie wielkim jestem entuzyastą do podobnych rzeczy, kiedy ci powiem że ta droga do Generalifu aleją, którą opisałem, pozostanie dla mnie jedném z najmilszych, i najbardziéj upajających wrażeń mojego życia.
Po drodze, Maquet i Boulanger, co nie mówili ani słowa, ale rozmawiali oczyma, zatrzymali się przed olbrzymią latoroślą winną wijącą się koło cyprysu ginącego w niebie. Człowiek jakiś pracował o parę kroków ztąd, a raczéj udawał że pracuje; wytłumaczył życzenie dwóch moich przyjaciół, którzy w téj chwili, wspinając się na palcach, naśladowali postać lisa w bojce. Wlazł powoli, ale z pewnością, po grubych sękach, które składały każdą obrączkę ogromnego drzewa, i zerwał z łodygi kilka gron muszkatelu axamitnego, jakiego nigdzie nie widziałem, i który dojrzewał pełen zaufania, sądząc, że niema nikogo lękać się, oprócz os i ptasząt. Oczewiście, ten człowiek był geniuszem zesłanym do nas przez dobroczynną wieszczkę, królującą w tym pałacu zaczarowanym. Miał polecenie uzupełnić uciechy zmysłów naszych; oko, ręka, ucho i powonienie były zadowolone; smak tylko nie miał jeszcze udziału w téj biesiadzie powszechnéj.
Na trzecim zakręcie alei, daje się widzieć Generalif, a raczéj skrzynia kamienna, która go zamyka, jak pudełko klejnot kosztowny. Tą razą jeszcze podróżny zawiedziony jest w swojém oczekiwaniu: powierzchowność gmachu całkowicie wiejska. Poprzedza go winnica, tworząca szerokie sklepienie zieloności i rzucająca gruby cień nad niską i kabłąkowatą bramą tajemniczego siedliska.
Wprzód nim weszliśmy w tę niską bramę, rzuciliśmy ostatnie spojrzenie do koła.
Na prawo, widok jest zamknięty. Massa drzew piętrzy się na górze, panującéj nad Generalifem; ale na lewo, prostopadle do muru podpierającego, rozszerza się przestrzeń, odsłania się niebo, i na pełnym horyzoncie widać dwadzieścia mil płaszczyzny przerżnięte dwoma sierrami, i dwiema rzekami. Grenada drzemie na pierwszym planie.
Chciwi najdrobniejszych szczegółów tego skarbu, niewyprzedzaliśmy przyszłéj naszéj rozkoszy: spostrzegliśmy na boku po lewéj stronie pewny mirador, galeryę długą, oświeconą arkadami śpiczastemi. Nie potrzeba więc było, ponieważ znajdował się taki mirador, szukać innego punktu widzenia. Maurowie byli ludzie rozumni, i jeżeli postanowili że punkt widzenia ma bydź tutaj, rzeczywiście tutaj wybrany bydź powinien.
Kazaliśmy zatém otworzyć sobie niską bramę, i weszliśmy do Generalifu.
Jest nasamprzód jedna rzecz, przeciwko któréj trzeba żebym cię uprzedził, pani; jest to fałszywe wyobrażenie, jakie powzięłaś niezawodnie z pomników wschodnich, na teatrze przy bramie Śgo Marcina i w Cyrku. Kiedy usłyszysz nazwiska Generalifu albo Alhambry, zaraz przedstawi się oczom twojéj wyobraźni zbiór pomników pręgowanych niebiesko, czerwono i żółto, z mnóstwem portyków śpiczastych, z mnóstwem kopuł, mnóstwem minaretów. Wykreśl z kart twojego umysłu wszystkie te Alhambry fantastyczne i wszystkie te Generalify bajeczne, a przypatrz się wraz ze mną rzeczom w prawdziwej ich postaci.
Wystaw sobie, pani, przeciwnie, długie linije proste i jednostajne, nad któremi wystrzelają niekiedy palma albo cyprys, kopuła albo minaret naturalny pomnika, w kątku którego zrodziły się. Cały ten mur, zaledwo gdzie niegdzie mający otwory podobniejsze do strzelnic niżeli do okien, przybrał kolor wspaniały zeschłego liścia pod pocałunkami słońca, zazdrośnego kochanka, który strzeże piękności swoich miłośnic, z większą troskliwością niżeli skąpiec strzeże swoich skarbów.
Owoż co do zewnętrznéj strony; co się tycze wewnętrznéj, jeżeli chcesz mieć o niej jakie wyobrażenie, proszę iśdź za mną.
Naprzód, wszedłszy w tę niską bramę, o któréj miałem honor powiedzieć słów parę, ujrzeliśmy tylko gęstą miłą zieloność i światło harmonijnie rozdzielone; ani cząsteczka nieba, ani cal ziemi nie pokazywały się; był to jakby sen oprawny w ramach téj czarnéj bramy.
Przypatrując się pilniéj, poznajemy że to ciemne sklepienie tworzą cisy wycięte w szpaler i składające podłużny czworobok, prawie czterdzieści kroków długości a dwadzieścia pięć szerokości. Czworobok ten przerzyna w całéj jego długości strumień ocembrowany cegłą; strumień ma trzy stopy szerokości, i pędzi jak szalony nieugiętém a głębokiém korytem.
Nad brzegiem tego strumyka możesz usiąśdź, pani, i zapomnieć o całym świecie; słyszeć będziesz naówczas tylko szmer wody i śpiew ptasząt ukrytych w gęstwinie cisów; usłyszysz jaszczurkę drapiącą się po murach oblanych słońcem, które wydadzą ci się, z łona ciemności, płomienistym pasem; ale najmniejszego śladu, ani ziemi, ani ludzi. Potém nareszcie, kiedy oko twoje rozszerzając się w cieniu potrafi rozróżnić aż do ostatniego klejnoty najciemniejsze tego pudełka, kiedy ucho twoje wypocząwszy potrafi schwytać najdrobniejszy szelest tych harmonij nadpowietrznych, wówczas spostrzeżesz szpalery drzew cytrynowych, pomarańczowych, jaśminu, zamykające wonnym murem te ogrody, których panią siebie osądzisz. Wtedy usłyszysz nieznany szelest, pochodzący z gałęzi wysokich cyprysów, jaki mogłabyś wziąć za westchnienia miłości dawnych panów tego pałacu.
Co jest najpiękniejszego w Generalifie, pani, to nie jego sale, kąpiele, korytarze; znajdziemy to wszystko w Alhambrze, piękniejsze i lepiéj zachowane; ale ogrody, woda, widok. Pozostań więc w tych ogrodach ile możesz najdłużéj, upój się wonnością jakiéj nigdzie nie znajdziesz, bo nigdzie nie będą skupione na mniejszéj przestrzeni tyle pomarańcz, tyle róż, tyle jaśminów; niech cię przesięk nie ta łagodna świeżość, jaka podnosi się z wody, ho nigdzie nie ujrzysz tyle wytryskujących zrzódeł, tyle spadających kaskad, tyle strumieni toczących się; nareszcie spojrzyj przez wszystkie otwory, a każdy otwór będzie oknem do raju.
A co cię nadewszystko zachwyci, to owa wonność Arabii unosząca się w powietrzu. Pominąwszy białą warstwę, którą powleczono te śliczne mury, powycinane niegdyś jak wachlarze z kości słoniowéj, i która zapełniając wszelkie przedziały, zostawiła tylko cóś nakształt makaronu wijącego się po ścianach; pominąwszy ten pewny rodzaj nieładu jaki natura, uradowana że jest wreszcie swobodną po tylu latach niewoli, wprowadziła do ogrodów; mniemałabyś, pani, że Maurowie o sto kroków znajdują się od ciebie, i co chwila spodziewać się będziesz ujrzeć piękną sułtankę Zoreidę, wychodzącą przez jednę z tajemniczych bram pałacu Boabdila, żeby usiąśdź pod olbrzymim cyprysem, który zachował jéj imię.
Dla tego też, pani, dzisiaj jeszcze, kiedy potomek tych Maurów co posiadali tyle cudów, i utracili je, smutny jest tam, za morzem, nad brzegiem jeziora Biserte, albo u podnóża Atlasu, mówią o nim z uśmiechem: „On myśli o Grenadzie“.
Dwie godziny bawiliśmy w Generalifie; bawilibyśmy tu całe nasze życie, nie pomyśliwszy nawet o widzeniu Alhambry, tak słodkiego bowiem doświadczaliśmy odpoczynku i zadowolenia.
Każdy z nas nic innego nie robił, tylko pił powietrze, oddychał nieznaną wonnością, wyjąwszy Maquet’a, który ze wstydem dla nas wszystkich, znalazł czas do napisania ołówkiem w album swojém ślicznych wierszy, które ci przesyłam:
„Podróżny, co powoli zwiedzasz ścieżki starego Generalifu o koronkowych sklepieniach, podróżny którego usypia szmer małych wodospadów, i upaja szpaler róż i jaśminów; gwiazdzisty kielich przejrzałych granatów na dumające twe czoło wytrzęsa swoje rubiny; pomarańcza z miłością głaszcze odzież twoję: cóż znaczą te wonności? co szmer ten przemawia? Woda co szeleści, kwiat co kolana twe całuje, ptaszyna śpiewająca, cisy co otwierają pałac swój ponury, niebo ofiarujące lazur, marmur co cień daje, mówią ci: podróżny, zostań, zostań z nami“. Każda rzecz w tych miejscach stara się zatrzymać duszę twoję. Strzeż się czarodziejskich szelestów, cyprysu, strumienia co ci pochlebia, a potém naigrawa się z ciebie, słońca które cię pije płomienistemi ustami. Nie ufaj śpiewowi syren tutejszych, podróżny, mógłby ci przeszkodzić usłyszeć ten głos co tutaj mówi, smutny i rozrzewniający: „Ci o których zapominasz, zapomną także o tobie“.
Malarze nawet odłożyli swoje rysunki do jutra, i opuściliśmy Generalif żeby iśdź do Alhambry.
Udaliśmy się tąż samą drogą, którąśmy przybyli. Doprawdy, pani, zdawało się że aby nas zatrzymać w tych nowych ogrodach Armidy, kwiaty wychodziły z ziemi piękniejsze i wonniejsze niż kiedykolwiek; winogrona, pomarańcze, granaty tworzyły nad nami sklepienie, jak ręką sięgnąć. Oh! nie przychodź tu, pani, co masz swobodne: czas, dostatek i serce, nie przychodź tutaj, bo nie ujrzelibyśmy cię już więcéj tam gdzie wracać powinniśmy.
Żegnam cię, pani, a raczéj do zobaczenia. Gdybym się nie lękał żebyś mię nie wzięła za obłąkanego, zerwałbym pierwszy lepszy kwiatek i przesłałbym go tobie; możeby ci powiedział lepiéj niżeli ja, czego się doświadcza, w tym raju ziemskim gdzie się on urodziła który, na nieszczęście, zwiedziłem tylko jako przechodzień.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.