Jeden miesiąc życia (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Sten
Tytuł Jeden miesiąc życia
Pochodzenie Jeden miesiąc życia
Wydawca Wydawnictwo Krytyki
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JEDEN MIESIĄC ŻYCIA.


Paryż, dnia 10 grudnia.

Kochana Wandziu, nie pisałem do Ciebie przez kilka pierwszych dni po przyjeździe; spodziewam się, że nie masz mi tego za złe i rozumiesz, żem doprawdy czasu na listy nie miał. Chodziłem już ogromnie dużo i pobieżnie zwiedziłem prawie całe miasto. Nie będę Ci tego opisywał, bo wiesz, że nie lubię się nad takiemi rzeczami rozwodzić. Od dwóch dni jestem zainternowany w domu, bo przyplątał mi się ohydny katar z bólem głowy i całym szeregiem innych roskoszy; wszystkiemu winien tutejszy miły klimat. Kiedym przyjechał przed tygodniem, było coś koło 0°, później nagle podskoczyło do 20° i jest znowu najzupełniejsza wiosna.
Uwięzienie w domu jest mi tem przykrzejsze, że mieszkam dotąd u Turskiego, a jego pokoik jest tak mały, iż trudno się we dwóch tutaj obrócić. Rozumiesz, jak to drażni, gdy za każdym ruchem w dosłownem znaczeniu tego słowa trzeba o coś potrącać; a mebli znów nie jest tak wiele: łóżko, stół, półka na książki, umywalnia i nieodzowny tu zawsze kominek — marmurowy, szykowny, — na którym się nigdy nb. nie pali.
Turski nie wiele się zmienił od tego czasu, kiedy przychodził do mnie w Warszawie. Nie urósł, nie zmężniał, taksamo zawsze łagodny i spokojny, że tą powagą do rozpaczy przyprowadzić może. Zastałem go w usposobieniu o wiele weselszem, niż to z jego listów wnosić można było. Sądzę, że dużo przesadzał, choć doprawdy bieda rzeczywiście dawała mu się we znaki. Czy miał jakie inne zgryzoty jeszcze, nie wiem. Kilkoletnie oddalenie okropnie nas rozłączyło jednak: stosunki są najprzyjaźniejsze, ale skrępowane jakieś i sztuczne. Ostatecznie, może mi się tylko źle zdaje i z biegiem czasu przyzwyczaimy się do siebie, choć wątpię, czy dojdziemy kiedykolwiek do takiej zażyłości, w jakiej byłem w ostatnich czasach z Bolesławem. Oczywiście, ten nie pisał do mnie i nie wiem zupełnie, co się z nim dzieje.
Z dawnych znajomych prócz Turskiego jest tu jeszcze Poliński; przyjechał coś miesiąc przedemną i miał już zabrać się do pracy, ale nic nie robi dotąd; chodzi po mieście i uczy się niby po francusku. Poznałem kilka osób nowych, przeważnie studentów, którzy się stołują w tej samej, co my restauracyi — nb. podłej, która tylko dla tego do cna nas nie struje, że daje porcye mikroskopowo-homeopatyczne. Byliśmy też z wizytą u dwóch »koleżanek« — ma to pewien swój urok, choć o tej szpetocie, nie widząc, trudno mieć pojęcie. Te, których nie znam jeszcze, mają być nie lepsze.
Wobec stanu mego nosa i gardła, nie wiem, czy uda mi się wziąć do roboty przed Nowym Rokiem. Turski opowiada mi niestworzone rzeczy o trudnościach, które przezwyciężyć trzeba, aby się gdziekolwiekbądź dostać; taki ma być natłok po wszystkich pracowniach. Pewno przesadza, jak zawsze. Chociaż do nauki Paryż nie jest stosownem miejscem — zwłaszcza dla nas barbarzyńców. Taki tu wir, gwar, taka moc rzeczy nowych, których się nie widziało, takie mnóstwo rozrywek, znajomości, że trzeba żelaznej woli, aby nad sobą odrazu zapanować i do pracy się zaprzągnąć. Zdaje się, że moja »żelazna« wola będzie pochodziła z braku »złotej« monety. Niestety, tylko takie alchemiczne cuda dziś się dzieją. A Paryż jest drogi piekielnie. Tu się czuje ten dreszcz złota.
— Muszę urwać ten list, bo przyszedł właśnie Turski z Polińskim i postanowili mię wyciągnąć z wizytą do jakiejś nowej koleżanki, która przed tygodniem tu przybyła z Lublina; mieszka jeszcze na drugim końcu Paryża na Montmartre. Turski zaręcza, że podróż na Montmartre jest najlepszym środkiem na katar. Kończę więc — bo i tak już nic nie mam do doniesienia i proszę Cię, abyś odpisała natychmiast.

Twój brat
Jan.

Adres: Rue de la Sorbonne 5.


Dnia 12 grudnia.

Nie rozumiem, czemu się Turski tak zachwycał tą lubelską koleżanką. Zdaje się, że szło mu o to, aby mię wyciągnąć z domu i samemu później nie wracać. Wcale nie jest ładna, choć rzeczywiście ma miłą, dobrą twarz, a że jest samotna jeszcze i nie ma znajomych, przyjmuje nas z otwartemi ramionami. Byliśmy tam i wczoraj, gdyż ona lęka się chodzić po Paryżu sama, choć umie nieźle po francusku. Oprowadzaliśmy ją po mieście, i to byłoby znośne, gdyby nie trwało zbyt długo. Zabawna dziewczyna: przyjechała niby studyować medycynę; zaprowadziliśmy więc ją najpierw do szkoły medycznej, do prosektoryum. Rzeczywiście panuje tam straszny zaduch, bo sala jest mała i źle przewietrzana. Stoły drewniane i niepodobna nigdy porządnie ich oczyścić. Rozćwiertowany trup sprawił na niej tak straszne wrażenie, że trzeba ją było czemprędzej wyprowadzić. Przez kilka godzin nie mogła się uspokoić. Postanowiła też odrazu, że porzuci medycynę i przeniesie się do Sorbonny na nauki przyrodnicze. Ja radziłem jej, żeby się wstrzymała z zapisem, bo panieńskim zwyczajem skończy zapewne na literaturze.
Jutro, jako człowiek jeszcze bez zajęcia, umówiłem się, że pójdę z nią załatwiać sprawunki. Musimy wyszukać nowe mieszkanie dla niej w dzielnicy studenckiej, kupić meble i tysiące innych drobiazgów. Nie miałem wielkiej ochoty na ten spacer, bo niewiele mam już pieniędzy, ale niepodobna było się wymówić.


Dnia 16 grudnia.

Dobrze, że Turskiego nie było już w domu, kiedym powrócił. Byłby to koniec naszej znajomości i przyjaźni. Jestem na niego tak zły, że gdybym się nie wstydził sam siebie, wyrządziłbym mu chętnie jaką przykrość. Zły jestem tem więcej, że ta cała tak drobna w istocie rzeczy sprawa, tak mocno mię obeszła. Do wielu zawodów przybył jeszcze jeden; dlaczegóż ten właśnie gniewa mię więcej od innych? Trzeba raz na zawsze pamiętać, że wyzysk jest pierwotną zasadniczą formą, w której się odciskają wszystkie na świecie stosunki.
Zimne ciało pochłania z gorętszego ciepło, elektryczny ładunek znika rozszarpany przez sąsiadów. Tu rabunek trwa jedną chwilę; ale wśród ludzi, którzy sami mogą się nanowo rozgrzewać i elektryzować, wyzysk ten przeciąga się żywiołowo, bez końca. Jakikolwiek stosunek wziąć, zawsze jedna strona kocha więcej, druga więcej korzysta. Tak chce fizyka.
Tylko po co ten fałsz: narzekania w listach, skargi na samotność duchową, prośby, abym przyjechał. Dlaczego kłamać przed innymi i przed sobą, dlaczego łudzić się nazwami uczuć, których nie ma? Gdyby nie nazwy, które są symbolami, uczucia nasze nie różniłyby się wiele od uczuć ślimaka lub pająka.
Wczoraj nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić wieczorem po obiedzie. Niezupełnie pozbyłem się jeszcze bólu głowy. Chciałem zresztą pomówić trochę z Turskim, bo w istocie rzeczy nie wiem, co on robi, nad czem pracuje, jakie są jego plany. Tymczasem Turski uparł się koniecznie, aby iść odwiedzić Zaleską, tę nową lubelską koleżankę — »bo ona jest sama i potrzebuje życzliwej opieki i towarzystwa«. Namawiałem go, żeby został, ale on uparł się dlatego, że z »zasady nie zmienia swych postanowień«. Czy taki koźli upór nie może do rozpaczy doprowadzić? Naturalnie i ja się zaciąłem, dysputa stała się ostrą. Turski wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, a ja zostałem sam. Byłem tak zirytowany kłótnią, że niepodobna mi było czemkolwiek się zająć; zresztą, jak czytać przy lampie, w której zabrakło nafty! Ogarnęła mię taka złość, jakgdyby Turski naumyślnie był mię zostawił bez światła. Położyłem się na łóżku, lecz nawet z bólem głowy niepodobna zasnąć o dziewiątej. Cisza jest tu straszna, bo okno wychodzi na podwórze, a w domach francuskich ogromnie spokoju pilnują. Tuż obok huczy gwarem i krzykiem Boul-Mich, a w tym pokoju nawet mysz nie zaskrobie. Zdjął mię jakiś niemiły lęk, dziwne wrażenie, które obiega po całej skórze i zewsząd w głąb się przeciska.
Zdawało mi się, że lada chwila drzwi się usuną i będzie można spojrzeć w ciemny, długi korytarz, w którym zwykle okropny przeciąg wieje. Gdziekolwiekbądź próbowałem patrzeć, po chwili musiałem zwracać oczy, aby się przekonać, że drzwi są jeszcze — choć czyniłem to bez strachu. I znosić to wszystko dlatego, że Turskiemu podobało się odwiedzać na Montmartre głupią pannę i wypalać naftę do ostatniej kropli!!
Nie mogłem wytrzymać dłużej w mieszkaniu i wyszedłem na miasto. Wszędzie tłok i wrzawa, kawiarnie przepełnione; mimo chłodnego wieczoru wszyscy siedzą na ulicy, wszędzie porozstawiane stoliki, między którymi przesuwać się trzeba. Doszedłem do Sekwany, przyglądałem się różnobarwnym światełkom nanizanym, jak paciorki, na jej brzegi, ale rozdrażniała mię ta ciemność i zawróciłem na Boul-Mich. Chodziłem bez celu znudzony i zły na samotność, którą najgorzej odczuwa się w tłumie. Wreszcie po jedynastej spotkałem Polińskiego: wracał z Folies Bergéres; był zachwycony, bo widział wystawę przepysznych ciał, które przecież nie jemu się dostaną. Ale przeciętny człowiek jest już z urodzenia altruistą i gdy nie ma własnej, cieszy się rozkoszą cudzą. Przecież gdyby radość bliźniego nas bolała, to w takim Paryżu, gdzie jest tyle do wzięcia, że ciągle czegoś sobie odmawiać trzeba — jutro nie byłoby nic, prócz mordu i pożogi. Poliński nie był jednak doskonałym altruistą, bo zapragnął czegoś i dla siebie i namówił mię, abyśmy poszli »na piwo« do Café d’Harcourt. Mnóstwo studentów i drugie tyle dziewczyn »étudiantes«, nb. o wiele ładniejszych od tych prawdziwych »studentek«, których my do Paryża dostarczamy... Poliński odnalazł jakąś znajomą swoją Jeanne, ta sprowadziła swą koleżankę »Gabrielle« i zaczęliśmy się bawić — po francusku t. j. gadać tysiące głupstw w mniej lub więcej swobodnej pozie, popijając kufelkiem piwa. Potem biegaliśmy po bulwarze, śpiewając: »ce n’est pas de la merde ça, c’est du chocolat«, potem rozeszliśmy się parami... Potem wróciliśmy do domów każdy oddzielnie, unosząc wspomnienie, a zostawiając dwa luidory, które nas »cet amour« kosztował. »Cet amour« gdyż to tutaj w potocznym języku nazywa się miłością; taksamo jak to, co u nas jest ordynarnem przekleństwem, tutaj zwie się »pocałunkiem«. To jest potęga kultury, ale my barbarzyńcy tak nie umiemy się bawić. Tak długo śpiewano nam o świętości uczucia, że przynajmniej rozpusta musi być dla nas dzikszą, bardziej szaloną i bardziej rozpasaną. Cośmy wyprawiali w Warszawie z tą Mańką modelką... I bawić się na trzeźwo — nie umiemy także, a tu się nie upija nikt.
Gabrielie jest wcale przystojna, i gdybym był więcej zmysłowy, powinienbym być zadowolony z tej świeżej znajomości. Wątpię jednak, czy ją odnowię, bo... cena. Wobec tego, co ma przeciętny student-Francuz, my jesteśmy nędzarzami.
Tymczasem korzystam z nieobecności Turskiego, aby zapakować rzeczy i książki, bo dziś lub najdalej jutro chcę stanowczo od niego się wyprowadzić. Gdybym to robił przy nim, zacząłby mię napewne zatrzymywać, boby mu się zdawało, że jestem zagniewany i nic chcę dłużej jego gościnności. Ostatecznie miałby może racyę, ale nie chcę, aby to po mnie poznał. Właściwie są to tylko drobnostki: nie rozumiemy się już tak, jakeśmy się rozumieli i znali dawniej; oto cała sprawa.


Dnia 18 grudnia.

Przechodząc koło Sorbonny, spotkałem wczoraj Zaleską. Robiła mi wymówki, dlaczego nie byłem u niej razem z Turskim. Pytała o Turskiego, ale nie mogłem jej nic powiedzieć, gdyż wyprowadziłem się od niego jeszcze dzień przedtem, i od tej chwili go nie widziałem. Zaproponowała mi, aby pójść z nią do teatru, bo jest już późno, a nie wie, gdzieby Władka Turskiego znaleźć mogła. Zgodziłem się chętnie, bo chciałem widzieć teatra paryskie, a sam długobym się namyślał, aby się na wielkie bulwary wybrać. Poszliśmy do Renaissance, gdzie grywa Sarah Bernhardt. Widziałem już niejedną aktorkę — i Modrzejewską i Duze, ale żadna z nich mierzyć się z nią nie może. Przepyszny głos: miękki, potoczysty, melodyjny. Mogłaby stać bez ruchu i mówić tylko, a byłaby to już nieporównana gra. Najpierwsza aktorka świata.
Moja towarzyszka, jak prawdziwe dziecko barbarzyńców, wpadła w taki zachwyt, że musiałem ją wciąż powstrzymywać, aby zachowywała się spokojnie i nie przeszkadzała sąsiadom.
Po spuszczeniu zasłony była jakby nieprzytomna: gwar i huk bulwarowy odurzył ją do reszty; niezmiernie zabawny miałem widok. Uparła się, żeby wziąć ją w pół, pod pachę, jak zwykle chodzi się z »etudiantkami«, i pójść z nią przez bulwary. Zaprowadziłem ją do Café Riche: olśniło to ją do reszty.
Przechadzka taka jest wcale przyjemna, przyjemniejsza może niż ta sama rozrywka z Gabryelą. Za to brak zakończenia. Cóż robić...


Dnia 19 grudnia.

Kochana Wandziu, list ten piszę do Ciebie już z nowego mieszkania; od trzech dni mieszkam już sam, na rue des Ecoles 1. 72. Mam ładny pokój na czwartem wprawdzie piętrze, ale za to widok na cały plac przed Collège de France prześliczny. Pokój ustronny, cichy, doskonały do pracy, ale nie wiem zupełnie, jak ta praca pójdzie. Wstęp do wszystkich bibliotek już uzyskałem i o ilem przejrzał pobieżnie katalogi, znajdę tu mnóstwo materyałów do wszystkich robót, które rozpocząłem. Zaraz po świętach, spróbuję zmusić się do systematycznych zajęć, choć nie wierzę w ich rezultat.
Pytasz mi się, czy piszę co obecnie i czy wykończę tę powieść, które; urywki Ci czytałem. Odpowiedź, znając mnie, zgadujesz dobrze. Niestety, nie piszę nic... prócz pamiętnika. Ale pochodzi to nie tyle z braku czasu — jakeś wywnioskowała z pierwszego mego listu — ile z braku chęci, zapału i poprostu — mocy. Przechodzę jakieś dziwne osłabienie duchowe; chwilami zdaje mi się, że wszystko się rozsypuje we mnie; taka próżnia tworzy się w myślach. Nie wiem, czy to jest skutek tego, żem się wyrwał z otoczenia, w którem wzrosłem i do którego przywykłem — ale Paryż szalenie mię przygnębia. Tu gdzie wszystko tryska namiętnością, szałem, przepychem, wszystko wre, krąży i huczy, gdy się czuje dreszcz, który przenika i pali te trzy miliony istot ludzkich — wtedy nie można znieść tej myśli, że się nie ma nic, nic zupełnie. Nietylko o majątku mówię; ale czem jest to wszystko, co czułem lub czuć mogę, wobec ogromu, co tu na okół mnie szumi... Gdy chodzę czasem wieczorem po ulicach, to poczucie obcości, znikomości tak mię przeraża, że szarpałbym palcami kamień, aby rysę w nim wyżłobić, ślad jakiś, żem istniał.
Dobrze, żeś mi na święta nic nie przysłała, bo tu jest mnóstwo utrudnień celnych, i miałbym tylko kłopotów i wydatków bez liku. Święta prawdopodobnie spędzę w domu: tu nie obchodzą Bożego Narodzenia tak uroczyście, jak u nas. Na Wiliją mam dwa zaproszenia: jedno do panny Zaleskiej, naszej koleżanki, o której bodaj, że ci wspominałem w uprzednim liście; drugie — do doktora Korzyckiego, który tu od dziesięciu przeszło lat jest osiedlony i zwykle zbiera u siebie na Wiliją towarzystwo polskie. Tam w każdym razie nie pójdę, bo nie lubię towarzystwa zupełnie obcych ludzi. Najchętniej rzeczywiście zostanę w domu.
Nie piszesz mi nic o zdrowiu swojem: zwykle zmiana pory roku Ci szkodzi, zwłaszcza, gdy przy tych słotach biegasz za lekcyami. Nie czytałem dawno »Kuryera«; nie wiem więc, jaka u was pogoda. Tu wiosna bez ustanku: sypiam przy otwartych oknach.
Odpisz mi jaknajrychlej, bo jestem zawsze niespokojny, kiedy zbyt długo nie ma od Ciebie wiadomości. Pisząc zrobisz miłosierny uczynek, bo wierzaj mi, że Paryż nie jest dla mnie dotąd wcale obiecaną ziemią wesela i rozkoszy. Przypominam Ci nowy adres (rue des Ecoles 1. 72).

Twój Janek

Na Wiliji będziesz u wuja?


Dnia 21 grudnia.

Po co ja wczoraj ten list do siostry wysłałem? Nie pamiętam już dokładnie, com napisał, ale napewne za dużo. Chyba po to wspominałem jej o tem rozdrażnieniu i przygnębieniu, aby dręczyć to najszlachetniejsze i jedyne zapewne przywiązanie, którego doznałem.
Miłość matki ma w sobie zawsze coś zwierzęcego, jak przywiązanie samicy do płodu; miłość kochanki — to maniackie zaspokojenie potrzeby; miłość siostry dopiero jest świadomem, prawdziwie ludzkiem uczuciem, którego żadne inne zwierzę nie zna, choć wszystkie płodzą się i przyjaźnią.
Rozumiem, dla czego we wszystkich pierwotnych mytach ludzkości występuje zawsze związek brata i siostry, jako naturalne, jakby od przyrody samej przeznaczone stadło.
Jestem przekonany, że list mój zmartwi Wandę do żywego. Gotowa sobie Bóg wie co o mnie wyobrażać. Ostatecznie wprawdzie nie skłamałem o swojem rozdrażnieniu, ale w każdym razie bardzo przesadziłem, bo w ogóle przecież czas upływa mi dość przyjemnie. Jestto mała, obrzydliwa nikczemność, bawiąc w Paryżu, dręczyć biedną dziewczynę pisaniem podobnych listów. Tym głupsza, że bezcelowa.


Dnia 22 grudnia.

Dziś rano przyszedł do mnie Turski po raz pierwszy. Przepraszał mię bardzo, że wcześniej przyjść nie miał czasu, gdyż przygotowywał się do egzaminu i nawet wieczorem przesiadywał się do egzaminu i nawet wieczorem przesiadywał w bibliotece. Do naszej zwykłej restauracyi też nie mógł przychodzić, gdyż musiał towarzyszyć Zaleskiej na obiady, a tam, gdzieśmy się stołowali, kobietom bywać nie wypada. Na tem rozmowa się urwała, gdyż właściwie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Wreszcie Turski przypomniał mi, że jestem na Wilią proszony do Zaleskiej, ale że za to muszę przyjść dziś do niej popołudniu pomagać — jako dragoman — w kupowaniu zapasów, i jako tragarz — w przynoszeniu ich do domu. Turski prosił mię, abym idąc tam wstąpił po niego, gdyż nie mając zegarka, mógłby się łatwo zasiedzieć i spóźnić. Z zachowania się Turskiego mogłem wnosić, iż zupełnie nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mię raził nasz dzisiejszy stosunek tak różny od dawnej przyjaźni. Rozdrażnienie moje tłomaczył sobie, jako kaprys wywołany kaszlem i katarem. I mnie dziś ten stosunek nasz mniej drażni, skoro rozstaliśmy się i widujemy się o tyle rzadziej. Ostatecznie, wszystko jedno.
Popołudniu, wybraliśmy się, jak było umówione, po sprawunki. Pierwszy raz byłem u Zaleskiej w jej nowem mieszkaniu, już w naszej dzielnicy. Przyzwyczaiła się trochę do Paryża, do życia tutejszego i nowych nieco dla niej stosunków koleżeńskich. Do Wilii nie czyni się tu wielkich przygotowań i nie ma też w sklepach takiego niemiłosiernego tłoku, jak u nas: można więc było swobodnie rozmawiać. Jest to sympatyczna dziewczyna, zwłaszcza, że w niczem niepodobna do przeciętnego typu studentek. Au phisique — umie się ubrać i ma bardzo zręczne ruchy; au moral — nie ma w niej tego zacietrzewienia i cierpkości, słusznej może, ale tak niemiłej w uczących się kobietach. Chyba nie będzie długim gościem w Paryżu; jej za bardzo obojętne jest, co ma studyować, aby w ogóle miała na seryo coś robić. Zdaje mi się, że przyjechała tu, aby wydobyć się z domu i pozbyć dawnego otoczenia. Mogę się mylić zresztą, bo o tem rozmawialiśmy tylko urywanemi zdaniami.
Sprawunków zakupiliśmy tyle — niepodobna było Zaleską wyrwać od Potina — że trzeba było wziąć doróżkę, aby odwieść wszystko do domu. Zaleska pojechała z Turskim, a ja zostałem, bo nie chciało mi się tak wcześnie wracać z bulwarów na lewy brzeg. Siadłem przy stoliku w kawiarni niedaleko Opery i przyglądałem się przez kilka godzin tym tłumom, które przesypywały się bezustanku z jednego końca bulwarów na drugi. Ten tłum nie rozdrażniał mię tak, jak zwykle, lecz dziwnie jakoś kołysał, wciągał w siebie i pochłaniał. Pamiętam, że podobnego wrażenia doznawałem niegdyś, leżąc nad brzegiem morza, gdy fala, jedna za drugą, bez ustanku, pchana wiatrem, którego wyczuć niepodobna było, biegła na piasek z pluskiem i tysiącem szemrzących strumyków nazad się cofała. I tu i tam nieskończoność ruchu, która pociąga i znicestwia. Wróciłem późno w nocy.


Dnia 23 grudnia.

Zabawił mię dziś Poliński. Po obiedzie byłem z nim w kawiarni. W ogromnie ciężkich i zawiłych, jak zawsze, frazesach opowiadał mi — z tajemniczą miną — że mu się zdaje, jakoby Turski miał się do Zaleskiej, a i »ona na to, jak na lato«. Przestrzegał ich nawet żartobliwie słowami bajki:

Ostrożnie dzieci, wy się źle bawicie,
Dla was jest to igraszką, tu chodzi o życie.

Pyszny materyał na wujaszka z tego Polińskiego!
Poliński ogromnie lubi udawać człeka przemyślnego a znawcę dusz ludzkich — ale tu zdaje mi się, że się pomylił i puścił tylko głupią plotkę. Jak tam z panną, nic wiem: ani mię to obchodzi, ani ją znam dostatecznie, abym wiedział, jak się u niej słabość sercowa objawia, choć taki spacerek do Café-Riche kobiety zakochanej wcale nie zdradza.
Ale Turskiego to Poliński znów wcale nie zna. On zawsze i wszędzie lubił się opiekować, patronować komuś, jeśli sądził, że jestto potrzebne. Lubi, żeby go poważano i słuchano jego słowa i rady. Dlaczego więc i tutaj nie ma się zaopiekować, zwłaszcza, gdy ta opieka ma przecież swoje smaczne strony. W tej posusze rodaczek Zaleska doprawdy jest najprzystojniejsza, a wydaje się miłą, bo bardzo jest wdzięczna każdemu, kto ją odwiedza.
Na plotkarskiej psychologii Polińskiego zarobię dziesięć franków; zabawiliśmy się bowiem w miłosnego totalizatora: meta — pierścionek zaręczynowy na palcu, czas — Wielkanoc, stawka — dziesięć franków. Szkoda, że nie setka.
Poliński ma też być na Wilii u Zaleskiej. Będzie więc nas czworo.


Dnia 24 grudnia.

Nie miałem najmniejszej ochoty pójść do Zaleskiej, a kiedym został w domu, zły jestem na siebie i żałuję tego. Wola moja składa się zawsze jakby z dwóch połów, z których jedna jest zaprzeczeniem drugiej. Jaka połowa stanie na wierzchu i wysunie się jako czyn — jestto rzeczą przypadku, przelotnego wpływu, którego nieraz nawet sam nie dostrzegam.
Zarówno w drobnostkach, jak i w najważniejszych sprawach — postanowienie jest dla mnie męczarnią, której nie znam równej.
Jakbądź się stało, siedzę w domu sam, a jest już po dziesiątej, a więc za późno, żeby wyjść do Zaleskiej. Mogli zresztą przysłać po mnie, jeśli byli zaniepokojeni lub jeśli im zależało rzeczywiście na mojej obecności. Niechaj się bawią... W mieście wszystko pozamykane; nawet kawiarnie zaświętowały od dziewiątej. Zresztą codziennie mam dosyć wrzawy i gazet.
Cisza, cisza... Wypełza z kątów, wylata ciężkiemi skrzydłami, potężnieje, nabrzmiewa, wznosi się jak fala i usta, oczy, głowę mi zatapia. Wszystkiemi szczelinami wchodzi do wnętrza mej istoty, rozlewa się w krwi i kościach, sączy się do serca, a dzwoni i huczy, jak muszla pusta, gdy do ucha ją przyłożyć. I nie lęka się ani szelestu kroków, gdy chodzę po pokoju, ani szmeru kartek książki, którą przerzucałem, ani dźwięku piosenki, którą próbowałem nucić — ale wchłania je w siebie, przetrawia i w ciszę taką samą, niezmąconą, przemienia... Rozpacz!
Nie chciałem iść do Zaleskiej, bo ostatecznie, cóż mię z nią i tymi wszystkimi ludźmi wiąże; ale teraz dałbym nie wiem co, aby wyrwać się z tej ciszy, mówić i słyszeć głos ludzki.
I to jest życie, młodość? Ta ohydna pustka, nicość? Chciałbym raz żyć, szaleć, płonąć, chociażby cierpieć przyszło i zginąć. Ale pragnę, a nie umiem tego — lub też dla mnie innych potrzeba rozkoszy, niż te, które wszystkich sycą. Mam może za twardą duszę, aby ją zwykłe rylce rysować i rzeźbić mogły. A może tylko nie umiem czuć, nie umiem żyć i radować się życiem — bo i to jest sztuka, którą wyssać lub której nauczyć się trzeba. Cała przeszłość moja prześlizgnęła się dotąd po mnie, jak fala po głazie, nie zostawiając w swym odwrocie nic, prócz piany i szumowin. Miałem może zadowolenia i radości, ale szczęścia, tego wielkiego słonecznego szczęścia nie widziałem nigdy. A wszystko inne jest surrogatem, blichtrem, fałszem, tylko szczęście jest pięknem i prawdą. A jednak... drżało mi niegdyś w rękach serce dziewczęce, niewymownie piękne i czyste — i porzuciłem je wprzód, zanim może zdołałem się przesycić. Marzyłem o sztuce, o poezyi — i napisałem kilkadziesiąt wierszy, gdy przecież życie, samo życie powinno być pięknem. Żyć każdą iskrą krwi, każdym błyskiem duszy — to tylko jest sztuką.
Tymczasem jest cisza, cisza... Minęła już północ, a nie nadchodzi ani sen, ani znużenie, nic, prócz ciszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na niebie mojem chmury,
Lecz z nich nie strzelą gromy, zwiastuny złotych burz.
Ogrody moje kwitną,
Lecz niema fiołków w nich, lilij białych, ani róż.
Ponure moje oczy,
Lecz suchej ich źrenicy nie zwilży srebrna łza.
Zmęczone moje dłonie,
Lecz ręka, co omdlewa, nie rwała paszczy lwa.
Stęsknione moje serce,
Lecz w piersi rozmarzonej ohydna żądza trwa.
Pogodne moje czoło
Lecz w czaszce rozpalonej bezsilna rozpacz łka.

To prawda... lecz na cały wieczór męki, to za mało.


Dnia 26 grudnia.

Od dzisiaj zabrałem się do pracy; biblioteka jest otwarta i myślę przesiadywać tam codziennie pięć do sześciu godzin. Opracowywanie materyałów w domu też pochłonie czasu sporo. Po za swoją pracą nie chcę o niczem wiedzieć, nic więcej mię tu nie powinno obchodzić. Życie w Paryżu może być równie jednostajne, jak w każdem innem ludzkiem gnieździe. Ten gwar wielkoświatowy, umysłowe i polityczne prądy, całe tętno świata, którego byłem tak ciekaw, o wiele wspanialej przedstawiają się zdaleka, aniżeli tu na miejscu wśród wrzawy drobnych, codziennych wypadków. Jak zawsze drzewa zasłaniają las.
Przyroda tak samo jak ja, zabrała się do zimowej pracy i osypała nas śniegiem i opadła mrozem, jak na Paryż, niezwykłym. Zimno, które tu panuje zwykle w mieszkaniach, ożywia zawsze stosunki towarzyskie w kolonii polskiej. Ludzie zbierają się razem i grzeją się... ciepłem zwierzęcem. Dzisiaj wybieram się z Polińskim na wieczór do Łużeckiej.
Wczoraj byłem u Zaleskiej, aby się wytłómaczyć, żem na Wilią nie przyszedł. Zaleska udawała zagniewaną, nie chciała słuchać wymówek, powtarzając, że zrobiłem jej tylko niegrzeczny kaprys. Zresztą miałem za ten »kaprys« najwięcej żałować sam, bo bawili się doskonale. Poliński był zmęczony i wyszedł wcześniej, ale z Turskim doczekali północy.
Zaleska była w ogóle niezwykle wesoła i rozbawiona. Prosiła mię, abym zabrał ze sobą Turskiego i przyszedł do niej po raz drugi popołudniu — ale odmówiłem, bo nie chcę zupełnie zacieśniać swego stosunku z Turskim więcej, niż jest obecnie. Najlepiej będzie, jeśli będziemy chodzili każden swojemi drogami.


Dnia 27 grudnia.

Dzień dziesiejszy należy do najciekawszych w mojem życiu. Spotkałem Turskiego na obiedzie, siadł przy mnie. Przypomniałem mu, że mamy się zejść z Polińskim i Starzewiczem w kawiarni wieczorem i iść razem na posiedzenie francuskiego towarzystwa studenckiego. Zaproszono nas, i chciałem bardzo poznać życie francuskie nieco bliżej, niż to można uczynić na ulicy. Odpowiedział mi, że musimy mu wybaczyć i iść bez jego przewodnictwa — on przecież najdawniej z nas mieszka w Paryżu — gdyż on wieczorem wybiera się do Zaleskiej. Powiadam mu pół żartem, że to zaczyna być podejrzane. A on mi na to, patrząc zabawnie w oczy: »dlaczego?« — i dodaje zwolna: przegrałeś dziesięć franków... Tak mi się wydawały dziwne mina jego, głos i ta radość cała, widoczna na twarzy, że początkowo po prostu trudno mi było z nim mówić.
Ale potem rozgadaliśmy się i miałem takie wrażenie, jakgdyby przegroda, która nas dzieliła upadła nagle i wróciły dawne czasy nieograniczonej ufności i przyjaźni. Opowiedział mi wszystko. Właściwie zakochał się jakoś nagle i niespodzianie, i już w kilka dni po moim przyjeździe nie mógł sobie dać rady z tem uczuciem, które chciał zdławić, bo nie śmiał wierzyć, aby ona go kochała. Był tak rozdrażniony, że tylko udając zupełną na wszystko obojętność, mógł jakoś ukrywać, co się z nim dzieje. Tymczasem ona kochała go już wtedy, kiedy jeszcze ledwie się znali, i płakała po nocach i uspokoić się nie mogła, jeśli go przez dzień cały nie widziała. Widziałem dobrze, jak jej był za tę miłość wdzięczny. Oświadczyli się sobie w dzień wilii, po odejściu Polińskiego, tak jakoś znienacka, że trudnoby powiedzieć, kto właściwie dał początek. Przesiedzieli wtedy razem prawie do rana. Był zakochany, kochany, zaręczony, szczęśliwy. To wszystko i chyba dosyć.
Rozmawialiśmy długo, bardzo długo. Ja mówiłem nie wiele, bo tak mię nowe położenie Turskiego dziwiło, a nawet, czegom się nie spodziewał, wzruszało, że trudno mi było myśl jakąś skleić; natomiast on opowiadał bez przerwy. Naturalnie, chciał się żenić, ale nie było to możliwe prędzej niż za trzy lata, po ukończeniu studyów: czas ten jednak przeleci prędko, o tem nie ma mowy. Ona zgadzała się na wszystko, byle być z nim.
Nie spotkałem jeszcze w życiu człowieka tak uradowanego: radował się w nim doprawdy każdy atom krwi. I czegóż w radości tej nie było: miłość, wdzięczność, nadzieja, duma, szczęście, wszystko!
To jednak niezwykły charakter jest Władek Turski. Wśród nas, którzy z rodzinnego domu nie dostajemy nic, prócz banalnych przepisów, a z życia bierzemy tylko to, co na wierzchu najdostępniejsze, on rzeczywiście sprawia wrażenie arystokratycznego dziecka, które się urodziło w wysokich komnatach i w kołysce słyszało nie jęk nianiek, lecz organy. Co ten człowiek już stracił, a ileż mu jeszcze pozostało! Szmat za szmatem wyrwał z siebie wiarę, ale zachował cały bezmiar uwielbienia dla tego, co czcić chciał; gardził prostytutką i dusił w sobie zmysły, a nie brakowało uniesień w jego miłości. Jestto człowiek czysty.
Radość Turskiego udzieliła mi się: słuchając go czułem się odmłodzony jakiś i rzeźwiejszy. Byłem zadowolony, że fałszywy nasz stosunek raz się wyjaśnił i to pomyślniej, niż przewidzieć mogłem. Wszystko było teraz wytłómaczone. Cieszyłem się również jego szczęściem: gdy mi o niem opowiadał, kilka razy kręciły mi się łzy w oczach.
Dla jego narzeczonej posłałem bukiet; kontent jestem, że mogłem jej zrobić przyjemność, gdyż ona przepada za kwiatami.
Przykro mi tylko trochę, że byłem złym obserwatorem, ale czyż można było się tego po cichym Władku Turskim spodziewać. Jestem pewien, że każden z jego dawnych kolegów trzymałby też w zakładzie moją stronę.


Dnia 29 grudnia.

Władek źle jednak robi, że swych zaręczyn publicznie nie ogłasza; przez to plotki tylko powstawać będą. Niby nie ma w tem tajemnicy; kto chce, może domyślać się i wiedzieć. Przed nami t. j. przedemną i Polińskim, Turski mówi wciąż o swej miłości; widać, że tylko ten przedmiot go zajmuje. Zdaje mi się, że w podobnym wypadku byłbym więcej skryty. Chociaż... nie wiem. To powtarzanie: kocham, kocham, kocham... jest czysto odruchowe i niewłasnowolne, jak śpiew ptaka na wiosnę.
Pomimo, że zaręczyny nie są wszystkim oznajmione, w damskiej kolonii naszej panuje już straszne oburzenie. Mężczyzna tak jest rzadki i tak często sprzedaje się teraz »en détail«, że dostać całego odrazu jest świetnym interesem. Wystawić sobie można wściekłość koleżanek, że przyjechała obca intruzka, nawet na żadnym wykładzie się nie zjawiła i rogów wielkiej mądrości nie pokazała, a już męża trzyma. Nie ma nic pocieszniejszego nad ich ironiczne miny, w których świetnie widać tę utajoną i niby nie istniejącą złość. Zwykle mię to śmieszy, lecz dzisiaj Łużecka zirytowała mię do żywego. Jest głupota, która już graniczy z podłością. Zarzucała Zaleskiej wręcz, że przyjechała tylko, aby wydać się za mąż — co wiem, że nie jest prawdą. Natarłem na nią ostro i ostrzegałem, żeby nigdy nie mówiła o małżeństwie i miłości, bo jestto dla niej teren na zawsze obcy, na którym wygląda, jak kaczka ucząca się latać. Moja opinia złośliwego gbura jest ustalona na długo.
Teraz jednak, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, widzę, że może nie miałem tyle racyi, ilem sobie początkowo przypisywał. Mniejsza zresztą o racyę, ale rola szlachetnego obrońcy bywa czasem śmieszna i kto wie, czym właśnie takiej roli tutaj nie odegrał. Gdyby Łużecka była dowcipna, przysłałaby mi paczkę biletów wizytowych z takim np. napisem:

JEAN KARSKI
défenseur de l’amour outragé.

Tak; śmiesznie się wygląda, broniąc, czego się nie posiada.


Dnia 30 grudnia.

Dotąd nie chciałem przeszkadzać Turskiemu w jego sielance; widziałem zresztą, że sobie nie życzył, aby Zaleską kto z nim razem odwiedzał.
Dziś jednak nie miałem nic do roboty po obiedzie, a upłynął już tydzień od oświadczyn, więc wypadało nawet narzeczonej powinszować. Kupiłem bukiet białych róż i narcyzów i poszedłem do niej; mieszka teraz przy ulicy des Feuillantines, na wprost klasztoru.
Widzę z ulicy, że jest światło w pokoju, ale przyćmione; paliło się tylko na kominku. Pukam do drzwi; otwierają mi. Naturalnie, Turski jest u niej. Witając się z nimi czuję, że mają dłonie wilgotne i ciepłe. Daję Zaleskiej bukiet i nie wiem dlaczego, pomimo, że słowa płyną mi dość gładko, nie zdobywam się na żadne powinszowania lub życzenia. Cała uroczystość sprowadza się szczęśliwie do mocnego, znaczącego uściśnienia ręki.
Nie zdaje mi się, żebym im był zawadzał. Siedzieli dalej przy sobie na kanapie, trzymając się wpół i przytulając do siebie. Siadłem opodal na krześle; rozmawialiśmy trochę, chociaż najczęściej milczeliśmy — i to było najwymowniejsze.
Oni są w tem stadyum, że obecność osoby trzeciej nic a nic im nie przeszkadza. »Ten trzeci« nie istnieje dla nich. Całowali się przy mnie tak, jakgdyby byli we dwoje. Poliński, którego spotkałem wracając później, mówił mi, że to samo robili przy nim i przy Starzewiczu, chociaż go prawie wcale nie znają.
Zaleska jest jednak strasznie zakochana. Dość spojrzeć na jej oczy i ruchy; a nie przypuszczałem nigdy, żeby panna »z dobrej sfery«, napojona po uszy konwenansami, dała się publicznie tak całować i pieścić.
Widocznie nie znam się na kobietach — ale Zaleska jest wyjątkowo uczuciowa, impulsywna, pierwotna.
Jest ona teraz tak naiwnie i niewinnie bezwstydna — co zresztą bardzo jej do twarzy — że gdy patrzę na nią mimowoli przypomina mi się nieśmiertelna Haida z Don-Juana. Widzę teraz nawet, że i dla niej i dla Turskiego przyjemnie jest, jeżeli mają świadków, którzy mogą patrzeć na nich i podziwiać ich miłość.
Władek ma jednak ogromne szczęście. Narzeczeństwo wśród rodziny, w rodzinnem mieście jest obstawione tak obrzydliwie ohydnym ceremoniałem zwyczajów, że wątpię, czy może się tam ostać choćby krzynka szczęścia. Tutaj, w olbrzymiem obcem mieście, w zupełnej samotności, którą można stworzyć jednym obrotem klucza, narzeczeństwo staje się piękną uwerturą, której słuchając, można zapomnieć doprawdy, że czekają całe akty długiej opery. Bo kto wie, jakie śpiewacy mają głosy i ile dysonansów się wkradnie.
Za długo widocznie siedziałem w gniazdku przy ulicy Feuillantines, bo mi się teraz wciąż przed oczami kręci Zaleska w tych wszystkich rozmiłowanych pozach, w których ją widziałem. Ależ ona ogromnie w ostatnich czasach wyprzystojniała... Kobieta, która kocha, jest nietylko najmądrzejszą, ale i najpiękniejszą.


Dnia 31 grudnia.

Kochana Wandziu, piszę do Ciebie tylko kilka słów na karcie pocztowej, żeby Ci powinszować — choć może zbyt późno — Nowego Roku. Jestem ogromnie zajęty i dla tego niemam czasu na obszerniejsze listy. Nie miej mi tego za złe. Nie mam Ci zresztą nic do oznajmienia, bo u mnie nic nowego nie zaszło. Ale... Władek Turski zaręczył się z tą koleżanką Zaleską, o której Ci kiedyś pisałem. Stosunki nasze stały się serdeczniejsze obecnie i częściej się z nim widuję.
Twoją kartkę, pisaną w pierwszy dzień świąt, otrzymałem. Czyś była jeszcze u kogo podczas świąt? Byłaś zapewne u pani Reuter. Podobno macie ciągłe odwilże w Warszawie; czy nie szkodzi ci to na zdrowie?

Twój Janek.



Dnia 2 stycznia.

Od kilku dni absolutnie nic nie robię. Przerwałem studya w bibliotece, bo czeka mię mnóstwo przepisywania starych dokumentów, a to przejmuje mię niewysłowionym wstrętem. Natomiast chodzę po obiedzie z Turskim do kawiarni i przez kilka godzin słucham, czasami nawet z radością, jego spowiedzi i wynurzeń, które płyną teraz bez końca. On wprost spieszy się donieść i mówić mi o swem szczęściu. Jestem mu wdzięczny za tę przyjaźń i za tę ufność. Potem odprowadzam Turskiego do uniwersytetu na wykłady i idę zwykle nad brzeg Sekwany i chodzę tam dopóty, dopóki zmęczenie zupełne nie zmusi mię do powrotu.
Nie znam nic piękniejszego nad Sekwanę od Katedry do Luwru, ale teraz prawie nie przyglądam się temu widokowi; pamiętam go doskonale w najdrobniejszych szczegółach, a powtóre głowa mię boli jakimś głuchym, rozsadzającym bólem, i chodzę nie po to, aby patrzeć, lecz aby ukołysać myśli.
Dawno już nie miałem takiego wrażenia próżni, bezsilności, bezużyteczności mojej i wszystkiego, co mię otacza — jak w tych dniach ostatnich. Wstaję, jem, chodzę, myślę, piszę jakąś rozprawę, lecz żeby mię zabito, nie wiem, po co to wszystko się robi. O tyle jestem inteligentny, iż rozumiem, że — jak się to mówi — ze mnie nic nie będzie, że przestanę kiedyś jeść, chodzić i myśleć, że rozprawy moje tak samo nie obchodzą nikogo, jak moja osoba, jednem słowem, że jestem absolutnie niczem, jedną wielomilionową częścią czegoś, co samo jest może także tylko milionową częścią.
A uczucie takie jest stokroć bardziej przykre, jeżeli na początku swego świadomego życia miało się marzenia i nadzieje, jeżeli wschód życia, jak wschód słońca rzucał długie, piękne cienie. Sądziłem, będąc dzieckiem, że wielkość cienia tego, to moja własna wielkość. Teraz jest południe: cień się zwinął, a ja się zgarbiłem.
Chociaż dzisiaj mi się wydaje, że gdyby mi coś nawet pozostało: jakaś idea, zdolność jaka — i to byłoby mi obojętnem. Ażeby łzę rozdąć na poemat, trzeba mieć dużo wody i bezwstydu.

Karg ist Natur, ein Schein die Kunst, dem Triebe
Der Sehnsucht schenkt Gewährung nur die Liebe.

To chyba prawda... bo Turski jest teraz tak żywy i dzielny, tak sobą tylko zajęty, że mimo swej czułej wrażliwości, zdaje się wcale nie spostrzegać męczącego mego stanu i świdruje mi uszy nieustannym hymnem miłości. Potrzeba mu słuchacza, aby mógł śpiewać; a któż lepiej do tego się nadaje, niż stary, zaufany przyjaciel. Moja teorya stosunków ludzkich sprawdza się raz jeszcze. Wieczny, wieczny wyzysk.


Dnia 4 stycznia.

Nie, nie idzie mi praca. Wszystkie usiłowania, aby zmusić się i przezwyciężyć, spełzają nadaremnie. Robota nie posuwa się, i tylko ból głowy, gorący, szalony, wzmaga się i przenika wszędzie, szarpiąc i gniotąc — niby rozpaloną ręką. Zmarnowałem cały dzień na przechadzkę. Błądziłem po zaułkach, przedmieściach, po ustronnych kątach, byle być w miejscach jak najspokojniejszych i jaknajdalej od domu. I chodzić i nie myśleć o niczem... Wreszcie znalazłem się w Auteuil i ztamtąd wróciłem rzeką. Ta cudowna panorama od wiaduktu w Auteuil, koło Marsowego pola i Trocadera, koło Luwru, Katedry uspokoiła mię trochę swą kamienną pięknością — tym łatwiej, że statek o tej porze dnia i roku był pusty.
Już koło domu w Quartier spotkałem Polińskiego, który szedł do mnie, aby mię zabrać na wielkie bulwary. Lubię z nim chodzić, bo jest tak gadatliwy, że prędzej wówczas przestaję myśleć, niż gdy jestem sam — zgodziłem się więc chętnie. Pojechaliśmy na bulwary, siedzieliśmy w kawiarni, słuchaliśmy ludowych piosnek gdzieś w Café-Concert — nie wiem już zresztą, cośmy robili. Mój ból głowy stał się podobny do przepaścistej nudy; a Poliński twierdził, że nie mam humoru i muszę być zaziębiony.
Wracając już po północy przechodziliśmy przez ulicę Feuillantines. Świeciło się w oknach, więc zaczęliśmy wydawać okrzyki, służące nam za hasło porozumienia w takich wypadkach. Poliński świetnie naśladuje ryk wołu i bek barani. Okno się otworzyło i ukazali się... oczywiście oboje. Turski powiedział nam, abyśmy chwilę poczekali, a zaraz zejdzie i pójdzie razem z nami do domu. Okno się zamknęło i na tle firanek ujrzeliśmy scenę pożegnania, jak zawsze...
W Paryżu, w tem klasycznem mieście rozpasania, staję się strasznym świętoszkiem: widok ten mię gorszył i poważnie gniewał. Przypuszczalnie, za jaki tydzień zapiszę się do ligi Berengera.
Turski wyszedł. Był trochę zarumieniony, a na powiekach lśniły mu się drobne kropelki. Sześć razy kłaniał się oknu, w którem była już tylko bezkształtna sylwetka. Bałwochwalca!
Scenka ta zirytowała mię tak, że byłbym błogosławił wszystko, coby Turskiemu mogło sprawić jakąkolwiek przykrość; sam nie wyrządziłbym jej jednak nigdy. Chciałbym tylko módz się litować nad nim i pocieszać, bo mimo chwilowej złości, jestem jego przyjacielem. Nie prędko jednak będzie potrzebował tej przyjaźni.


Dnia 5 stycznia.

Logika formalna jest stekiem błędów, a największym i najjaskrawszym tertium non datur. Duch nasz jest autokratą i niema sprzeczności, którejby zgodzić nie mógł.
Jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy radością Władka. Kilka razy na prawdę się rozrzewniłem słuchając jego wynurzeń. Przytem cieszę się jeszcze dla tego, że jednocześnie przekonywam się, iż jestem głęboko wrażliwy na cudze szczęście, a więc jestem uczciwym, szlachetnym człowiekiem. Mimo to, ani jednej chwili nie przestaję teraz czuć, że gdyby Turski utracił swe szczęście, byłbym... może kontent. To jest... zależnie od tego, jakby je stracił. Gdyby Zaleska umarła, płakałbym z Turskim; gdyby ją nagle potrafił zyskać kto inny, pomagałbym może zabić uwodziciela, lecz z tego co zaszło, byłbym prawie rad — nie jakąś radością określoną, zdecydowaną, jasną, ale tym niezwykłym nastrojem, wewnętrzną pogodą, która się tworzy w najskrytszych podwalinach duszy.
To, do czegom się przed sobą przyznał, nazywa się zwykle nikczemnością, i z tego jestem dumny. Świadczy to, że uczucia moje są nieustraszone i potrafią jak bohater z baśni, wtargnąć na każdy szczyt — mimo larw, które zewsząd grożą.
Dziś zadałem sobie pytanie, którego uniknąć dłużej nie mogę w żaden sposób. Może ja Zaleską kocham? Jeżeli kobieta, której obecność jest dla mnie niepotrzebną, twarz — obojętną, pieszczota — zbyteczną, może być jednocześnie kobietą kochaną; — ha, w takim razie ja Zaleską kocham. Zdaje mi się, że cierpię nie przez to, że ona kocha innego, lecz przez to, że mnie teraz kochaćby już nie mogła.
Zabrano mi to, co do mnie należeć mogło. Utracić możność jestto więcej, niż utracić rzeczywistość. Nie módz istnieć jest gorzej, niż nie istnieć.


Dnia 6 stycznia.

Nie przypuszczałem nawet, że tak lubię dawać kobietom prezenty. W ostatnich dniach byłem kilka razy u Zaleskiej, i nie mogłem iść tam ani razu, żeby nie przynieść jej chociażby kilku kwiatów. Dziś wydałem na to ostatniego franka i jestem z tego ogromnie kontent. Mówię sobie, że tylko głupiec nie rozumie, co to za rozkosz rujnować się dla kobiety. U Zaleskiej przesiadywałem krótko. Chociaż obecność moja im nie zawadza, zdaje mi się, że wypada możliwie się usuwać. Zresztą widok ciągłych pieszczot i uścisków drażni: czuję prędko ogień w skroniach i pot na ciele. Nie ja sam tylko tak na to reaguję. Mówił mi Poliński, że odczuwa zupełnie to samo: jestto przecież całkiem naturalne. Dziwię się, jak oni mogą to wytrzymać.
Równie naturalne, jak ogień w skroniach, jest myśl, która mię poprostu opętała. Dlaczego ja tak nigdy nie kochałem? Dlaczego w mojem życiu nie zeszło się nigdy pytanie z odpowiedzią? Dlaczego odepchnięto mię, kiedym pożądał, dlaczego, kiedy pożądano mię, odczuwałem tylko wstręt lub pogardę? Dlaczego dla mnie miłość była zawsze zimną, zaciekłą, złą grą, której wygrana hańbi jak złodziejstwo?
Patrząc na Władka, czuję, że nie mógłbym kochać tak szczerze, otwarcie, tak prosto — i tego zazdroszczę mu najwięcej. Bo czyż nie jest to wyrafinowanem okrucieństwem pysznić się przedemną tem szczęściem, które ostatecznie dostało mu się trafem... Tak, przyjemniej i łatwiej wygrać majątek, niż się go dorabiać.
Ohydnie śmieszne w tem wszystkiem jest to, gdy Władkowi się zdaje, że sprawia mi największą przyjemność, odsłaniając przedemną swą miłość. W tych pieszczotach, których ani on, ani ona się nie żenuje, jest tyleż bezmyślnej, żywiołowej swobody, ile chęci pokazania, jak szczęśliwym być można... Wygląda to, jak wyzwanie, jak pogróżka: »Będziemy jeszcze szczęśliwsi«. Będziecie; wierzę wam.
Postępowanie Turskiego jest nietylko okrutne, ale niemiłosiernie głupie, bo nie sądzę ani jednej chwili, aby naumyślnie chciał przykrość mi sprawić i dokuczyć. Doprawdy zgłupiał.



Dnia 7 stycznia.

Zwiedzaliśmy dziś Luwr. Poszedłem najpierw z Zaleską sam, a Turski dopiero później po wykładzie z nami w muzeum się spotkał. Luwr nie zajmował mię wcale; nie lubię tych olbrzymich zbiorów, gdzie wszystko zbite jest bezładnie w jakąś pstrą mięszaninę, która przytłacza tylko i dławi. Nie doznaje się tam tego uczucia swobody, bezkresu marzenia, które przecież jest istotą rozkoszy, jaką dać może sztuka. Arcydzieła powinno by się chyba wystawiać w oddzielnych kaplicach.
Zdaje mi się, że napisałem kłamstwo. Prawdą jest, że nie lubię muzeów; ale mimo to, zwiedzałem je nieraz i sztuka, którą widziałem, porywała mię i czarowała. Dziś nie zajmował mię Luwr, bo była Zaleska i wszystkie myśli moje są jakby opętane. Sprawia mi teraz okrutną przyjemność wszystko, co może tę dziewczynę przedemną poniżyć. W ten sposób biorę jakąś idealną choćby zemstę nad Turskim: znieważam w myśli jego bóstwo. Naumyślnie nie pokazywałem Zaleskiej arcydzieł i śledziłem, czy je odczuje i odnajdzie. Ona nie ma wcale zmysłu artystycznego; zatrzymywała się przed najmarniejszymi obrazami i wygłaszała takie śmiesznie naiwne zdania, że tylko ta otwarta szczerość była jedyną ozdobą tego, co mówiła. Wmawiam w siebie, że nie można się zakochać w kobiecie niewrażliwej na piękno: jestto gminność na całe życie.
Potem przyszedł Turski; nie patrzyli więc już na obrazy, tylko na siebie. I wtedy byli szczęśliwi.
Nie, ja stanowczo do szczęścia nie jestem zdatny. Szczęście to jest taka wyłączność, takie zaprzepaszczenie, że na to nie zdobyłbym się nigdy. Nie wiem, czy za dużo mam zmysłów, czy za wiele w duszy pożądań, ale jabym skorzystał z każdej szczeliny, aby się ze złotej klatki szczęścia choć na ból i cierpienie wydostać. Tam gdzie inni oddychają, ja zaraz się duszę. Było tak już przecież.
Mogę się więc, tak jak teraz, pocieszać cudzem szczęściem. Tylko, że ta pociecha jest tak gorzka, iż jak dobry absynt, staje się nawet przyjemną. Tylko, tak jak absynt, pobudza łaknienie.
Łaknienie za czem? Za miłością? Za miłością Zaleskiej? Nie kochałem i nie kocham nic w tej chwili. Za szczęściem? Nie potrafię go odczuć i zrozumieć. Za bogactwem? Nie wiem, na co bym go użyć miał. Łaknę życia; czem jest i gdzie jest — niewiem. Podobne łaknienie uczuwać musi chyba pisklę, gdy wychyla dziób, aby uderzyć i rozbić skorupę, która dzieli je od świata. Ale pisklę wiedzie instynkt, a mnie nie wiedzie nic. Chciałbym wysunąć żądze, jak szpony, i chwycić i zdruzgotać zaporę, co mi światło kradnie. Lecz nie wiem, gdzie iść, gdzie jest skorupa mej duszy.


Dnia 8 stycznia.

Po wczorajszej wycieczce do Luwru Zaleska była trochę słaba i Władek mię prosił, abym ją odwiózł do Korzyckiego. Korzycki przyjmuje chorych o trzeciej, a o tej porze Turski ma zawsze zajęcie w uniwersytecie. Początkowo wymawiałem się wykładami; zdaje mi się, że chciałem Władkowi zrobić na złość. Potem jednak ustąpiłem i pojechałem z Zaleską do Korzyckiego, na drugi kraniec Paryża.
Ta dziewczyna, gdy Władka przy niej nie ma, wydaje mi się zupełnie inną. Rozmawialiśmy cały czas spokojnie, po cichu, ufnie, jak rozmawiają starzy i dobrzy znajomi. Mimo całej życzliwości dla niej miałem chwilami dokładne wrażenie, że ta kobieta jest mi chyba obojętną, że nie pociąga mię do nie; nic nad to, czem każda kobieta pociągnąć może. Gdy nie mówiła o Turskim, co niestety zbyt rzadko się zdarzało, mogłem czasami zapomnieć o stosunku, jaki ją z nim łączy: tego mi tylko trzeba.
Coraz więcej mi się zdaje, że w tej dziewczynie ponętną jest tylko jej miłość. To uczucie działa na nią, jak ów pierścień z bajki, który posiadaczowi zapewniał wszystkie piękności i skarby. Gdy się przymila do Władka, rzeczywiście jest prawie piękna i ma taki wyraz w oczach, że wtedy oddałbym wszystko za to, aby przestała go kochać. Chyba trudno mniej żądać w życiu. Nie żądam miłości, lecz tylko spokoju, bezczucia, jak dawniej. Dopóki widzę, że ona jest zakochana, coś mię nurtuje, łamie, dręczy, odbiera swobodę myśli. Ja nie chcę o tem myśleć. Bylem tylko zasnął!


Dnia 9 stycznia.

Jest okropnem błagać kobietę o miłość, wić się u jej stóp, wołając: kocham, kocham; — i nie słyszeć nic, oprócz echa własnych słów, odbitych o próżnię, i odejść z myślą, że jest gdzieś marny, podły człowiek, dla którego kobieta ta tęskni i gardzi wszystkiem: miłością, bólem, rozpaczą —
Ale gorzej jest, jeżeli w takiej chwili nie można zawołać nic więcej nad to: nie kochaj go. Są teraz chwile, gdy zazdroszczę Władkowi tak, że chociaż nie umarłem, zazdroszczę mu życia, jakgdybym wiedział, że on mnie przeżyje. Zresztą, takie istnienie jak moje, z wiecznem pożądaniem czegoś nieuchwytnego, niewymarzonego nawet, z ciągłym niepokojem w duszy, na łasce każdego wrażenia, to nie jest życie, to sen gorączkowy i tak męczący, że często niewiadomo, czy nie lepiej raz się już obudzić. Mam takie dziwne zmysły, że potrafię odczuwać tylko gorycz, a to w końcu mdli i truć zaczyna. Jak zniszczony lubieżnik przez chłostę, przepędziłem się przez wszystko, co zawiść dać może — i nie doznałem nawet miłości, która temu dobremu, szczęśliwemu przyjacielowi dostała się tak łatwo. Nie kocham Zaleskiej i wiem, że w chwili, gdy ona przestanie kochać Władka, będzie mi tak obcą, jak kobieta, którą pierwszy raz widzę na ulicy. Jest to straszne, bo pozbawia mię wszelkiej nadziei. Nie mam się o co starać, bo jeślibym co osiągnął, zyskam mniej jeszcze, niż mam teraz.
Kłamstwo, ohydne kłamstwo... Nie kocham Zaleskiej?... Za cóż bym więc tak cierpiał?
Mam chwilami złudzenie, jakgdyby wszystko, co mię otacza: domy, drzewa, ludzie, chwiało się nagle i groziło zawaleniem. Lękam się trochę sam chodzić i tego mi wstyd przed sobą. Zawsze gardziłem nerwowymi ludźmi.



Dnia 10 stycznia.

Godzina siódma rano. Brzask szary wstał i sączy się przez okno. Siedzę na krześle zbłocony, znużony, złamany, a sen nie przychodzi do mnie. Ledwie pomnę, co się ze mną działo tej nocy, bo to już nie ma nazwy. Szaleństwo? Trwoga?... Gorzej. Jakaś odwieczna modlitwa jaskiniowców świdruje mi mózg: Grozo, Potęgo — jakakolwiek jesteś — bądź litościwa duszy mojej! Ale nie, nie, nie... jestem znów silny, zdrów i twardy.
Wczoraj wieczór cały spędziłem w kawiarni. Do Zaleskiej nie chciałem, nie mogłem iść; Polińskiego nie było w domu; innych ludzi szukać niepodobna było. Wszystko mi było zresztą jedno, gdzie się znajdować, byle nie być w domu, nie widzieć tych cieni, które jak złe psy kryją się po kątach i chodzą od stołu do krzeseł, od krzeseł do łóżka, byle nie kłaść się i nie rozbierać w tem gęstem powietrzu, gdzie jakieś niewidzialne dotknięcia palą mi skórę, byle nie czuć tej ciemności, która jak na żer nalatuje na mnie i kładzie mi się na piersiach. Nie mogłem iść do domu; niewysłowiony lęk, obawa samotności, obawa spokoju i martwoty gryzła mię nieustannym, prawie fizycznym bólem.
Ale o pierwszej zamknięto kawiarnię i musiałem wyjść. Poszedłem wprost przed siebie i zacząłem błądzić. Bez celu, pierwszą lepszą ulicą, która się nawinęła, przez bulwary, przez place, przez zaułki. A za mną błądziły jakieś wizye potworne i zarzucały mi czarne swe ręce na oczy; wtedy gasło mi światło, zdawało się, jakby świat cały zapadał się w ciemność, a słońce nigdy już więcej powstać nie miało. Stawałem wtedy przed latarnią i wlepiwszy oczy w żółte jej światełko stałem bez ruchu, drżąc we wnętrzu i słuchem rozognionym przysłuchując się ciszy. Kto wie co tam siedzi w tem czarnem jądrze, które nieprzejrzyście rozciąga się aż po same szkła latarni? Tam może czyhać człowiek z nożem, czyhać na mnie i uderzyć mię w szyję, tam może być tak gęsto, że padnę odrazu bez tchu... Lub może tam być gwarno od jakiegoś nieznanego życia nocy, może tam być tak ludno, że zatrzymają mię i przepadnę bez śladu, jakgdybym w otchłań wleciał.
I nagle zrywał się nademną strach ohydny, niewypowiedziany i jak wicher zmiatał mię od latarni i w ciemność na zgubę własną odrzucał. Biegłem nieprzytomny przez ulice, potykając się o kostki, rozrzucone do brukowania, uciekałem na place widniejsze od ulic i kryłem się jak zbrodniarz, gdym zdala straż policyjną zobaczył. Rozszalały tabun nędz tratował mi duszę i szarpał mózgi, jak padlinę. Rozplatały się wszystkie węzły duszy i było mi, jakbym cały zapadał się w sobie. Pot, jak w łaźni występował mi na czoło, spływał na szyję i oblepiał na mnie bieliznę; gorąca para żarła mi oczy; zdało mi się, że w powietrzu jest jakiś nieznany kwas; gryzący i trujący, jak żaden inny, który wgryza mi się w ciało i roztlenia tkanki. Koło mnie rozsuwały się tylko i zbiegały gmachy martwe, bo wszystko, co nie jest kamieniem, zostało spopielone, rozsypane, wyżarte. Zamknąłem usta, bo piersi mi płoną. I biegłem, biegłem co raz szybciej ze schylonym karkiem, jak ścigane i oszalałe zwierzę...
Wybiegłem do Hal. Przedemną w prostych, pewnych, olbrzymich liniach piętrzyły się żelazne sklepienia. Wielkie lampy błyszczały niebieskawem światłem, a ku górze pod dachem szklanym, jasność ich jednoczyła się w jakiś drżący blask, który sypał się na plac cały. Tłok na dole. Kręcą się tłumy ludzi, wozy podjeżdżają i bez przerwy sypią się z nich wory, kosze, paki. Mimo to nie było wrzawy. Ludzie pracują cicho, niegłośnie, jak widma. Tylko czasem zaskrzypi koło łub stuknie o kamień żelaztwo. I znowu cisza.
Jasność przykuła mię do siebie. Siadłem na ławce; pot stygnął na mnie, chłodził i orzeźwiał. Bezmyślnie patrzyłem w głąb tego pałacu, na wir ludzi, kołujący przy mnie, na stosy jarzyn, które co raz wyżej i gęściej zasypywały chodnik, na żelazne belki, z których zwieszały się jakieś chorągwie czy płachty, na strop z błękitnemi gwiazdami — i znów spełzałem oczami z tych wyżyn po belkach na bruk. I znów patrzyłem, jak schylają się karki parobków, ręce wyrzucają zielone kule kapusty, jak wozy przesuwają się zwolna — i łowiłem w tej ciszy jakieś szmery, brzęki, czasem zwrotkę dalekiej piosnki lub przekleństwo. Patrzyłem, słuchałem i żar odchodził odemnie. Spokój. I chciałem tu zostać, zdala od widm, które za mną biegły — i czekać ranka.
Viens, chéri.
Powiedziano coś blisko mnie:
Viens donc, chéri.
Przy mnie na pustej dotąd ławce siedziała teraz pogięta postać, w czarnych łachmanach, niewyraźna; tylko twarz sprośna, nabrzękła, czerwona z otwartemi śmiejącemi się usty, patrzyła na mnie zblizka, coraz bliżej. I ja patrzyłem na tego potwora, który nagle przy mnie się wylągł i widziałem, jak sinieją mu wargi i jak trupio wyglądają duże ostre zęby z tych żałobnych obwódek. Brzydzę się... a oczu oderwać nie mogę, i boję się... a jednak patrzę.
Qu’as tu donc peur, mon petit loup?
Tak, rzeczywiście lękam się; czuję, że roztwierają mi się i nieruchomieją źrenice. Rękami chwytam się ławki, mdło mi się robi w duszy i tak smutno i fala jakaś wzbiera mi w piersi, dławi w gardle i ściska. Suchemi oczami patrzę, patrzę ciągle. Jaka ona podobna, coraz podobniejsza, coraz młodsza, tamta...
Nagle rozległo się gdzieś nademną przekleństwo furmana; huk zbudził się we mnie, jakby Halle się ocknęły i z krzykiem rzucały ku mnie. I przypomniałem sobie gdzie jestem, zerwałem się z miejsca i pobiegłem przed siebie, wprost w Halle, byle dale; od tej... i od tamtej.
Va, sale bête.
Dogonił mię tylko ohydny śmiech i złorzeczenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znów począłem iść, iść bez przerwy. Wyobraźnia moja, jak motyl bez skrzydeł, legła ranna śmiertelnie i nie zrywała się więcej. Szał odszedł mię, a zmysły postrzegały wszystko z jasnością przerażającą. Ale nad wszystkiemi wrażeniami górowała nieprzeparta, w całej krwi rozlana myśl: iść, iść. Ta myśl wszechmocna dała mi jakąś potęgę ciała, niezniszczalność mięśni. Szedłem krokiem sprężystym, jędrnym, jak wyćwiczony żołnierz. Jak długo szedłem, nie wiem. Nie myślałem o niczem, nie czułem nic. Tylko chwilami zdawało mi się, że po drugiej stronie ulicy w mroku prześlizguje się cicho taka sama postać błędna, idąca bez celu, potępiona. I byłem jej wdzięczny, że idzie ze mną i nie trwożyła mię wcale, jakgdybym ją znał od wieków. Chciałem się zbliżyć do niej i przeszedłem przez ulicę: przyspieszyła kroku. Począłem iść prędzej: pobiegła. Zacząłem biedz — i znów rozpoczął się pościg, aż w mroku gęstszym widmo odwróciło się, spojrzało mi w twarz i znikło. Lecz na karku jego widziałem swoją twarz, swoje oczy, nienawiści pełne i pogardy. I zrozumiałem, że to dusza moja uciekła odemnie. Trwoga nieludzka mię ogarnęła znowu, która ścina krew w żyłach i ciału kamienieć każe; zdało mi się, żem skonał już i lada wiatr, co kłosa rosnącego w ziemi nie zakołysze nawet, trąci mnie lekko, zdmuchnie i rozkruszy.
Nagle z załomu ulicy jakiejś wyleciał wiatr — i zdało mi się, jakgdyby ktoś ostrze chłodne przesunął mi wzdłuż — między duszą a ciałem. Zmąciło mi się wszystko; przypadłem do muru. A kiedy omdlenie przeszło i poczułem, że żyję — zerwałem się i począłem biedz, byle uciec z tej nocy bezkresnej, zabójczej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Przybiegłem nad rzekę. Ognie latarń nadbrzeżnych paliły się w falach i rzucane wiatrem tańczyły koło brzegów jakieś szalone zaloty. Środek rzeki był czarny, głęboki, tak że odbite blaski gwiazd zginęły gdzieś w tej otchłani. Przechyliwszy się przez poręcz, opuściwszy głowę, z której wiatr strącił mi kapelusz, trzymałem się prętów baryery i nie mogłem spuścić oczu z rzeki. Kocham i boję się tej głębi. I dla tego że wiem, że kiedyś muszę się w nią rzucić, że wiem, że woda ta jest zimna, dławiąca, duszna — trzymałem się rękami mostu i patrzyłem z zachwytem i dreszczem. Śmierć w wodzie... tak, ona czeka mię na pewne. Gorączce mojej raz warto dać ochłody. Uderzy mię zimno ze wszech stron, wstrząśnie mną nagle aż do głębi myśli, a potem zacznie się coś szarpać wewnątrz mnie i wyrywać i szamotać strasznie, aż mimowoli otworzę usta, i napiję się wody — i wtedy wszystko zgaśnie. Dobroć jakaś, łagodność, jasność mię otoczy i w oczach będą mi latały obrazy, szybkie, piękne. I będę chwilę znów żył tem dzieciństwem, co tak prędko przeszło, i zobaczę śliczne słońce, które ścigałem dawniej po tapetach mieszkania i pudla swego zobaczę. A kiedy teatr ten się skończy i zasłona zapadnie, nie będę już czuł ani zmory, ani zimna, ani opuchlizny, od której nabrzmiewać będę. Dobrze...
Nie, nie, nie... Wiedziałem przecież, że to nie dziś jeszcze, a jednak na sam widok tej wody podemną drętwiałem i kurczyły mi się palce koło prętów. I wtedy, gdy będę skakał z tego mostu — bo na pewno zeń skoczę — w głębię, w spokój, kląć będę jeszcze i rzekę i siebie i wyciągnę ręce, aby ją odepchnąć. I wpadłszy, wyć będę jeszcze wszystkimi głosami duszy o ratunek, i przed wodą zadławi mię strach. A jednak nie mogłem ztamtąd odejść, i wtedy... znów tam przyjdę.
— Co pan tu robi?
Przedemną stał robotnik, z oskardem i łopatą na ramieniu. Spoglądał na mnie bystro.
— Przyglądam się rzece.
— Tak... a gdzie pański kapelusz?
— Wpadł do wody.
— A gdzie pan mieszka?
— Na rue des Ecoles. — Nudziły mię te pytania i ciekawe spojrzenia, lecz doprawdy nie miałem jakoś siły się gniewać. Odwróciłem się od rzeki i zacząłem sam pytać:
— A pan dokąd idzie?
— Do roboty.
— To pewnie już będzie szósta?
— Jest szósta.
Wreszcie! Tak, musiała być już szósta, bo spostrzegłem dopiero, że żółknie zlekka wschodnia strona nieba. Rozmowa się urwała.
— Przechodzę przez Boul. Mich’. Panu zdaje się nie dobrze — niech Pan idzie ze mną.
— Nie, ja wolno chodzę; lubię sam chodzić.
Stał parę chwil bez ruchu i nie decydował się, co ma zrobić. Patrzył mi badawczo w twarz — miał ogromnie sprytne oczy. Dodałem więc:
— Może pan iść śmiało. Daję panu słowo, to jeszcze nie tej nocy.
Popatrzył chwilę jeszcze. Odszedł. A ja stałem jeszcze długo, dygocąc z zimna rannego.
Świtało. Niebo przystrajało się do dnia, powoli nasiąkało światłem, błękitniało, aż powlekło się złotem i czerwienią. Z przepychu tego ulicom dostawała się tylko grzązka, mglista szarość, w której bez blasku płonęły żółte latarnie. I ponuro ciągnęły się jednostajne kamienice, straszne i bardziej martwe niż w nocy, kiedym wieszał na nich swoje widma. Ale widziałem już dość, a nim doszedłem do końca ulicy, rozświetliło się wszystko. I mogłem wracać; wróciłem. I oto siedzę w swym pokoju w szarym brzasku, co jak błoto wciska się zewsząd.
Gdybym wszystkie noce trawił na rozpustę, nie byłbym tak zmęczony, bezsilny. Poprostu z blaskiem dnia odeszła odemnie cała moc, i znużenie rzuciło się na mnie, jak na łatwą zdobycz. Mimo chłodu, oblewa mię pot. Stopy mam poodbijane, ranne i w karku jakieś osłabienie, schylenie, żar, jakąś chęć rzucenia się na wznak, aby leżeć bez ruchu, bez dreszczu na czemś twardem, jędrnem, zimnem. Wszystko omdlewa we mnie jakby na śmierć i znicestwia się.
Lecz zanim spadnie sen, długo jeszcze nad oczami memi trzepotać się będzie, jakby szelestem skrzydeł uciszyć wpierw musiał myśli — i te, które szydzą i te, które płaczą, i te które przeklinają. I zanim zasnę, słuchać będę tych myśli: i tej szydzącej, która szepnie mi, żem podły, bo od zbawienia uciekłem — i tej płaczącej, która przypomni, żem nędzny — i tej przeklinającej, która spyta: czemu, czemu? — i odpowie, że cudzych losów zagadkowy skręt, to jest moja nędza.
A! Spijmy...


Dnia 12 stycznia.

Uspokoiłem się znacznie. Onegdaj przeleżałem prawie dzień cały, zapuściwszy story. Wczoraj byłem »normalny«. Miałem nawet gości. Jestem bowiem dobrym przyjacielem. Odkąd te zaręczyny stały się głośne w naszej kolonii, postanowiłem wyprawić dla narzeczonych mały wieczorek. Wczoraj to uskuteczniłem. Miałem wiele zachodów, bo ona jest jeszcze chora i musi wystrzegać się w jedzeniu. Pół dnia przesiedziałem w kuchni swojej gospodyni, przeszkadzając jej uwagami i ostrzeżeniami. Ostatecznie zebranie udało się dobrze i wszyscy, kto miał przybyć, przyszli, bo dla Turskiego wszędzie są jaknajżyczliwsi. Był Poliński, doktór Korzycki, Starzewicz, koleżanka Łużecka z Woydówną, Kloss z żoną...
Przy wejściu dałem Zaleskiej bukiet z samych prawie żółtych róż, ale ona ma takie zamyślenie w oczach, że nie widziała koloru i nie zrozumiała symbolu. Dzisiaj jestem z tego kontent, bo byłaby zadziwiona i zirytowana; — choć właściwie wszystko mi jedno, bo tu niema przecież mowy o »nadziei«. Wznoszono toasty. Rozeszliśmy się dobrze po północy.
Za to wszystko zostałem wynagrodzony. Na pożegnanie, przekomarzając się niby z Władkiem, podała mnie, tylko mnie, rękę do pocałowania. Ma niezmiernie delikatną dłoń. Samo dotknięcie tej skóry jest pocałunkiem. Palą mię trochę usta i czoło, bo zdaje mi się, że jestem już nędzarzem, któremu rzucono ogryzki z pańskiego stołu.
Z całego jej zachowania, dawniej i teraz — widzę, że ona ma dla mnie ogromną przyjaźń. Wiem dobrze, że nie zawdzięczam tego sobie, lecz Władkowi. Władek ma o mnie bardzo wysokie wyobrażenie; wierzy w mój talent i zdolności, ceni mój charakter i kocha mię rzeczywiście. Odmalował mię w takich barwach, że i jej udzieliła się jego przyjaźń.
To jednak śmiesznie przykre zawdzięczać odrobinę, którą się ma, temu, co wydarł nam wszystko. Jestem na łaskawym chlebie z odpadków jego uczuć.



Dnia 13 stycznia.

Nie dostałem nigdy w twarz — lecz zdaje mi się, że pręgi policzka pieką mniej od drogi, którą ściekły mi te łzy. Kilka razy podchodzę do lustra, aby spojrzeć, czy twarz jeszcze gładka, czy nie tryśnie z niej smugami krew. Wstyd płomienny położył mi na lica rozognione palce, i ciśnie i pali.
Wczoraj zachęcony moim przykładem Poliński urządził również mały wieczorek. Ma on tu mniej znajomych, więc byliśmy tylko en famille, we czworo. Przy kolacyi Poliński i ja staraliśmy się zabawić tych gości, lecz było to niemożliwe: oni najlepiej bawią się sami — pocałunkami.
Dopiero wczoraj zrozumiałem z całą dokładnością, że niczem, niczem nie zwrócę jej uwagi. Wprost nie tylko nie mógłbym wyrwać jej miłości, ale teraz nie mogę jej zmusić nawet do tego, aby choć na chwilę zapomniała, że jest zakochaną. W niej zabita jest do szczętu wszelka ciekawość, ma raz na zawsze spuszczone powieki. Choćbym głowę roztrzaskał przed nią, nie zobaczy tego nawet.
Gdy sprzątnięto ze stołu, Poliński u nóg jej położył dużą skórzaną poduszkę; Władek, niby żartując, ukląkł zaraz na niej, a myśmy się dyskretnie usunęli w drugi koniec pokoju i paliliśmy papierosy, słuchając w półcieniu ściszone odgłosy pieszczotliwej ich rozmowy. Widziałem, że Władek położył głowę na jej kolanach i rękami ująwszy ją za szyję, przysunął jej usta do swoich. Była to śliczna grupa... z lichej gliny, bo przecież on jest brzydki.
A myśmy tymczasem z Polińskim rozmawiali po niemiecku — oni nie rozumieją tego języka — i instynktownieśmy czuli, że trzeba mówić rzeczy bezwstydne, sprośne, aby znieść spokojnie ten widok. Przynajmniej odrazu trafiliśmy na ten wyuzdany ton i przy tych zakochanych wspominaliśmy dumnie najbezczelniejsze nasze wyprawy i doświadczenia. Śmialiśmy się kilka razy do rozpuku... z naszych wspomnień, z ich miłości. Mimo to, obaj czuliśmy dreszcz w ciele i pot na skroniach. Mnie przebiegały parę razy przed oczami czarne plamy; po kawie to przeszło.
Gdyśmy już wychodzić mieli, spotkała mię wielka przyjemność. Dokuczyłem trochę Władkowi. Ona przed lustrem przymierzała kapelusz. Poliński świecił jej lampą, ja stałem z drugiej strony, trzymając zarzutkę. Władek, który się wcześniej był ubrał, chciał się do niej zbliżyć. Pod pozorem, że będzie pieszczotami przeszkadzał, a czas już iść, nie dopuszczałem go do niej — pierwszy raz mogłem go nie dopuścić. Pchnął mię kilka razy, naturalnie żartem. Nie drgnąłem z miejsca. Po tej utarczce byłem bardzo blady: to z zadowolenia, żem był silniejszy — i z odwagi. Ściskałem bokser w ręku.
Wyszliśmy we troje od Polińskiego i najpierw odprowadziliśmy Zaleską. Towarzyszyliśmy jej aż na schody, aby świecić zapałkami. Z Turskim pożegnała się już w drzwiach pokoju: w ciemności zapałki zgasły. Potem odprowadziłem Turskiego, który miał zdaje mi się ogromną ochotę mówić i wywnętrzać się — ale ja byłem milczący i zły, więc rozmowa się rwała. Mówiliśmy trochę o głupstwach, o Polińskim. Potem zostałem sam i poszedłem do domu przez Boul.-Mich. Tu jeszcze było gwarno. Studenci siedzieli po kawiarniach na ulicy; dziewczęta szeleszcząc tanimi jedwabiami uwijały się z kwiatami w rękach, goniły się po kilka razem lub zaczepiały znajomych amis. Widok ten oblał mię jakby żarem. Odgłos pieszczot przez wieczór cały rozkołysał mi zmysły, bolesny zawrót ogarnął je, obudziła się żądza. Ani cienia rozkoszy nie było w tem pożądaniu: nic, tylko nieprzeparta, maniacka chęć, aby ściskać, chwytać jakieś ciało, ślizgać się po niem ustami, stopić się z niem, i giąć i ginąć w nierozplecionych skrętach. Oczy zaczęły mi płonąć i piec powieki: żar mię owionął duszny, jaki czasem przed burzą spada z pochmurnego już nieba. Widocznie, że nie mogłem ukryć, co się ze mną dzieje, bo kilkanaście dziewcząt zaczepiło mię odrazu. Wszedłem do Café d’Harcourt. Tam gwar był jeszcze większy. W kącie przy stoliku siedziała z jedną z »koleżanek« i jakimś studentem, Gabryela. Zbliżyłem się do stolika. Gabryela, widocznie nie mając zamówienia, zerwała się, rzuciła mi się na szyję, zaczęła mię zasypywać pocałunkami i wymówkami, żem tak dawno u niej nie był; siadła mi wreszcie na kolanach i zaproponowała, żebyśmy wypili butelkę Chablis z ostrygami. Powiedziałem jej do ucha, że nie mam czasu ani ochoty, i że muszę i chcę wyjść natychmiast i żeby szła ze mną, jeśli jest wolna. — Pour toi, chéri! Zgodziła się wyjść odrazu. Wyszliśmy; para przy stoliku zaśmiała się za nami w głos: Vous êtes bien pressés, vous autres!
Po chwili byłem u Gabryeli. Mieszka zawsze bardzo blisko: na rue Tournon. W obu pokojach u niej był straszny nieład i zaduch. Zdejmując zarzutkę i stanik opowiadała mi, że wczoraj wróciła bardzo późno z Bullier i musiała przyjąć na noc jedną koleżankę. — Une amie c’est pire, qu’un ami, tu sais? Wstały bardzo późno i nie było już komu sprzątać.
Gabryela postawiła świecę na stoliku nocnym i zaczęła porządkować i układać pierzyny i poduszki rozrzucone po łóżku. Siadłem w sypialni na fotelu i patrzyłem bezmyślnie. Na toalecie leżał rozsypany puder fiołkowy i woń koło siebie roztaczał... Ta woń sprawiła mi ból prawie i zdławiła odrazu pół żądzy. Fiołki... ulubione perfumy Zaleskiej.
Tymczasem Gabryela ułożyła łóżko, zakrzątnęła się jeszcze po pokoju, wypiła zapomniany gdzieś na stole kieliszek likieru i pocałowawszy mię głośno w usta, zaczęła się rozbierać, ziewając:
On est rentré tard, je t’avais dit.
Nie ruszyłem się z miejsca.
Gabryela rozebrana wskoczyła na posłanie i wyciągnęła się jak długa. Koszula odpięła się jej na ramieniu i prawa pierś wychyliła się okrągle. Bodaj zrobiła to naumyślnie, bo ma i pierś i ramię prześliczne. Biodra smukłe rysowały się przez batystową koszulę wyraźnie. Twarz jej zasłaniał cieniem róg poduszki.
Patrzyłem jeszcze chwilę na nią, i żądza znowu ogniem mię przebiegła. Zerwałem się ubrany jeszcze, aby całować, ująć, pochwycić to ciało, które ku mnie wynurzyło się z bieli. Wpijałem usta do jej ust i piersi... gdy ostatnia zabłąkana smuga fiołkowej woni owinęła mi duszę i dusić poczęła mi oddech:
Zamiast Zaleskiej biorę prostytutkę...
Żądza zgasła — jak zdmuchnięta świeca. Łzy schwyciły mię za gardło, wybuchnąłem płaczem, rykiem ohydnym, niepowstrzymanym.
Mais qu’as tu donc? T’es fou.
Tak!... Uciekłem, zbiegłem ze schodów, jak szalony — jestem w domu, zamknąłem się na klucz. Łzy już wyschły — ale palą. Wycisną mi chyba na licach pod oczami piętno na wieczność całą. Wszystka duma moja stopiła się w tych łzach. Ktoby chciał, mógłby plunąć mi w twarz, bo tak płacze tylko niemoc, nędza, miłość, która nawet przed ulicznicą nie wstydzi się hańby, że jest pogardzona.
Więc ją kocham? Kocham Zaleską? — Zapewne.


Dnia 15 stycznia.

Od kilku dni kręci mi się przed oczami jedna myśl, decyzya prawie, zagadnienie. Czy ja mógłbym Zaleską uwieść? Jest-że to możliwe, czy też nie? Wzgląd na Władka nie gra tu żadnej roli; nie uznaję innego obowiązku, oprócz swej chęci, i on może tu być najwyżej przeszkodą lub tryumfem. Idzie tylko o to, czy rzecz jest możliwa.
Badałem szanse. Ona jest zakochaną, prawie bez pamięci — to jest źle; są dopiero zaręczeni i mają tak zostać długo — to jest dobrze. Jestto bowiem ciągłe podrażnienie nie zaspokojone, ciągły śpiew na wysoką nutę, który nuży gardło. Może nadejść taka przelotna chwila, gdy ona poczuje, że śpiewak jest zmęczony i trzeba go zluzować: to może być podwaliną zwycięztwa.
Jestem raczej brzydki, niż piękny, ale nie mam w sobie nic odrażającego i siły mi nie brak. Jestem wymowny i mam pewną aureolę talentu, która może mi pomódz. Zobaczę, czy muza moja zdatna na stręczycielkę. Jestem wytrwały... Zdaje mi się, żem sobie nie podchlebił.
Właściwie rozumowanie jest tu niepotrzebne. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko bardzo trudne. Im większa stawka, tym większa wygrana. Zacznę. Jeśli przegram, nie stracę nic, bo nic nie mam. Jeżeli wygram... Tak cicho, abym sam siebie nie słyszał, szepcę czasem słowa, które wtedy na usta mi wystrzelą. Może jakaś nowa moc, wielkość zrodzi się we mnie, krwią i ciałem nasyci me widmo, i stworzy, i przywoła do życia. Może ona jest życiem — i dla tego bez niej zewsząd jest tylko trwoga, rozpacz i śmierć. Więc trzeba działać, bo lepszy jest zły czyn od najpiękniejszego marzenia.
Zastanawiałem się już nad sposobami wykonania planu. Roztrząsam to na zimno, jak równanie. Droga gwałtowna, zaklęcia, listy jest wykluczona. Ona jest na to za łagodna, za dobra i trochę... za głupia. Zresztą... Władek. Działać można tylko powoli, zwolna, krok za krokiem, jak fala, która pieści i podmywa brzegi, zanim je zatopi. Należy im nie odmówić tej przyjemności, którą tak lubią, i żyć z nimi, jak najbliżej. Trzeba wejść do tej rodziny... we troje, aby później zostać można bez trzeciego.
Ta droga jest przykra i grozi mi paleniem skroni przez czas długi, lecz jest jedyna, a zatem dobra.
Będzie to... ćwiczenie z algebry psychologicznej.


Dnia 16 stycznia.

Wczoraj byłem z nimi w teatrze. Kupiłem bilety; dla Zaleskiej przyniosłem mój zwykły bukiecik. Działałem w myśl swego planu, choć coraz więcej widzę, że contra spem spero. I on, i ona są jakby opętani; wszystko, co się koło nich dzieje, dochodzi ich, jakby stłumione i dalekie. Szedłem przy niej, ale wszelka rozmowa, zarówno we dwoje, jak i we troje rwała się bez przerwy, jak między obcymi. Były chwile w tej drodze, że mi ręce drżały, jakgdybym chciał schwycić — wroga lub siebie — za gardło i zadusić. W teatrze oni mieli oczy spuszczone i trzymali się za ręce pod parapetem. Ja... ja słuchałem opery i na moją duszę, nie przeszkadzałem im wcale. Wracając mówiliśmy trochę więcej... o muzyce, o poezyi, o sztuce. Władek, który nieco ochłonął i bardzo lubi moje wiersze, prosił mię, abym im coś powiedział. Naturalnie zgodziłem się chętnie i powiedziałem ten smutny, napisany na Wiliją.

Na niebie mojem chmury...

Wiersz się jej podobał, tylko się dziwiła, czemu piszę takie rzeczy ponure i rozpaczliwe. Czy mi źle z nimi, wśród przyjaciół? Piekło! Ale Władek, który mię kocha coraz więcej, ogłosi mię niedługo za pierwszego poetę w Polsce.
Kiedyśmy doszli do domu, Zaleska przypomniała sobie, że nie kazała zapalić w piecu i w pokoju będzie zimno. Władek wszedł z nią na górę, aby rozpalić ogień. Czekałem na niego kilka minut, aż wreszcie znudziło mi się stać na mrozie, znudziło czysto fizycznie — i odszedłem. Chodziłem długo nad Sekwaną i myślałem. Myślałem, dla czego Sekwana nie zalewa brzegów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed chwilą wyszedł ztąd Poliński. Przybiegł z plotką. Spotkał się na obiedzie z Turskim. Turski był strasznie zgorączkowany: biega po wszystkich urzędach Paryża, wyrabia dla siebie i narzeczonej dokumenty.
Ślub odbyć się ma koniecznie jeszcze w tym miesiącu.
Czy rozumiesz?
Czy rozumiesz, ty podła, trupia masko!?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Bruner.