Jego Królewska Mość/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jego Królewska Mość |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pobliżu Ogrodu Zoologicznego, w jednej z najprzedniejszych winiarni berlińskich, odwiedzanej wyłącznie przez oficerów i wysokich urzędników, zebrała się pewnego razu garstka młodych ludzi, którzy, jak wskazywały uniformy, należeli do rozmaitych gatunków broni. Spotkali się przy śniadaniu i wkrótce poczuli ożywiające działanie wypitego wina.
Śniadanie było stawką pewnego zakładu. Podporucznik v. Ravenow, huzar gwardji, właściciel olbrzymiego majątku, miał sławę najpiękniejszego i najwytworniejszego oficera, cieszył się powodzeniem u kobiet i chełpił, iż nigdy nie dostał kosza. Od pewnego czasu ukazał się na widowni świata berlińskiego pewien rosyjski kniaź z córką wyjątkowej urody, która skupiała dokoła siebie cały świat męski. Zdawało się, że piękna Rosjanka niewiele sobie robi z tych hołdów. Tak dumnie, tak wyraźnie odpalała zmiejsca każdą próbę poufałości, że powszechnie zaczęto ją uważać za wroga rodzaju męskiego. Między odpalonymi był także v. Golzen, podporucznik kirasjerów gwardji, który doznał publicznej, a zatem wielce nieprzyjemnej odprawy, był ośmieszony wobec kolegów. Najbardziej kpił sobie z niego v. Ravenow. Wówczas Golzen zaproponował pójść w zakład o śniadanie, że i Ravenow także dostanie kosza. Ravenow natychmiast przystał i — wygrał, gdyż od kilku dni pokazywał się w towarzystwie Rosjanki; nie ulegało wątpliwości, że cieszy się jej względami.
Dziś właśnie Golzen uiszczał się z zakładu, koledzy zaś dbali, aby do wydatku dołączyć kpinki.
— Tak, mój drogi Golzen, tobie idzie, jak i mnie! — mruczał długi, chudy kapitan w uniformie strzelców. — My obaj nie mamy szczęścia do Hymenu, a licho wie, z jakiego powodu.
— Ba! — roześmiał się v. Golzen. — Jeżeli chodzi o ciebie, to nietrudno zrozumieć, czemu cię kobiety nie darzą względami. Ta, któraby cię poślubiła, musiałaby zbierać kości na przestrzeni trzech mil, co jest pracą dla anatoma, a nie dla kobiety. Co się mnie tyczy, to bynajmniej nic nie zadrasnęło mojej dumy. Wprawdzie przegrałem zakład, ale nie dlatego, że ja dostałem kosza, lecz, że v. Ravenow go nie dostał. Jestem przekonany, że i on znajdzie swoją mistrzynię, która go zmusi do odwrotu.
— Ja? — zapytał Ravenow. — Co też sobie myślisz! Jestem gotów na wszelki zakład, że wszędzie odniosę zwycięstwo.
— Oho! — rozległo się dokoła.
— Tak — powtórzył. — Każdy zakład o każdą dziewczynę. Na honor!
Uderzył ręką o miejsce, gdzie zwykle tkwiła rękojeść szabli, teraz odłożonej. Obejrzał się wyzywająco. Jego zarumienione policzki świadczyły, że nie skąpił sobie wina, i skory był do przeceniania swej potęgi. Golzen podniósł ostrzegawczo palec i rzekł:
— Miej się na baczności, mój drogi, bo cię trzymać będę za słowo.
— Proszę! — zawołał Ravenow. — Jeśli mnie nie będziesz trzymał za słowo, to oświadczę, że lękasz się płacenia za drugie śniadanie!
Golzen z błyskiem w oczach podniósł się i rzekł:
— Godzisz się na każdy zakład?
— Tak! — brzmiała zuchwała odpowiedź.
— No dobrze. Stawiam swego kasztana przeciw twemu arabowi.
— Do piorunów! — zawołał Ravenow. — To piekielnie nierówne stawki, ale cóż, nie mogę się cofać. Przyjmuję. Która dziewczyna?
Z szyderczym uśmiechem na ustach Golzen odparł:
— Dziewczyna z ulicy; ta, którą ci wskażę z pośród przechodniów.
Rozległ się głośny śmiech. Jeden z obecnych wtrącił:
— Brawo! Golzen pragnie poświęcić swego kasztana, byleby Ravenow wsławił się zdobyciem szwaczki, czy innej podejrzanej panny sklepowej.
— Stój, veto! — oznajmił Ravenow. — Mówiłem wprawdzie każda dziewczyna, ale chyba mam prawo do ograniczenia. Jeśli już musi być obca, to żądam, abyś wybrał z pośród przejeżdżających, a nie przechodzących.
— Zgoda! — przystał Golzen. — Ustępuję ci nawet o tyle, że nie wybiorę pasażerki zwyczajnej dorożki.
— Dziękuję! — rzekł zadowolony Ravenow. — Ile czasu dajesz mi do zdobycia nieznajomej?
— Pięć dni, licząc od dzisiejszego.
— Zgoda! A więc taniec może się rozpocząć; czasu mam wiele!
Ravenow podniósł się i założył szablę. Prawie nie było poznać, że pokutuje w nim duch wina. Stanął z tak pewnym, drwiącym uśmiechem na ładnej twarzy, że patrząc nań, nie można było wątpić, iż potrafi wykorzystać swoje zalety.
Od tej chwili w pokoju zapanowało naprężone oczekiwanie.
Oficerowie stanęli u okien i obserwowali przejeżdżające powozy. Którą damę wybierze Golzen? Nigdy jeszcze nie było takiego zakładu. — Wspaniałe! Szykowne! Nieprawdopodobne! Niezwykłe! Zuchwałe! — Takie okrzyki zakłócały milczenie, aż wreszcie pewien drobny oficer, podszedłszy bliżej do okna, zawołał:
— Ach, cudowna! Prawdziwa piękność!
— Gdzie? — zapytano.
— Tam, na rogu, w powozie.
— Ach, na Boga, masz słuszność! — zawołał inny. — Kto to być może?
Powóz nadjeżdżał stępa. Siedziała w nim starsza dama i młode dziewczę o dopiero rozkwitłej urodzie. Twarzyczka jej miała delikatny rumieniec młodości; jej piękne, gęste włosy spadały w dwóch długich warkoczach. Rysy miała czyste, dziecięce i szczere.
— Cudowna! Niezrównana! Któż to? Nieznajoma! Prawdziwa Venus!
Tak wyrażali swój zachwyt oficerowie. Golzen odwrócił się, wskazał na powóz i rzekł:
— Ravenow, to ta!
— Ależ zgoda, z całą przyjemnością! — zawołał podporucznik, triumfując.
— W czepcu rodzony, na honor! — mruknął długi kapitan, spoglądając z zawiścią na wybiegającego Ravenowa. — Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie!
— Pah, pojedzie za niemi dorożką, aby przedewszystkiem poznać adres, — przewidywał któryś z obecnych.
Golzen roześmiał się chłodno.
— W ten sposób zmarudziłby cały dzień. Nie; postara się chyba już dzisiaj nawiązać z niemi rozmowę.
— Jakże to ułoży?
— To już jego rzecz! Posiada dosyć na tem polu doświadczenia; tem bardziej, kiedy trzeba uratować araba, nie zawaha się natężyć swojej pomysłowości.
— Aha, w istocie wsiada do dorożki i jedzie za niemi. Gdyby ktoś mógł być przy tem! — —
Ravenow polecił dorożkarzowi jechać za wskazanym powozem. Skręcili ku Ogrodowi Zoologicznemu. Zdawało się, że właścicielki powozu zamierzają odbyć spacer po ogrodzie.
Skoro wjechali do mało ożywionej alei, Ravenow kazał dorożkarzowi wyprzedzić powóz, i jednocześnie sięgnął do kieszeni po zapłatę. Kiedy dorożka zrównała się z powozem, podporucznik przechylił się w stronę dam, robiąc zdziwiony wyraz twarzy. Ukłonił się tak, jakgdyby spotkał znajome, skinął na stangreta, aby się zatrzymał, i jednocześnie wyskoczył z dorożki, która potoczyła się dalej. Powóz zatrzymał się na chwilę.
— Dalej! — zawołał porucznik; otworzył drzwiczki i, rozpromieniony, opuścił się na siedzenie, udając, że nie spostrzega zdumionych, ba, nawet rozgniewanych twarzy dam. Wyciągnął obie ręce do dziewczęcia i zawołał z udanym zapałem:
— Paula, czy to możliwe? Co za spotkanie! Pani w Berlinie? Czemu mi pani nie napisała?
— Mój panie, jest pan w błędzie! — rzekła poważnie starsza dama.
Ravenow przybrał wyraz zdumienia, a zarazem powątpiewania, jakgdyby pytał siebie, czy damy z niego nie kpią.
— Ach, szanowna pani, proszę o wybaczenie! Jak mi się zdaje, nie miałem jeszcze przyjemności poznać pani, lecz Paula temu zaradzi. — I, zwracając się do młodej damy, dodał: — Proszę, łaskawa pani, zechce pani uprzejmie przedstawić mnie tej damie!
Głębokie, poważne oczy dziewczyny obejrzały go badawczo.
— Nie mogę tego uczynić, — rzekła melodyjnym głosem — gdyż nie znam pana. Kim pan jesteś?
Cofnął się z wyrazem zdziwienia i rzekł:
— Jakto, wypiera się pani, Paulo? Czem sobie zasłużyłem? Aha, zapominam, że pani zawsze lubiła żartować.
Znowu przeszyło go badawcze spojrzenie, tym razem bardziej posępne, niż poprzednie. Nieznajoma odpowiedziała z taką godnością, że był naprawdę zdumiony.
— Nie żartuję z osobami, których nie znam, lub których znać nie chcę, mój panie. Przypuszczam, że tylko wielce dla mnie nieprzyjemne podobieństwo z jakąś pańską znajomą upoważniło pana do napaści na nasz powóz. Proszę pana, abyś się przedstawił!
Udał bardzo dobrze zakłopotanie i odpowiedział z równie podrabianą skwapliwością:
— Ach, istotnie? Mój Boże, miałbym się aż tak omylić? Ale w takim razie to podobieństwo jest tak uderzające, że nie wierzyłbym w jego możliwość. Zagadka musi się zaraz rozwiązać. — I z głębokim ukłonem dodał: — Jestem hrabia Hugo v. Ravenow, podporucznik huzarów gwardji Jego Królewskiej Mości.
— A więc potwierdza się, że pana nie znamy, — rzekła dziewczyna. — Nazywam się Róża Sternau, a ta pani jest moją babką.
— Róża Sternau? — zapytał, jakgdyby przestraszony. — Czy to możliwe? Jestem przestraszony, na honor, moje panie! Padłem ofiarą niebywałej pomyłki i proszę, o łaskawe wybaczenie!
— Jeśli naprawdę chodzi o tak niezwykłe podobieństwo, to musimy panu wybaczyć, — odpowiedziała Róża, lecz zarówno głos jej, jak i spojrzenie wyrażały wątpliwość. — Czy mogę wiedzieć, kim jest mój sobowtór?
— Oczywiście, oczywiście, panno Sternau! To moja kuzynka, panna v. Marsfelden.
— Marsfelden? — zapytała Róża, spoglądając porozumiewawczo na babkę. — Marsfelden jest szlacheckiem nazwiskiem. Gdzie przebywa owa kuzynka, która się nazywa Paula v. Marsfelden?
Twarz porucznika rozjaśniła się zadowoleniem. Przypuszczał, że damy chętnie nawiązują z nim rozmowę, a tego właśnie bardzo pragnął. Sądził wogóle, że ma przed sobą łatwe zadanie. Panie nazywały się tylko Sternau, bez von, były zatem mieszczankami, — a której to mieszczanki nie uszczęśliwiłoby poznanie podporucznika gwardji, tem bardziej hrabiego? Odpowiedział zatem bez zająknienia:
— Tak, Paula v. Marsfelden. Mieszka w Darmstadcie. Dlatego zdziwiłem się, że widzę ją w Berlinie. Muszę odrazu dzisiaj napisać, że w stolicy znajduje się jej tak piękny i godny podziwu sobowtór.
Uśmiechając się ironicznie, odparła:
— Radzę panu zaoszczędzić sobie tego trudu.
— Dlaczego, pani?
— Ponieważ ja sama zawiadomię o tem pannę v. Marsfelden.
— Pani? Jakto?
— Ta pani jest moją przyjaciółką.
— Ach!
Był to niemal okrzyk strachu. Nieznajoma znała tę panią, której nazwisko nasunęło mu się na myśl. Paula v. Marsfelden bynajmniej nie była z nim spokrewniona; skłamał, aby wyjaśnić poufałość powitania.
— Zląkł się pan? — rzekła zimno Róża. — A więc, istotnie, nie zawiodłam się na panu. Mój panie, jesteś wprawdzie hrabią i oficerem, ale nie człowiekiem honoru!
— Pani! — rzekł.
— Poruczniku! — odpowiedziała z najgłębszą pogardą.
— Gdyby pani była mężczyzną, musiałabyś natychmiast służyć mi satysfakcją. Czyż ja odpowiadam za podobieństwo, które jest jedynym powodem mojej pomyłki?
— Milcz pan! Gdybym była mężczyzną, biłabym się tylko z ludźmi, godnymi satysfakcji. Wątpię, czy może pan przysięgać na swój honor, gdyż zachowanie się pańskie zdradza brak honoru. Co się tyczy podobieństwa, na które się powołujesz, jest ono wielkiem kłamstwem. Panna v. Marsfelden tak jest do mnie podobna, jak pan do honorowego człowieka. Szukał pan, poprostu, łatwej przygody; znalazłeś ją, aczkolwiek w innej formie, niż sądziłeś. Widzi pan sam, że już odegrałeś do końca swą podejrzaną rolę. Żądam, aby nas pan opuścił!
To była odprawa, jakiej porucznik v. Ravenow nigdy jeszcze nie doznał. Ale nie chciał na tem zakończyć przygody. Czy już na wstępie miał przegrać zakład? Nie; arab był zbyt kosztowny!
— No, dobrze, szanowna pani; muszę pani po części przyznać słuszność. Znajduję się w sytuacji, która nie pozostawia mi wyboru. Jestem zmuszony wyznać pani prawdę, chociażbym miał przez to popełnić błąd i wzmóc gniew pani jeszcze bardziej.
— Gniew? — uśmiechnęła się z wyższością. — Nie; o gniewie niema mowy. Zyskał pan nie gniew, lecz pogardę. Nie pojmuję, co może mi pan jeszcze powiedzieć; zresztą, rezygnuję z pańskich wyjaśnień i żądam po raz drugi, abyś opuścił nasz powóz!
— Nie, i jeszcze raz nie! Musi pani wysłuchać mojej obrony!
— Muszę! Ach! Przekonajmy się, czy muszę.
Oglądała aleję, podczas gdy porucznik mówił:
— Jeśli mam wyznać prawdę, to od tygodni chodzę za panią, — od chwili, kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem. Obraz pani przepełnił moje serce nieznanem mi dotąd uczuciem.
Jasny, srebrzysty śmiech przerwał jego wylewne zdania.
— Chodzi pan za mną od tygodni?
— Tak, na honor, łaskawa pani!
— Tu w Berlinie?
— Tak — odparł, spuszczając nieco z tonu.
— No, więc oświadczę panu, — odparła — że kłamiesz ponownie. Nigdy przedtem nie byłam w Berlinie, a jestem tutaj dopiero od wczoraj. Ubolewam nad armją, która musi pana nazywać kolegą, i rozkazuję panu po raz ostatni opuścić powóz!
— Nie pójdę, dopóki się nie wytłumaczę, a jeżeli nie zechce mnie pani wysłuchać, to jednakże zostanę, aby dowiedzieć się pani adresu i usprawiedliwić przed nią w domu.
Z najwyższą pogardą w głosie i na twarzy odrzekła:
— Ach!, sądzi pan, że dwie kobiety są zbyt słabe, aby się obronić? — Janie, zatrzymać się!
Stangret osadził konie. Powóz zatrzymał się obok policjanta. Atoli porucznik, zwrócony plecami, nie widział stróża porządku. Oparł się wygodnie o poduszki i postanowił grać va banque.
— Panie posterunkowy, proszę pana, zechce pan podejść! — zawołała Róża.
Porucznik szybko się odwrócił; ujrzawszy policjanta, zrozumiał zamiar panny i nie mógł powstrzymać się od rumieńca zakłopotania. Otworzył usta, aby jakiemś dowcipnem słówkiem przytępić ostrze niebezpieczeństwa, lecz Róża wyprzedziła go.
— Panie posterunkowy, — rzekła — ten człowiek wdarł się do naszego powozu i nie chce się usunąć. Pomóż nam pan!
Policjant ze zdumieniem spojrzał na oficera. Ten zrozumiał, że tylko najszybszy odwrót może go uchronić od nieprzyjemnych skutków. Wysiadł, mówiąc:
— Ta pani żartuje, ale postaram się, aby spoważniała.
I, rzucając groźne spojrzenie, odszedł.
— Jesteśmy wolne. Dziękuję panu!
Skinąwszy policjantowi, Róża kazała podjąć przerwaną jazdę.
Podporucznik był upokorzony, jak nigdy dotychczas. Zgrzytał zębami z wściekłości. Ten podlotek zapłaci mu za tę odprawę! Nadjeżdżał pusty powóz. Ravenow wsiadł i kazał jechać za powozem pań, który widniał jeszcze woddali. Za wszelką cenę musiał poznać ich adres.
Przejechał większą część ogrodu i następnie wrócił do miasta. Powóz zatrzymał się na jednej z najbardziej ożywionych ulic przed budynkiem, wyglądającym jak willa. Panie wysiadły, witane przez lokaja w liberji, a powóz wjechał do bramy. Ravenow wiedział, co chciał wiedzieć. Zauważył, że nawprost willi znajduje się gospoda i postanowił zaczerpnąć informacyj.
Poszedł zatem do domu. Przebrał się w zwyczajne ubranie cywilne i wrócił do wspomnianej gospody, pewny, że nikt go z przeciwległego domu nie pozna.
Odurzenie pijackie dawno go już opuściło. Mógł więc pozwolić sobie na kilka kufli piwa, wzamian za co spodziewał się uzyskać pożądane wiadomości. Niestety, w lokalu siedział tylko sam gospodarz, który wydawał się odludkiem, ponurym, zamkniętym w sobie i milczącym. Ravenow postanowił czekać na lepszą okazję.
Nie była to długa próba cierpliwości. Jakiś jegomość, wyszedł z willi i wszedł do szynku. Zamówił szklankę piwa, wziął gazetę, lecz niebawem odłożył ją i obejrzał się dokoła. Widać było, że wolał raczej rozmówkę, niż suchą gazetę.
Podporucznik skorzystał z tego. Z postawy nieznajomego poznał w nim byłego żołnierza i postanowił obejść się z nim jak z kolegą. Wyciągnął go na rozmowę i już wkrótce potem obaj siedzieli przy jednym stole i gwarzyli o wojnie, pokoju, o wszystkiem zresztą, o czem się zwykło rozmawiać w szynku.
— Panie, — rzekł wreszcie porucznik — z pańskich wyrażeń miarkuję, że był pan w wojsku.
— Pah, sądzę! Byłem podoficerem! — brzmiała odpowiedź.
— Ach, ja też jestem podoficerem!
— Pan? — zapytał nieznajomy, spojrzawszy na delikatne ręce i całą postać sąsiada. — Hm! Czemu nie jesteś w mundurze?
— Jestem na urlopie.
— Tak! Hm! A czem pan jesteś właściwie?
Z tonu można było poznać, że nie bardzo wierzy w podoficerską godność swego towarzysza. Mimo ubioru cywilnego, Ravenow wśród stu zdradzał oficera.
— Kupiec — odparł. — A jak się pan nazywa?
— Na imię mi Ludwik, Ludwik Straubenberger.
— Mieszka pan w Berlinie?
— Rozumie się. Mieszkam tam, w willi hrabiego Rodriganda.
— Ach, ta willa należy do hrabiego?
— Tak, do hiszpańskiego hrabiego. Kupił ją niedawno.
— Czy ma wiele służby?
— Hm, nie za wiele.
— Czy któryś z jego urzędników nie nazywa się Sternau?
Ludwik nastawił ucha. Był prostym człowiekiem, ale odgadł z właściwą takim ludziom przenikliwością, że chcą go wybadać. Ten człowiek nie wyglądał na podoficera; Ludwik dopiero co dowiedział się od woźnicy o przygodzie w Ogrodzie Zoologicznym, postanowił tedy mieć się na baczności.
— Sternau? — rzekł. — Tak.
— Cóżto za człowiek?
— Stangret.
— Do licha, stangret! Czy ma żonę i córkę?
— Rozumie się.
— Czy to są te obie panie, które poprzednio pojechały na spacer do Ogrodu Zoologicznego? Ależ one nie wyglądały na panie stangretowe!
— Czemu to? Hrabia tak sowicie płaci swej służbie, że żony i córki mogą się stroić jak damy. Zresztą, nie pojechały, jak to się mówi, na spacer. Sternau miał wypróbować nowe konie cugowe, a ponieważ na jedno wychodzi, czy powóz jest pusty, czy zajęty, więc zabrał ze sobą obie kobiety.
— Do piorunów! Tak, była grubjańska, jak córka woźnicy! — wyrwało się porucznikowi.
— Ach, więc były grubjańskie? Czy słyszał pan z ich ust coś niemiłego?
Zadając to pytanie, obejrzał porucznika drwiąco. Ten połapał się, że strzelił byka; usiłował naprawić sytuację.
— Tak; cośniecoś słyszałem. Byłem w Ogrodzie Zoologicznym. Przede mną zatrzymała się kareta; jakiś oficer musiał z niej wysiąść, skompromitowany w sposób najzłośliwszy.
— Tak! Hm! A skąd pan wie, że te panie nazywają się Sternau, hę?
— Wymieniły swoje nazwisko policjantowi.
— I dlaczego przyszedł pan tutaj zaraz potem i wypytujesz mnie o nie?
— Przypadek.
— Przypadek, pięknie! Miej się na baczności, aby ta moja ręka nie pogłaskała pana po buzi, — też z przypadku.
— Oho, cóżto znaczy?
— To znaczy, że Ludwik Straubenberger nie da się wystrychnąć na dudka. Niby ma pan wygląd istnego podoficera! To pan jesteś owym podporucznikiem, pędziwiatrem, którego tak pięknie ośmieszyła córka stangreta. A teraz przyszedłeś tutaj, aby szpiegować i szukać dalszych okazyj. Zrezygnuj z tego, bo możesz odejść z grzbietem wychłostanym. Kiedy zbiera się na cięgi, to zawsze jestem do usług, zmiarkuj pan to sobie! Teraz odchodzę, a za pięć minut wrócę ze stangretem i z jeszcze innymi ludźmi, którzy chętnie zobaczą wesołą scenkę. Jeżeli stangret pozna pana, to wygarbujemy pańską oficerską skórę, że się podziurawi. Na tem kropka i, do zobaczenia!
Wygłosiwszy tę dosadną perorę, Ludwik podniósł się, zapłacił za piwo i wyszedł. Zaledwie znikł w bramie przeciwległego domu, Ravenow opuścił szynk. Nie miał chęci rozprawiać się z tego rodzaju ludźmi i wściekle przeklinał ów dzień, w którym wszystko się przeciw niemu sprzysięgło. Nie podejrzewał nawet, że informacje Ludwika, dotyczące obu kobiet, były fałszywe. — —
Tymczasem nadeszła pora, o której nieżonaci oficerowie zbierają się w kasynie na obiad. Ravenow nie omieszkał się zjawić. Właśnie żywo omawiano jego niezwykły zakład. Zasypano go setkami pytań. Usiłował uniknąć odpowiedzi; nie mogąc się jednak wykręcić, rzekł:
— Co wam się będę o tem rozwodził? Mam pięć dni czasu, chociaż zakład jest już wygrany.
— Daj dowód, a zapłacę jeszcze dzisiaj, — oświadczył Golzen.
— Dowód? — roześmiał się cynicznie Ravenow. — Czego tu należy dowieść? Uwierzycie mi chyba, że potrafię zdobyć córkę stangreta.
— Stangreta? — zapytał zdumiony Golzen. — Niemożliwe!
— Ba! Jej ojciec nazywa się Sternau i jest stangretem hrabiego Rodriganda.
— Nie mogę uwierzyć. Ta dama nie mogła być córką stangreta!
— A więc idź i przekonaj się osobiście!
— Dobrze, pójdę. Taka piękność zasługuje na to, aby się o nią informować. Zresztą, musisz złożyć dowód, żeś zyskał jej względy. Rozumie się, w przeciwnym razie nie dam kasztana.
— Ba, a więc daruję ci go! Nie można ode mnie żądać, abym się afiszował z córką stangreta i dostarczał dowodów, że uszczęśliwiła mnie swojemi łaskawemi względami.
— Chodzi tu o zakład, a więc o wygraną, lub przegraną, i niema mowy o podarunku. Muszę cię naprawdę prosić, abyś dał dowód. W jaki sposób — to twoja rzecz. Zakładu nie może rozstrzygnąć zwykłe zapewnienie. Co pan o tem sądzi, kapitanie? Jesteś obcym na tutejszym gruncie, a zatem niezainteresowany w tej sprawie.
Słowa te były skierowane do wysokiego, szczupłego mężczyzny, który siedział przy stole. Nosił cywilne ubranie, ale jako kapitan marynarki Stanów Zjednoczonych był przyjmowany w kasynie. Wyglądał na lat przeszło sześćdziesiąt; miał twarz prawdziwego Jankesa i rozsiewał pogłoski, że został delegowany przez kongres, aby zbadać stosunki w marynarce niemieckiej. Z początku przysłuchiwał się obojętnie rozmowie, wszakże, usłyszawszy nazwiska Rodriganda i Sternau, nadstawił ucha. Chciał właśnie odpowiedzieć, gdy drzwi się otworzyły i wszedł porucznik huzarów gwardji z odznaką adjutancką. Był widocznie rozgorączkowany; rzucił czapkę na krzesło z miną, która wyraźnie zdradzała zły humor.
— Hola, Branden, cóżto? — zapytał jeden z obecnych. — Czy dostałeś od starego po nosie?
— To, i coś gorszego! — odpowiedział z przekleństwem przybysz.
— Do djabła! Dlaczego?
— Pułk źle jeździ konno i wogóle niema już sznytowych oficerów — tak mówi pułkownik. Mam to panom zakomunikować w cztery oczy, abyście nie potrzebowali wysłuchać przed frontem.
Mówiąc to, rzucił się na krzesło, uchwycił pierwszą lepszą szklankę i rzucił nią o ziemię.
— Niema sznytowych oficerów! Piekło i zatracenie! Do tego doszło! Nie możemy na to pozwolić!
Tak wołano dokoła. Oburzano się na pułkownika. Adjutant kiwał głową, klął i mówił:
— Jeśli się u góry ma takie o nas pojęcie, to nic dziwnego, że oficerów gwardji dobiera się teraz z najciemniejszych elementów. Mam wam oznajmić nowego kolegę.
— Ach! Do huzarów gwardji? Na miejsce zmarłego v. Wiersbicky’ego? Cóżto za jeden?
— Podporucznik linjowy hesko-darmstadzki.
— Do licha! Z linji do huzarów! I to do jazdy gwardji! I do tego z Hesji! Do kata z temi nowemi stosunkami!
— A słyszelibyście nazwisko, nazwisko!
— Jakże się nazywa?
— Unger.
— Unger? — zapytał Ravenow. — Nie znam nazwiska Unger; na honor, von Unger, hm, — naprawdę nie znam!
— Tak, gdybyż to był na pewno von Unger! — rzekł ze złością adjutant. — Ale ten jegomość nazywa się poprostu Unger.
Oficerowie zerwali się z miejsc.
— Mieszczanin? Nie szlachcic? — pytano.
Adjutant przytaknął.
— Tak; źle jest z huzarami gwardji. Jak mi wściekłość do głowy uderzy, podam się do dymisji. Myślałem, że mnie piorun trzaśnie, kiedy zapisywałem tego nowego tak zwanego kolegę. Ten jegomość nazywa się Unger, ma lat dwadzieścia pięć, służył w darmstadzkim linjowym pułku, ojciec jego jest dzierżawcą małego folwarku wpobliżu Moguncji, a poza tem kapitanem na jakimś starym statku. Majątku nie posiada, ale zato, zdaje się, protekcję wielkiego księcia Hesji. Major klnie na czem świat stoi, pułkownik klnie, jenerał klnie, wszystkie ekscelencje klną, ale te przekleństwa na nic się nie zdają, gdyż podporucznika wprowadzają z góry. Trzeba go przyjąć i tolerować.
— Przyjąć, ale nie tolerować! — zawołał hrabia Ravenow. — Jeżeli o mnie chodzi, nie zniosę wpobliżu siebie chłopka czy pachołka okrętowego. Tego draba trzeba wysiudać z pułku!
— Tak, wysiudać, to nasz obowiązek! — potwierdził kto inny, a reszta przyznała słuszność.
Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia duma rodowa panowała w korpusie oficerskim jazdy, a zwłaszcza gwardyjskich pułków. Pierwszym i nieodzownym warunkiem wstąpienia był herb, i oto czemu wstąpienie Kurta Ungera wywołało powszechne głębokie oburzenie. W kasynie odrazu zapadł wyrok, który miał uniemożliwić Kurtowi służbę w gwardji.
Nie zwrócono uwagi na to, że rozmową interesował się amerykański kapitan. Wprawdzie starał się zaciekawienie ukryć, nietrudno jednak było spostrzec błyski, które od czasu do czasu rzucał z pod krzaczystych brwi.
— A kiedy mamy ujrzeć tego raroga? — zapytał ktoś.
— Dziś jeszcze — odpowiedział adjutant. — Ma złożyć powitalne wizyty; po obiedzie zgłosi się do pułkownika, poczem wieczorem będę go miał zaszczyt przedstawić tutaj kolegom.
— Nie przyjdziemy dzisiaj — zaproponował Ravenow.
— Czemu to, mój miły Ravenow? To do niczego nie prowadzi, gdyż i tak przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli zająć wobec niego jakieś stanowisko określone. Lepiej się tutaj zebrać i pokazać odrazu, czego może się po nas spodziewać.
Propozycja uzyskała powszechną zgodę. Młody oficer nie przeczuwał, jaka się nad nim burza zbierała. — —