<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Jego Królewska Mość
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
MIESZCZANIN OFICEREM

Roseta Sternau kupiła w Berlinie willę i spędzała tutaj każdego roku kilka tygodni, aby uciec od samotności Reinswaldenu i smutnych myśli. Dnia, poprzedzającego opisane wypadki, przybył do stolicy don Manuel wraz ze starą panią Sternau i wnuczką. Tego właśnie dnia Kurt Unger wyjechał z Darmstadtu. Kiedy przybył do willi hrabiego Manuela, Różyczka i pani Sternau były jeszcze na opisanym spacerze.
Kurt był przyzwyczajony do podróżowania w celach wojskowych. Dopiero przed kilkoma dniami wrócił z takiego wojażu i, pochłonięty obowiązkami służby, nie miał nawet czasu zawitać do Reinswaldenu. Kiedy zaś wreszcie odwiedził swoją matkę i starego kapitana v. Rodensteina, dowiedział się, że Różyczka wyjechała do Berlina.
Teraz stał w swym pokoju w willi i ubierał w mundur galowy, szykując się do składania wizyt. Świetnie wyglądał w uniformie huzarskim. Z obiecującego chłopca wyrósł na okazałego mężczyznę. Wprawdzie nie był bardzo wysoki, ani barczysty, ale mocne jego kształty świadczyły, że mięśnie i nerwy ma doskonale wyszkolone. Dolna połowa twarzy, zabarwiona na bronzowo, odbijała od wysokiego, szerokiego czoła w sposób swoisty, ale nie szpetnie. Twarz miała wyraz poważny, który skłaniał do szacunku. Patrząc w jego otwarte oczy, nabierało się przekonania, że jest to człowiek nieprzeciętny.
Naraz rozległ się turkot nadjeżdżającego powozu. Kurt podszedł do okna, lecz ujrzał tylko cień znikających w bramie dwóch pań.
— Różyczka — szepnął, uśmiechając się błogo. — Ach, jakże dawno jej nie widziałem. W jej wieku jeden tydzień przynosi więcej zmian, aniżeli kiedy indziej rok cały. Muszę do niej pójść!
Zszedł nadół do pokoju przyjęć, gdzie don Manuel witał się z obiema damami. Tu, w pokoju, uroda jej biła w oczy jeszcze bardziej, niż w ciemnym powozie. Sternau, jej ojciec, wyróżniał się olbrzymią, potężną postacią, a Roseta de Rodriganda, jej matka, mogła się mierzyć z każdą uznaną pięknością. Nie dziw, że córka połączyła cechy obojga rodziców.
Kurt stał na progu zachwycony. Różyczka odwróciła się raptownie.
— To Kurt, nasz dobry Kurt! — zawołała, śpiesząc doń i wyciągając obie ręce.
Usiłował opanować wzruszenie, które przyśpieszyło bicie serca, ukłonił się nisko, ujął jedną dłoń i lekko pocałował. Nie mógł wykrztusić słowa. Zdradziłoby go drżenie głosu.
Spojrzała nań ze zdumieniem i podniosła nieco brwi:
— Tak obco i formalistycznie! Czy pan porucznik już mnie nie zna?
— Nie znać pani, łaskawa pani? — zapytał, opanowując się. — Raczejbym siebie samego nie znał.
Pani, łaskawa pani! — zawołała, klaszcząc w dłonie i srebrzyście się śmiejąc. — Ach, przypominasz sobie zapewne, że moja matka jest hrabianką de Rodriganda?
— No tak — odpowiedział zakłopotany.
— Kurcie, dlaczego dawniej nie pamiętałeś o tem? Byłam Różyczką, a ty byłeś Kurtem, — tak było i tak zapewne będzie. Albo może pan porucznik wzbił się w dumę od czasu, gdy go zamianowano oficerem gwardji, jak słyszałam?
Teraz dopiero obejrzała Kurta badawczo. Zniknął uśmiech szelmowski, który wyrył dwa dołki w policzkach, i ustąpił miejsca życzliwemu rumieńcowi.
Kurt opanował wzruszenie. Spoglądając na Różyczkę wiernem, błyszczącem okiem, uchwycił jej rękę i rzekł rozpromieniony:
— Dziękuję ci, Różyczko! Jestem nadal dawnym Kurtem, gotowym iść dla ciebie w ogień, lub walczyć z całą armją wrogów.
— Tak. Zawsze się poświęcałeś dla płochej, niewdzięcznej Różyczki. Nie każę ci wejść do ognia, ani walczyć z całą armją wrogów, aczkolwiek dziś właśnie powinnam wręczyć swemu wiernemu rycerzowi miecz do ręki.
— Czy to możliwe, Różyczko? Czy ktoś cię obraził? — zapytał z błyskiem w oczach.
— Trochę — odpowiedziała.
Teraz odezwał się don Manuel:
— Kto cię obraził? Kto, moje dziecko?
— Pewien podporucznik v. Ravenow. Służy w huzarach gwardji, a więc jest towarzyszem Kurta. Alem odparła zwycięsko nikczemny atak. Prawda, babciu?
— O tak! — odpowiedziała pani Sternau. — Nie sądziłam, aby takie dziecko umiało się tak zachować.
— Jestem ogromnie ciekaw — rzekł don Manuel. — Opowiedzcie!
Zajęto miejsca i pani Sternau zdała sprawę z nieprzyjemnej przygody. Hrabia zachował spokój, ale Kurt był podniecony. Ledwo pani Sternau skończyła opowiadanie, skoczył i zawołał:
— Na Boga, to nikczemność! Ten człowiek odpowie mi ze szpadą w ręce!
— Ależ nie, drogi Kurcie, — rzekł, uspakajając, don Manuel. — Przecież nie możesz zaraz na wstępie odstręczać od siebie kolegów.
— Co się tyczy kolegów, to zostałem uprzedzony, iż wystąpią przeciwko mnie. W gwardji panuje zwyczaj ignorowania mieszczan-oficerów. Wyzywając tego Ravenowa, nie powiększę liczby nieprzyjaciół.
— O tem później pomówimy — rzekł hrabia. — Twoje słowa przypominają mi, że czas już się stawić u ministra wojny. Dobrego jest zdania o tobie; pozyskałeś jego względy dotychczasowemi postępkami, i możesz się spodziewać najlepszego przyjęcia. Pragnąłbym, aby wszystkie dzisiejsze wizyty wypadły nie gorzej.
Dzięki don Manuelowi sprawa Ravenowa chwilowo była zatuszowana. Kurt pożegnał się i poszedł składać wizyty przełożonym. Ślubował sobie w duchu, że nie pozwoli szarpać swego honoru, i że zwłaszcza temu Ravenowowi da po nosie przy pierwszej okazji.
Wsiadł do oczekującej go eleganckiej jednokonki. Przedewszystkiem pojechał do ministra wojny, na wyraźny jego rozkaz, mimo że nie wskazuje tego obyczaj w stosunku do oficerów niższej szarży. Ta okoliczność świadczyła o szczególnem wyróżnieniu. Jeszcze wymowniejszym tego dowodem było natychmiastowe wpuszczenie do ministra, z pominięciem wielu czekających interesantów.
Minister przyjął go bardzo serdecznie, obejrzał z uśmiechem zadowolenia i rzekł:
— Pan jeszcze młody, panie podporuczniku, ale polecono mi pana i jestem gotów uwzględnić to polecenie. Mimo młodości, zdołał pan przestudjować wojskowe stosunki wielu państw zagranicznych. Czytałem pańskie prace i muszę wyrazić uznanie. Sądzę, że po pańskich talentach można spodziewać się pożytku, i dlatego postanowiłem zatrudnić pana w sztabie generalnym, skoro tylko zżyjesz się z naszą gwardją. Nie mogę przed panem ukryć, że będzie panu czyniła wstręty tradycja tych formacyj. Proszę pana, abyś nie zważał na nie, o ile pozwoli na to twój honor oficerski. Dozna pan chłodnego i odtrącającego przyjęcia. Aby temu zapobiec, napisałem parę słów, które wręczy pan pułkownikowi. Żeby ułatwić panu pierwsze kroki, zalecam pana jako wyjątek. Idź pan z Bogiem. Obym się rychło dowiedział, że znalazł się pan we właściwem środowisku.
Rzekłszy to, dał Kurtowi zapieczętowany list, adresowany do pułkownika, i życzliwie zakończył audjencję.
Początek był zachęcający, aliści im dalej, tem gorzej się zapowiadało. Jenerał dywizji kazał powiedzieć, że niema go w domu, chociaż Kurt ujrzał jenerała w oknie. Brygadjer przyjął go, lecz bardzo posępnie.
— Nazywa się pan Unger? — zapytał.
— Tak jest, ekscelencjo.
— Nie więcej? Nie ma pan von przed nazwiskiem?
— Nie — odparł spokojnie Kurt.
— Nie mogę pojąć, jak można było umieścić pana w gwardji!
Na ten złośliwy przytyk Kurt odpowiedział:
— Być może, pojmuje to jego ekscelencja pan minister wojny. Nie znam zresztą takiej rodziny szlacheckiej, której protoplasta miał przed nazwiskiem von. Jeśli nawet istotnie dzisiejsza generacja szlachty jest więcej godna szacunku, niż mieszczańska, to przynajmniej się pocieszam, że dorównuję protoplastom generacji szlacheckiej, i to mnie zupełnie zadawala.
Brygadjer nigdy jeszcze nie słyszał takiej nauczki. Zmrużył powieki i ostro warknął:
— Co? Jak? Chce pan odpowiadać? Ach, trzeba to sobie zapamiętać! Jest pan wolny i może pan iść!
Kurt ukłonił się i wyszedł. Teraz miał pójść do pułkownika. Musiał czekać prawie godzinę, mimo że nikogo w przedpokoju nie było. Wreszcie go wpuszczono. Pułkownik siedział przy pulpicie, odwrócony plecami do Kurta. Zboku, przy biurku, siedział i pisał v. Branden, adjutant. Obrzucił Kurta chłodnem spojrzeniem i nie przestał pisać.
Upłynęło kilka minut. Kurt zakasłał głośno, i dopiero teraz pułkownik odwrócił się powoli.
— Kto tu kaszle? Ach, jest tu ktoś! Kto pan jesteś?
— Podporucznik Unger, według rozkazu, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósł się, nasadził binokle i oglądał zimno młodego podporucznika. Nie mogąc nic zarzucić jego zewnętrznemu wyglądowi, rzekł:
— A zatem, stawił się pan. Niech pan zamelduje adres w adjutanturze. Muszę panu powiedzieć, że w gwardji wymagania są wielkie. Czy zna pan panów oficerów?
— Nie.
Hm! Czy będzie się pan stołował w kasynie?
— Mieszkam i stołuję się u znajomych.
— Ach, tak. Hm! A więc doprawdy nie wiem, w jaki sposób pana zaznajomić z panami oficerami.
Kurt zrozumiał o co chodzi, jednak odezwał się grzecznie:
— Zdaje się, że panowie adjutanci przedstawiają kolegów. Nie wiem, czy w gwardji inne panują zwyczaje.
Pułkownik chrząknął i rzekł:
— Nie może pan chyba wymagać, aby w gwardji, skupiającej kwiat szlachty, przyjmowano taki — łagodnie się wyrażając — mieszczański zwyczaj. Ten, kogo urodzenie stawia poza nawias towarzystwa szlacheckiego, niełatwo się tam może wepchnąć.
Wepchnąć? Pan pułkownik użył niewłaściwego wyrażenia.
Komendant zatrząsnął się, mocniej nasadził monokl i zwrócił się do adjutanta:
— Mój drogi Brandenie, czy pan będzie w tych dniach w kasynie?
— Wątpię — odpowiedział chłodno, nie podnosząc oczu, adjutant.
— Słyszy pan, panie podporuczniku, — rzekł chłodniej jeszcze pułkownik do Kurta. — Będzie pan musiał w inny sposób szukać znajomości z panami oficerami.
Kurt skinął obojętnie i odrzekł:
— Widzę, że jestem zmuszony obrać jedyną drogę, która mi pozostaje, i — obieram ją. Czy mogę zapytać, kiedy mam się stawić do służby?
Adjutant podniósł się powoli i obejrzał Ungera z wrogiem zdumieniem. Twarz pułkownika zabarwiła się rumieńcem złości. Opanował się jednak i rzekł rozkazująco:
— Niech się pan jutro punktualnie o dziewiątej zamelduje przed frontem do służby! Teraz może pan odejść.
Kurt wyciągnął list ministra i z ukłonem pożegnalnym podał pułkownikowi.
— Według rozkazu, panie pułkowniku! Przedtem jednak wręczę panu ten list z polecenia jego ekscelencji pana ministra spraw wojskowych.
Odwrócił się i, dzwoniąc ostrogami, opuścił pokój. Pułkownik, trzymając list w ręku, spojrzał na adjutanta.
— Zarozumiały drab! — rzucił adjutant.
— Nie pojmuję, jak mógł jego ekscelencja powierzyć mu służbowe pismo. A może to list prywatny? Zobaczę.
Otworzył i przeczytał:

Panie pułkowniku,

Oddawca niniejszego jest mi gorąco polecony przez sfery miarodajne. Spodziewam się, że koledzy zechcą uznać jego zdolności, które osobiście wypróbowałem. Nie życzę sobię, aby mieszczańskie pochodzenie było przeszkodą w przyjaznych stosunkach wśród oficerów pułku.

Pułkownik stał z otwartemi ustami.
— Do licha! — zawołał. — To dopiero polecenie! I to przez ministra własnoręcznie pisane. Ale ja nie mogę robić takiego wyłomu w naszem arystokratycznem gronie. Tu kończy się władza ministra. Dla tego Ungera, dla jego bezczelności nie możemy obalać naszych starych, usprawiedliwionych tradycyj. — —
Kurt przyjechał do majora, gdzie właśnie o nim rozmawiano. Bawił tam rotmistrz z żoną i pewien młody podporucznik, krewny majora. Młodzieniec ten był obecny przy zawieraniu zakładu, a także przy obiedzie w kasynie. Opowiadał damom i swoim przełożonym przebieg zdarzenia. Potrącono również o nowego mieszczańskiego kolegę, którego oznajmił adjutant. Major i rotmistrz przyłączyli się do jednogłośnego postanowienia oficerów. Tylko podporucznik rzekł spokojnie:
— Nie można przecież wydawać takiego wyroku, nie poznawszy uprzednio kolegi. Jest wprawdzie mieszczaninem, ale może też być człowiekiem honoru. W takim razie czułby się straszliwie dotknięty; byłby sprowokowany i niewiadomo, coby z tego wynikło.
Ba, jest pan zbyt miękki, mój drogi Platenie, — oświadczył major. — To jest wadą młodego wieku. Za lat dziesięć będzie pan inaczej o tem sądził. Wrona nie może bezkarnie wejść między sokoły i orły. Ten intruz musi mi dzisiaj złożyć wizytę; odrazu niech pozna, co go czeka.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu. Drzwi się otworzyły i wszedł służący, meldując podporucznika Ungera.
Ach, lupus in fabula! — rzekł rotmistrz, marszcząc twarz.
— Wejść! — rozkazał major, gładząc brodę i bynajmniej nie usiłując się podnieść.
Kurt wszedł. Zobaczył ponure miny obu oficerów i zmrużone dumnie oczy dam; nie miał żadnych złudzeń. Stanął w postawie służbowej i czekał, aż doń przemówią.
— Kim pan jesteś? — zapytał z miejsca major.
— Podporucznik Unger, panie majorze. Słyszałem, jak służący wymienił moje nazwisko.
Temi słowy odparował pierwszy cios. Major zdawał się na to nie zważać i oświadczył:
— Był pan u pułkownika?
— Tak jest.
— Otrzymał pan wskazówki?
— Tak jest.
— Nie mogę nic więcej dodać. Może pan odmaszerować!
Najmniejszym gestem nie zdradzał chęci podniesienia się z miejsca; tak samo rotmistrz. Wstał tylko podporucznik Platen i kiwnął Kurtowi przyjaźnie. Tymczasem ten nie odwrócił się do wyjścia, lecz obrzucił wzrokiem oficerów i rzekł grzecznie, a poważnie:
— Widzę tu odznaki mego szwadronu, panie majorze, i proszę, aby pan był łaskaw przedstawić mnie panom. A wówczas natychmiast wykonam rozkaz odmaszerowania.
— Panowie słyszeli już pańskie nazwisko; jest dość krótkie, aby go nie tak prędko zapomnieć, — odparł wzgardliwie major. — Pan rotmistrz v. Codmer i pan podporucznik v. Platen.
— Dziękuję — odrzekł obojętnie Kurt. — Teraz mogę odmaszerować, aczkolwiek wyrażenie to stosuje się do rekrutów, a nie do oficerów.
I wyszedł natychmiast. Rotmistrz spojrzał na majora i wycedził:
— Bezczelny człowiek, na honor!
— Mnie prosić o to! — zawołał gniewnie major.
— Tałatajstwo! Mieszczańska hołota! Bez taktu i wychowania! Zresztą, czego się można było spodziewać? — narzekała jedna z dam.
Hm, zdaje się, że pan kolega ma ostry język, — ośmielił się powiedzieć Platen. — Ostrożnie trzeba sobie z nim poczynać. Nie uważam, aby się źle prezentował, — piękna postawa, dzielne oblicze. Jeśli jest równie bitny szablą, jak językiem, wkrótce o nim usłyszymy.
— Niech się nie łudzi! — zawołał major. — Damy mu do zrozumienia, że pojedynkowiczów zamyka się w twierdzy. Mam nadzieję, że pańskie dobre serce nie skłoni pana do nierozsądnych postępków, drogi Platenie.
— Moje dobre serce nie zażąda ode mnie niczego, co nie odpowiadałoby memu honorowi, — odpowiedział dwuznacznie podporucznik. Postać i zachowanie się Kurta zyskały jego sympatję. Czuł wyraźnie, że nie będzie wrogiem swego nowego kolegi. — —
Kurt wrócił tymczasem do domu, gdzie musiał zwierzyć się don Manuelowi z doznanych afrontów. Hrabia wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem:
— Spodziewałem się tego prawie. Gwardja w każdym kraju jest piekielnie dumna. Nie powinno cię to niepokoić, mój drogi chłopcze. Podczas twej nieobecności dostałem kartkę od wielkiego księcia Hesji, który jest w Berlinie i...
— Wielki książę w Berlinie? — przerwał Kurt, — Jakże tu przyjechał? Dopiero onegdaj rozmawiałem z nim w Darmstadcie.
— Wezwał go telegraficznie król pruski. Z tych kilku słów wnioskuję, że chodzi o dyplomatyczne, nader ważne sprawy. Być może, odnosi się to do stosunków obu krajów, które w ostatniej wojnie występowały przeciw sobie. A może chodzi o ważniejsze sprawy. Ten pan v. Bismarck ma tęgą głowę i niezwykle śmiałe wyrachowania. Widać nie napróżno obecność wielkiego księcia była aż tak pilna. Przyjęto go jako wielce znaczącą osobę, przez co wpływy jego wzrosną. Cieszy mnie to również ze względu na ciebie. Wielki książę prosił, abym doń przybył. Skorzystam z tego i opowiem, jak ciebie, jego pupila, traktują tutaj. Jestem przekonany, że pomoże ci do otrzymania świetnej satysfakcji.
Hrabia umilkł, zaczął nasłuchiwać i podszedł do okna. Przed bramą stał powóz, ale nikt już w nim nie siedział. Po chwili rozległy się w korytarzu głosy i bez zameldowania otworzyły się drzwi. Ukazała się Roseta Sternau, z domu hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla. Za nią stała piękna, choć już niemłoda dama.
— Moja droga córko! — zawołał radośnie hrabia. — Jakże możliwe, że widzę cię już znowu, tak rychło po rozstaniu?
Objęła go i pocałowała.
— Przybyłam, aby ci przyprowadzić nader miłego i pożądanego gościa, kochany ojcze. Spójrz i poznaj!
Wskazała na damę, która za nią stała. Hrabia zmierzył ją badawczo. Na jej pięknem obliczu wyrył się wyraz cichego, zrezygnowanego cierpienia, podobnie jak na twarzy Rosety Sternau.
Wydawała się hrabiemu znajomą, a jednak potrząsnął głową i rzekł:
— Nie zmuszaj mnie, abym odgadywał. Nie zwlekaj z radosną nowiną.
— No dobrze — rzekła. — Ta pani to miss Amy Dryden.
— Twoja przyjaciółka, która tak dawno nie dawała o sobie znaku życia? — zapytał don Manuel.
Roseta potwierdziła.
Hrabia podszedł do Amy, wyciągnął rękę i rzekł z radością:
— Witam panią z całego serca! Od ostatniego naszego spotkania zdarzyło się tyle ciężkich nieszczęść. Jakże byliśmy ucieszeni, kiedyśmy otrzymali pół roku temu z Londynu pierwszy list pani ojca. Jaka szkoda, że nie mógł wraz z panią przyjechać do Berlina. Sądzę, że teraz będzie pani naszym gościem na długo.
Amy Dryden skinęła wymownie głową:
— Z radością przyjęłam zaproszenie Rosety na czas pobytu mego ojca w Meksyku. Z początku zamierzałam mu towarzyszyć; ale po owych smutnych doświadczeniach nie chciał mnie narażać na niebezpieczeństwa w tym półdzikim kraju, nawiedzonym przez nieszczęsne wojny. Zanim opowiem panu dokładnie nasze przejścia, chcę wspomnieć, że przybyłam z początku do Reinswaldenu, tam zastałam Rosetę i wraz z nią wyjechałam do Berlina.
— Dobrze pani postąpiła, miss Amy. Pozwoli mi pani przedstawić mego młodego przyjaciela, podporucznika Kurta Ungera
— Unger? Znam to nazwisko. Tak nazywał się kapitan, którego brat był znakomitym myśliwym.
— Ów kapitan był moim ojcem — wtrącił Kurt.
— Ach, panie podporuczniku, mogę więc panu opowiedzieć o pańskim ojcu, — rzekła Angielka. — Niestety, znam tylko jego los do chwili, kiedy opuścił hacjendę del Erina.
Zajęto miejsca, aby kontynuować rozmowę. Amy opowiedziała wszystko, co słyszała od Arbelleza, a co przepełniło Kurta zdumieniem. Opowiadała właśnie o przeżyciach Piorunowego Grota w pieczarze skarbca królewskiego, gdy wtrąciła uwagę:
— Dowiedziałam się od Rosety, że nie otrzymał pan mego listu, który przesłałam za pośrednictwem Juareza. A w takim razie nie dostał pan także przesyłki hacjendera?
— Przesyłka? Do mnie? — zapytał zdumiony Kurt. — Nic nie otrzymałem.
Amy była przerażona.
— Jest pan synem kapitana Ungera? — zapytała.
— Pewnie — brzmiała odpowiedź.
— Otóż pański stryj otrzymał od Bawolego Czoła część skarbów, o których dopiero co opowiadałam, część wprawdzie małą, ale bądź co bądź stanowiącą wielki majątek. Postanowiono połowę tego majątku przesłać do ojczyzny dla pana. W kilka lat po zniknięciu Sternaua, przybył hacjendero Arbellez do Meksyku i oddał skarb ówczesnemu najwyższemu sędziemu Benito Juarezowi, który zkolei posłał go do Europy.
— Nic absolutnie nie dostałem — powtórzył Kurt. — Przesyłka albo zaginęła, albo dostała się pod fałszywy adres.
— Hacjendero nie znał pańskiego adresu, wiedział tylko, że bawi pan na zamku wpobliżu Moguncji, że pański ojciec był kapitanem Ungerem, i że w tym zamku mieszka niejaki kapitan von Rodenstein, dlatego wysłał przesyłkę do pewnego banku mogunckiego, którego szef miał pana odszukać.
— Musiałby mnie znaleźć; przesyłka na pewno uległa w drodze nieszczęśliwemu wypadkowi.
— Jaurez przesyłkę ubezpieczył.
— A więc nie stracę jej wartości. Należy się tylko dowiedzieć, jaki to był bank.
— Hacjendero wymienił firmę, ale, niestety, zapomniałam. Wszakże trzeba będzie przeprowadzić badania. Pantera Południa wziął mnie i ojca do niewoli i wyprawił do południowej części Meksyku. Byliśmy uwięzieni, dopóki wpływ Juareza nie dotarł do naszych gór. Dopiero osiem miesięcy temu odzyskałam wolność. Wybaczy mi pan chyba, że nie pamiętam nazwiska, które mnie niewiele podówczas obchodziło.
Och, miss Amy, nie mogę pani robić żadnych zarzutów. Owszem, jestem pani wielce wdzięczny, że dowiedziałem się o tej sprawie. Mówi pani o przesyłce wartościowej. A zatem nie były to pieniądze?
— Nie. Aczkolwiek nie widziałam tych rzeczy, wiem, że składały się z kosztowności, z kolij, z łańcuchów, nuggetów, branzolet, pierścieni pochodzących z zamierzchłych czasów Meksyku, wysadzanych kosztownemi kamieniami.
— Jeśli więc odzyskam swoją własność, będę posiadał majątek. Ta myśl ma coś w sobie usidlającego. Nie jestem żądny pieniędzy, ale bądź co bądź zasięgnę informacyj w Moguncji. Obowiązuje mnie do tego chociażby wzgląd na ojca i stryja, których spuściznę stanowią te przedmioty. Opowiedz pani dalej, proszę!
Amy kontynuowała sprawozdanie. Opowieść była coraz ciekawsza, tak że słuchacze podnieśli się i otoczyli ją kołem. Stała wpobliżu okna. Opowiadała teraz to, co sama przeżyła, — przygodę z korsarzem Landolą koło Jamajki. Mimowoli wyjrzała na ulicę. W tej chwili wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się szybko od okna.
— Co jest? Co cię przeraziło? — zapytała Roseta.
— Mój Boże, czy dobrze widzę? — zawołała Amy, wskazując na mężczyznę, który w zwykłem cywilnem ubraniu kroczył po przeciwległym trotuarze, uważnie oglądając hrabiowską willę.
To był kapitan Shaw. Utaił w kompanji oficerskiej zdumienie, którem go przejęło nazwisko Sternaua, ale postanowił zasięgnąć języka. Poszedł tedy i, podobnie jak poprzednio podporucznik v. Ravenow, z zadowoleniem stwierdził, że nawprost willi mieści się knajpa.
— Mówisz o tym przechodniu? — zapytała Roseta, idąc za spojrzeniem przyjaciółki.
— Tak, o tym.
— Czy znasz go? To byłoby dziwne, gdybyś tutaj, w Berlinie, spotkała znajomego.
— Czy ja go znam? Tego człowieka! — zawołała blada z podniecenia. — Widziałam tę twarz w chwili, której nigdy nie zapomnę!
— Któż to?
— Nikt inny, tylko Landola, korsarz!
Wrażenia, jakie wywarły te słowa, nie da się opisać. Słuchacze oniemieli.
— Landola, kapitan Péndoli? — krzyknęła Roseta.
— Kapitan Grandeprise, ten korsarz? — zawołał hrabia. — Czy się aby pani nie myli?
— Nie! — odpowiedziała Amy. — Kto raz ujrzał tę twarz, ten nie może się mylić!
Kurt nie odzywał się. Podszedł do okna i spojrzał na tego człowieka, jak orzeł spogląda na zdobycz.
— Obserwuje nasz dom — spostrzegł hrabia.
— Wie, że pan tu mieszka, — dodała Amy.
— Sprawca naszych nieszczęść planuje nowe zbrodnie! — wtrąciła Roseta.
— Wszedł do gospody — zauważył Kurt. — Na pewno chce się o nas czegoś dowiedzieć. Aha, dowie się, a jakże.
Wybiegł z pokoju, aby przebrać się w strój cywilny. Po kilku chwilach wszedł do knajpy z miną poważną i rozczarowaną, z miną człowieka, którego ofertę odrzucono.
Kapitan Shaw był jedynym gościem, podobnie jak poprzednio podporucznik Ravenow. Widział, jak Kurt wypadł z willi hrabiego i postanowił się doń zwrócić. Skoro więc Kurt usiadł przy innym stoliku, kapitan rzekł:
— Proszę pana, czy nie zechciałby się pan do mnie przysiąść? Jest tu tak pusto, a przy szklance piwa człowiek tęskni do towarzystwa.
— Jestem tego samego zdania, mój panie, i dlatego przyjmę pańskie zaproszenie, — odpowiedział Kurt.
— Słusznie — skinął kapitan, wpijając badawcze spojrzenie w młodzieńca. — Sądzę, że przyjemne towarzystwo lepiej panu odpowiada, aniżeli samotność. Jest pan czemś zmartwiony. Czy mam rację?
Hm, może to i prawda, — mruknął Kurt, zamawiając szklankę piwa. — Wielcy panowie niewiele sobie z tego robią, czy nas wprawiają w zły, czy dobry humor.
— A więc słusznie przypuszczałem. Przychodzi pan z tego wielkiego domu? Zapewne szukał pan posady?
— Być może.
— Kto tam właściwie mieszka?
— Hrabia de Rodriganda.
— Wszak to nazwisko hiszpańskie?
— Tak, to Hiszpan.
— Bogaty?
— Bardzo.
— A więc zna pan dobrze jego stosunki?
— Czy sądzi pan, że hrabia opowiada o swoich stosunkach takiemu, co go prosi o posadę?
— Kim pan jesteś?
Kurt skrzywił się i odpowiedział:
— To nie ma nic do rzeczy! Wygląda pan też na takiego wielkiego pana, więc niech pana o to głowa nie boli, kim jestem.
Oczy kapitana rozbłysły zadowoleniem. Tonem uspakajającym rzekł:
— Osadził mnie pan! To mi się podoba! Lubię takie zacięte charaktery, gdyż można na nich polegać. Czy bywał pan często w tej willi?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Kurt.
— Czy wróci pan tam?
— Tak; muszę nawet.
Kapitan przysunął się i zapytał cichym głosem:
— Posłuchaj pan, młody człowieku, — podobasz mi się. Czy jest pan majętny?
— Nie. Jestem ubogi.
— Czy chce pan dobrze zarobić?
Hm! W jaki to sposób?
— Pragnę poznać sprawy hrabiego, a że pan tam pójdziesz, łatwo ci będzie dowiedzieć się o różnych rzeczach. Gdyby mi to pan zakomunikował, byłbym bardzo wdzięczny.
— Zastanowię się — rzekł Kurt po namyśle.
— Doskonale. Widzę, że jest pan przezorny, a to wzmaga moje zaufanie do pana. Sądzę, że będę mógł się panu przydać. — Zbadawszy ubiór Kurta, dodał: — Jeśli pan zechcesz, będziesz mógł zarobić u mnie sumkę niezgorszą. A następnie, kiedy pan pozna, że nie jestem sknerą, będziesz bardziej rozmowny. Jestem tutaj obcy i potrzebuję człowieka, na którym mógłbym polegać.
— A co miałbym robić? — zapytał Kurt z udaną radością.
Kapitan obejrzał go ponownie. Kurt był ubrany skromnie i nadawał sobie szczery, poczciwy wygląd. To ujęło kapitana. Pomyślał, że ten młody — na pewno niedoświadczony — człowiek, którego rysy świadczyły o mądrości, będzie bezpiecznem narzędziem w jego rękach.
— Nie chce pan powiedzieć, kim jesteś. Czy mogę przynajmniej wiedzieć, kim jest pański ojciec?
— Mój ojciec jest marynarzem.
Ach, a zatem nie zaliczasz się do wielkich panów. Szuka pan posady?
— Przyrzeczono, ale robią trudności.
Kapitanowi było to na rękę. Z miną opiekuna rzekł:
— Gwiżdż sobie na nich! Dam panu lepsze utrzymanie, o ile stwierdzę, że możesz się przydać. Musiałby pan tylko mieć nieco przebiegłości.
Kurt mrugnął porozumiewawczo.
— O, tej mi nie brak, jak się pan wnet przekona.
— Ale musiałbym wiedzieć, kim pan jesteś i jak się nazywasz.
— Dobrze. Dowie się pan, skoro panu dowiodę, że mogę się przydać. Muszę panu powiedzieć, że ja tu w pewnych miejscach niezupełnie dobrze jestem zapisany; dlatego wolę zachować ostrożność.
Kapitan kiwnął głową ucieszony. Wolał mieć do czynienia z człowiekiem, który nie był w dobrych stosunkach z panującym ładem, a zatem mógł się okazać tem powolniejszym instrumentem. Odpowiedział:
— To mi chwilowo wystarczy. Przyjmuję pana i dam mały zadatek za usługi, które mi wyświadczysz. Oto pięć talarów.
Wyciągnął woreczek i wyliczył sumę na stół. Kurt wszakże odsunął monetę i odpowiedział:
— Nie jestem tak zbiedzony, abym potrzebował zadatku, mój panie. Z początku robota, a potem zapłata. Tego wymaga słuszność. Co mam robić?
Twarz kapitana wyrażała zadowolenie.
— Jak pan sobie życzy — rzekł. — Ja także jestem zwolennikiem pańskiej zasady. Nie wyjdzie to panu na szkodę. Pyta się pan, co masz czynić? Z początku masz się dowiedzieć o hrabim Rodriganda, o jego domowych stosunkach, o członkach jego rodziny i zajęciu. Nadewszystko zaś chciałbym wiedzieć, kto to nazywa się Sternau i czy mieszka tam ktoś, nazwiskiem Unger.
— Nietrudno się będzie dowiedzieć.
— Oczywiście. Potem poślę pana zapewne do Moguncji, aby wybadać pewnego nadleśnego. Zdaje się, że pan sprosta tym zadaniom.
Aha, pan z policji?
— Być może — oświadczył zapytany, z poważną i tajemniczą miną. — Ale poza tem załatwiam sprawy wielkiej polityki. Chcę panu coś zawierzyć. Mam nadzieję, że mogę mówić otwarcie.
— Niech pan tak opowiada, aby się nie narażać na niebezpieczeństwa, — roześmiał się Kurt.
Hm, widzę, że z pana kawał spryciarza, a to przemawia na pańską korzyść. Posłuchaj pan! Prusy pokonały Austrję, która szuka sojuszników, aby się zrewanżować. Takiego sojusznika zdaje się znajdować we Francji. Napoleon III dał arcyksięciu Maksymiljanowi cesarstwo Meksyku. Teraz zachodzi pytanie, czy ta przyjaźń będzie trwała. Anglja i Północna Ameryka nie chcą uznać Maksymiljana i zmuszają Napoleona, aby wycofał wojsko. Maks jest zdany na własne siły i na pomoc Austrji, która, osłabiona przecież wojną z Prusami, nie będzie mogła mu pomóc. Meksyk strąci zatem Maksymiljana z tronu. Wskutek tego powstaną w polityce wszechświatowej komplikacje, z których każde państwo zechce ciągnąć korzyści. Otóż tu, w Berlinie, na dworze zwycięzcy, wielu tajnych emisarjuszy bada grunt, aby rządy ich mogły wykorzystać odpowiedni moment.
— I pan jesteś jednym z tych wysłańców?
— Tak — potwierdził kapitan.
— Z ramienia jakiego państwa?
— To pozostanie jeszcze dla pana tajemnicą. Powiedziałem to tylko poto, aby pokazać, że potrafię panu zapewnić świetną przyszłość, oczywiście, o ile pan będzie wierny i zręczny. Pańskie pierwsze zadanie — to wybadać wszystko, co pozostaje w związku z nazwiskiem Rodriganda.
— A kiedy już wybadam, gdzie i jak mam zawiadomić pana o rezultatach?
— Widzę, że nie powinienem ukrywać przed panem mego nazwiska. Nazywam się zatem kapitan Shaw, i mieszkam w Magdeburskim Dworze. Przyjdź pan do tej gospody, skoro będziesz coś wiedział.
— Być może, nastąpi to bardzo rychło, — rzekł Kurt dwuznacznie.
— Mam nadzieję — rzekł Shaw, dopijając piwo. — Sądzę, że nasza znajomość dla obu stron będzie korzystna. Na wypadek, jeśli się pan zaraz czegoś dowie, muszę panu powiedzieć, że nie będę w gospodzie przed upływem dwóch godzin. Dowidzenia!
Shaw wyszedł, a Kurt został sam. Zrozumiał, że musi czem prędzej wykorzystać te dwie godziny i rozejrzeć się w Magdeburskim Dworze. Chodziło już nietylko o prywatne, ale i o polityczne sprawy. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.