<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Jego Królewska Mość
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
EMISARJUSZE

Kurt zapytał gospodarza o drogę do Magdeburskiego Dworu, zapłacił i wyszedł. Ujrzawszy, że kapitan udał się w przeciwległym kierunku, nabrał pewności, że nie będzie przezeń zaskoczony.
Dotarł do gospody, wszedł i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła bombę. Zdziwiła go radosna mina, z jaką go dziewczyna obejrzała. Spojrzał pytająco na jej ładną buzię.
— Czy nie poznaje mnie pan, panie podporuczniku?
Zastanowił się i przypomniał sobie.
— Do pioruna! Czy to prawda? Czyż nie jest pani Bertą Uhlmann z Bodenheimu?
— Tak, to ja, — roześmiała się radośnie. — Bywałam często w Reinswaldenie i widziałam pana niejednokrotnie.
— Ale ja już pani nie widziałem od wielu lat, i dlatego nie poznałem odrazu. Skądże się pani wzięła w Berlinie?
— Jest nas wiele sióstr, to też ojciec kazał mi poszukać służby. Wstąpiłam tutaj, ponieważ gospodarz jest moim dalekim krewnym.
— Jestem z tego bardzo rad. Chcę panią prosić o przysługę.
— O ile będzie w mojej mocy, to z miłą chęcią.
— Przedewszystkiem proszę panią, abyś się nie zdradziła, że jestem oficerem. Czy mieszka tu u was kapitan Shaw?
— Tak, odniedawna; pod numerem jedenastym.
— Z kim obcuje?
— Z nikim. Często wychodzi z domu. Tylko jeden pan przyszedł tutaj do niego.
— Któż to był?
— Nie wymienił nazwiska; powiedział, że wkrótce przyjdzie po raz drugi.
— Czy nie mogła pani z jego wzglądu wnioskować, kim jest?
— Wydawał mi się oficerem w cywilu. Twarz miał opaloną i mówił po niemiecku niemal jak Francuz.
Hm! Powiedziała pani, że kapitan mieszka pod numerem jedenastym. Czy numer dwunasty jest zajęty?
— Tak, a przytem znajduje się w innym korytarzu. Numer jedenasty jest pokojem narożnym.
— A dziesiąty?
— Pusty.
— Czy między temi pokojami ściana jest gruba?
— Nie. Pokoje są nawet połączone drzwiami, zawsze zamkniętemi.
— To może w pokoju dziesiątym słychać, co mówią w jedenastym?
— Owszem. Jeśli się nie mówi szeptem. — I z chytrym uśmiechem dodała: — Przyszedł pan w sprawie tego Shawa?
— O tak, ale nikt nie powinien o tem wiedzieć.
— O, umiem dochować tajemnicy! Zresztą, ten człowiek bardzo mi się nie podoba, — tak miłemu zaś ziomkowi, jak pan, chętnie wyświadcza się przysługi.
— Czy mogę obejrzeć pokój dziesiąty?
— Rozumie się.
— Ale tak, aby nikt nie zauważył?
— Niech się pan o to nie kłopocze. Niema na górze nikogo ze służby. Przyniosę panu klucz i wejdzie pan poprostu na górę. Przedostatni pokój jest dziesiąty, ostatni zaś jedenasty.
Odeszła i, wnet wróciwszy, skrycie wręczyła mu klucz. Niebawem dostał się na górę. W sieni nie spotkał nikogo.
Otworzył drzwi pokoju numer dziesiąty i znalazł się w sypialni, w której stało łóżko, szafa, umywalnia, stół, kanapa i dwa krzesła.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były z obu stron zamknięte. Otworzył szafę — była pusta. Otwierała się bez szmeru.
Wrócił nadół, niezauważony przez nikogo. Kelnerka podeszła doń, aby odebrać klucz, i zapytała:
— Znalazł pan?
— Tak — skinął.
— Zdaje się, że pan chce podsłuchać kapitana?
— Bardzo tego pragnę. Czy Shaw oddaje klucz, kiedy wychodzi na miasto?
— Nie. Obchodzi się nader tajemniczo ze swemi rzeczami. Nawet podczas sprzątania nie opuszcza pokoju, a klucz zawsze zabiera ze sobą, nie domyślając się, że każdy gospodarz ma przecież główne klucze.
Hm! Czy wpuści mnie pani do pokoju dziesiątego, skoro ktoś go odwiedzi?
— Chętnie. Ale zapomniałam panu powiedzieć, że wymówił sobie, iż pokój dziesiąty będzie pusty. Zapłacił za ten pokój również.
— To dowodzi, że ukrywa coś, o czem bardzo chciałbym wiedzieć. Ach, któż to?
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś mężczyzna. Ujrzawszy go, Unger nie mógł ukryć zdumienia.
— To jest ten pan, który pytał o kapitana. Zapowiedział, że wróci niebawem.
— I nie wymienił nazwiska?
— Nie. Zdaje się, że pan go zna?
— Podobieństwa nieraz łudzą — odpowiedział wymijająco Kurt. — Przegląda kartę win. Niech pani podejdzie do niego!
Kiedy dziewczyna podeszła, przybyły gość zapytał, czy kapitan Shaw już wrócił. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, poprosił o flaszkę bordo i spróbował z miną konesera.
— To chyba on! — myślał Kurt. — W ten sposób tylko Francuz pije wino swego kraju. Ale czego pragnie jenerał Douai tu, w Berlinie? Czy istotnie gotują się dyplomatyczne intrygi, o których nie powinien wiedzieć rząd pruski? Muszę podsłuchać ich rozmowę. Mogę się łatwo dowiedzieć rzeczy nader ważnych.
Nie mógł dłużej zwlekać. Gdyby kapitan nadszedł, byłoby za późno. Skinął na dziewczynę. Odpowiedziała nieznacznie i, udając, że ociera stoliki, podeszła do niego.
— Muszę wejść na górę — rzekł pocichu. — Rozmowa, która nastąpi między przybyszem a kapitanem jest bardzo ważna i dlatego kapitan zechce się przekonać naocznie, czy nikogo niema w numerze dziesiątym. Może zażądać klucza, a zatem nie powinienem go zatrzymywać.
— W takim razie zamknę pana. Ale jeśli zajrzy do pokoju?
— Schowam się w szafie.
— A jeśli ją otworzy?
— Wyjmę klucz.
— Czy pan będzie mógł trzymać drzwi od wewnątrz tak mocno, aby Shaw nie mógł otworzyć?
— Trudne zadanie. Czy znajdzie się u was świder?
— Zobaczę. Służący posiada skrzynkę z narzędziami.
— Dobrze. Niech mi pani skinie, skoro będzie gotowa, poczem wejdziemy na górę. Wywoła mnie pani dopiero wówczas, kiedy ci panowie opuszczą gospodę.
Po kilku minutach kelnerka skinęła umówionym znakiem. Zapłacił należność i podniósł się, aby pozornie odejść.
W sieni spotkał kelnerkę. Zaprowadziła go do numeru dziesiątego, wręczyła świder i zamknęła za nim drzwi.
Kurt otworzył szafę, wyciągnął i schował klucz. Następnie usiadł w pustej szafie i wkręcił głęboko w drzwi świder. Dzięki temu miał rękojeść, za którą mógł tak przytrzymywać drzwi, jakgdyby były zamknięte na klucz.
Szafa była dosyć głęboka i szeroka. Mógł wygodnie siedzieć.
Kurt czekał na pomyślny bieg wypadków. Upłynął kwadrans, pół godziny, nie słyszał żadnego szmeru.
Znów pół godziny upłynęło, gdy rozległy się kroki dwóch osób. Wetknięto w drzwi numeru dziesiątego klucz i otworzono.
— Tu pan mieszka? — zapytał ktoś po francusku.
— Nie — odpowiedział drugi głos. Kurt poznał kapitana. — Mieszkam obok, ale wynająłem także ten pokój, aby mieć pewność, że nikt mnie nie będzie podsłuchiwał. Teraz zajrzę, by przekonać się, czy nikogo tam niema. Nigdy nie można być zbyt przezornym.
Wszedł do pokoju, zajrzał pod łóżko, pod kanapę i podszedł do szafy.
— Zamknięta — rzekł, usiłując napróżno otworzyć.
Kurt nie ruszał się i trzymał mocno świder.
— Wszystko w porządku. Chodźmy! — rzekł kapitan i opuścił pokój.
Kurt słyszał, jak weszli do pokoju jedenastego. Przestawiali krzesła, co spowodowało szum. Kurt skorzystał z tego i wyszedł z szafy. Przysunął pocichu krzesło do drzwi, usiadł i nadstawił ucha.
— Śpieszmy się! — rzekł kapitan. — Nie mam wiele czasu: oczekują mnie teraz gdzie indziej. Nie mają tu najmniejszego pojęcia, że pracuję w interesie Hiszpanji. Uważają mnie raczej za Amerykanina, który działa jako poseł Stanów Zjednoczonych. Dzięki temu słyszę o wiele więcej, niżbym mógł słyszeć w innych okolicznościach. Otrzymałem pańskie doniesienie i oczekiwałem pana dzisiaj...
— ...moją cierpliwość na zbyt długą próbę, — rzekł Francuz opryskliwym tonem, który świadczył, że nie zamierza się z kapitanem stawiać na równej stopie. — Byłem już tutaj, a teraz czekałem całą godzinę.
— Ważne sprawy, ekscelencjo, — usiłował usprawiedliwić się kapitan.
Ba! Czekać tu na mnie — to była najważniejsza dla pana sprawa! Wie pan, iż przybyłem incognito, nikt nie powinien mnie poznać. Pańskim obowiązkiem było zapobiec sytuacji, w jakiej znalazłem się, czekając na pana w gospodzie. Znają mnie; moje portrety są bardzo rozpowszechnione. Cóż więc, gdyby mnie tutaj zobaczył ktoś, kto mnie zna, i gdyby wypaplał, że jenerał Douai przebywa w Berlinie. Wiadomo powszechnie, że walczyłem w Meksyku, i że odwołał mnie cesarz francuski, abym oręż zamienił na pióro dyplomaty. Wiadomo także, że brat mój jest wychowawcą następcy tronu i że zatem powierza mi się tylko zadania pierwszorzędnej wagi. Jeśli mnie poznają, misja moja spełznie na niczem. Mam pertraktować z panem, z Rosją, z Austrją i Włochami. Jego ekscelencja, minister spraw zagranicznych polecił mi przekazać notatkę, która wskaże panu, jak należy tutaj postępować, zgodnie z układem, zawartym między nami a rządem madryckim. Oto pismo. Niech pan łaskawie przeczyta i powie, jeśli coś mu się wyda niejasnem.
— Dziękuję, ekscelencjo.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, podczas której Kurt słyszał szmer przewracanego papieru, poczem kapitan rzekł:
— Te paragrafy są tak wyraźne, że nie sądzę, aby coś w nich było niejasnego.
— Dobrze. Streścimy je. Cesarz wysunął tego słabego Maksymiljana na tron meksykański; zawistne Stany Zjednoczone żądają, aby Francja wycofała wojska z Meksyku i pozostawiła Maksa na łaskę losu.
— Hiszpanja przyłącza się do tego żądania.
— Owszem. Uważa się za jedynego prawowitego władcę tego pięknego, ale zaniedbanego przez nią kraju. Cesarz gotów jest uczynić zadość żądaniom Hiszpanji, o ile ta spełni jego życzenie, to znaczy, zachowa neutralność na wypadek wojny Francji z Niemcami. Idę teraz do posła rosyjskiego. Będzie mi pan towarzyszył, aby dowieść, że Francja nie powinna się lękać Hiszpanji.
— Jestem do pańskiego rozporządzenia natychmiast. Schowam tylko ten dokument.
Zadzwonił kluczami.
— Czy dokument będzie pewny w pańskim kuferku? — zapytał Douai.
— Pewnie — odparł kapitan. — Zresztą, zabieram ze sobą klucz od pokoju.
— Więc chodźmy!
Wyszli z pokoju jedenastego i Kurt usłyszał, jak zgrzytnął klucz w zamku. Był w szczególnym nastroju. Dowiedział się o tajnych intrygach przeciw Prusom. Jakąż to niezwykłą wartość posiadał ten dokument! Musiał go koniecznie dostać w ręce. Ale w jaki sposób?
Podczas gdy się nad tem głowił, otworzono drzwi. Weszła kelnerka, aby Kurta wypuścić z dobrowolnego zamknięcia.
— Obaj wyszli — rzekła. — Czy słyszał pan?
— Tak. Czy nie można byłoby wejść do pokoju jedenastego?
— O tak, ale musiałabym przynieść główny klucz. A jeśli Shaw nas złapie?
— Niema obawy. Nieprędko wróci.
— Więc poczekaj pan!
Dziewczyna odeszła.
Niebawem wróciła i przyniosła główny klucz.
— Nie wiem, czego pan tam chce, panie podporuczniku, — rzekła. — Ale nie mam czasu towarzyszyć panu, gdyż przyszło wielu gości, których muszę obsłużyć. Oto klucz.
— Jak go pani oddam? Nie będę mógł wrócić nadół.
— Połóż pan pod dywanem przed drzwiami. Przyjdę i zabiorę go sobie.
Kiedy zeszła nadół, Kurt otworzył pokój kapitana i zamknął drzwi za sobą. Pokój był tak samo urządzony, jak sąsiedni dziesiąty. Wielki kufer stał na posadzce, a na nim mały kuferek. Jakże otworzyć? Wszak musiał wydostać dokument!
Sięgnął do kieszeni, miał bowiem podobny kuferek i nosił przy sobie klucz. Spróbował — i trzeba trafu, że klucz pasował! Zamki do takich kuferków fabrykuje się masami, dlatego klucz do jednego często odpowiada wielu innym. Był to nader szczęśliwy zbieg okoliczności.
W kuferku leżały papiery. Na nich zaś wąski zeszyt. Otworzył — to był dokument właściwy, napisany po francusku i zaopatrzony w pieczęć ministerstwa spraw zagranicznych.
Czy miał zabrać, czy tylko sporządzić odpis?
Do odpisu nie miał wprawdzie odpowiedniego papieru, ale notesik jego wystarczyłby. Bądź co bądź lepiej było posiąść oryginał; ale w takim razie kapitan dostrzegłby stratę. Przez kilka chwil Kurt bił się z myślami. Zamierzał jak najprędzej zawiadomić hrabiego v. Bismarcka o intryganckim układzie, a ponieważ dokumet z pieczęcią ministra miałby w rękach tego człowieka wagę o wiele większą, niż zwyczajny, wymagający potwierdzenia odpis, zdecydował się koniec końcem zabrać bez skrupułów oryginał.
Zamknął kuferek i wyszedł z pokoju. Położył pod dywanem klucz główny wraz z kilkoma banknotami dla uprzejmej kelnerki, poczem niepostrzeżenie opuścił gospodę.
Dorożką pojechał do mieszkania Bismarcka w nadziei, że ten pomoże mu zatrzymać kapitana. Wszak Sternau wyruszył ze swymi towarzyszami, aby schwytać tego łotra. Atoli wszelki ślad po nim zaginął. Teraz zuchwały korsarz sam nadstawiał gardła. Można go było zmusić, aby odkrył wszystkie tajemnice Rodriganda, a także tajemnicę zniknięcia Sternaua, o ile brał w niej udział.
Stanąwszy u celu, dowiedział się, że Bismarck pojechał do króla. Kurt bezzwłocznie pojechał do królewskiego zamku. Tu oznajmiono mu, że to nie czas audjencji. Wzruszył ramionami i oświadczył adjutantowi:
— Mimo wszystko, muszę nalegać na spełnienie mej prośby, panie pułkowniku.
— Ale wszak nie jest pan w uniformie, podporuczniku!
— Nie miałem czasu się przebrać.
— Zawsze należy na to znaleźć czas. Jego Królewska Mość zawsze jest w uniformie. Mogę dostać naganę, jeśli pana zamelduję tak, jak pan tu stoi. Zresztą, Jego Ekscelencja hrabia von Bismarck jest u Jego Królewskiej Mości.
— Właśnie szukałem Jego Ekscelencji i jestem rad, ze zastanę go u Jego Królewskiej Mości. Mogę panu tylko tyle oświadczyć, że chodzi o bardzo ważną sprawę, która nie cierpi zwłoki i ośmiela mnie nawet do przerwania rozmowy obu wysokich panów. Niebezpieczeństwo we zwłoce, gdyż chodzi o natychmiastowe zaaresztowanie szpiega i zdrajcy. Będę zmuszony zwalić winę na pana, jeśli mnie pan nie zamelduje natychmiast.
Adjutant obejrzał młodzieńca ze zdumieniem.
— Twierdzi pan, że masz sprawę ważną i niecierpiącą zwłoki?
— Tak jest.
— Chce ją pan zakomunikować hrabiemu von Bismarckowi w obecności króla?
— Tak.
— No, jeśli pan tak powiada, to jestem zmuszony pana zameldować. Ale, młody człowieku, zwracam pańską uwagę, że zwichniesz swoją karjerę, jeśli sprawa nie jest tak ważna, jak ci się wydaje. Odpowiedzialność poniesie pan wyłącznie!
— Chętnie — odpowiedział Kurt grzecznym, ale pewnym siebie tonem.
Adjutant znikł w apartamentach Jego Królewskiej Mości; po chwili wrócił. Na jego skinienie Kurt poszedł za nim. Znalazł się wobec obu mężów stanu.
Oczy żelaznego kanclerza ze zdumieniem mierzyły młodego dwudziestopięcioletniego mężczyznę, który ośmielił się domagać dostępu do monarchy w tak niepozornej odzieży.
Z niemniejszym zdziwieniem spoglądał na Kurta król. Ukłoniwszy się z uszanowaniem, młodzieniec oczekiwał z podniesionem czołem odezwania się wysokich przełożonych.
— Zameldowano mi podporucznika Ungera? — zapytał król.
— To ja, Wasza Królewska Mość, — odpowiedział skromnie Kurt.
— Z jakiego oddziału?
— Dotychczas w służbie Jego Wysokości Wielkiego Księcia Hesji, teraz zaś wstąpiłem do huzarów gwardji Waszej Królewskiej Mości.
— Minister spraw wojskowych mówił mi o panu. Jest pan gorąco polecony, jednakże w pewnych kołach uważają wstąpienie pana do gwardji za czyn bardzo śmiały.
— Odczułem to, Wasza Królewska Mość.
Lekki uśmiech współczucia przebiegł po twarzy króla.
— A więc złożył pan już wizyty?
— Spełniłem swój obowiązek — odpowiedział wymownie Kurt.
— Mam nadzieję, że będzie go pan nadal spełniał. Ale jakże się pan znalazł w przebraniu, które w tem miejscu może się wydawać nader niestosowne?
— Oto, Wasza Królewska Mość, moje usprawiedliwienie.
Kurt wyciągnął tajny dokument i wręczył z pełnym uszanowania ukłonem królowi, który wziął go, otworzył i rzucił nań okiem. Ale po chwili twarz króla przybrała wyraz najwyższego zdumienia. Podszedł do okna, czytał a czytał, wreszcie skończył i oddał dokument von Bismarckowi:
— Czytaj pan, Ekscelencjo! Ten pan przyniósł nam bardzo ważną wiadomość.
Bismarck stał dotychczas nieruchomo i ledwo raczył spojrzeć na podporucznika. Wziął dokument i przejrzał. Żelazne jego rysy nie zdradzały żadnego wrażenia. Przeczytawszy, po raz pierwszy spojrzał uważnie na Kurta.
— Panie podporuczniku, jak pan to zdobył?
— Kradzieżą, Ekscelencjo, — odpowiedział zapytany.
Ach! — uśmiechnął się minister. — Co pan nazywa kradzieżą?
— Nieprawne przywłaszczenie cudzej własności.
— W takim razie jest bardzo możliwe, że pana oczyszczę z winy. Zdaje mi się, że te dokumenty są własnością Jego Królewskiej Mości, tak, że pańskie przywłaszczenie jest zupełnie usprawiedliwione. Kto był dotychczasowym ich posiadaczem?
— Jenerał Douai dał dokument człowiekowi, który uchodzi za Amerykanina, a w rzeczywistości jest szpiegiem Hiszpanji.
— Gdzie przebywa?
— Tu, w Berlinie, w gospodzie zwanej Magdeburskim Dworem. Jeżeli Wasza Królewska Mość i Ekscelencja pozwolą, opowiem historję zdobycia tego dokumentu.
— Opowiadaj pan! — rzekł król.
Kurt rozpoczął opowiadanie. Kiedy skończył, król podszedł doń szybko, uścisnął dłoń i rzekł życzliwie:
— Wyświadczył nam pan wielką przysługę, panie podporuczniku. Dziękuję panu. Słusznie pan uczynił, żeś zabrał oryginał, a nie odpis. Teraz muszę pana pożegnać, aby zarządzić aresztowanie Douai’ego i tego Shawa. Cieszy mnie, że służy pan w mojej gwardji. Polecił się pan tak bardzo, że możesz być pewny naszej życzliwości. Wierzaj mi, nie zapomnę o panu.
Podał ponownie rękę. Kurt przycisnął ją do ust. Zkolei Bismarck, podszedłszy do Ungera, uścisnął mu dłoń.
— Podporuczniku, — rzekł — lubię ludzi przezornych i zdecydowanych. Nie widzimy się po raz ostatni. Dziś jednak proszę pana o zupełną dyskrecję. Nikt nie powinien wiedzieć, co pana sprowadziło do Jego Królewskiej Mości. Możesz polegać, że nie zapomnę o panu. Teraz idź z Bogiem!
Kurt wyszedł. Nie myślał o dorożce. Był pijany ze szczęścia. Obaj potężni mężowie pożegnali go takiemi słowy! Co go teraz obchodzili przeciwnicy, począwszy od jenerała, a kończąc na ostatnim podporuczniku. Szedł więc przed siebie, zatopiony w rozmyślaniach, kiedy zauważył, że idzie w złym kierunku. Wsiadł do dorożki i pojechał do domu.
Tam oczekiwano go z niecierpliwością. Wszyscy siedzieli w salonie. Powitali go życzliwemi zarzutami. Nie mogli sobie wytłumaczyć jego długiej nieobecności.
— Sądziliśmy, że wyjdziesz z szynku, — rzekł hrabia — a teraz widzieliśmy, jak przyjechałeś dorożką. Gdzie byłeś właściwie?
— Nie odgadnie pan! — odpowiedział z uśmiechem. — I, spojrzawszy na siebie, dodał: — Obejrzyjcie ten ubiór. Nauczyciel wiejski lepiej się ubiera, a jednak w tym ubiorze byłem u króla.
— U króla? Nie może być! — zawołano.
— Ależ tak! U króla i u Bismarcka.
— Żartujesz! — zawołał don Manuel.
Różyczka popatrzyła badawczo na towarzysza zabaw dziecięcych. Znała go dobrze; widziała jego rozjaśnione oczy, jego zarumienione policzki i była pewna, że nie żartuje.
— To prawda, był u króla, poznaję to po nim! — rzekła.
Oczy jej rozbłysły radością. Była dumna, że Kurt rozmawiał z monarchą.
— A więc istotnie? — zapytała jej matka.
— Tak — odpowiedział.
— Mój Boże, w tym stroju! — zawołał hrabia. — Ale jakże do nich dotarłeś?
— Nie mogę powiedzieć. Przyrzekłem całkowitą dyskrecję i dlatego proszę was, abyście nikomu o tem nie mówili. Ale żeby was uspokoić, rzeknę tylko, że pożegnano mnie z wyróżnieniem. Udało mi się wyświadczyć królowi niezwykłą przysługę. Obaj uścisnęli mi ręce i powiedzieli, że nie zapomną o mnie.
— Jak pięknie, jak cudownie! — zawołała radośnie Różyczka.
Ta radość tak wzruszyła Kurta, że dodał:
— Musiałem wiele opowiadać o Hiszpanji, o Rodrigandach. Król pomówi z wielkim księciem. W każdym razie wszyscy będziecie przedstawieni. Dzięki opiece królewskiej możecie się spodziewać, że nasze dociekania dobiegną szczęśliwego rezultatu.
— Oby Bóg dał! — rzekła Roseta de Rodriganda. — Ale wszak poszedłeś pomówić z kapitanem. Gdzież on? Gdzie go opuściłeś?
— W tej chwili aresztują go — oświadczył Kurt.
Mylił się jednak. — — —
Podczas gdy Kurt opowiadał o rozmowie z kapitanem i wizycie w Magdeburskim Dworze, oczywiście, o ile pozwalała na to przyrzeczona dyskrecja, wrzekomy Shaw wrócił do gospody. Rozmowa z posłem rosyjskim nie trwała długo. Wrócił i, wszedłszy do numeru, odrazu pomyślał o ważnym dokumencie.
Otworzył kuferek, aby dokument raz jeszcze przeczytać, dokładniej, niż mógł to uczynić w obecności jenerała francuskiego. Z przestrachu aż się cofnął — dokumentu nie było! Jął szukać w kuferku z nerwowym pośpiechem. Nadaremnie. Szukał w pokoju, aczkolwiek pamiętał dobrze, że zamknął dokument w kufrze. Wszystko napróżno. Zadzwonił. Ukazała się kelnerka. Poprzednio jeszcze odłożyła główny klucz i zabrała leżące pod dywanem pieniądze.
— Czy był tu ktoś podczas mojej nieobecności? — zapytał.
— Nie, nikt nie pytał o pana, — odpowiedziała.
— Pytam, czy był ktoś w moim pokoju.
— Nikt.
— A jednak musiał tu ktoś być!
— Jakże to możliwe? Zamyka pan pokój na klucz.
— Macie chyba drugi klucz, o którym nie pomyślałem. Zostałem okradziony, haniebnie okradziony!
— Okradziony? — zapytała, blednąc ze strachu.
To musiała być pomyłka! Nie mogła wszak podporucznika Ungera uważać za złodzieja.
— Ulękła się pani, zbladłaś! — zawołał kapitan. — To pani ukradła! Powiedz, gdzie ukryłaś dokument! Muszę go odzyskać, natychmiast, natychmiast!
Słysząc o dokumencie, dziewczyna odetchnęła. Nie była to więc kradzież w zwykłem znaczeniu tego słowa. Zniknął dokument. Jeśli podporucznik zabrał, to był zapewne uprawniony do tego.
— Ja? — rzekła. — Co panu do głowy strzeliło? W ten sposób nic pan nie wskóra, panie kapitanie! Gdzie pan to miał?
— Tu, w tym małym kuferku!
— Czyż nie był zamknięty na klucz?
— Tak.
— I wmawia pan sobie, że uczciwa dziewczyna oderwała zamek?
— Zamek nie jest oderwany, lecz otworzony.
— Skądbym wzięła klucz, stosowny do pańskiego kuferka?
— Wytrych.
— Niech się pan nie wystawia na śmieszność. Kelnerka miałaby wytrych? Pójdę natychmiast do gospodarza i powiem mu, że mnie, jego krewną, nazwano złodziejką!
— Tak, idź pani! Zawołaj gospodarza. Dokument muszę w każdym razie odzyskać!
Odeszła, on zaś biegł po pokojach w najwyższem podnieceniu.
W sieni kelnerka spotkała kilku jegomościów. Spojrzawszy poprzednio przez okno, zobaczyła w bramie kilku policjantów. Jeden z przybyszów zapytał:
— Czy pani jest tutaj kelnerką?
— Tak — odparła.
— Gdzie jest gospodarz?
— W kuchni.
— Zaprowadź mnie do niego.
Zaprowadziła ich do kuchni i wskazała gospodarza. Urzędnik zwrócił się doń:
— U pana mieszka cudzoziemiec, podający się za kapitana Shawa?
— Tak, mój panie.
— Dobrze, to się potwierdza. Złożył pan prawdziwy meldunek; widziałem w policji, w spisie obcokrajowców. Oto jest znak, świadczący, że jestem urzędnikiem policji. Czy kapitan jest w gospodzie?
Gospodarz spojrzał na znak, skinął głową i odpowiedział:
— Dopiero co wrócił. Znajdzie go pan na piętrze, w pokoju jedenastym.
Urzędnik wspiął się na górę. Obaj jego towarzysze zostali na schodach, policjanci zaś weszli do sieni. Urzędnik zapukał do drzwi i wszedł na zaproszenie.
— Wreszcie — zawołał zniecierpliwiony kapitan. — Jesteś pan gospodarzem?
— Nie, panie kapitanie.
Ach! Kim jesteś? — zapytał zdumiony Shaw.
— Jestem urzędnikiem tutejszej policji.
Kapitan zląkł się, ale opanował szybko i rzekł:
— Jestem bardzo rad, mój panie. Właśnie okradziono mnie.
— Okradziono? Hm! — uśmiechnął się urzędnik. — Co panu zginęło?
— Bardzo ważny dokument.
— Myli się pan. Ten dokument nie został skradziony, lecz skonfiskowany.
Shaw cofnął się o krok, jak piorunem rażony.
— Skonfiskowany? — wyjąkał. — Przez kogo?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Ale kto miał prawo otwierać skrytki podczas mojej nieobecności?
— Każdy odważny obywatel, który pragnie uchronić ojczyznę przed zdradą. Kapitanie Shaw, czy jak się pan tam nazywa, pójdzie pan ze mną. Jesteś aresztowany!
Wobec niebezpieczeństwa wrzekomy Shaw odzyskał zimną krew. Wiedział, że zginie, jeśli go teraz zaaresztują. Musiał uciec. Ale jak? Sień była obstawiona, lecz ulica chyba wolna? Tam, a więc przez okno, jest droga do ratunku! Trzeba było zaskoczyć urzędnika. Trzeba było doń podejść, nie budząc podejrzeń. Miał chyba przy sobie broń. Z miną zdumioną uchwycił Shaw kuferek, otworzył i rzekł:
— Panie komisarzu, to chyba pomyłka! Zajrzyj pan do tego kuferka. Listy polecające i świadectwa dowiodą panu...
Umilkł. Powoli zbliżył się do urzędnika; stał przy nim, trzymając kuferek. Ale naraz wypuścił z rąk i z taką siłą ścisnął raptownie urzędnika za szyję, że komisarz, nie spodziewający się napaści, stracił oddech. Twarz posiniała; ręce kurczowo łopotały w powietrzu, członki drżały. Kiedy ręce opadły, Shaw ostrożnie pozwolił mu runąć na ziemię. Policjant był niemal zaduszony.
Aha, już napół ocalałem! — mruczał Shaw. — Co znaczy taki szczur lądowy wobec kapitana Grandeprise!
Zamknął kuferek i podszedł z nim do okna, które otworzył. Na pustym trotuarze nie widać było policjantów. Jakaś dorożka zatrzymała się przed sąsiednim domem. Shaw stanął na parapecie. Skok był wysoki, ale nie niebezpieczny. Jeden sus — Landola stał już na trotuarze, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Trzymając wciąż pod ręką kuferek, korsarz podszedł do dorożki, wsiadł i rozkazał:
— Na Friedrichstrasse. Później panu powiem, gdzie.
Po chwili dorożka odjechała. Ponieważ trzeba było zacierać ślady, przeto Landola wysiadł na wymienionej ulicy i dalej ruszył pieszo. Minąwszy kilka ulic i zaułków, wsiadł w drugą dorożkę i rzucił dorożkarzowi adres właściwy. Kazał czekać, wszedł na pierwsze piętro, zapukał i otworzył drzwi, usłyszawszy głośne, rozkazujące: — Entrez! — Stał wobec jenerała Douai.
— To pan, kapitanie? — zapytał jenerał. — Co pana tak rychło sprowadza?
— Chciałem pana ostrzec, ekscelencjo, — brzmiała odpowiedź. — Musi pan bezzwłocznie uciec. Jesteśmy zdradzeni.
— Nie może być!
— Prawda! Czmychnąłem tylko dzięki temu, że powaliłem komisarza i wyskoczyłem oknem na ulicę.
Horrible! Któż to nas zdradził?
— Nie wiem.
— A pańskie papiery?
— Dokument uległ konfiskacie.
Jenerał zbladł.
— Jesteśmy zgubieni, jeśli nas złapią, — rzekł. — Musiał pan popełnić jakieś kapitalne głupstwo. Po drodze opowie mi pan.
— Chce pan ze mną jechać?
— Tak będzie najlepiej. Nie przekroczę rosyjskiej granicy. Musimy jechać do Saksonji, ale nie koleją, gdyż mogą nas schwytać.
— Mam na dole dorożkę.
— Dobrze. Jedziemy! W każdym razie zmienimy parę dorożek, dopóki się nie znajdziemy za rogatkami. Dalej zobaczymy. Czy uratował pan swoje pieniądze?
— Tak.
— Mój kufer musi zostać. Wszelako mam dosyć pieniędzy, aby przeboleć tę stratę. Naprzód!
Schował pugilares, wziął kapelusz, palto, i opuścił mieszkanie. Dorożka ruszyła z miejsca. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.