Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom piérwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Straszną jest wojna, gdy wlokąc za sobą niezliczone klęski, kraj ogniem i mieczem przechodzi z dopuszczenia Bożego! Jak w życiu natury burza, tak w żywocie narodów bój ludów, wszystko niszczy, druzgocze, obala co na drodze spotka; postrach i rozpacz rozrywają wszystkie węzły społeczne, walka rozbestwia braci, chciwość rada bezkarnemu gwałtowi rzuca się namiętnie na otaczające skarby, rozpusta szaleje, a słabi, bezbronni, których tylko osłaniało prawo i spokoj, mrą tysiącem śmierci. I jak wiatr pędzi złomy gałęzi i liście z drzew oszarpane, tumany kurzu a z nimi kwiaty i owoce, tak bojaźń gna w zakąty niedostępne, w szałasy leśne, w warowne grody, do miast i kościołów, rozbitków wojny, słabych i przelękłych. Lecz iluż co niema się dokąd schronić, i tu niemoże ustąpić przed nawałą, niewie o niéj, czeka, ociąga się, bo żal rodzinny kątek porzucić, bo straszno się rozstać z ukochaną strzechą, z zagonem swoim, z ludźmi co się do nas przywiązali, bo wstyd jakoś ze spuszczoną głową, za mur się schronić.... Młody naówczas gdy uczuje serce w sobie, przypasze oręż i pójdzie za sercem; ale starcy! ale kobiéty i dzieci! zawsze okropna wojna, cóż tam gdzie obcy żołdak którego wiara, język, przesąd, nieprzyjacielem czyni, w ciągłym szale rozpasuje się na występki jak bydle i chluby w nich szuka.
Z wielu Polski okolic Szwed wygnał ślachtę, która się garnęła do zamków, miast i klasztorów i rzucano im na łup majętności, niemogąc ich obronić; lud nawet w lasy biegł gnając przed sobą bydełko i owce, na wyspy wśród trzęsawisk, w zarośla i góry się chroniąc, i obozując smutnie a codzień wysyłając na zwiady, by zobaczyć czy jeszcze dwór stoi, czy wieś z dymem nie poszła. Z początku najścia Karola Gustawa, trzymał Radziejowski Szwedów jak mógł na ostrzejszem wędzidle, wmawiając im przez wodzów, by się po ludzku obchodzili z krajem, ale daléj daléj, żołnierz zebrany z różnych świata krańców, włóczęgi i rabusie poczęli, a na widok nieładu, dokończyli go regularni. Płonęły więc dwory i wioski, rznięto stada, łupiono kościoły i zamki zdobyte, brano okup od innych i zakładników; a Tatarzyn sroższym by nie był nad Szweda. Ślachta Sieradzka, u któréj gościł Miller, wszystka się rozbiegła, gdzie kto mógł, puste dworki zapełniali Szwedzi; opalone parkany, porozwalane ściany, porąbane słupy, pospasane zasiewy, stratowane zboża, których skosić nie miano czasu w jesieni, świadczyły o nieprzyjacielu. Gdzieniegdzie smutny wieśniak wlokł się z rodzajem rozpaczy nieméj drogą, osłupiałem poglądając okiem na pustynię z wesołego uczynioną kąta i powtarzał zadumany: koniec świata! koniec świata.
Taki był obraz téj okolicy i wielkiéj części Polski i Litwy, w chwili gdy Miller z namowy Wejharda ruszał, szybko dążąc pod mury Częstochowéj, do któréj coraz liczniéj zbierała się ślachta, tuląc pod płaszcz gwiaździsty Bożéj Matki. Kordecki nikomu bramy nie zamknął, a gdy go pytano czy wpuszczać do twierdzy, odpowiadał:
— Wszystkich bez wyjątku, nikogo nazad.
To rozporządzenie czasu wojny było konieczne; potrzeba było obwarować się takiém zamknieniem, by nieprzyjaciel niewiedział co się działo na Jasnéj Górze, którą tak dumnie zwał kurnikiem.
Miller wyszedłszy późno z obozowiska swego i nie zrobiwszy dnia pierwszego nad dwie mile, gdy go noc jesienna zachwyciła ze słotą i ciemnością nieprzebitą, musiał się przy pierwszéj jaką spotkał zastanowić wioseczce. Była to mała osada, z kliku chatek złożona, któréj niewielki dworek stary panował na wzgórku otoczony ogródkiem. Znać nieprzyjaciel wprzód tu jeszcze nie gościł, bo pozór miała zamieszkany i we dworku się świeciło. Żołnierzom więc kazano koło żydowskiéj gospody we wsi położyć się obozem, i zająć okolicę, rugując z chat wieśniaków. Miller z Wejhardem i Sadowskim popędzili przez grobelkę i błotami otoczoną drogę do dworu.
Niewidzieliśmy dotąd Sadowskiego, który częścią wojsk pod dowództwem Millera zarządzał; musiemy kilka słów o nim powiedzieć.
Wacław Sadowski nie był Polakiem, jakby z nazwiska wnosić można; urodził się w Czechach jak Wejhard, ale z uboższéj rodziny; szukając losu zabłądził potém do Polski dla chleba, i w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana Krzywińskiego, trzymał jakiś czas dzierżawę. Dyssydentem będąc, nie mile widziany od okolicznéj szlachty, dumny a bolejący na to odtrącenie, gdy i inne jeszcze z powodu różności wiary spotkały go nieprzyjemności, stał się wrogiem Polaków i Polski, okoliczności tylko czekając, by za swój ból zapłacić. Gdy wojska Karola Gustawa weszły do kraju, jeden z piérwszych ofiarował mu usługi swoje, a jako znający Polskę, jéj język i obyczaje, dobry żołnierz przytém, został przyjęty i mianowany półkownikiem. Sadowski wiele, pomimo karmionéj w sercu nienawiści, miał dobrego w sobie: pobożny w swéj wierze, szlachetnych poruszeń serca, dobroczynny, brzydził się zdradą i zdrajcami, sam siebie, jako obcy, nieczując do niczego obowiązanym dla Polski, która go niegościnnie przyjęła; wojował ale uczciwie, z uczuciem rycerskiéj prawości, walczył ale się nie pastwił, owszem na widok okrucieństw Millera, które jenerał nakazywał obojętnie, z których Wrzeszczewic się uśmiéchał, na które Kaliński milczał, on śmiało się oburzał i krzyczał; często sam bronił od napaści i zasłaniał od gwałtów. Milczący, zimny na pozór, surowy dla żołnierza, pod tą postacią wojaka, miał serce poczciwsze, żywo bijące w piersi i wiele uczucia; słowo wyrywało się z ust jego nie łatwo, ale jak piorun nagłe, głośne, krótkie i nieodwołane; niżsi obawiali się go i kochali razem, a gdziekolwiek z komendą swoją przebywał, dziwił się lud i szlachta, nieznajdując w nim prześladowcy, którego się obawiał.
Milczący jak zawsze, jechał Sadowski z Wejhardem i Millerem ku dworowi, Hrabia nócił piosenkę, szwed klął djabłami na błoto, ciemności, ślizgawicę, a gdy mu się jeszcze ciężkie jego konisko potknęło na drodze, wściekał się i bił niemiłosiernie, szarpiąc mu boki ostrogą. W takiém usposobieniu wszyscy trzéj, ze służbą jenerała, stanęli przed ganeczkiem, i Miller wrzasnął przeraźliwie kilka słów polskich, których się nauczył na szyderstwo i niemiłosiernie je przekręcał.
— Pan szlachcic! skurczypałka! podaj ognia! Wejhard ruszał ramionami, Sadowski zsiadł w milczeniu, i gdy się Miller z ciężkiego jak sam fryza stoczył, wszyscy trzéj weszli do sieni. Tu z łojówką w ręku, stał wysoki, chudy mężczyzna, w długim po kostki sieraku, z wygoloną głowa, ze spuścistémi wąsami, osłupiałém patrząc okiem na gości, w których niespodzianie Szwedów poznawał; i nie mogąc słowa wyrzec, otworzył tylko drzwi w lewo do sporéj izby, czystéj i porządnéj, w któréj drugi podobny starzec, zgarbiony wiekiem, łysy, siwy, siedział w krześle, a obok niego piękne dziéwczę piętnastoletnie może, z długiemi zaplecionemi wstążką kosami, z pończoszką w ręku, stało jak ściana zbladłe i drżące.
Ta izba, tych ludzi dwoje, a naprzeciw nich trzéj szwedzi zbłoceni, obmokli, na których twarzach malował się gniew, niechęć lub bezlitośne szyderstwo, przedstawiali obraz dziwnéj sprzeczności. Znać było w tém ustroniu niczém jeszcze niezamącony pokój; życie wiejskie, ciche, pogodnie płynące pod strzechą słomianą; a tuż naprzeciw niego stali ludzie, co żywota rodzinnego zabyli, co się swych familij zaparli, co przywykli byli burzyć, wywracać i zabijać, z dnia na dzieli za nową pastwą ruszając daléj a daléj.
To też z obustron na twarzach tych osób, które raz piérwszy w życiu w oczy sobie spoglądały z zadziwieniem, ze strachem, malowały się uczucia wytrysłe z tego zetknienia niespodzianego. W oczach krwią zaszłych Millera był gniew i żądza znęcania się, może za to, że on się tułał bez dachu, a oni tu cicho dni pędzili w cieple, ustroniu, dostatku; Wejhard spoglądał na starca i dziewczynę z uśmiéchem rozpustnika, Sadowski westchnął, bo mu przyszła na myśl kędyś w górach lasem osłoniona siedziba rodziców starych i ojciec zgrzybiały i matka i siostrzyce...,
Na twarzy ślachcica wyryła się bojaźń i cierpienie, niepewność i obłąkanie rozpaczy; widać było że pragnął się bronić a czuł bezsilnym i bolał w sercu; wzrok jego spotkał na ścianie stary krzyż czarny i westchnienie z piersi się wyrwało. Na licu ślicznego dziéwczęcia, śmiertelna bladość pokryła wyraz niepokoju i ciekawości; widać było, że całego nierozumiało niebezpieczeństwa i myślała o dziadku, którego ręką objęła; nie o siebie, o niego tylko się troszcząc. Śliczne to było polskie dziéwczę, z niebieskiemi oczyma, z jasnym włosem, z białą twarzyczką podłużną, a takie wysmukłe jak powiewna trzcina, a tak wątłe, że zda się wiatrby ją uniósł swém tchnieniem, i takiego coś miała anielskiego w obliczu, że kochać się i szanować razem nakazywała na piérwsze wejrzenie. Znać w niéj było starca pieszczoty, ukochanie i jedynactwo.
Dworek był ubogi: chata to raczéj spora, jak włościańskie domostwo, ciasna, biédna ale schludna. Ściany jéj były powychylane, polepione, nizkie, sprzęt stary i zużyty, a oprócz staréj szablicy, prócz misiurki i pancerza, krucyfixu na ścianie, kropielnicy u drzwi, ławy tylko proste, stół od siekiery; ani kobierca, ani makatki, nic coby dowiodło zamożność choć skromną. Z pozostałości tylko drobnych wnieść było można, że w niéj mieszkał człowiek niegdyś dostatni: ale z nich także i dzisiejsze patrzało ubóstwo; bo nic nie pozostało krom tego, z czém się już rozdzielić niepodobna, co jest czcią, świętością, pamiątką, do czegośmy przyrośli.
Miller rozpatrzył się po izbie i prychnął przekleństwem, Wejhard mu cóś poszepnął, zwrócił oczy ku starcowi i padł przy piecu na ławę.
Stary ślachcic wstał i trzymając się stołu, widać chory na nogi, nieśmiał usiąść, a ciężko mu było tak wytrwać; dziewczę tuliło się do niego, bojaźliwie rzucając oczyma na przybylców.
— Pan szlachcic! — zawołał Miller połamanym językiem — jeść! pić!
Wejhard z pańską dumą i zmarszczoną brwią, zbliżył się do ślachcica, chciał coś mówić, ale niechętnie odzywając się po polsku, obejrzał się na Sadowskiego, aby go wyręczył.
— Powiedz mu półkowniku, — rzekł po czesku, niech wié kto jesteśmy, i przyjmuje nas czém ma, i jak może najlepiéj.
Sadowski postąpił kilka kroków, zdjął żelazną przyłbicę i odezwał się dość łagodnie:
To jenerał lejtnant Miller, dowódzca wojsk J. K. Mości Karola Gustawa, to hrabia Wejhard naczelnik oddziału, ja jestem półkownik Sadowski; przybyliśmy u waszmości przenocować, zechciéj nas pokarmić i ogrzać.
— Z całéj duszy, z całéj duszy, — spiesznie podchwycił starzec, usiłując iść, a postąpić niemogąc — idę, rozdysponuję, co panowie każecie; ale u mnie pustki i biéda.
— Alboż tu już kto był? — spytał Sadowski.
— O! i nieraz — zawołał szlachcic — zwłaszcza na wsi, bo jakoś dwór Pan Bóg bronił, ale co mam....
Stary wsparł się na ramieniu wnuczki i powolnie do drzwi bocznych się przesunął. Wejhard razem z Millerem powiódł okiem za dziewczynką.
— A co? — rzekł hrabia — nie śliczne jabłuszko?
— Ba! — odparł szwed gładząc wąsa, — właśnie co ja lubię, młodziusieńkie, malutkie, cacko! Ale dokądże poszli, niechby tu z nami zostali, jeśli nie oboje, to choć ona?
Sadowski z niejakiém oburzeniem spojrzał na obu i rzekł do nich:
— Poszli przyjmować jenerała.
— Ale powrócą? — spytał Miller.
— Każemy im przyjść, — dodał Wejhard.
W mgnieniu oka na kominie rozpalono ogromny ogień ogrzewający izbę całą, stary sługa z pod oka mierząc Szwedów, przyniósł dzban miodu, misę jabłek, chléb, masło i więdlinę, obiecując, że wkrótce będzie i wieczerza.
Miller rzucił się naprzód do miodu, bo go lubił i powiadał, że w Polsce dwie tylko znalazł rzeczy dobre: stary miód i srébro stare; ale się skrzywił skosztowawszy, bo to był trunek świéży, niewytrawny i niesmaczny; krzyknął więc na sługę rzucając mu czarką w oczy, aby podał co lepszego.
— Niéma, — odpowiedział sługa ruszając ramionami, dalipan że niéma.
— Jak to być może, żeby u polskiego ślachcica starego miodu nie było? — zapytał Sadowski z przekąsem.
— A tak jest, bo to widzi jwpan, — rzekł powoli sługa rad że się rozgada, — nasz pan miał się kiedyś bardzo dobrze, dwie wioski dziedziczył i nie lada wioski, było wówczas i miodu i wina dostatkiem, ale jak się do nas uwiązał process, wszystko zjadł i myśmy się zostali o jednym dworku, o kilku chatach. Bo to widzi jwpan.... u nas teraz biéda, gdzie tu o miód pytać, kiedy często schnie głowa żeby chléba nie zabrakło... i za to Panu Bogu podziękować jeszcze trzeba.
Sadowski ruszył ramionami i rzekł do Millera:
— Źleśmy się wybrali, panu jenerale, to uboga chata, niewymyślnie nas przyjmą, bo nie mają czém.
Jenerał wciąż klął po swojemu, pomyślawszy jednak, podniósł czarkę z podłogi, i że wolał pić zły miód niż żadnego niemiéć, wrócił skrzywiwszy się do dzbana; ale ponury był, gniewny i oczy mu powoli krwią nabiegały.
— Czemu gospodarz nie przychodzi? — rzekł po trzecim kubku, — cóż to my zwierzęta jakie, że z nami i usiąść w jednéj izbie nie chce; znać Kaźmierzowski poddany jeszcze i szwed mu nie pachnie. Ale zjecie licha, musicie go miéć za pana.
I krzyknął:
— Wołać gospodarza! niech przyjdzie.
Wkrótce przywlókł się starzec z wnuczką, o kiju idąc, i o podal, poprosiwszy o pozwolenie usiąść, zajął sobie miejsce w kątku. Hanna stanęła przy nim, przytuliła się, objęła go, drżeli oboje.
Sadowski, który to postrzegł i uczuł się tą bojaźnią dotknięty, zbliżył się do nich przechodząc i półgębkiem szepnął:
— Cóż u licha? nie bójcie bo się, nic się wam nie stanie.
Jenerał ciągle rzucał z podełba, krwawy swój wilczy wzrok na biédnego ślachcica:
— A spytaj-no go, — rzekł do Sadowskiego, czy przysiągł Karolowi Gustawowi?
Sadowski powtórzył pytanie i nieczekając odpowiedzi, rzekł:
— Tak! tak!
Ale stary podniósł się oburzony, mimo złamania chorobą i wiekiem, zapłomieniał, potrząsł wyraziście głową i zawołał: — Nie! nie!
— Jakto nie? — zakrzyknął Miller, który zrozumiał ślachcica — a to dla czego?
— Nie gniewajcie się jenerale — szepnął Sadowski niby obojętny, i zaraz za gospodarza odpowiedział.
— Nie przysiągł, bo nie było komu słuchać go przysięgi.
— Powiedz pan, żem nie przysiągł, bo mi sumienie piérwszéj przysięgi łamać nie dozwala, jednego mam i znam pana, Najjaśniejszego Jana Kazimiérza....
Miller, który trochę po polsku rozumiał i przewąchał, że Sadowski źle mu tłumaczy, podał kubek nalany miodem starcowi i rzekł nagląc: — Na! pij za zdrowie Karola Gustawa.
Starzec odsunął czarkę.
— Nie piję nic, — rzekł śmiało.
Sadowski wmięszał się miedzy nich znowu.
— Chory, pić nie może, — dodał żywo.
— Przecież go własny miód nie struje! — naglił jenerał — Ano! szlachcic polski! vivat Carolus Gustawus!
Starzec spojrzał na wnuczkę, widać było, że gdyby nie ona, byłby innémi odpowiedział słowy; ale się wstrzymał i odwracając do Sadowskiego, jął prosić.
— Panie półkowniku! — rzekł — wytłumaczcie mnie, stary jestem, pić nie mogę.
— Jenerale, dajcie pokój starcowi.
Dziewczęciu łzy w oczach stały, oburzona, zarumieniła się, i jakoby skoczyć chciała przeciw urągającemu szwedowi, tak zabłysły jéj oczy.
— Niech pije, — rzekł jenerał, — niech pije lurę którą nam dał, a jeśli nie spełni za zdrowie króla, to nieprzyjaciel, okuć go każę i za wojskiem powlokę....
— Pij pan, — mówił Sadowski — nie gniewaj go.
— Nie mogę pić i nie będę pił, — stanowczo odparł starzec prostując się i przyciskając ku sobie wnuczkę — wasz Karol Gustaw rabuś i najezdnik, ja go nie znam za pana.
Sadowski pogardliwie ruszył ramionami.
— Co on tam szczeka? — spytał Miller.
— Mówi, że stary i pić nie może.
— A co mi waży jego zdrowie! pij ślachcic polski, skurczypałka! — zagrzmiał śmiejąc się.
Starzec popchnął czarkę, którą mu nastawiał gwałtownie Miller, z oburzeniem niewysłowioném, które się wylało całe w jego spojrzeniu.
— To buntownik! — krzyknął szwed! — he! związać go i do obozu!
— Jenerale! — rzekł Sadowski chwytając go za rękę, — tym sposobem obchodząc się, nie zjednamy sobie Polaków dla sprawy Karola Gustawa.
— Bierz ich djabeł! i bez ich łaski królować on tu będzie.
— Stary, uchodź! — rzekł Sadowski — uchodź i skryj się.
Ruszył się ślachcic, ale mu jenerał drogę zaparł i cisnął go o krzesło, wołając po szwedzku.
— Siedź! hej! ludzi! niech go zwiążą tego buntownika! albo nie, to pij za zdrowie Karola Gustawa.
Wejhard całéj téj scenie przypatrywał się obojętnie, nie mięszając się do niéj; z ławy na któréj siedział, poglądał na dziéweczkę, muskał wąsa, i śmiał się trochę, niewiadomo z Millera złości, czy z kłopotu starca. Na Sadowskim widać było oburzenie i niecierpliwość, bo zębami zgrzytał.
— Uchodź! — powtarzał staremu — uchodź póki czas.
— Wola Boża, — odparł ślachcic, — niech sobie robi ze mną co chce, a ty poczciwy człowiecze, nie daj się pastwić nad biédném mojém dziecięciem, masz może siostry, masz matkę w swoim kraju.... ocal ją tylko...
Hanna przeraźliwym krzyknęła, uwiesiła się na szyi starcowi i płakała jak dziécię, co chwila powtarzając: — O Boże! ratuj nas! Boże! ratuj!
Wtém drzwi się otworzyły i wszedł pan Komorowski dowódzca polski, człek słabego ducha, i poniewolny partyzant dziś szwedzki, który właśnie z Millerem szedł pod Częstochowę; choć ani on, ani jego podkomendni nie chcieli pomagać szwedom przeciwko miejscu świętemu; ale ciągnieni rozkazem, musieli powiększać na oko siły Millera, zapowiedziawszy mu wszakże, że się bić nie będą.
Komorowski ubrany był po polsku, twarz zresztą jego zdradzała Polaka; na widok przybywającego, starzec rzucił się z krzesła i krzyknął:
— Jeśli w Boga wierzysz półkowniku! ratuj nas!
— A to wy panie Lassoto w tych opałach! — odpowiedział Komorowski i obrócił się z marsem do szweda, odzywając po łacinie:
— Panie jenerale, to mój stary znajomy, starzec bezsilny, godziż się go tak nękać, także to pięknie dotrzymujecie nam obietnic króla, który zapewnia bezpieczeństwu wszystkim?
— A wy zapomnieliście uniwersałów! — odparł Szwed, to buntownik, czemu pić nie chce za zdrowie Karola Gustawa?
— Panie Janie, a czemuż bo u licha nie pijesz za zdrowie króla, choćby z jezuicką restrykcyą...
Stary się wzdrygnął.
— I nigdy pić nie będę — rzekł — za pustoszyciela i ciemiężcę.
Tymczasem Miller nieco ochłonął, wrócił pod piec i spójrzawszy na dzieweczkę, rzekł trochę udobruchany. — No! no! niebójcie się, to były żarty żołnierskie, powiedzcie mu żem sobie żartował, niech siedzi spokojny, nic mu się nie stanie.
Ale uśmiechem zdradnym dokończył tych słów i Wejhard z Sadowskim porozumieli, że to nie był ostatek ale początek prześladowania. Generał dolewał sobie młodego miodu bez miary, poił przytomnych, posadził Komorowskiego nad dzbanem, począł śpiewać, a coraz to spójrzał na Hannę.
— Waćpan znasz i tego ślachetkę — spytał Komorowskiego.
— Znam go dawno, nawet jesteśmy sobie trochę krewni — odparł półkownik.
Miller się namarszczył i urwał rozmowę, więcéj o nic niepytając. Podano wieczerzę niewykwintną wcale; był krupnik z półgęska zasypany kaszą jagłową, kluski z serem i stara kura pieczona, a w dodatku len sam miód co wprzódy. Miller go już zapijał nie wykrzywiając się, i znać było że sobie nim dobrze dogodził, bo się chwiał na nogach, oczyma krwawemi przewracał dziko i śmiał się co chwila. W czasie wieczerzy, gdy wszyscy przy misach byli zajęci, odwiódł Wejharda na stronę.
— Słuchaj hrabio — rzekł, jutro rano ślachcica w kij związać i do obozu razem z wnuczką; — rozumiesz, dasz rozkazy stosowne.
Dobrze! dobrze! — obojętny odparł Wejhard.
Sadowski podsłuchał jedném uchem téj krótkiéj rozmowy i szepnął kilka słów Komorowskiemu. Półkownik polski uczuł mocno Millerowskie barbarzyństwo, ale nie dał znać po sobie tego; wziął starca pod rękę i razem z wnuczką wyprowadził ich do bokówki.
— Każ zaprządz wozek, — rzekł mu po cichu, — i nie zwlekając uchodź. Miller cię jutro związać kazał.
— Widzisz moje kalectwo — z westchnieniem odparł Lassota, a wiedzieć musisz ubóstwo, jak i dokądże uciekać?
— Jużciż zostało ci parę koni i o parę talarów nie tak już trudno; choć noc, znacie zapewne okoliczne drogi, zabieraj się z tém co masz droższego i uciekaj. Wiem, rzekł Komorowski zapobiegając, — że się sam śmierci i prześladowania nie boisz, żeś mężny choć złamany, ale to o dziecię twoje chodzi nie o ciebie. Miller wszystkiego dopuścić się może.
Lassota pobladł i zadrżał — Ha! wola Boża! rzekł — więc muszę jechać, każcie mnie swoim kilku przeprowadzić po za obozy, żeby Szwedzi nas nie pochwycili.
— To ja z Sadowskim obmyślę, — szybko odpowiedział Komorowski, — a żywo panie Janie, żywo.
— Dokądże? radźcie mi!
— A choćby do Częstochowéj! — rzekł Komorowski, — idziemy wprawdzie na nią, siłą, musem ciągnieni, ale żebyśmy tę twierdzę zdobyć mieli, nie tuszę.
— Jakto! wy! idziecie na Jasną Górę?
— Tak! tak! ale panie Janie, na rany Chrytusa, to niepora gawędzić, uwijaj się i jedź.
— Przeznaczenie to widać żebym jeszcze brata przed śmiercią zobaczył, — dodał cicho starzec, — wiecie że mam rodzonego u Paulinów w Częstochowie.
— Tém lepiéj, panie Janie, więc żywo i ruszajcie póki czas.
W półgodziny późniéj wozek stał zaprzężony za ogrodem, stary Jakób powoził, a Lassota z wnuczką usiedli i puścili się manowcami ubocznemi ku Częstochowéj. Kilku żołnierzy polskich przeprowadzili ich daleko za obóz szwedzki.
Miller kazał w izbie nasłać słomy i rozgościł w niéj na nocleg, pewien że rozkazy jego spełnione zostaną, nie pytając już więcéj o gospodarzu. Wejhard i Sadowski układli się przy nim; ale nim do snu poszli, Szwed pozdejmował ze ścian szablę i zbroje Lassoty, popatrzył na nie, poprobował i zabrać ją kazał, krucyfix tylko pozostał.
Wejhard odłożył do rana spełnienie rozkazu względem Lassoty, ale gdy się przebudził o świcie i przypomniał dane polecenie Millera, dowiedział się zarazem, że ślachcic z wnuczką wczoraj jeszcze uszli w nocy.
Generał zasłyszawszy o tém, począł gniewać się na Hrabiego i podejrzewał mocno Komorowskiego o ułatwienie ucieczki, ale mu nic niepowiedział. Kilku tylko żołnierzy wysłał w pogoń, na rożne trakty, obiecując sowitą nagrodę za pochwycenie zbiegów, a sam z komendą swoją powoli wyruszył ku Częstochowie.