Król naftowy/Część trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część trzecia
Rozdział Uwięzieni
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
UWIĘZIENI

Rollinsa i buchaltera sprowadzono na niższe piętro i opuszczono na lassach do parteru. Następnie zatrzaśnięto otwór pokrywą. Jeden z Indjan, wystany przez wodza, pomknął, mimo błyskawic i piorunów, mimo burzy i ulewy, wzdłuż wyżyn, wspierających budowlę, i zniknął za skrętem. Po dziesięciu niespełna minutach dotarł do placu, gdzie zwaliska, jak się zdawało, za padniętego muru utworzyły ruiny, nadające się świetnie na kryjówkę.
Tu właśnie, a nie na łowach, znajdowali się wojownicy z puebla wraz z końmi. Posłaniec Ka Maku doniósł, że upatrzeni wpadli w zasadzkę, że zatem wojownicy mogą powrócić.
W samej rzeczy powiódł się plan, i to o wiele, wiele łatwiej, o wiele lepiej i szybciej, niż wódz przewidywał. Sprawiła to niepogoda, ale i niemniej brak ostrożności, wykazany przez podróżnych.
Z początku, jak wspomnieliśmy, kobiety i dzieci zeszły na pierwsze piętro. Znalazły się w wysokiem, prawie na trzy metry, pomieszczeniu pozbawionem okien. Poza otworem u góry nie było innego wydrążenia w murach. Cztery ściany poprzeczne dzieliły piętro na pięć izb. Ta, w której się wychodźcy znaleźli, była środkowa, największa. W niszy paliła się mała lampka gliniana, której mdłe światełko jaśniało na kilka zaledwie kroków.
Pani Rozalja obejrzała się dookoła, potrząsając głową. Nie odkrywszy nic, prócz drabiny i lampki, rzekła z rozczarowaniem:
— Czy się pakuje gości do takiej nory, gdzie niema kanapy i ani jednego krzesła? Zupełnie jak w piwnicy! Gdzie się tu siada? Gdzie się wiesza okrycie? Gdzie się wznieca ognisko? Gdzie gotuje się kawę? Ani okna, ani pieca! Wypraszam to sobie! Jesteśmy damami, a dam nie sadza się — — — Pioruny! — przerwała przestraszona, usłyszawszy pierwszy grzmot. — Zdaje się, że trafił! Nie?
— To dopiero był piorun! — odpowiedziała pani Strauch. — Spoglądałam wprost w otwór i widziałam błyskawicę.
— No, to stańcie wszystkie w najodleglejszym kąciel Mężczyźni mówili właśnie, że burza inaczej się sroży, niż u nas w domu. Kiedy taka zwarjowana amerykańska błyskawica zejdzie przez otwór, to padniemy trupem zmiejsca. Dobrze, że niema tu siana, ani słomy, ani łatwo zapalnych rzeczy. Rozumiecie mnie? Czy słyszycie, jak deszcz chlapie? Nasi dobrzy mężowie zmokną do ostatniej niteczki. Jeszcze się przeziębią. Jeśli będą kasłać, jeśli nabawią się bólu żołądka i kości, na kogo zwalą troski i zmartwienia? Na nas, kobiety, naturalnie, na nas, na damy! Oby tylko rychło nadeszli!
Życzeniu jej stało się natychmiast zadość — oto wszedł Hobble-Frank, a za nim pozostali. Przybywszy nadół, Frank otrząsnął się z wody deszczowej, rozejrzał dokoła i rzekł rozczarowany, jak przed chwilą pani Rozalja:
— Co to za niegodziwa konura? Kto tu mógłby mieszkać? Jeśli ci czerwoni gentlemani nie znajdą lepszego pomieszczenia, to z najbliższą okazją przyślę stolarsko-saskiego architekta. On im już pokaże, jaka jest różnica między moją willą „Sadło Niedźwiedzie“ nad Elbą, a tą szkaradną katakumbiną. Gdzie tu właściwie można usiąść, kiedy się jest znużonym, albo kiedy się chce uciąć poobiednią drzemkę?
— Wszędzie, panie Frank, — odpowiedziała pani Rozalja. — Miejsca tu nie brak.
— Co? Co pani powiada? Wszędzie? Dlaczego pani nie siedzi? Może pani nie wypada?
— Ciszej, Frank! — upominał Sam. — Nie miejsce tu i nie czas na przekomarzania. Mamy — ważniejsze zajęcie.
— Co? Cóż takiego?
— Przedewszystkiem musimy zapalić fajkę pokoju, jeśli się nie mylę.
— Z tymi Indjanami?
— Tak, przynajmniej z wodzem. Wiesz, przecież, że dopiero po wypaleniu kalumetu można polegać na czerwonych.
— Wiem dobrze. Ale powinniśmy byli wobec tego wypalić przed wejściem!
— Nie było na to czasu.
— Nie należało zwracać uwagi na burzę. Teraz tkwimy w lochu i, jeśli czerwonoskórzy mają złe względem nas zamiary, to tak samo, jakgdyby do stu tysięcy fur kartaczy! Widzisz, już się zaczyna! Usuwają drabinę. Trzymajcie mocno, trzymajcie mocno!
Skoczył z wyciągniątemi rękoma wgórę, aby uchwycić drabinę, ale było za późno. Znikła na górze.
— Macie podarunek! — rzekł gniewnie. — Teraz siedzimy w łapce, jak Pitagoras w beczce.
— Masz na myśli Diogonesa — poprawił Sam.
— Milcz! — huknął Frank. — Co ty wiesz o Diogenesie! To przecież ten karzeł na beczce heidelberskiej. Czy nie możesz żyć bez kłótni.
— Nie — roześmiał się Sam. — Ale ta sprawa z drabiną wydaje mi się podejrzana. Poco ją wciągnęli do góry? Czy była potrzebna do innych pięter? Mogło się to zdarzyć wobec takiej nawałnicy. Zobaczmy, czy nikogo z nas nie brak tutaj.
Okazało się, że nie było bankiera i buchaltera.
— To mnie trochę uspakaja — rzekł Sam Hawkens. — Przecież i ich uwięzionoby z nami. Ujrzymy ich niebawem. Drabiny pozabierano gdzie indziej, jeśli się nie mylę.
— Ale dlaczego założono pokrywę? — wtrącił Droll.
— Pytasz jeszcze? — odparł Frank. — Doprawdy, wstydzę się, że jesteś moim kuzynem i krewnym! Każdy rozsądny człowiek zamyka klapę, skoro pada deszcz. Tu nietylko pada, ale leje jak z cebra. Dlatego właśnie przymknięto otwór, aby ochronić nasze cenne głowy. Czy pojmujesz?
— Tak. drogi przyjacielu i kuzynie Heljogabalusie Morfeuszu Edewardzie Franke. Ponieważ umiesz tak jasno tłumaczyć, więc zrozumiałem.
— Tak, to jedyny powód, — potwierdził Sam. — Dopóki wodza niema, poddajmy oględzinom nasze dzisiejsze mieszkanie.
Nie byli zbudowani rezultatem badań. Nie znaleźli tu żadnego siedzenia, żadnego śladu słomy, siana czy listowia, z któregoby można przygotować posłanie. Zdeprymowało to wysoce naszych przemokłych podróżnych. Tylko Sam nie tracił pogodnego humoru:
— Wkrótce wszystko się zmieni. Niech tylko wódz przyjdzie! Dostarczy nam wszelkich wygód.
Szi-So nie brał udziału w oględzinach mieszkania. Oparty plecami o mur, siedział na ziemi i spoglądał przed siebie poważnie. Usłyszawszy pocieszające słowa Sama, przerwał milczenie i rzekł:
— Sam Hawkens się myli. Nic się zmieni. Jesteśmy uwięzieni.
— Uwięzieni? Do stu tysięcy fur kartaczy! Z czego to wnosisz?
— Jestem Indjaninem i wiem, co o tem myśleć. Kiedyśmy weszli na górę, spostrzegłem dwie drabiny wsparte o wyższe piętro. W pośpiechu najwygodniej było wziąć jedną z nich do przeprowadzenia ludzi.
— Ach! Ja też widziałem drabiny. To dziwne, że właśnie naszą zabrali.
— I jeszcze coś — dodał młodzieniec. — Gdzie jest Grinley, zwany królem naftowym?
— Do piorunów, to prawda! — zaklął Sam.
— Dlaczego niema też obu jego towarzyszyć Według wszelkiego prawdopodobieństwa chce ich oszukać. Nas postanowił usunąć i dlatego podjudził przeciwko nam wodza.
— Ale jak i kiedy?
— Przypomnijcie sobie obu białych, którzy przed nami byli w rancho Fornera. Rozmawiał z nimi; dowiedziałem się nawet, że z jednym z nich przez dłuższy czas odpoczywał na ustroniu.
— Jeśli tak, to istotnie ujawnia się łączność, która powinna była zwrócić moją uwagę. Ale jakżeby się wódz ośmielił tylu ludzi uwięzić? Jesteśmy doskonale uzbrojeni i możemy się uwolnić.
— Jak?
— Podniesiemy pokrywę.
— Spróbujcie! Na pewno nie ruszycie jej z miejsca.
— Przebijemy się przez ścianę szczytową.
— Zbudowana z głazów i jeszcze twardszego wapna.
— Więc przez platformę!
— Spróbujcie ryć mury nożami.
— Ale przecież poza wodzem widziałem tylko kobiety i dzieci!
— Wojownicy się ukryli. Wódz twierdził, że pojechali na łowy. Co za zwierzynę można znaleźć o tej porze roku i w tem pustkowiu? Wiecie, że liczne plemiona indjańskie wykopały topór wojenny. Skoro są na szlaku wojny i grasują po okolicy, któżby się odważył opuścić pewne obozowisko i jechać na łowy, które można przypłacić życiem? Czy wogóle Pueblosi chodzą taką gromadą na łowy? Czy tak namiętnie tropią zwierzynę? Czyż nie żywią się raczej ziemiopłodami?
— Masz słuszność! Przedstawiasz nieodparte dowody.
— Tak, jesteśmy uwięzieni.
— A więc przekonajmy się, i przedewszystkiem spróbujmy, czy nie da się usunąć pokrywy!
Dick Stone i Will Parker stanęli pod pokrywą. Sam wdrapał się na ich plecy, wskutek czego dosięgał pokrywy, i z całej siły wparł się w nią — napróżno.
— To prawda — zamknięto nas! — burknął, złażąc nadół. — Ale pokażemy tym łotrom, że się przeliczyli!
— W jaki sposób? — zapytał Stone.
— Wykopiemy się, albo przez mur, albo przez dach. Przedewszystkiem zbadajmy ścianę!
Przy świetle lampki zbadano mur w rozmaitych miejscach. Okazało się, że ściany zewnętrzne, jak twierdził Szi-So, składały się z grubych kamieni, spojonych wapnem, którego nie mógł odbić żaden nóż. A innych narzędzi nie było.
Pozostawał dach. Mężczyźni utworzyli piramidę. Okazało się, że podkład składał się z mocnych jak żelazo belek. Wytrwały przez długie stulecia; nie tknęła ich wilgoć. Noże natrafiły na nieprzebytą powłokę, to też niepodobna nawet było zbadać, z czego składały się wyższe warstwy.
Kobiety przyglądały się z trwogą tym daremnym wysiłkom. Skoro ich zaprzestano, pani Rozalja zawołała gniewnie:
— Czy można było pomyśleć, że na święcie istnieją tak nikczemni ludzie, jak ta banda indjańska! Gdybym miała tutaj tych szubrawców, Panie mego życia, powiedziałabym im teraz w oczy całą prawdę. Oto, co cię czeka, kiedy polegasz na mężczyznach! Pasowali się na naszych obrońców, ale, zamiast chronić od złego, prowadzą nas wprost na zagładę.
— Ciszej! — prosił mąż. — Obrażasz tych panów swojem wiecznem gderaniem.
— Co? Jak? Wiecznem? — zapytała ze złością. — Od jak dawna mówię? Co najwyżej od trzech, czy czterech sekund. I to się nazywa wiecznością! Kto ma słuszność, nie powinien przycinać sobie języka. Byliście tak głupi, żeście się pozwolili przymknąć. Czy to moja wina? Chcę tylko zapytać, czego mamy się spodziewać i co się z nami stanie?
— Pyta się pani? — odpowiedział Hobble-Frank z uśmiechem. — Wiadomo wszak, co się z nami stanie.
— No, co naprzykład?
— Z początku spętają nas...
— Niby damy również?
— Naturalnie! Potem przywiążą do pala męczarni...
— Damy też?
— Stanowczo! A kiedy wydamy ostatnie tchnienie, zdejmą z nas skalpy.
— Niech piorun trzaśnie! Chyba damom oszczędzą tej haniebnej operacji?
— Przeciwnie! Czerwonoskórzy zazwyczaj skalpują kobiety żywcem. Nie czekają na ich śmierć, wie pani, bo damy mają piękniejsze i dłuższe włosy, co nadaje większą wartość skalpom...
— Dziękuję uprzejmie za takie pochlebstwo!
— Proszę bardzo! No, i dlatego, że skalp trudniej ściągnąć z nieboszczyka, niż z żywego człowieka.
— Czy to prawda, czy chce mi pan tylko stracha napędzić, panie Frank?
— Jakże mógłbym żartować w tak poważnej chwili?...
— W takim razie ci czerwoni są prawdziwymi barbarzyńcami! Ale ja nie pozwolę się skalpować, ani żywa, ani martwa. Mojej skóry nie dostaną za żadną cenę! Będę broniła swoich włosów za życia i po śmierci. Jestem pani Rozalja Eberschbach, z domu Morgenschtern, wdowa po młynarzu. Jużci, poznają mnie! — —
Druga grupa jeńców, mianowicie bankier i jego buchalter, nie wywoływała hałasu. Leżeli spętani na parterze. Nie paliła się tu żadna lampka — było zupełnie ciemno. Wilgotność powietrza i szmer wody świadczył o bliskości źródła. Mury były tutaj tak grube, że nie przepuszczały odgłosów burzy. Skoro jeńców opuszczono na lassach i nakryto otwór, każdy z nich nadstawił ucha. Panowała grobowa cisza. Wreszcie odezwał się bankier:
— Czy zemdlał pan, Mr. Baumgarten, czy też słyszy mnie pan?
— Słyszę, sir. Jestem bliski omdlenia. Czem zawiniliśmy tym czerwonoskórym, że się tak z nami obeszli?
— Hm, chciałem pana o to pytać. Dlaczego akurat nas uwięzili z pośród całej gromady?
— Co do tego, to przypuszczam, że pozostałych spotkał ten sam los.
— Z czego pan to wnosi?
— Z wielu okoliczności. Jedno jest pewne: czerwoni nie mogliby nas uwięzić, nie uwięziwszy także naszych towarzyszów, gdyż ci na pewnoby nas odbili.
— To słuszne, ale zarazem smutne, gdyż musimy wyrzec się nadziei.
— Nie tracę nadziei aż do ostatniej chwili. Sądzę, że mimo wszystko, możemy liczyć na naszych towarzyszów. Prawdopodobnie są tak samo uwięzieni, jak my, ale przynajmniej nie są spętani, Mają przy sobie broń. Rozważ pan, co to za ludzie! Ten Hobble-Frank, mimo osobliwości charakteru, na pewno jest nieustraszonym, mężnym i tęgim westmanem. O Hawkensie, Parkerze, Stone i Drollu można to samo powiedzieć, a co się tyczy pozostałych, to, oprócz może nieodpowiedzialnego kantora, nikogo strach nie pozbawi przytomności umysłu.
Well, sądzę. Ale dlaczego właśnie nas uwięziono oddzielnie? Może chcą wykupu?
— Wątpię. Tak postępują biali bandyci, ale nie Indjanie. Przypuszczam, że skrupiły się na nas skutki sporów, wynikłych między tymi czerwonoskórymi a białymi.
All devils! W takim razie nie byłoby dla nas nadziei. Bylibyśmy bowiem jeńcami wojennymi, co pachnie śmiercią! Piękna perspektywa! Smażyć się i oddać skalp przy palu męczarni!
— Nie jest jeszcze tak źle! Spróbujmy przedewszystkiem, czy się nam nie uda uwolnić z więzów.
Trudzili się i natężali wszystkie siły, ale bez powodzenia. Rzemienie były zbyt mocne. Nie wpadli na myśl, że należy je rozsupłać. Powinni się byli o to pokusić, aczkolwiek ręce mieli związane.
Leżeli i czekali — długo, bardzo długo, tak się im przynajmniej zdawało. Naraz usłyszeli nad sobą szmer. Pokrywa została usunięta. Zobaczyli niebo usiane gwiazdami. Burza zatem minęła już i zapadł wieczór. Widzieli, jak spuszczano drabinę, po której zszedł do nich wódz. Nachylił się nad nimi i pomacał więzy. Przekonawszy się, że są nienaruszone, rzekł:
— Białe psy są głupsze, niż wyjące kujoty. Weszli do domu czerwonych wojowników, nie pomyślawszy, że między czerwonymi a białymi wykopano topór wojenny. Zagrabili nasz kraj, nasze święte przybytki i wypędzili nas samych. Prześladują nas i oszukują bez przerwy. Przyśli pojedyńczo i wnet rozmnożyli się do miljonów, my natomiast, którzyśmy się liczyli na miljony, wymieramy jak mustangi i bizony w sawanach. Lecz zanim przyjdzie nam szczeznąć, dokonamy zemsty. Wykopaliśmy topór wojny, i wszyscy biali, którzy wpadli nam w ręce, są zgubieni. Jutro, skoro świt, przywiążemy was do pala męczarni. Wasze krzyki będą się głośno rozlegać po okolicy! Tak się stanie, gdyż Ka Maku, wódz, tak powiedział!
Rzekłszy to, wrócił na górę, wyciągnął drabinę i nakrył pokrywę.
Jego groźby przejęły jeńców dreszczem. Nie wiedzieli bowiem, że przedstawił im przyszłość w tak ciemnych barwach jedynie w tym celu, aby później poczuwali się do tem większej wdzięczności wobec wrzekomego zbawcy.
Wizyta wodza do reszty przybiła bankiera, i zachwiała ufnością Baumgartena. Skoro świt, na palu męczarni! Tak straszliwie szybko miał się rozstrzygnąć ich los. Za mało było czasu na ratunek!
Dzielili się rozpaczą; suszyli sobie głowy w poszukiwaniu wyjścia. Zaczęli ponownie rozciągać więzy, z tym jedynie skutkiem, że rzemienie wpiły im się w ciało. Po kilku godzinach znowu usłyszeli szmer. Spojrzeli wgórę. Pokrywa była usunięta i jakaś głowa ukazała się w otworze.
Pst, pst, Mr. Rollins, czy to wy jesteście na dole? — zapytano cichym głosem.
— Tak, tak! — zawołał radośnie wezwany.
— Cicho, cicho! Jeśli nas usłyszą, będę zgubiony! Czy Mr. Baumgarten jest z panem? Tak, i ja tu jestem, — odpowiedział Niemiec.
— Nareszcie, nareszcie was znajduję! Szukałem wszędzie, narażając się na tysiączne niebezpieczeństwa, byleby was uratować. Czy stawiliście opór? Czy was nie zraniono?
Szczera troska brzmiała w tych słowach.
— Nie, jesteśmy zdrowi i cali, — odpowiedział Rollins.
— A więc czekajcie chwilkę. Zobaczę, czy zdołam spuścić drabinę. Chociaż stoją tu gdzie niegdzie wartownicy, spróbuję was wyratować.
Głowa znikła z otworu.
Bogu dzięki! Uratowani! — westchnął bankier, ciężko oddychając. — To Grinley, nasz król naftowy. Nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział buchalter. — Nie widziałem jego twarzy, ale poznałem po głosie, mimo że szeptał.
— Wydobędzie nas z tego lochu. Gotów życie narazić, byleby nas wyratować. Czy to nie dzielny postępek?
— Bardzo!
— Jakże łatwo ludziom, skądinąd mądrym, omylić się w sądach o bliźnim! Chciano go napiętnować jako oszusta. Teraz możemy być przeświadczeni, że zasługuje na bezgraniczne zaufanie. Nie wolno nam wątpić o jego uczciwych zamiarach.
Król nafty znów ukazał się nad otworem. Spuścił drabinę i szepnął:
— Udało się... Oto drabina... Wejdźcie szybko!...
— Nie możemy, jesteśmy spętani, — odpowiedział Rollins.
— To pogarsza sprawę! Stracimy wiele cennego czasu. Będę musiał do was zejść.
Zeszedł do jeńców, wymacał po ciemku więzy i przeciął. Podnieśli się, wyciągnęli członki, aby przywrócić normalne krążenie krwi. Rollins podał mu rękę i szepnął:
— Nigdy panu tego nie zapomnę, sir! Ale powiedz mi, w jaki sposób — — —
Pst, cicho! — upominał król naftowy. — O tem pomówimy później. Teraz trzeba się jak najszybciej stąd wydostać, gdyż każdej chwili może nas kto zobaczyć, a w takim razie bylibyśmy zgubieni. Chodźcie prędzej! Ale nie wolno nam się podnosić; trzeba pełzać na czworakach.
Wszedł na górę, a oni za nim. Na dachu położyli się plackiem.
— Spójrzcie wgórę! — szepnął. — Widzicie wartowników?
W blasku gwiazd zauważyli wartowników, stojących na górnych tarasach. Nie mając doświadczenia, nie pomyśleli o tem, że na ich tarasie, gdzie warta była najniezbędniejsza, nikt nie czuwał. Nie pomyśleli również o tem, że i ci wartownicy musieli ich widzieć — że gesty króla naftowego mogły być fałszywe. Nie zakrył przecież otworu, ani nie wyniósł drabiny.
— Posuwajcie się — szepnął cicho — za mną aż do krawędzi, gdzie przystawiłem drabinę. Jeśli zejdziemy nadół niepostrzeżenie, nic już nam nie może grozić.
Podsunęli się do krawędzi pierwszego tarasu. Zobaczyli drabinę. Okoliczności aż nazbyt sprzyjające ucieczce nie zbudziły w nich żadnych podejrzeń. Jeden po drugim zeszli nadół i znaleźli się poza obrębem puebla.
— Nareszcie, nareszcie! — rzekł król nafty. — Umykajmy stąd szybko!
— Jeszcze nie, Mr. Grinley, — rzekł buchalter, najbardziej sumienny. — Nasi towarzysze są wszak również uwięzieni?
— Tak.
— Czy opuścimy ich? Naszym obowiązkiem — —
— Absurd! Co panu na myśl wpada! Wódz kłamał. Jego wojownicy nie są na łowach, lecz schowali się tutaj wpobliżu. Czy w trójkę poradzimy sobie z sześćdziesięciu, czy siedemdziesięciu wojownikami? Niechybna śmierć. Bądźcie zadowoleni, że choć was wydobyłem!
— Słusznie, ale martwi mnie ich los...
— O, będą się sami starali uwolnić! Jest tam kilku dzielnych ludzi, którzy na pewno znajdą jakieś wyjście.
— To mnie uspakaja. Ale jakże uciekniemy? Prawdopodobnie ruszą za nami w pościg. Bodajbyśmy to mieli nasze konie i broń! Stracimy także bagaż.
— Wszystko w porządku, wszystko uratowałem!
— Jak? Co? Nie może to być!
— O, dzielny człowiek dla swoich przyjaciół dokazuje cudów. Ja sam, zresztą, nie poradziłbym, znalazłem jednak pomoc i poparcie.
— Czyje?
— Dwóch mężnych gentlemanów, do których was zaprowadzę. Chodźcie szybko; nie możemy tu ani chwili marudzić!
Zaprowadził ich do ruin, gdzie poprzednio zaczaili się Indjanie. Tu spotkali Buttlera i Pollera, i znaleźli nietylko swoje wierzchowce i broń, ale także całe swe mienie. Zdumieni, zasypali Grinleya szeregiem zapytań, które jednakże uchylił:
— Musimy natychmiast jechać! Jak sami słusznie zauważyliście, zaczną nas wnet ścigać. Dlatego powinniśmy wyforsować się naprzód. W drodze wam opowiem, jak się to wszystko odbyło.
Ułożył sobie w myślach opowiadanie o tyle prawdopodobne, aby nie budziło poważnych wątpliwości. Dosiedli rumaków i puścili je w galop. Bankier był pełen wdzięczności dla swoich zbawców; nie myślał wcale o pozostawionych na łasce indjan towarzyszach. Lecz Baumgarten nie mógł się pozbyć myśli, że obowiązkiem ich było przynajmniej pokusić się o uratowanie więźniów. — — —
Rzeczywiście, sytuacja uwięzionych była bezsprzecznie bardzo poważna, niepozbawiona jednak śmiesznych stron, a to z powodu osobliwych właściwości charakteru niektórych podróżnych. Z początku spodziewali się, że wkrótce sprowadzą do nich bankiera i buchaltera. Twierdzenie Szi-So zrobiło pierwszy wyłom w tej pewności. Kiedy minęło kilka godzin, a pokrywa się nie poruszała, przestano wątpić o słuszności słów młodego indjanina. Dotychczas dosyć spokojne usposobienie więźniów uległo gwałtownej zmianie. Doświadczeni westmani przywykli panować nad wzruszeniem, lecz zatroskani wychodźcy nie mogli utaić niepokoju i podniecenia. Wyjątkiem był kantor, któremu w głowie nie mogło się pomieścić, żeby jego praca dla sztuki miała tu dobić do nagłego i gwałtownego kresu. Łatwo się domyślić, że pani Rozalja wiodła rej w żywej wymianie zdań. Urągała ostro Indjanom, nie oszczędzając również Sama i jego towarzyszów, na których składała winę obecnej sytuacji.
— Ktoby coś podobnego pomyślał o tym starym, czerwonym wójcie indjańskim! — gniewała się. — Ten człowiek był tak uprzejmy, tak grzeczny, zachowywał się tak mile, że myślałam sobie: tylko patrzeć, jak cię zaprosi do walca. A teraz okazuje się, że to wszystko było fałszem, oszustwem, łajdactwem. O co mu właściwie chodziło? O nasze rzeczy, o nasze pieniądze? Powiedz mi pan, panie Hawkens? Gadajże pan, mówże! Nie stój jak chiński bałwan, który nie może wydać dźwięku!
— Oczywiście, że chodzi o nasz dobytek, — odpowiedział Sam.
— Oczywiście? Nie uważam, aby to było tak oczywiste! Mój dobytek jest moim dobytkiem i nikt nie zdoła mi go zdmuchnąć. Kto wysuwa rękę po moje prawdziwe i prawne mienie, ten jest rzezimieszkiem, rozumie pan! I na takiego u nas w Saksonji istnieją pewne paragrafy, na które policja bardzo zważa. Kto chce cudze zwędzić, ten dostaje się do więzienia!
— Słusznie, ale niestety nie jesteśmy w Saksonji.
— Nie w Saksonji? Co, co pan tam mówi? Przecież nie jestem Amerykanką, a chociaż widzi mnie pan teraz na wychodztwie, nie wyzbyłam się swego dobrego saskiego obywatelstwa, o nie! Zawszeć jestem córką pięknego saskiego kraju nad Elbą. Sasi bili wrogów więcej niż w dwudziestu wojnach, potrafią mnie więc również stąd wydobyć. Nie pozwolę się ograbić, aby następnie bez szeląga w kieszeni wałęsać się po Ameryce!
Sam obejrzał podnieconą kobietę właściwym sobie szczególnym spojrzeniem i odezwał się:
— Źle pani to sobie wyobraża, pani Ebersbach. Nie ograbią pani, aby później pozwolić się wałęsać po Ameryce.
— Nie? A co?
— Kiedy Indjanin rabuje, nie zapomina także zamordować. Skoro odbiera czyjąś własność, odbiera także życie, aby zażegnać zemstę.
— Panie mojej duszy! No, w takim razie wszystko się kończy! Wiedział pan o tem, a jednak zaprowadziłeś nas do tego czarciego loszku? Panie Hawkens, nie bierz mi pan tego za złe, ale jesteś potworem, salamandrą, smokiem, jakiego nie znajdziesz, jak świat szeroki i długi!
— Wybaczy pani! Czyż mogłem przewidzieć zamiary Indjan? Ci Pueblosi są znani ze spokojnego usposobienia. Nie można było wiedzieć, że nastawią na nas pułapkę.
— Czy musieliście wejść? Moglibyśmy wszak zostać pod gołym niebem! — A nawałnica? — Ach, co znaczy nawałnica! Wolę, aby mi zmyła czuprynę z głowy, niż żebym miała paść ofiarą rabunku i morderstwa. Przecież sam pan może się tego domyślić. Drogie niebiosa! Być zamordowaną! Ktoby o tem pomyślał! Wywędrowałam, aby przez długie lata żyć po amerykańsku, a ledwo postawiłam stopę na tej ziemi, już śmierć zaziera mi w oczy. Chciałabym widzieć takiego, coby to mógł wytrzymać!
Teraz podszedł do niej kantor, położył jej rękę na ramieniu i rzekł uspakajająco:
— Niech się pani nie podnieca niepotrzebnie, moja droga pani Ebersbach. O śmierci nie może być mowy.
— Nie? Jakto?
— Póki jestem przy pani, nie może cię spotkać nieszczęście. Ja pani bronię!
— Pan —  —  — mnie —  —  —? — zapytała niedowierzająco, mierząc go od stóp do głów.
— Tak, ja! Wie pan! przecież, że chcę wystawić operę heroiczną w dwunastu aktach?
— Naturalnie. Słyszałam o tem aż zbyt często.
— No, więc! Kompozytor jest miłośnikiem Sztuki, a może pani ufać, że ta potężna bogini nie pozwoli umrzeć zawczasu żadnemu ze swych zwolenników.
— Ale ja przecież nie komponuję!
— Zato jest pani pod mojem skrzydłem opiekuńczem. Przez wzgląd na moją wielką operę, Muzy powrócą mnie nieuszkodzonego na ciele i zdrowiu do domu, albowiem w przeciwnym razie jedyne i niezastąpione arcydzieło przepadłoby dla świata bezpowrotnie. Podczas całej podróży amerykańskiej nie spadnie mi włos z głowy; ergo każdy, kto mi towarzyszy, jest zabezpieczony od nieszczęścia.
— Pięknie! Jeśliś pan tak pewny, że nic nie może nam się stać złego, zbierz się na odwagę i wydobądź nas z tej łapki.
Podrapał się za uchem i odpowiedział mrukliwie:
— Zdaje się, że pani mnie źle zrozumiana, moja najmilsza. Nie można grać allegro vivace opusu, który jest oznaczony w lento. Jeśli powiedziałem, że w mojej obecności nie może was spotkać nieszczęście, to nie znaczy, abym ja właśnie miał otworzyć furtkę wolności. Nato są inni. Wystarczy tylko wymienić pana Franka, który już dokonał tylu cudów waleczności i który w żadnym razie nie pozwoli nam tutaj zmarnieć. Czy nie mam słuszności?
Z tem pytaniem zwrócił się do Hobble-Franka. Mile połechtany westman odpowiedział:
— Tak, mówił pan słusznie, zupełnie słusznie, panie kantorze emeriticus, i nie zawiedzie pana zaufanie, które we mnie pokładasz. I choćby wszystkie powrozy miały pęknąć, ja was oswobodzę!
— Jak? — zapytał Sam.
— Nie wierzysz? Podczas gdyście tutaj przelewali z pustego w próżne, ja udałem się po radę do rozumu i odbyłem drogę, która nas wyprowadzi na wolność.
— Jestem jej bardzo ciekaw — rzekł Sam.
— Wierzę ci na słowo. I takbyś jej nie znalazł!
— Wykaż uprzednio, czy twoja droga nie jest manowcem.
— Ty, powiem ci coś: „gdziekolwiek się ukażesz, panie organisto, wszystkie flety milkną“. Ja jestem panem organistą, a ty fletem, który ma milczeć! Moja droga jest dobra, jak się wkrótce przekonacie. Tłukliście głową o ściany, kłuliście dach i noże stępiliście o kamienie. Ja zaś idę o zakład, że znajdą się tu dziury, o które będzie można oprzeć dźwignię wolności!
— Dziury? Gdzie?
— Gdzie? Musimy dopiero poszukać.
— A więc nie ruszyliśmy z miejsca. Szukaliśmy i nic nie znaleźli!
— Milcz! Ślepota poraziła wam oczy, wasze nosy niewarte są szeląga! Otwór w sklepieniu wszak zamknięty, a oprócz niego nie widać żadnej innej dziury. Gdyby tak było w rzeczy samej, musielibyście się tutaj zadusić, ponieważ wkrótce zabrakłoby ożywczego powietrza. W każdym razie poczulibyście zgniły i dziwny zapach. No, przyjrzyjcie się teraz lampie, a zobaczycie, jak pięknie płonie; natężcie organy powonienia i przekonajcie się, czy jest chociażby zapowiedź złego powietrza! Powietrze stale się odnawia, muszą tu zatem wgórze, lub na dole być otwory, podobnie jak w mojej willi Niedźwiedzie Sadło nad Elbą. Ten stały dopływ powietrza musimy odkryć. A wiecie, jak to zrobić?
— Z pomocą świecy, co? — zapytał Sam.
— Tak, z pomocą lampki. Widzisz więc, że chwilami wykazujesz trochę rozumu! Weźcie lampkę i trzymajcie u dołu przy podłodze, a znajdziecie otwory, przez które wchodzi świeże i wychodzi zepsute powietrze.
— Ty, Frank, ta myśl jest naprawdę niezła! — zawołał Sam Hawkens. — Spostrzeżenie zupełnie słuszne — mamy tu czyste powietrze, musi więc być dopływ. Poszukajmy!
— No, widzisz stary flecie, że organista rozumie się na rzeczy! Gdyby nie ja, to —  —  — uważaj!
Z góry rozległ się szmer. Burza minęła; nie grzmiało już; słychać więc było wyraźnie, co się działo na płaskim dachu. Odsunięto cieżkie głazy, poczem uchylono nieco pokrywy. Rozległ się głos wodza:
— Białe twarze niech wysłuchają, co im powiem! Wiedzą już chyba, że są moimi więźniami. Wojna wybuchła między nami a białymi, a zatem powinniście umrzeć; ale będę dla was pobłażliwy i daruję wam życie, jeśli mi oddacie wszystko, co macie przy sobie.
Wasz przywódca niechaj odpowie! Miał na myśli Sama Hawkensa. Ten odpowiedział:
— Dostaniesz wszystko, czego sobie życzysz. Puść nas na górę, a oddamy!
— Mój brat mówi językiem węża. Jeśli was wypuszczę, stawicie opór.
— Zejdź nadół i weź sobie sam!
— Zatrzymacie mnie na dole. Niech białe twarze przedewszystkiem zbiorą swoją broń i następnie zwiążą rzemieniem, który wam zrzucę. Potem spuścimy lassa, aby ją podciągnąć.
Sam Hawkens niech odpowie, czy przystaje na to!
— Czy Ka Maku dotrzyma słowa i puści nas na wolność, skoro oddamy wszystko?
— Tak. — Tak? Hihihihi! Nie uważaj nas za takich głupców, jakim sam jesteś, i uciekaj czem prędzej, bo podaruję ci kulę! Wiemy dobrze, co o was myśleć, kłamcy i zdrajcy! Nic nie dostaniecie!
— W takim razie biali zginą!
— Czekaj więc aż do tej chwili. Zadalibyście nam śmierć, gdybyśmy nawet spełnili wasze życzenia. Przeliczyliście się! Mamy broń, i zmusimy was do zwrócenia nam wolności bez wykupu!
— Sam Hawkens myli się. Wasza broń wcale wam się nie przyda, gdyż nie dojdzie do rozprawy. Jesteście uwięzieni i nie zdołacie wyjść z lochu. Nie napadniemy na was, a zatem nie będziecie potrzebowali się bronić; brak wody i jadła wyda was w nasze ręce. Poczekamy, aż zginiecie z głodu i pragnienia, a następnie, już bez żadnej walki, weźmiemy wszystko, czego pragniemy.
Pokrywa znowu opadła. Słychać było, jak na nią wtoczono ciężkie głazy.
— Głupstwo — mruczał Dick Stone. — Przegapiłeś okazję.
— Jakże? — zapytał Sam.
— Należało nie odpowiadać wcale, lecz posłać mu kulkę w łeb. Wprawdzie trzymał głowę zdala, ale czoło widziałem tak wyraźnie, że nietrudno je było przedziurawić.
— Wiem o tem, stary Dicku, ale chyba nie sądzisz, że toby się nam przydało? Wręcz przeciwnie, pogorszyłoby naszą sytuację. Nie, skoro nie zachodzi konieczność, nie pozbawiam nikogo życia. Gdzie indziej szukajmy ratunku. Idźmy raczej za radą Franka; trzeba się śpieszyć, gdyż lampka wkrótce się dopali.
Hobble-Frank miał słuszność. Powietrze przepływało przez wydrążenia w murze tuż nad podłogą; wkrótce też więźniowie odkryli w powale otworki, przez które wychodziło zepsute powietrze. Otworki były wydrążone ukośnie; pionowe bowiem łatwiejby wpadły w oczy, ukazując niebo. Średnice ich nie przekraczały sześciu centymetrów. O wiele większe były otwory w ścianie.
— Teraz wszystko dobrze pójdzie — rzekł Will Parker. — Poprzednio nie mogliśmy obracać nożami; teraz jednak dziury stanowią punkty oparcia dla klingi. Pozostaje zagadnienie, którędy drążyć?
— Mur jest za gruby — oświadczył Sam. — Aby wydrążyć dostatecznie obszerny otwór, musielibyśmy bardzo długo pracować.
— Więc powała?
— Tak. Wprawdzie utrudnia pracę ta okoliczność, że trzeba stanąć na barkach dwóch towarzyszów, ale skoro usuniemy bierwiona, reszta pójdzie jak po maśle. Niestety, mamy światła najwyżej na pół godziny. Poszukajmy więc szybko najodpowiedniejszego miejsca!
Znaleziono je niebawem. Sam i Droll chcieli rozpocząć; pierwszy stanął na barkach Stone’a i Parkera, drugi na barkach Ebersbacha i Straucha. Po pewnym czasie mieli ich inni zluzować. Skoro rozpoczęto pracę, odezwał się Szi-So:
— Światła nie starczy. Być może, później będzie potrzebniejsze, niż teraz. Czy lampka ma się wypalić do reszty?
Dobra była rada. Zgaszono lampkę. Rozległ się szmer świdrów i podźwięk noży, oraz ciężkie oddechy obu pracujących. Tak natężyli siły, że już po kwadransie trzeba było ich zluzować. O spaniu nie było mowy. Świdrowano, drążono przez całą noc; wreszcie usunięto tyle drzewa, że powstał otwór, przez który pojedynczo można było się przeczołgać. Pozostało tylko przeryć się przez górną warstwę dobrze ubitej, stwardniałej w kamień gliny. To zajęło wiele czasu. Dopiero koło południa szczególny dźwięk noży zasygnalizował, że praca ma się ku końcowi.
— Teraz pracujcie cicho, jak najciszej, — upominał Sam Hawkens. — Inaczej usłyszą nas z góry.
Ledwo to powiedział, rozległ się wystrzał, a zaraz potem Dick Stone, pracujący wraz z Szi-So, zawołał:
All devi’s! Jestem ranny!
— Gdzie? — zapytał Sam.
— W ramię. Hultaje strzelają.
— Przez dach? A więc słyszeli szmer waszych noży! Czy rana jest głęboka?
— Nie sądzę. Prawdopodobnie powierzchowna. Kość nieuszkodzona; ale czuję, że krew spływa.
— A więc złaź żywo! Mogą znowu strzelić i trafić w głowę. Zbadamy twoje ramię!
Dick i Szi-So zeskoczyli na ziemię. Teraz lampa mogła się przydać. — Znowu rozległy się dwa czy trzy strzały, nikogo już jednak przed otworem nie było; kule uderzyły w podłogę. Atoli Sam Hawkens ryknął przeraźliwie.
— Czego krzyczysz? — zapytał Parker. — Czy cię trafiło? — Nie. Chcę tylko wiedzieć, gdzie te łotry stoją.
Na górze rozgrzmiały radosne okrzyki. Indjanie usłyszeli głos Sama i uwierzyli, że kula go ugodziła.
— Bardzo dobrze! — roześmiał się Sam. — Ci zbóje siedzą tuż przy naszym otworze i nasłuchują. Poczęstujmy ich śrutem! Franku i Willu, podejdźcie do mnie! W naszych trzech dubeltówkach tkwi sześć kul. Każdy wypali szybko po dwie kule! Raz — dwa-trzy! Rozległ się huk, a zaraz potem okrzyki bólu i gniewu.
Well! Doskonale! Hihihihi! — roześmiał się Sam. — Zdaje się, że trafiliśmy kilku. Nie sądzę, aby się odważyli znowu podsłuchiwać.
— Ale ja też nie stanę ponownie w otworze, żeby mnie zastrzelono! — mruknął Stone.
— Nikt tego nie żąda — odrzekł Sam. — Pokaż ramię!
Zapalono lampę. Kiedy opatrzono ramię Dikka, jak się okazało, lekko jedynie ranione, rzekł Hobble-Frank:
— Powinniśmy byli drążyć w ścianie, a nie w dachu. Na dachu stoją Indjanie i słyszą wszystko. Jeżeli zaś będziemy ryć się przez ścianę, to nikt nas nie usłyszy.
— Ale jest to o wiele cięższa praca — zauważył Sam.
— Lepsza jest cięższa, a bezpieczna, niż lekka w asyście kul!
Sąd jego znalazł powszechne uznanie. Przystąpiono do roboty. Otwory w ścianie były tak obszerne, że więźniowie mogli w nie wsadzić po dwie naraz lufy, służące za dźwignie. Po wielogodzinnym trudzie udało się tak rozluźnić spoidło, że można już było do dalszej pracy używać noży.
Upłynęło już popołudnie i zapadł zmierzch, kiedy pierwszy kamień wypadł z muru. Pierwszy. A ile ich jeszcze było do usunięcia! I w jakim opłakanym stanie znaleźli się uwięzieni! Wszak pragnęli tu urządzić postój i wypocząć. Po przybyciu do puebla zdążyli jedynie ugasić pragnienie, nie zaspokoili jednak głodu. Teraz minęła już przeszło doba, a nic jeszcze nie mieli w ustach. Głód i pragnienie dokuczały dorosłym, a cóż dopiero dzieciom, których wprost nie można było uspokoić.
Pracowano na zmianę, po dwóch. Na pracy upłynęła cała noc, na bardzo powolnej pracy, ponieważ mur był nader mocny, a wapno może jeszcze mocniejsze. Wreszcie przebito otwór nawylot. Tym razem kamień wypadł za mur puebla. Dosyć mała dziura przepuściła płowy blask świtu. Teraz robota szła szybciej; jeszcze pół godziny, a otwór tak się powiększył, że mógł przepuścić człowieka.
— Wygraliśmy! — cieszyła się pani Rozalja. — Ten otwór nie jest wprawdzie wygodnem przejściem dla przyzwoitej damy, ale, kiedy chodzi o wolność, gotowa jestem przeleźć przez komin, co pociąga za sobą absolutną niemożliwość przyzwoitego doprowadzenia się do stanu pierwotnej czystości. Teraz, naprzód marsz, moi panowie! Kto pójdzie na czele? Grzeczność naturalnie wymaga, aby przedewszystkiem ratowały się damy. Dlatego godzę się iść pierwsza.
Nachyliła się już, aby wetknąć głowę w otwór, lecz Hobble-Frank pociągnął ją wtył.
— Czy postradała pani zmysły, madame Ebersbach? Co pani na myśl przyszło? To nie dla bab! Tu muszą rozpocząć panowie wszechstworzenia!
— Kto? — zapytała. — Panowie wszechstworzenia? I do nich pan się zalicza?
— Naturalnie!
— No, w takim razie żal mi tego całego wszechstworzenia! Jestem damą, niemiecką damą z Saksonji rodem. Czy pan nie słyszał, że wobec dam trzeba być grzecznym?
— Ależ ja pani nie rozumiem, droga, najmilsza pani Ebersbach! Jeśli chcę wyjść przed panią, to jedynie z grzeczności!
O — o — o! Jeżeli pan tak myśli, to użył pan tego słowa fałszywie. Będziesz pan grzeczny, jeśli mnie pozwolisz być grzeczną. Nie może pan tego zmiarkować?
— Bardzo dobrze, lecz czyni to pani nawspak.
— Nawspak? Jakto?
— No, otwór jest co najmniej trzy metry nad platformą. Nie?
— Tak.
— Będzie pani musiała z tej wysokości skoczyć. Czy potrafi pani?
— Mam nadzieję. Skoro chodzi o wolność, zeskoczę z każdej wysokości.
— Głową naprzód?
— Głową. A jak inaczej?
— Jeśli pani skoczy głową naprzód na trzy metry wdół, to wświdruje ją pani w plecy tak głęboko, że jej nikt nie dojrzy. Skacze się wszak nogami, a nie tą częścią ciała, gdzie przechowuje się zazwyczaj zdrowy ludzki rozsądek. A zatem, należy wleźć w otwór naprzód nogami.
— Ale to będzie skok nienaturalny! Przecież nie mam oczu w nogach!
— Przyznaję. Jednakże sama pani zobaczy, że postępuję grzecznie, wyprzedzając panią. Przypuśćmy, że Indjanie spostrzegli spadające kamienie. W takim razie na pewno stoją na straży. Otóż, skoro się ktoś ukaże w otworze, wszystko jedno nogami, czy głową, poczęstują go kulą. Jeśli i teraz zechce pani wyjść pierwsza, owszem, nie mam nic przeciwko temu.
— Dziękuję uprzejmie! Jestem damą, a jako taka nie mam obowiązku brać kul, przeznaczonych dla panów wszechstworzenia.
Złożywszy to oświadczenie, cofnęła się szybko. Atoli i Frank nie dostąpił tego niebezpiecznego zaszczytu, który w rzeczywistości przypadł Samowi Hawkensowi. Westman zatknął kapelusz na strzelbę, wysunął go lekko, bardzo lekko przez otwór, poczem wychylił głowę, ale nader powoli. Ledwo oko jego dotarło do wylotu, cofnął się czem prędzej i zameldował:
— Istotnie, na dole, na platformie, stoi gromada wartowników. A więc odkryto nasz otwór.
— Czy widzieli ciebie? — zapytał Dick Stone.
— Nie.
— Czy są uzbrojeni?
— Mają strzelby.
— A więc na pewno będą strzelać! Stoją na dole, na platformie, i oczekują nas, my zaś możemy wyskakiwać pojedyńczo. Prawdopodobnie czatują nietylko z dołu, ale także u góry. Zaraz się przekonamy!
Wziął swoją długą rifle, nasadził na nią swoje nieopisane nakrycie głowy i powoli wysunął lufę przez otwór — tak, że mogło się wydawać głową ludzką. Rozległ się okrzyk, poczem padło naraz wiele strzałów. Dick wycofał strzelbę, dokładnie zbadał kapelusz i orzekł:
— Dwie kule trafiły, jedna z góry, druga z dołu. Co o tem powiesz, stary Samie?
Zapytany dopiero po dłuższej chwili odezwał się przygnębionym głosem:
— Na górze stoją strażnicy i obserwują otwór. Nad nami Indjanie i pod nami Indjanie; źle, bardzo źle!...
— Odpędzimy ich strzałami! — rzekł z tupetem Hobble-Frank.
— Spróbuj! Powystrzelaj tych, co siedzą na naszym dachu! — Ale tem łatwiej jest zastrzelić tych, którzy stoją na dole.
— Jakże to zrobisz?
— No, trzeba tylko wycelować w nich i wypalić!
— Łatwo powiedzieć. Dziura jest tak ciasna, że potrafisz celować, o ile wysuniesz na powietrze całą strzelbę, obie ręce i głowę. Lecz, zanim złożysz się w tej niebezpiecznej pozycji, poczujesz kilka kul w mózgownicy.
— Do stu tysięcy kartaczy! To prawda! Mamy więc piękne otwory i nie możemy wyjść!
— Niestety, niestety! Napróżnośmy się trudzili. Nie możemy się wydostać ani przez dach, ani przez ścianę.
— Bodaj piorun trzasł! Czy to prawda? — zapytała pani Rozalja.
— Jeszcze jaka prawda! — oświadczył Sam.
— Czyż niema innego wyjścia? Naprzykład przez podłogę?
— Nie, gdyż odrazu spostrzegą nas z dołu.
— No, a więc wały stoją, jak stały! I tacy chcą być panami wszechistnienia. Gdybym była mężczyzną, wiedziałabym, co począć!
— Co? Właśnie, że nie wiem, bo nie jestem mężczyzną, lecz damą. Stworzono was, panowie, poto, żebyście nas bronili; rozumiecie? Spełnijcie swoją powinność! Nie jestem powołana do suszenia sobie głowy nad sposobem wydobycia się z tego lochu. Ale wyjść stąd muszę bezwarunkowo, żądam więc, abyście natężyli swoje rozumy i znaleźli sposób ratunku!
Nastąpiła długa pauza. Każdy szukał w myśli drogi do wolności; ale nikt nie otwierał ust, aby tę drogę zwiastować. Upływały długie chwile w męczącem posępnem milczeniu. Wreszcie odezwał się Szi-So:
— Nic nie pomoże zastanawianie się i przemyśliwanie. Moglibyśmy wyjść tylko pojedynczo, a więc musielibyśmy paść pod kulami. A jednak wierzę, że będziemy ocaleni.
— Jak? Jak? W jaki sposób? — rozległo się dookoła.
— Old Shatterhand i Winnetou mieli się spotkać w rancho Fornera. Gospodarz zawiadomi ich prawdopodobnie o naszej podróży, więc udadzą się wślad za nami, i przybędą do puebla.
— Tak, — odpowiedział Sam, głęboko wzdychając, — to jedyna nasza nadzieja. Przybędą tutaj; mógłbym przysiąc, że przybędą. Jeśli wytrwamy do tego czasu, będziemy uratowani.
— Mówicie o dwóch tylko ludziach. Cóż oni dokażą wobec tylu Indjan? — wtrąciła pani Rozalja.
— Zamilknij pani uprzejmie! — odezwał się Frank. — Co może pani wiedzieć o tych bohaterach, którzy są moimi przyjaciółmi i dobroczyńcami! Skoro wpadną na nasz trop, możemy zaśpiewać psalmy dziękczynne. Wydobędą nas, i to nietylko nas!
— Kogóż więcej?
— Bankiera, jeśli jeszcze żyje.
— Ten już chyba nie będzie żył — westchnął Droll. — Ani on, ani jego buchalter. Względem nich miano nieszczególne zamiary, inaczej bowiem nie odłączanoby ich od gromady. —
Miał słuszność, aczkolwiek z innych względów, niż sądził. Dla tych szczególnych zamiarów wypuszczono Rollinsa i buchaltera z puebla. — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.