Król naftowy/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Król naftowy | |
Część | trzecia | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
KAROL MAY
KRÓL NAFTOWY
część trzecia
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU
1927[1]
WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17
Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
„BRISTOL“
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17. Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane. Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW Printed in Poland
|
Rollinsa i buchaltera sprowadzono na niższe piętro i opuszczono na lassach do parteru. Następnie zatrzaśnięto otwór pokrywą. Jeden z Indjan, wystany przez wodza, pomknął, mimo błyskawic i piorunów, mimo burzy i ulewy, wzdłuż wyżyn, wspierających budowlę, i zniknął za skrętem. Po dziesięciu niespełna minutach dotarł do placu, gdzie zwaliska, jak się zdawało, za padniętego muru utworzyły ruiny, nadające się świetnie na kryjówkę.
Tu właśnie, a nie na łowach, znajdowali się wojownicy z puebla wraz z końmi. Posłaniec Ka Maku doniósł, że upatrzeni wpadli w zasadzkę, że zatem wojownicy mogą powrócić.
W samej rzeczy powiódł się plan, i to o wiele, wiele łatwiej, o wiele lepiej i szybciej, niż wódz przewidywał. Sprawiła to niepogoda, ale i niemniej brak ostrożności, wykazany przez podróżnych.
Z początku, jak wspomnieliśmy, kobiety i dzieci zeszły na pierwsze piętro. Znalazły się w wysokiem, prawie na trzy metry, pomieszczeniu pozbawionem okien. Poza otworem u góry nie było innego wydrążenia w murach. Cztery ściany poprzeczne dzieliły piętro na pięć izb. Ta, w której się wychodźcy znaleźli, była środkowa, największa. W niszy paliła się mała lampka gliniana, której mdłe światełko jaśniało na kilka zaledwie kroków.
Pani Rozalja obejrzała się dookoła, potrząsając głową. Nie odkrywszy nic, prócz drabiny i lampki, rzekła z rozczarowaniem:
— Czy się pakuje gości do takiej nory, gdzie niema kanapy i ani jednego krzesła? Zupełnie jak w piwnicy! Gdzie się tu siada? Gdzie się wiesza okrycie? Gdzie się wznieca ognisko? Gdzie gotuje się kawę? Ani okna, ani pieca! Wypraszam to sobie! Jesteśmy damami, a dam nie sadza się — — — Pioruny! — przerwała przestraszona, usłyszawszy pierwszy grzmot. — Zdaje się, że trafił! Nie?
— To dopiero był piorun! — odpowiedziała pani Strauch. — Spoglądałam wprost w otwór i widziałam błyskawicę.
— No, to stańcie wszystkie w najodleglejszym kąciel Mężczyźni mówili właśnie, że burza inaczej się sroży, niż u nas w domu. Kiedy taka zwarjowana amerykańska błyskawica zejdzie przez otwór, to padniemy trupem zmiejsca. Dobrze, że niema tu siana, ani słomy, ani łatwo zapalnych rzeczy. Rozumiecie mnie? Czy słyszycie, jak deszcz chlapie? Nasi dobrzy mężowie zmokną do ostatniej niteczki. Jeszcze się przeziębią. Jeśli będą kasłać, jeśli nabawią się bólu żołądka i kości, na kogo zwalą troski i zmartwienia? Na nas, kobiety, naturalnie, na nas, na damy! Oby tylko rychło nadeszli!
Życzeniu jej stało się natychmiast zadość — oto wszedł Hobble-Frank, a za nim pozostali. Przybywszy nadół, Frank otrząsnął się z wody deszczowej, rozejrzał dokoła i rzekł rozczarowany, jak przed chwilą pani Rozalja:
— Co to za niegodziwa konura? Kto tu mógłby mieszkać? Jeśli ci czerwoni gentlemani nie znajdą lepszego pomieszczenia, to z najbliższą okazją przyślę stolarsko-saskiego architekta. On im już pokaże, jaka jest różnica między moją willą „Sadło Niedźwiedzie“ nad Elbą, a tą szkaradną katakumbiną. Gdzie tu właściwie można usiąść, kiedy się jest znużonym, albo kiedy się chce uciąć poobiednią drzemkę?
— Wszędzie, panie Frank, — odpowiedziała pani Rozalja. — Miejsca tu nie brak.
— Co? Co pani powiada? Wszędzie? Dlaczego pani nie siedzi? Może pani nie wypada?
— Ciszej, Frank! — upominał Sam. — Nie miejsce tu i nie czas na przekomarzania. Mamy — ważniejsze zajęcie.
— Co? Cóż takiego?
— Przedewszystkiem musimy zapalić fajkę pokoju, jeśli się nie mylę.
— Z tymi Indjanami?
— Tak, przynajmniej z wodzem. Wiesz, przecież, że dopiero po wypaleniu kalumetu można polegać na czerwonych.
— Wiem dobrze. Ale powinniśmy byli wobec tego wypalić przed wejściem!
— Nie było na to czasu.
— Nie należało zwracać uwagi na burzę. Teraz tkwimy w lochu i, jeśli czerwonoskórzy mają złe względem nas zamiary, to tak samo, jakgdyby do stu tysięcy fur kartaczy! Widzisz, już się zaczyna! Usuwają drabinę. Trzymajcie mocno, trzymajcie mocno!
Skoczył z wyciągniątemi rękoma wgórę, aby uchwycić drabinę, ale było za późno. Znikła na górze.
— Macie podarunek! — rzekł gniewnie. — Teraz siedzimy w łapce, jak Pitagoras w beczce.
— Masz na myśli Diogonesa — poprawił Sam.
— Milcz! — huknął Frank. — Co ty wiesz o Diogenesie! To przecież ten karzeł na beczce heidelberskiej. Czy nie możesz żyć bez kłótni.
— Nie — roześmiał się Sam. — Ale ta sprawa z drabiną wydaje mi się podejrzana. Poco ją wciągnęli do góry? Czy była potrzebna do innych pięter? Mogło się to zdarzyć wobec takiej nawałnicy. Zobaczmy, czy nikogo z nas nie brak tutaj.
Okazało się, że nie było bankiera i buchaltera.
— To mnie trochę uspakaja — rzekł Sam Hawkens. — Przecież i ich uwięzionoby z nami. Ujrzymy ich niebawem. Drabiny pozabierano gdzie indziej, jeśli się nie mylę.
— Ale dlaczego założono pokrywę? — wtrącił Droll.
— Pytasz jeszcze? — odparł Frank. — Doprawdy, wstydzę się, że jesteś moim kuzynem i krewnym! Każdy rozsądny człowiek zamyka klapę, skoro pada deszcz. Tu nietylko pada, ale leje jak z cebra. Dlatego właśnie przymknięto otwór, aby ochronić nasze cenne głowy. Czy pojmujesz?
— Tak. drogi przyjacielu i kuzynie Heljogabalusie Morfeuszu Edewardzie Franke. Ponieważ umiesz tak jasno tłumaczyć, więc zrozumiałem.
— Tak, to jedyny powód, — potwierdził Sam. — Dopóki wodza niema, poddajmy oględzinom nasze dzisiejsze mieszkanie.
Nie byli zbudowani rezultatem badań. Nie znaleźli tu żadnego siedzenia, żadnego śladu słomy, siana czy listowia, z któregoby można przygotować posłanie. Zdeprymowało to wysoce naszych przemokłych podróżnych. Tylko Sam nie tracił pogodnego humoru:
— Wkrótce wszystko się zmieni. Niech tylko wódz przyjdzie! Dostarczy nam wszelkich wygód.
Szi-So nie brał udziału w oględzinach mieszkania. Oparty plecami o mur, siedział na ziemi i spoglądał przed siebie poważnie. Usłyszawszy pocieszające słowa Sama, przerwał milczenie i rzekł:
— Sam Hawkens się myli. Nic się zmieni. Jesteśmy uwięzieni.
— Uwięzieni? Do stu tysięcy fur kartaczy! Z czego to wnosisz?
— Jestem Indjaninem i wiem, co o tem myśleć. Kiedyśmy weszli na górę, spostrzegłem dwie drabiny wsparte o wyższe piętro. W pośpiechu najwygodniej było wziąć jedną z nich do przeprowadzenia ludzi.
— Ach! Ja też widziałem drabiny. To dziwne, że właśnie naszą zabrali.
— I jeszcze coś — dodał młodzieniec. — Gdzie jest Grinley, zwany królem naftowym?
— Do piorunów, to prawda! — zaklął Sam.
— Dlaczego niema też obu jego towarzyszyć Według wszelkiego prawdopodobieństwa chce ich oszukać. Nas postanowił usunąć i dlatego podjudził przeciwko nam wodza.
— Ale jak i kiedy?
— Przypomnijcie sobie obu białych, którzy przed nami byli w rancho Fornera. Rozmawiał z nimi; dowiedziałem się nawet, że z jednym z nich przez dłuższy czas odpoczywał na ustroniu.
— Jeśli tak, to istotnie ujawnia się łączność, która powinna była zwrócić moją uwagę. Ale jakżeby się wódz ośmielił tylu ludzi uwięzić? Jesteśmy doskonale uzbrojeni i możemy się uwolnić.
— Jak?
— Podniesiemy pokrywę.
— Spróbujcie! Na pewno nie ruszycie jej z miejsca.
— Przebijemy się przez ścianę szczytową.
— Zbudowana z głazów i jeszcze twardszego wapna.
— Więc przez platformę!
— Spróbujcie ryć mury nożami.
— Ale przecież poza wodzem widziałem tylko kobiety i dzieci!
— Wojownicy się ukryli. Wódz twierdził, że pojechali na łowy. Co za zwierzynę można znaleźć o tej porze roku i w tem pustkowiu? Wiecie, że liczne plemiona indjańskie wykopały topór wojenny. Skoro są na szlaku wojny i grasują po okolicy, któżby się odważył opuścić pewne obozowisko i jechać na łowy, które można przypłacić życiem? Czy wogóle Pueblosi chodzą taką gromadą na łowy? Czy tak namiętnie tropią zwierzynę? Czyż nie żywią się raczej ziemiopłodami?
— Masz słuszność! Przedstawiasz nieodparte dowody.
— Tak, jesteśmy uwięzieni.
— A więc przekonajmy się, i przedewszystkiem spróbujmy, czy nie da się usunąć pokrywy!
Dick Stone i Will Parker stanęli pod pokrywą. Sam wdrapał się na ich plecy, wskutek czego dosięgał pokrywy, i z całej siły wparł się w nią — napróżno.
— To prawda — zamknięto nas! — burknął, złażąc nadół. — Ale pokażemy tym łotrom, że się przeliczyli!
— W jaki sposób? — zapytał Stone.
— Wykopiemy się, albo przez mur, albo przez dach. Przedewszystkiem zbadajmy ścianę!
Przy świetle lampki zbadano mur w rozmaitych miejscach. Okazało się, że ściany zewnętrzne, jak twierdził Szi-So, składały się z grubych kamieni, spojonych wapnem, którego nie mógł odbić żaden nóż. A innych narzędzi nie było.
Pozostawał dach. Mężczyźni utworzyli piramidę. Okazało się, że podkład składał się z mocnych jak żelazo belek. Wytrwały przez długie stulecia; nie tknęła ich wilgoć. Noże natrafiły na nieprzebytą powłokę, to też niepodobna nawet było zbadać, z czego składały się wyższe warstwy.
Kobiety przyglądały się z trwogą tym daremnym wysiłkom. Skoro ich zaprzestano, pani Rozalja zawołała gniewnie:
— Czy można było pomyśleć, że na święcie istnieją tak nikczemni ludzie, jak ta banda indjańska! Gdybym miała tutaj tych szubrawców, Panie mego życia, powiedziałabym im teraz w oczy całą prawdę. Oto, co cię czeka, kiedy polegasz na mężczyznach! Pasowali się na naszych obrońców, ale, zamiast chronić od złego, prowadzą nas wprost na zagładę.
— Ciszej! — prosił mąż. — Obrażasz tych panów swojem wiecznem gderaniem.
— Co? Jak? Wiecznem? — zapytała ze złością. — Od jak dawna mówię? Co najwyżej od trzech, czy czterech sekund. I to się nazywa wiecznością! Kto ma słuszność, nie powinien przycinać sobie języka. Byliście tak głupi, żeście się pozwolili przymknąć. Czy to moja wina? Chcę tylko zapytać, czego mamy się spodziewać i co się z nami stanie?
— Pyta się pani? — odpowiedział Hobble-Frank z uśmiechem. — Wiadomo wszak, co się z nami stanie.
— No, co naprzykład?
— Z początku spętają nas...
— Niby damy również?
— Naturalnie! Potem przywiążą do pala męczarni...
— Damy też?
— Stanowczo! A kiedy wydamy ostatnie tchnienie, zdejmą z nas skalpy.
— Niech piorun trzaśnie! Chyba damom oszczędzą tej haniebnej operacji?
— Przeciwnie! Czerwonoskórzy zazwyczaj skalpują kobiety żywcem. Nie czekają na ich śmierć, wie pani, bo damy mają piękniejsze i dłuższe włosy, co nadaje większą wartość skalpom...
— Dziękuję uprzejmie za takie pochlebstwo!
— Proszę bardzo! No, i dlatego, że skalp trudniej ściągnąć z nieboszczyka, niż z żywego człowieka.
— Czy to prawda, czy chce mi pan tylko stracha napędzić, panie Frank?
— Jakże mógłbym żartować w tak poważnej chwili?...
— W takim razie ci czerwoni są prawdziwymi barbarzyńcami! Ale ja nie pozwolę się skalpować, ani żywa, ani martwa. Mojej skóry nie dostaną za żadną cenę! Będę broniła swoich włosów za życia i po śmierci. Jestem pani Rozalja Eberschbach, z domu Morgenschtern, wdowa po młynarzu. Jużci, poznają mnie! — —
Druga grupa jeńców, mianowicie bankier i jego buchalter, nie wywoływała hałasu. Leżeli spętani na parterze. Nie paliła się tu żadna lampka — było zupełnie ciemno. Wilgotność powietrza i szmer wody świadczył o bliskości źródła. Mury były tutaj tak grube, że nie przepuszczały odgłosów burzy. Skoro jeńców opuszczono na lassach i nakryto otwór, każdy z nich nadstawił ucha. Panowała grobowa cisza. Wreszcie odezwał się bankier:
— Czy zemdlał pan, Mr. Baumgarten, czy też słyszy mnie pan?
— Słyszę, sir. Jestem bliski omdlenia. Czem zawiniliśmy tym czerwonoskórym, że się tak z nami obeszli?
— Hm, chciałem pana o to pytać. Dlaczego akurat nas uwięzili z pośród całej gromady?
— Co do tego, to przypuszczam, że pozostałych spotkał ten sam los.
— Z czego pan to wnosi?
— Z wielu okoliczności. Jedno jest pewne: czerwoni nie mogliby nas uwięzić, nie uwięziwszy także naszych towarzyszów, gdyż ci na pewnoby nas odbili.
— To słuszne, ale zarazem smutne, gdyż musimy wyrzec się nadziei.
— Nie tracę nadziei aż do ostatniej chwili. Sądzę, że mimo wszystko, możemy liczyć na naszych towarzyszów. Prawdopodobnie są tak samo uwięzieni, jak my, ale przynajmniej nie są spętani, Mają przy sobie broń. Rozważ pan, co to za ludzie! Ten Hobble-Frank, mimo osobliwości charakteru, na pewno jest nieustraszonym, mężnym i tęgim westmanem. O Hawkensie, Parkerze, Stone i Drollu można to samo powiedzieć, a co się tyczy pozostałych, to, oprócz może nieodpowiedzialnego kantora, nikogo strach nie pozbawi przytomności umysłu.
— Well, sądzę. Ale dlaczego właśnie nas uwięziono oddzielnie? Może chcą wykupu?
— Wątpię. Tak postępują biali bandyci, ale nie Indjanie. Przypuszczam, że skrupiły się na nas skutki sporów, wynikłych między tymi czerwonoskórymi a białymi.
— All devils! W takim razie nie byłoby dla nas nadziei. Bylibyśmy bowiem jeńcami wojennymi, co pachnie śmiercią! Piękna perspektywa! Smażyć się i oddać skalp przy palu męczarni!
— Nie jest jeszcze tak źle! Spróbujmy przedewszystkiem, czy się nam nie uda uwolnić z więzów.
Trudzili się i natężali wszystkie siły, ale bez powodzenia. Rzemienie były zbyt mocne. Nie wpadli na myśl, że należy je rozsupłać. Powinni się byli o to pokusić, aczkolwiek ręce mieli związane.
Leżeli i czekali — długo, bardzo długo, tak się im przynajmniej zdawało. Naraz usłyszeli nad sobą szmer. Pokrywa została usunięta. Zobaczyli niebo usiane gwiazdami. Burza zatem minęła już i zapadł wieczór. Widzieli, jak spuszczano drabinę, po której zszedł do nich wódz. Nachylił się nad nimi i pomacał więzy. Przekonawszy się, że są nienaruszone, rzekł:
— Białe psy są głupsze, niż wyjące kujoty. Weszli do domu czerwonych wojowników, nie pomyślawszy, że między czerwonymi a białymi wykopano topór wojenny. Zagrabili nasz kraj, nasze święte przybytki i wypędzili nas samych. Prześladują nas i oszukują bez przerwy. Przyśli pojedyńczo i wnet rozmnożyli się do miljonów, my natomiast, którzyśmy się liczyli na miljony, wymieramy jak mustangi i bizony w sawanach. Lecz zanim przyjdzie nam szczeznąć, dokonamy zemsty. Wykopaliśmy topór wojny, i wszyscy biali, którzy wpadli nam w ręce, są zgubieni. Jutro, skoro świt, przywiążemy was do pala męczarni. Wasze krzyki będą się głośno rozlegać po okolicy! Tak się stanie, gdyż Ka Maku, wódz, tak powiedział!
Rzekłszy to, wrócił na górę, wyciągnął drabinę i nakrył pokrywę.
Jego groźby przejęły jeńców dreszczem. Nie wiedzieli bowiem, że przedstawił im przyszłość w tak ciemnych barwach jedynie w tym celu, aby później poczuwali się do tem większej wdzięczności wobec wrzekomego zbawcy.
Wizyta wodza do reszty przybiła bankiera, i zachwiała ufnością Baumgartena. Skoro świt, na palu męczarni! Tak straszliwie szybko miał się rozstrzygnąć ich los. Za mało było czasu na ratunek!
Dzielili się rozpaczą; suszyli sobie głowy w poszukiwaniu wyjścia. Zaczęli ponownie rozciągać więzy, z tym jedynie skutkiem, że rzemienie wpiły im się w ciało. Po kilku godzinach znowu usłyszeli szmer. Spojrzeli wgórę. Pokrywa była usunięta i jakaś głowa ukazała się w otworze.
— Pst, pst, Mr. Rollins, czy to wy jesteście na dole? — zapytano cichym głosem.
— Tak, tak! — zawołał radośnie wezwany.
— Cicho, cicho! Jeśli nas usłyszą, będę zgubiony! Czy Mr. Baumgarten jest z panem? Tak, i ja tu jestem, — odpowiedział Niemiec.
— Nareszcie, nareszcie was znajduję! Szukałem wszędzie, narażając się na tysiączne niebezpieczeństwa, byleby was uratować. Czy stawiliście opór? Czy was nie zraniono?
Szczera troska brzmiała w tych słowach.
— Nie, jesteśmy zdrowi i cali, — odpowiedział Rollins.
— A więc czekajcie chwilkę. Zobaczę, czy zdołam spuścić drabinę. Chociaż stoją tu gdzie niegdzie wartownicy, spróbuję was wyratować.
Głowa znikła z otworu.
Bogu dzięki! Uratowani! — westchnął bankier, ciężko oddychając. — To Grinley, nasz król naftowy. Nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział buchalter. — Nie widziałem jego twarzy, ale poznałem po głosie, mimo że szeptał.
— Wydobędzie nas z tego lochu. Gotów życie narazić, byleby nas wyratować. Czy to nie dzielny postępek?
— Bardzo!
— Jakże łatwo ludziom, skądinąd mądrym, omylić się w sądach o bliźnim! Chciano go napiętnować jako oszusta. Teraz możemy być przeświadczeni, że zasługuje na bezgraniczne zaufanie. Nie wolno nam wątpić o jego uczciwych zamiarach.
Król nafty znów ukazał się nad otworem. Spuścił drabinę i szepnął:
— Udało się... Oto drabina... Wejdźcie szybko!...
— Nie możemy, jesteśmy spętani, — odpowiedział Rollins.
— To pogarsza sprawę! Stracimy wiele cennego czasu. Będę musiał do was zejść.
Zeszedł do jeńców, wymacał po ciemku więzy i przeciął. Podnieśli się, wyciągnęli członki, aby przywrócić normalne krążenie krwi. Rollins podał mu rękę i szepnął:
— Nigdy panu tego nie zapomnę, sir! Ale powiedz mi, w jaki sposób — — —
— Pst, cicho! — upominał król naftowy. — O tem pomówimy później. Teraz trzeba się jak najszybciej stąd wydostać, gdyż każdej chwili może nas kto zobaczyć, a w takim razie bylibyśmy zgubieni. Chodźcie prędzej! Ale nie wolno nam się podnosić; trzeba pełzać na czworakach.
Wszedł na górę, a oni za nim. Na dachu położyli się plackiem.
— Spójrzcie wgórę! — szepnął. — Widzicie wartowników?
W blasku gwiazd zauważyli wartowników, stojących na górnych tarasach. Nie mając doświadczenia, nie pomyśleli o tem, że na ich tarasie, gdzie warta była najniezbędniejsza, nikt nie czuwał. Nie pomyśleli również o tem, że i ci wartownicy musieli ich widzieć — że gesty króla naftowego mogły być fałszywe. Nie zakrył przecież otworu, ani nie wyniósł drabiny.
— Posuwajcie się — szepnął cicho — za mną aż do krawędzi, gdzie przystawiłem drabinę. Jeśli zejdziemy nadół niepostrzeżenie, nic już nam nie może grozić.
Podsunęli się do krawędzi pierwszego tarasu. Zobaczyli drabinę. Okoliczności aż nazbyt sprzyjające ucieczce nie zbudziły w nich żadnych podejrzeń. Jeden po drugim zeszli nadół i znaleźli się poza obrębem puebla.
— Nareszcie, nareszcie! — rzekł król nafty. — Umykajmy stąd szybko!
— Jeszcze nie, Mr. Grinley, — rzekł buchalter, najbardziej sumienny. — Nasi towarzysze są wszak również uwięzieni?
— Tak.
— Czy opuścimy ich? Naszym obowiązkiem — —
— Absurd! Co panu na myśl wpada! Wódz kłamał. Jego wojownicy nie są na łowach, lecz schowali się tutaj wpobliżu. Czy w trójkę poradzimy sobie z sześćdziesięciu, czy siedemdziesięciu wojownikami? Niechybna śmierć. Bądźcie zadowoleni, że choć was wydobyłem!
— Słusznie, ale martwi mnie ich los...
— O, będą się sami starali uwolnić! Jest tam kilku dzielnych ludzi, którzy na pewno znajdą jakieś wyjście.
— To mnie uspakaja. Ale jakże uciekniemy? Prawdopodobnie ruszą za nami w pościg. Bodajbyśmy to mieli nasze konie i broń! Stracimy także bagaż.
— Wszystko w porządku, wszystko uratowałem!
— Jak? Co? Nie może to być!
— O, dzielny człowiek dla swoich przyjaciół dokazuje cudów. Ja sam, zresztą, nie poradziłbym, znalazłem jednak pomoc i poparcie.
— Czyje?
— Dwóch mężnych gentlemanów, do których was zaprowadzę. Chodźcie szybko; nie możemy tu ani chwili marudzić!
Zaprowadził ich do ruin, gdzie poprzednio zaczaili się Indjanie. Tu spotkali Buttlera i Pollera, i znaleźli nietylko swoje wierzchowce i broń, ale także całe swe mienie. Zdumieni, zasypali Grinleya szeregiem zapytań, które jednakże uchylił:
— Musimy natychmiast jechać! Jak sami słusznie zauważyliście, zaczną nas wnet ścigać. Dlatego powinniśmy wyforsować się naprzód. W drodze wam opowiem, jak się to wszystko odbyło.
Ułożył sobie w myślach opowiadanie o tyle prawdopodobne, aby nie budziło poważnych wątpliwości. Dosiedli rumaków i puścili je w galop. Bankier był pełen wdzięczności dla swoich zbawców; nie myślał wcale o pozostawionych na łasce indjan towarzyszach. Lecz Baumgarten nie mógł się pozbyć myśli, że obowiązkiem ich było przynajmniej pokusić się o uratowanie więźniów. — — —
Rzeczywiście, sytuacja uwięzionych była bezsprzecznie bardzo poważna, niepozbawiona jednak śmiesznych stron, a to z powodu osobliwych właściwości charakteru niektórych podróżnych. Z początku spodziewali się, że wkrótce sprowadzą do nich bankiera i buchaltera. Twierdzenie Szi-So zrobiło pierwszy wyłom w tej pewności. Kiedy minęło kilka godzin, a pokrywa się nie poruszała, przestano wątpić o słuszności słów młodego indjanina. Dotychczas dosyć spokojne usposobienie więźniów uległo gwałtownej zmianie. Doświadczeni westmani przywykli panować nad wzruszeniem, lecz zatroskani wychodźcy nie mogli utaić niepokoju i podniecenia. Wyjątkiem był kantor, któremu w głowie nie mogło się pomieścić, żeby jego praca dla sztuki miała tu dobić do nagłego i gwałtownego kresu. Łatwo się domyślić, że pani Rozalja wiodła rej w żywej wymianie zdań. Urągała ostro Indjanom, nie oszczędzając również Sama i jego towarzyszów, na których składała winę obecnej sytuacji.
— Ktoby coś podobnego pomyślał o tym starym, czerwonym wójcie indjańskim! — gniewała się. — Ten człowiek był tak uprzejmy, tak grzeczny, zachowywał się tak mile, że myślałam sobie: tylko patrzeć, jak cię zaprosi do walca. A teraz okazuje się, że to wszystko było fałszem, oszustwem, łajdactwem. O co mu właściwie chodziło? O nasze rzeczy, o nasze pieniądze? Powiedz mi pan, panie Hawkens? Gadajże pan, mówże! Nie stój jak chiński bałwan, który nie może wydać dźwięku!
— Oczywiście, że chodzi o nasz dobytek, — odpowiedział Sam.
— Oczywiście? Nie uważam, aby to było tak oczywiste! Mój dobytek jest moim dobytkiem i nikt nie zdoła mi go zdmuchnąć. Kto wysuwa rękę po moje prawdziwe i prawne mienie, ten jest rzezimieszkiem, rozumie pan! I na takiego u nas w Saksonji istnieją pewne paragrafy, na które policja bardzo zważa. Kto chce cudze zwędzić, ten dostaje się do więzienia!
— Słusznie, ale niestety nie jesteśmy w Saksonji.
— Nie w Saksonji? Co, co pan tam mówi? Przecież nie jestem Amerykanką, a chociaż widzi mnie pan teraz na wychodztwie, nie wyzbyłam się swego dobrego saskiego obywatelstwa, o nie! Zawszeć jestem córką pięknego saskiego kraju nad Elbą. Sasi bili wrogów więcej niż w dwudziestu wojnach, potrafią mnie więc również stąd wydobyć. Nie pozwolę się ograbić, aby następnie bez szeląga w kieszeni wałęsać się po Ameryce!
Sam obejrzał podnieconą kobietę właściwym sobie szczególnym spojrzeniem i odezwał się:
— Źle pani to sobie wyobraża, pani Ebersbach. Nie ograbią pani, aby później pozwolić się wałęsać po Ameryce.
— Nie? A co?
— Kiedy Indjanin rabuje, nie zapomina także zamordować. Skoro odbiera czyjąś własność, odbiera także życie, aby zażegnać zemstę.
— Panie mojej duszy! No, w takim razie wszystko się kończy! Wiedział pan o tem, a jednak zaprowadziłeś nas do tego czarciego loszku? Panie Hawkens, nie bierz mi pan tego za złe, ale jesteś potworem, salamandrą, smokiem, jakiego nie znajdziesz, jak świat szeroki i długi!
— Wybaczy pani! Czyż mogłem przewidzieć zamiary Indjan? Ci Pueblosi są znani ze spokojnego usposobienia. Nie można było wiedzieć, że nastawią na nas pułapkę.
— Czy musieliście wejść? Moglibyśmy wszak zostać pod gołym niebem! — A nawałnica? — Ach, co znaczy nawałnica! Wolę, aby mi zmyła czuprynę z głowy, niż żebym miała paść ofiarą rabunku i morderstwa. Przecież sam pan może się tego domyślić. Drogie niebiosa! Być zamordowaną! Ktoby o tem pomyślał! Wywędrowałam, aby przez długie lata żyć po amerykańsku, a ledwo postawiłam stopę na tej ziemi, już śmierć zaziera mi w oczy. Chciałabym widzieć takiego, coby to mógł wytrzymać!
Teraz podszedł do niej kantor, położył jej rękę na ramieniu i rzekł uspakajająco:
— Niech się pani nie podnieca niepotrzebnie, moja droga pani Ebersbach. O śmierci nie może być mowy.
— Nie? Jakto?
— Póki jestem przy pani, nie może cię spotkać nieszczęście. Ja pani bronię!
— Pan — — — mnie — — —? — zapytała niedowierzająco, mierząc go od stóp do głów.
— Tak, ja! Wie pan! przecież, że chcę wystawić operę heroiczną w dwunastu aktach?
— Naturalnie. Słyszałam o tem aż zbyt często.
— No, więc! Kompozytor jest miłośnikiem Sztuki, a może pani ufać, że ta potężna bogini nie pozwoli umrzeć zawczasu żadnemu ze swych zwolenników.
— Ale ja przecież nie komponuję!
— Zato jest pani pod mojem skrzydłem opiekuńczem. Przez wzgląd na moją wielką operę, Muzy powrócą mnie nieuszkodzonego na ciele i zdrowiu do domu, albowiem w przeciwnym razie jedyne i niezastąpione arcydzieło przepadłoby dla świata bezpowrotnie. Podczas całej podróży amerykańskiej nie spadnie mi włos z głowy; ergo każdy, kto mi towarzyszy, jest zabezpieczony od nieszczęścia.
— Pięknie! Jeśliś pan tak pewny, że nic nie może nam się stać złego, zbierz się na odwagę i wydobądź nas z tej łapki.
Podrapał się za uchem i odpowiedział mrukliwie:
— Zdaje się, że pani mnie źle zrozumiana, moja najmilsza. Nie można grać allegro vivace opusu, który jest oznaczony w lento. Jeśli powiedziałem, że w mojej obecności nie może was spotkać nieszczęście, to nie znaczy, abym ja właśnie miał otworzyć furtkę wolności. Nato są inni. Wystarczy tylko wymienić pana Franka, który już dokonał tylu cudów waleczności i który w żadnym razie nie pozwoli nam tutaj zmarnieć. Czy nie mam słuszności?
Z tem pytaniem zwrócił się do Hobble-Franka. Mile połechtany westman odpowiedział:
— Tak, mówił pan słusznie, zupełnie słusznie, panie kantorze emeriticus, i nie zawiedzie pana zaufanie, które we mnie pokładasz. I choćby wszystkie powrozy miały pęknąć, ja was oswobodzę!
— Jak? — zapytał Sam.
— Nie wierzysz? Podczas gdyście tutaj przelewali z pustego w próżne, ja udałem się po radę do rozumu i odbyłem drogę, która nas wyprowadzi na wolność.
— Jestem jej bardzo ciekaw — rzekł Sam.
— Wierzę ci na słowo. I takbyś jej nie znalazł!
— Wykaż uprzednio, czy twoja droga nie jest manowcem.
— Ty, powiem ci coś: „gdziekolwiek się ukażesz, panie organisto, wszystkie flety milkną“. Ja jestem panem organistą, a ty fletem, który ma milczeć! Moja droga jest dobra, jak się wkrótce przekonacie. Tłukliście głową o ściany, kłuliście dach i noże stępiliście o kamienie. Ja zaś idę o zakład, że znajdą się tu dziury, o które będzie można oprzeć dźwignię wolności!
— Dziury? Gdzie?
— Gdzie? Musimy dopiero poszukać.
— A więc nie ruszyliśmy z miejsca. Szukaliśmy i nic nie znaleźli!
— Milcz! Ślepota poraziła wam oczy, wasze nosy niewarte są szeląga! Otwór w sklepieniu wszak zamknięty, a oprócz niego nie widać żadnej innej dziury. Gdyby tak było w rzeczy samej, musielibyście się tutaj zadusić, ponieważ wkrótce zabrakłoby ożywczego powietrza. W każdym razie poczulibyście zgniły i dziwny zapach. No, przyjrzyjcie się teraz lampie, a zobaczycie, jak pięknie płonie; natężcie organy powonienia i przekonajcie się, czy jest chociażby zapowiedź złego powietrza! Powietrze stale się odnawia, muszą tu zatem wgórze, lub na dole być otwory, podobnie jak w mojej willi Niedźwiedzie Sadło nad Elbą. Ten stały dopływ powietrza musimy odkryć. A wiecie, jak to zrobić?
— Z pomocą świecy, co? — zapytał Sam.
— Tak, z pomocą lampki. Widzisz więc, że chwilami wykazujesz trochę rozumu! Weźcie lampkę i trzymajcie u dołu przy podłodze, a znajdziecie otwory, przez które wchodzi świeże i wychodzi zepsute powietrze.
— Ty, Frank, ta myśl jest naprawdę niezła! — zawołał Sam Hawkens. — Spostrzeżenie zupełnie słuszne — mamy tu czyste powietrze, musi więc być dopływ. Poszukajmy!
— No, widzisz stary flecie, że organista rozumie się na rzeczy! Gdyby nie ja, to — — — uważaj!
Z góry rozległ się szmer. Burza minęła; nie grzmiało już; słychać więc było wyraźnie, co się działo na płaskim dachu. Odsunięto cieżkie głazy, poczem uchylono nieco pokrywy. Rozległ się głos wodza:
— Białe twarze niech wysłuchają, co im powiem! Wiedzą już chyba, że są moimi więźniami. Wojna wybuchła między nami a białymi, a zatem powinniście umrzeć; ale będę dla was pobłażliwy i daruję wam życie, jeśli mi oddacie wszystko, co macie przy sobie.
Wasz przywódca niechaj odpowie! Miał na myśli Sama Hawkensa. Ten odpowiedział:
— Dostaniesz wszystko, czego sobie życzysz. Puść nas na górę, a oddamy!
— Mój brat mówi językiem węża. Jeśli was wypuszczę, stawicie opór.
— Zejdź nadół i weź sobie sam!
— Zatrzymacie mnie na dole. Niech białe twarze przedewszystkiem zbiorą swoją broń i następnie zwiążą rzemieniem, który wam zrzucę. Potem spuścimy lassa, aby ją podciągnąć.
Sam Hawkens niech odpowie, czy przystaje na to!
— Czy Ka Maku dotrzyma słowa i puści nas na wolność, skoro oddamy wszystko?
— Tak.
— Tak? Hihihihi! Nie uważaj nas za takich głupców, jakim sam jesteś, i uciekaj czem prędzej, bo podaruję ci kulę! Wiemy dobrze, co o was myśleć, kłamcy i zdrajcy! Nic nie dostaniecie!
— W takim razie biali zginą!
— Czekaj więc aż do tej chwili. Zadalibyście nam śmierć, gdybyśmy nawet spełnili wasze życzenia. Przeliczyliście się! Mamy broń, i zmusimy was do zwrócenia nam wolności bez wykupu!
— Sam Hawkens myli się. Wasza broń wcale wam się nie przyda, gdyż nie dojdzie do rozprawy. Jesteście uwięzieni i nie zdołacie wyjść z lochu. Nie napadniemy na was, a zatem nie będziecie potrzebowali się bronić; brak wody i jadła wyda was w nasze ręce. Poczekamy, aż zginiecie z głodu i pragnienia, a następnie, już bez żadnej walki, weźmiemy wszystko, czego pragniemy.
Pokrywa znowu opadła. Słychać było, jak na nią wtoczono ciężkie głazy.
— Głupstwo — mruczał Dick Stone. — Przegapiłeś okazję.
— Jakże? — zapytał Sam.
— Należało nie odpowiadać wcale, lecz posłać mu kulkę w łeb. Wprawdzie trzymał głowę zdala, ale czoło widziałem tak wyraźnie, że nietrudno je było przedziurawić.
— Wiem o tem, stary Dicku, ale chyba nie sądzisz, że toby się nam przydało? Wręcz przeciwnie, pogorszyłoby naszą sytuację. Nie, skoro nie zachodzi konieczność, nie pozbawiam nikogo życia. Gdzie indziej szukajmy ratunku. Idźmy raczej za radą Franka; trzeba się śpieszyć, gdyż lampka wkrótce się dopali.
Hobble-Frank miał słuszność. Powietrze przepływało przez wydrążenia w murze tuż nad podłogą; wkrótce też więźniowie odkryli w powale otworki, przez które wychodziło zepsute powietrze. Otworki były wydrążone ukośnie; pionowe bowiem łatwiejby wpadły w oczy, ukazując niebo. Średnice ich nie przekraczały sześciu centymetrów. O wiele większe były otwory w ścianie.
— Teraz wszystko dobrze pójdzie — rzekł Will Parker. — Poprzednio nie mogliśmy obracać nożami; teraz jednak dziury stanowią punkty oparcia dla klingi. Pozostaje zagadnienie, którędy drążyć?
— Mur jest za gruby — oświadczył Sam. — Aby wydrążyć dostatecznie obszerny otwór, musielibyśmy bardzo długo pracować.
— Więc powała?
— Tak. Wprawdzie utrudnia pracę ta okoliczność, że trzeba stanąć na barkach dwóch towarzyszów, ale skoro usuniemy bierwiona, reszta pójdzie jak po maśle. Niestety, mamy światła najwyżej na pół godziny. Poszukajmy więc szybko najodpowiedniejszego miejsca!
Znaleziono je niebawem. Sam i Droll chcieli rozpocząć; pierwszy stanął na barkach Stone’a i Parkera, drugi na barkach Ebersbacha i Straucha. Po pewnym czasie mieli ich inni zluzować. Skoro rozpoczęto pracę, odezwał się Szi-So:
— Światła nie starczy. Być może, później będzie potrzebniejsze, niż teraz. Czy lampka ma się wypalić do reszty?
Dobra była rada. Zgaszono lampkę. Rozległ się szmer świdrów i podźwięk noży, oraz ciężkie oddechy obu pracujących. Tak natężyli siły, że już po kwadransie trzeba było ich zluzować. O spaniu nie było mowy. Świdrowano, drążono przez całą noc; wreszcie usunięto tyle drzewa, że powstał otwór, przez który pojedynczo można było się przeczołgać. Pozostało tylko przeryć się przez górną warstwę dobrze ubitej, stwardniałej w kamień gliny. To zajęło wiele czasu. Dopiero koło południa szczególny dźwięk noży zasygnalizował, że praca ma się ku końcowi.
— Teraz pracujcie cicho, jak najciszej, — upominał Sam Hawkens. — Inaczej usłyszą nas z góry.
Ledwo to powiedział, rozległ się wystrzał, a zaraz potem Dick Stone, pracujący wraz z Szi-So, zawołał:
— All devi’s! Jestem ranny!
— Gdzie? — zapytał Sam.
— W ramię. Hultaje strzelają.
— Przez dach? A więc słyszeli szmer waszych noży! Czy rana jest głęboka?
— Nie sądzę. Prawdopodobnie powierzchowna. Kość nieuszkodzona; ale czuję, że krew spływa.
— A więc złaź żywo! Mogą znowu strzelić i trafić w głowę. Zbadamy twoje ramię!
Dick i Szi-So zeskoczyli na ziemię. Teraz lampa mogła się przydać. — Znowu rozległy się dwa czy trzy strzały, nikogo już jednak przed otworem nie było; kule uderzyły w podłogę. Atoli Sam Hawkens ryknął przeraźliwie.
— Czego krzyczysz? — zapytał Parker. — Czy cię trafiło? — Nie. Chcę tylko wiedzieć, gdzie te łotry stoją.
Na górze rozgrzmiały radosne okrzyki. Indjanie usłyszeli głos Sama i uwierzyli, że kula go ugodziła.
— Bardzo dobrze! — roześmiał się Sam. — Ci zbóje siedzą tuż przy naszym otworze i nasłuchują. Poczęstujmy ich śrutem! Franku i Willu, podejdźcie do mnie! W naszych trzech dubeltówkach tkwi sześć kul. Każdy wypali szybko po dwie kule! Raz — dwa-trzy! Rozległ się huk, a zaraz potem okrzyki bólu i gniewu.
— Well! Doskonale! Hihihihi! — roześmiał się Sam. — Zdaje się, że trafiliśmy kilku. Nie sądzę, aby się odważyli znowu podsłuchiwać.
— Ale ja też nie stanę ponownie w otworze, żeby mnie zastrzelono! — mruknął Stone.
— Nikt tego nie żąda — odrzekł Sam. — Pokaż ramię!
Zapalono lampę. Kiedy opatrzono ramię Dikka, jak się okazało, lekko jedynie ranione, rzekł Hobble-Frank:
— Powinniśmy byli drążyć w ścianie, a nie w dachu. Na dachu stoją Indjanie i słyszą wszystko. Jeżeli zaś będziemy ryć się przez ścianę, to nikt nas nie usłyszy.
— Ale jest to o wiele cięższa praca — zauważył Sam.
— Lepsza jest cięższa, a bezpieczna, niż lekka w asyście kul!
Sąd jego znalazł powszechne uznanie. Przystąpiono do roboty. Otwory w ścianie były tak obszerne, że więźniowie mogli w nie wsadzić po dwie naraz lufy, służące za dźwignie. Po wielogodzinnym trudzie udało się tak rozluźnić spoidło, że można już było do dalszej pracy używać noży.
Upłynęło już popołudnie i zapadł zmierzch, kiedy pierwszy kamień wypadł z muru. Pierwszy. A ile ich jeszcze było do usunięcia! I w jakim opłakanym stanie znaleźli się uwięzieni! Wszak pragnęli tu urządzić postój i wypocząć. Po przybyciu do puebla zdążyli jedynie ugasić pragnienie, nie zaspokoili jednak głodu. Teraz minęła już przeszło doba, a nic jeszcze nie mieli w ustach. Głód i pragnienie dokuczały dorosłym, a cóż dopiero dzieciom, których wprost nie można było uspokoić.
Pracowano na zmianę, po dwóch. Na pracy upłynęła cała noc, na bardzo powolnej pracy, ponieważ mur był nader mocny, a wapno może jeszcze mocniejsze. Wreszcie przebito otwór nawylot. Tym razem kamień wypadł za mur puebla. Dosyć mała dziura przepuściła płowy blask świtu. Teraz robota szła szybciej; jeszcze pół godziny, a otwór tak się powiększył, że mógł przepuścić człowieka.
— Wygraliśmy! — cieszyła się pani Rozalja. — Ten otwór nie jest wprawdzie wygodnem przejściem dla przyzwoitej damy, ale, kiedy chodzi o wolność, gotowa jestem przeleźć przez komin, co pociąga za sobą absolutną niemożliwość przyzwoitego doprowadzenia się do stanu pierwotnej czystości. Teraz, naprzód marsz, moi panowie! Kto pójdzie na czele? Grzeczność naturalnie wymaga, aby przedewszystkiem ratowały się damy. Dlatego godzę się iść pierwsza.
Nachyliła się już, aby wetknąć głowę w otwór, lecz Hobble-Frank pociągnął ją wtył.
— Czy postradała pani zmysły, madame Ebersbach? Co pani na myśl przyszło? To nie dla bab! Tu muszą rozpocząć panowie wszechstworzenia!
— Kto? — zapytała. — Panowie wszechstworzenia? I do nich pan się zalicza?
— Naturalnie!
— No, w takim razie żal mi tego całego wszechstworzenia! Jestem damą, niemiecką damą z Saksonji rodem. Czy pan nie słyszał, że wobec dam trzeba być grzecznym?
— Ależ ja pani nie rozumiem, droga, najmilsza pani Ebersbach! Jeśli chcę wyjść przed panią, to jedynie z grzeczności!
— O — o — o! Jeżeli pan tak myśli, to użył pan tego słowa fałszywie. Będziesz pan grzeczny, jeśli mnie pozwolisz być grzeczną. Nie może pan tego zmiarkować?
— Bardzo dobrze, lecz czyni to pani nawspak.
— Nawspak? Jakto?
— No, otwór jest co najmniej trzy metry nad platformą. Nie?
— Tak.
— Będzie pani musiała z tej wysokości skoczyć. Czy potrafi pani?
— Mam nadzieję. Skoro chodzi o wolność, zeskoczę z każdej wysokości.
— Głową naprzód?
— Głową. A jak inaczej?
— Jeśli pani skoczy głową naprzód na trzy metry wdół, to wświdruje ją pani w plecy tak głęboko, że jej nikt nie dojrzy. Skacze się wszak nogami, a nie tą częścią ciała, gdzie przechowuje się zazwyczaj zdrowy ludzki rozsądek. A zatem, należy wleźć w otwór naprzód nogami.
— Ale to będzie skok nienaturalny! Przecież nie mam oczu w nogach!
— Przyznaję. Jednakże sama pani zobaczy, że postępuję grzecznie, wyprzedzając panią. Przypuśćmy, że Indjanie spostrzegli spadające kamienie. W takim razie na pewno stoją na straży. Otóż, skoro się ktoś ukaże w otworze, wszystko jedno nogami, czy głową, poczęstują go kulą. Jeśli i teraz zechce pani wyjść pierwsza, owszem, nie mam nic przeciwko temu.
— Dziękuję uprzejmie! Jestem damą, a jako taka nie mam obowiązku brać kul, przeznaczonych dla panów wszechstworzenia.
Złożywszy to oświadczenie, cofnęła się szybko. Atoli i Frank nie dostąpił tego niebezpiecznego zaszczytu, który w rzeczywistości przypadł Samowi Hawkensowi. Westman zatknął kapelusz na strzelbę, wysunął go lekko, bardzo lekko przez otwór, poczem wychylił głowę, ale nader powoli. Ledwo oko jego dotarło do wylotu, cofnął się czem prędzej i zameldował:
— Istotnie, na dole, na platformie, stoi gromada wartowników. A więc odkryto nasz otwór.
— Czy widzieli ciebie? — zapytał Dick Stone.
— Nie.
— Czy są uzbrojeni?
— Mają strzelby.
— A więc na pewno będą strzelać! Stoją na dole, na platformie, i oczekują nas, my zaś możemy wyskakiwać pojedyńczo. Prawdopodobnie czatują nietylko z dołu, ale także u góry. Zaraz się przekonamy!
Wziął swoją długą rifle, nasadził na nią swoje nieopisane nakrycie głowy i powoli wysunął lufę przez otwór — tak, że mogło się wydawać głową ludzką. Rozległ się okrzyk, poczem padło naraz wiele strzałów. Dick wycofał strzelbę, dokładnie zbadał kapelusz i orzekł:
— Dwie kule trafiły, jedna z góry, druga z dołu. Co o tem powiesz, stary Samie?
Zapytany dopiero po dłuższej chwili odezwał się przygnębionym głosem:
— Na górze stoją strażnicy i obserwują otwór. Nad nami Indjanie i pod nami Indjanie; źle, bardzo źle!...
— Odpędzimy ich strzałami! — rzekł z tupetem Hobble-Frank.
— Spróbuj! Powystrzelaj tych, co siedzą na naszym dachu! — Ale tem łatwiej jest zastrzelić tych, którzy stoją na dole.
— Jakże to zrobisz?
— No, trzeba tylko wycelować w nich i wypalić!
— Łatwo powiedzieć. Dziura jest tak ciasna, że potrafisz celować, o ile wysuniesz na powietrze całą strzelbę, obie ręce i głowę. Lecz, zanim złożysz się w tej niebezpiecznej pozycji, poczujesz kilka kul w mózgownicy.
— Do stu tysięcy kartaczy! To prawda! Mamy więc piękne otwory i nie możemy wyjść!
— Niestety, niestety! Napróżnośmy się trudzili. Nie możemy się wydostać ani przez dach, ani przez ścianę.
— Bodaj piorun trzasł! Czy to prawda? — zapytała pani Rozalja.
— Jeszcze jaka prawda! — oświadczył Sam.
— Czyż niema innego wyjścia? Naprzykład przez podłogę?
— Nie, gdyż odrazu spostrzegą nas z dołu.
— No, a więc wały stoją, jak stały! I tacy chcą być panami wszechistnienia. Gdybym była mężczyzną, wiedziałabym, co począć!
— Co? Właśnie, że nie wiem, bo nie jestem mężczyzną, lecz damą. Stworzono was, panowie, poto, żebyście nas bronili; rozumiecie? Spełnijcie swoją powinność! Nie jestem powołana do suszenia sobie głowy nad sposobem wydobycia się z tego lochu. Ale wyjść stąd muszę bezwarunkowo, żądam więc, abyście natężyli swoje rozumy i znaleźli sposób ratunku!
Nastąpiła długa pauza. Każdy szukał w myśli drogi do wolności; ale nikt nie otwierał ust, aby tę drogę zwiastować. Upływały długie chwile w męczącem posępnem milczeniu. Wreszcie odezwał się Szi-So:
— Nic nie pomoże zastanawianie się i przemyśliwanie. Moglibyśmy wyjść tylko pojedynczo, a więc musielibyśmy paść pod kulami. A jednak wierzę, że będziemy ocaleni.
— Jak? Jak? W jaki sposób? — rozległo się dookoła.
— Old Shatterhand i Winnetou mieli się spotkać w rancho Fornera. Gospodarz zawiadomi ich prawdopodobnie o naszej podróży, więc udadzą się wślad za nami, i przybędą do puebla.
— Tak, — odpowiedział Sam, głęboko wzdychając, — to jedyna nasza nadzieja. Przybędą tutaj; mógłbym przysiąc, że przybędą. Jeśli wytrwamy do tego czasu, będziemy uratowani.
— Mówicie o dwóch tylko ludziach. Cóż oni dokażą wobec tylu Indjan? — wtrąciła pani Rozalja.
— Zamilknij pani uprzejmie! — odezwał się Frank. — Co może pani wiedzieć o tych bohaterach, którzy są moimi przyjaciółmi i dobroczyńcami! Skoro wpadną na nasz trop, możemy zaśpiewać psalmy dziękczynne. Wydobędą nas, i to nietylko nas!
— Kogóż więcej?
— Bankiera, jeśli jeszcze żyje.
— Ten już chyba nie będzie żył — westchnął Droll. — Ani on, ani jego buchalter. Względem nich miano nieszczególne zamiary, inaczej bowiem nie odłączanoby ich od gromady. —
Miał słuszność, aczkolwiek z innych względów, niż sądził. Dla tych szczególnych zamiarów wypuszczono Rollinsa i buchaltera z puebla. — — —
Bankier i jego buchalter uciekli z puebla.
Jechali teraz na północ wraz z królem naftowym Buttlerem i Pollerem. Nie biwakowali w drodze, póki w południe nie dotarli do pierwszego lasu gór Mogollon, który ich uraczył cieniem, ochłodą i napojem. Zeszli zatem z koni i usiedli nad stawem, aby wypocząć i dać również wypoczynek koniom. Teraz król naftowy opowiedział bajeczkę, która miała wytłumaczyć bankierowi dziwne zdarzenia ubiegłej nocy. Osiągnął cel. Rollins nabrał całkowitej do niego ufności i cieszył się niemało z towarzystwa tak mężnych i czcigodnych ludzi, jak Buttler i Poller.
Wypocząwszy, dosiedli koni i pojechali dalej Wieczorem natrafili na miejsce, doskonale nadające się do przenocowania. Płynął tu strumyk i było sporo suchego drzewa, którem mogli podsycać ognisko przez całą noc. Ani Rollins, ani Baumgarten nie zwrócili na to szczególnej uwagi, że król nafty, Buttier i Poller byli suto zaopatrzeni w żywność, której wszak nie mogli zabrać z puebla. Kiedy Poller wskrzesał ognisko, Buttler rzekł kłopotliwie:
— Wpobliżu ciągną się obszary Nijorów. Czyż nie byłoby lepiej zrezygnować z ognia? Łatwo może nas zdradzić.
— Niema niebezpieczeństwa — oświadczył król naftowy. — Jestem z Nijorami na dobrej stopie.
— Wykopali topór wojenny!
— Nic nie szkodzi. Dla mnie nie są groźni, nawet na ścieżce wojennej.
— Nijorowie mieszkają na północy, a na południu Gilenowie. Obozujemy na pograniczu obu plemion, więc w strefie najniebezpieczniejszej. Pełno tu wałęsających się oddziałów, które dla zysku nie oszczędzają ani wroga ani przyjaciela.
— A ja ci powiadam, że w całej okolicy nikogo teraz nie znajdziesz. To właśnie miejsce jest głęboko ukryte; nie spotkałem jeszcze, aczkolwiek bywałem tu już nieraz, żywej duszy, nawet śladu żywej duszy. Możemy zatem spokojnie rozpalić ognisko. — —
Aczkolwiek tak bardzo był pewny swej sprawy, mylił się przecież, gdyż na północ od nich jechali dwaj jeźdźcy, którzy, nie widząc się nawzajem, dążyli do tego samego celu, mianowicie do miejsca, gdzie król naftowy obozował wraz z towarzyszami.
Jeden od drugiego był oddalony o milę, obaj zaś o trzy mile od obozu.
Jeden był biały i dosiadał wspaniałego karego ogiera o różowych nozdrzach, z owemi kręconemi kosmykami włosów, które u Indjan uchodzą za oznakę przednich zalet. Siodło i uprząż były najlepszej indjańskiej roboty. Jeździec był nie nazbyt wysoki, nie nazbyt szeroki, lecz ścięgna jego wyglądały jak stalowe, a mięśnie jak żelazne. Broda ciemnoblond okalała spalone słońcem poważne oblicze. Nosił wyfrendzlowane legginy, koszulę myśliwską również po szwach wyfrendzlowaną i długie buty, które podciągał aż za kolana; na głowie kapelusz filcowy o szerokiej kresie z rzemykiem, ozdobionym koniuszkami uszu szarego niedźwiedzia. Za szerokim, splecionym z pojedynczych rzemyków i wyłożonym patronami pasem, tkwiły dwa rewolwery i nóż-bowie. Z lewego ramienia wiło się ku prawemu biodru lasso, skręcone z drobnych rzemieni, a szyję okalał mocny sznur jedwabny, na którym wisiała ozdobna w skórki koliberków fajka pokoju. W główce jej były nacięte misterne znaki indjańskie. W prawej ręce trzymał strzelbę o krótkiej lufie, o zamku nader dziwnej konstrukcji, — był to dwudziestopięciostrzałowy sztuciec sysiemu Henry’ego a na plecach wisiała dwururkowa niedźwiedziówka najcięższego kalibru, jakiej już dzisiaj nie znajdziesz nigdzie.
Prawdziwy myśliwy nie dba o elegancję i czystość. Im bardziej zaniedbany strój nosi, tem wyższego doznaje szacunku, gdyż zapewne tem więcej przebył drogi i tem więcej doznał przygód. Z pogardą spogląda na każdego, kto zwraca uwagę na swoją powierzchowność. Największą zaś zgrozę budzi w nim wyczyszczona do połysku strzelba. Według powszechnego mniemania, westman-obieżyświat nie ma czasu na zajmowanie się drobnostkami. Otóż wspomniany jeździec odznaczał się tak starannym i czystym wyglądem, jakgdyby dopiero poprzedniego dnia wyruszył z St. Louis na Far West. Strzelba — zdawało się — chyba przed godziną dopiero wyszła z rąk rusznikarza. Buty połyskiwały wyczyszczone pastą, ostrogi nie miały na sobie ani śladu rdzy. Na ubiorze tego człowieka nie znać było żadnych przebytych trudów. Nietylko twarz miał umytą, ale i ręce! Nietrudno było, naprawdę, uznać go za myśliwego od parady.
I w rzeczy samej, wielu, bardzo wielu ludzi, widząc go po raz pierwszy, przyjmowali za niedoświadczonego amatora. Jakże jednak czuli się zawstydzeni, skoro usłyszeli jego nazwisko. Albowiem nie był to nikt inny, tylko Old Shatterhand, znakomity, odważny a jednak ostrożny myśliwy, wierny przyjaciel czerwonej rasy i zarazem nieubłagany wróg wszystkich łotrów, którzy grasowali i wciąż jeszcze grasują na zachodnim brzegu Missisipi.
Znano go pod przewiskiem Old Shatterhanda. Nazwa ta pochodzi z angielskiego czasownika shatter, oznaczającego: rozbić, zmiażdżyć. Nie przelewał krwi wroga, chyba z konieczności, a i w tym wypadku częściej ranił, niż zabijał. Jeśli go mógł tylko dosięgnąć, miażdżył uderzeniem pięści w skroń, tak potężnem, że niktby mu na wejrzenie nie przypisał takiej siły. Stąd to przezwisko, nadane przez białych i czerwonych myśliwych.
Drugi jeździec, oddalony o milę angielską na zachód, był to Indjanin. Koń, którego dosiadał, dokładnie przypominał rumaka Old Shatterhanda.
Bywają ludzie, którzy z pierwszego wejrzenia, zanim jeszcze powiedzą słówko, wywierają na nas głębokie, niezapomniane wrażenie. Takim człowiekiem wydawał się ten Indjanin.
Nosił białą wygarbowaną koszulę myśliwską, ozdobioną indjańskim haftem. Legginy były uszyte z tego samego materjału i ozdobione grubemi frendzlami z włosów skalpu. Nie widać było na koszuli, ani na spodniach najmniejszej plamki. Drobne stopy tkwiły w wyszywanych perłami mokasynach, ozdobionych kolcami jeżowca. Z szyi zwisał cenny woreczek z lekami, kunsztownie rzeźbiona fajka pokoju i potrójny łańcuch z pasów szarego niedźwiedzia, najniebezpieczniejszego z drapieżników górskich. Dookoła smukłych bioder wił się szeroki pas, z bardzo cennego santilio. Z za pasa wyglądały, podobnie jak u Old Shatterhanda, rękojeście dwóch rewolwerów i noża do skalpowania. Głowy nie okrywał. Długie, gęste, granatowokrucze włosy były ułożone w wysoką czuprynę i splecione skórą grzechotnika. Żadne pióro orle, żadna oznaka nie zdobiła tej fryzury, a jednak z pierwszego rzutu oka poznać było wodza i to niepospolitego. Rysy jego pięknej męskiej i poważnej twarzy możnaby nazwać rzymskiemi; kości policzkowe uwydatniały się nieznacznie. Wargi tej gładkiej twarzy były pełne i subtelnie wzniesione, a zabarwienie cery matowe, jasnobronzowe. Przed nim, wpoprzek siodła, leżała strzelba o kolbie nabitej gęsto srebrnemi ćwiekami.
Każdy westman, któryby go ujrzał po raz pierwszy, poznałby natychmiast, kogo ma przed sobą, a to po strzelbie, która była przedmiotem gawęd u tysiąca rozmaitych ognisk obozowych. Trzy były strzelby Zachodu najznakomitsze: sztuciec Old Shatterhanda, jego niedźwiedziówka i srebrna rusznica Winnetou.
Owym czerwonoskórym jeźdźcem był zatem Winnetou, wódz Apaczów, najwierniejszy i zawsze skory do poświęcenia przyjaciel ludzi dobrej woli i zarazem najbardziej groźny przeciwnik złoczyńców.
Nie jechał, jak jedzie zazwyczaj myśliwy; wisiał niejako w siodle, jakgbyby nie znał się na konnej jeździe. Zdawał się marzycielsko i ze znużeniem wodzić oczami po ziemi, atoli ci, którzy go znali, wiedzieli, ze zmysły ma nieprawdopodobnie wyostrzone, że kontroli jego oczu nie ujdzie najmniejsza drobnostka.
Naraz podniósł się, nie osadzając konia; równie szybko przyłożył strzelbę i wycelował w drzewo; huknął wystrzał — był to huk krótki, ostry. Skierował konia ku drzewu, sięgnął do wydrążenia, znajdującego się wpobliżu najniższej gałęzi, i wyciągnął przestrzelone zwierzę wielkości przeciętnego psa, o żółto-szarem futerku, którego włosie u końców zabarwione było na czarno. Ogon miało o połowę krótszy od ciała. Był to szop, zwany przez Amerykan coati lub raccoon, poszukiwany przez myśliwych, którzy przyrządzali z niego smaczną pieczeń.
Nie upłynęło jeszcze dziesięć sekund od wystrzału, gdy ze wschodu rozległ się drugi, o głębokim, osobliwie ciężkim odgłosie.
— Uff! — zawołał Indjanin. — Akaya Selkahi-Lata!
Znaczy to w narzeczu Apaczów: „Tam jest Old Shatterhand!“ I rzecz dziwna: Old Shatterhand również jechał był napozór obojętnie i sennie swoją drogą, lecz, usłyszawszy wystrzał, osadził zmiejsca konia i rzekł:
— To głos srebrnej rusznicy!
Szybko zdjął niedźwiedziówkę i dał wystrzał, ten właśnie, po którym Winnetou natychmiast poznał strzelbę przyjaciela. Europejczyk i wogóle każdy, kto nie przebywał przez dłuższy czas na Zachodzie, nie uwierzy w tak nieomylną wrażliwość słuchu. Doświadczony westman ma zmysły wyczulone, gdyż od nich po stokroć zawisło jego życie. Kto nie może im zaufać, ten ginie niechybnie. Jakże różnorodny jest głos ludzki! Można poznać znajomego z pośród tysęcy ludzi. A szczekanie psa? Czyż nie poznamy natychmiast swego Cezara, lub Nerona po szczekaniu? Czemużby miało być inaczej ze strzelbami? Każda posiada swój własny głos, choć wie o tem tylko ten, kto ma dobre uszy.
Skoro przebrzmiał drugi wystrzał, obaj przyjaciele porzucili dotychczasowy kierunek i pojechali na spotkanie; Old Shatterhand na zachód, a Winnetou na wschód. Aby się szybciej odszukać, wystrzelili raz jeszcze. Spotkali się tedy, zeskoczyli z koni i serdecznie się uściskali.
— Jakże się cieszy moja dusza, że już dzisiaj spotykam mego dobrego białego brata! — rzekł Winnetou. — Mieliśmy się spotkać dopiero pojutrze w ranchu Fornera. Moje serce oddawna tęskniło za tobą i myśli śpieszyły ci naprzeciw.
— A jakże ja jestem szczęśliwy, że mam przy sobie najlepszego i najszlachetniejszego przyjaciela, — odrzekł Old Shatterhand. — Myślałem o tobie z utęsknieniem. Brakło mi ciebie od czasu, jakeśmy się rozstali; dusza we mnie zamarła z radości, skoro cię zobaczyłem. Jakże się powodziło memu bratu?
— Słońce podnosi się i zachodzi, dnie przychodzą i odchodzą, trawa rośnie i więdnie, lecz Winnetou nie zmienił się wcale. Czy mój brat wiele przeżył od tego czasu, jak widzieliśmy się po raz ostatni.
— Wiele! Nie każdy dzień jest piękny i śród traw prerji niejedną znajdziesz jadowitą. Przeszłość jest podobna do tej prerji. Ale i pozostałem taki, jakim byłem. Skoro zasiądziemy koło ogniska, opowiemy sobie wszystkie przeżycia i przygody. Czy mój brat zna miejsce, gdzie można wygodnie odpocząć?
— Tak. Jeśli będziemy jechać godzinę jeszcze, przybędziemy do drobnego stawu, w który przelewa się boczne źródło. Opokę źródła ze wszystkich stron osłania zagajnik; nie zdoła go przebić żadne oko. Tam rozniecimy ogień i upieczemy szopa, którego dopiero co upolowałem. Mój brat niech jedzie za mną!
Jechali więc między wysokiemi drzewami lasu. Było dosyć mrocznie, gdyż słońce, ledwo, ledwo tu przenikające, chyliło się ku widnokręgowi.
Po upływie godziny dotarli do wody, do owego małego wąskiego stawu, o którym wspominał Winnetou. Naraz osadzili konie, na trawie bowiem zauważyli pasmo — wydeptany ślad, który ciągnął się z lewej strony ku prawej. Obaj myśliwi zsiedli z koni, aby dokładnie obejrzeć trop, i obaj po kilku chwilach podnieśli się równocześnie.
— Pięciu jeźdźców — rzekł Old Shatterhand — na dosyć znużonych koniach.
— Przejeżdżali tędy dopiero przed kilku minutami — uzupełnił Winnetou. — Niedaleko stąd rozbiją obóz.
— Musimy zobaczyć, co to za jedni. Mój brat wie chyba, że w tej okolicy wykopano topór wojny.
Poszli ku zagajnikowi, który rósł nieopodal, wprowadzili konie między gęste krzewy i położyli im ręce na chrapach. Dla koni wytresowanych po indjańsku był to nakaz zachowania spokoju i ciszy. Następnie wrócili do wody i cichemi powolnemi krokami poszli za śladem. Obaj byli mistrzami w skradaniu się i korzystali z każdego drzewa, z osłony każdego krzewu, każdego wykrotu.
Nie upłynęło pięć minut, gdy Winnetou zatrzymał się i wciągnął powietrze do nosa. Old Shatterhand poszedł za jego przykładem i poczuł zapach dymu.
— Obozują wpobiiżu i rozniecili ognisko — rzekł Winnetou. — To chyba biali, gdyż czerwony wystrzegałby się obozowania na miejscu, nieokrytem przed wiatrem.
Staw wił się tutaj między drzewami, pod któremi stały dosyć wysokie krzewy, wspaniała osłona dla obu myśliwych. Wkrótce ujrzeli ognisko; płonęło tuż nad wodą, wysokie na wiele stóp. Prawdziwy westman nie dopuściłby do takiej nieprzezorności.
Grunt stanowił miękki mech, głuszący lekkie kroki tak wyćwiczonych wywiadowców, jak Winnetou i Old Shatterhand. Ognisko paliło się za czterema drzewami, stojącemi blisko siebie i oddzielonemi gęstym zagajnikiem. Tworzyły niejako parasol, zakrywający obu westmanów. Posuwali się bardzo ostrożnie; teraz wyciągnęli się na ziemi, głowy wsunąwszy między krzewy, i popatrzyli skroś liście. Ujrzeli pięciu nieznajomych. Ognisko płonęło w odległości czterech kroków od drzew. Po bliższej stronie ogniska siedzieli król naftowy i Buttler, jego brat, grzbietami oparci o drzewa. Po drugiej stronę — bankier i buchalter; na prawo Poller łamał suche gałęzie na drobne szczapki i podsycał niemi płomień. Musieli się czuć bezpiecznie, gdyż rozmawiali tak głośno, że słowa ich rozlegały się wyraźnie w promieniu co najmniej dwudziestu kroków. Oczywiście, obaj podsłuchujący myśliwi nie mieli ochoty ganić ich za tę nieostrożność.
— Tak, Mr. Rollins, — mówił król naftowy — zapewniam pana, że zrobi pan pierwszorzędny, nadzwyczaj świetny interes. Na powierzchni nafta płynie na grubości palca. Pod wodą musi się znajdować w ogromnych ilościach. Szczęśliwym ją trafem odkryłem, gdyż miejsce jest tak niedostępne, że mogę się założyć, iż nigdy jeszcze nie postała tam stopa ludzka, — i nie postanie przez dziesiątki lat, aczkolwiek dopływ Chelly często nawiedzają myśliwi i czerwonoskórzy. Jak wspominałem, wyminąłbym to miejsce, gdyby mnie nie uderzył zapach nafty.
— Czy istotnie był aż tak silny? — zapytał bankier.
— Myślę! Byłem oddalony o pół mili, a jednak wywąchałem naftę. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile tam oleju skalnego. Jestem przeświadczony, że nie trzeba będzie głęboko świdrować, aby natrafić na podziemne źródła. Heigh-day, to dopiero tryśnie fontanna! Załóżmy się, sir, że będzie wysoka co najmniej na sto stóp!
— Nigdy się nie zakładam, — odpowiedział Rollins spokojnym tonem, który nie był w danej chwili naturalny, gdyż blask oczu zdradzał ogromne podniecenie, — ale chcę wierzyć, że jest tak, jak pan powiada.
— Czy może być inaczej, sir? Czy mógłbym pana oszukać? Przybywszy na miejsce, odkryłby pan odrazu prawdę. Nie żądałem przecież od pana ani dolara; zapłaci mi pan dopiero wówczas, kiedy się przekonasz, że interes jest uczciwy, i że pana nie ocyganiłem.
— Tak, postępowaniem swojem dowiódł pan, że jest uczciwym człowiekiem. Chętnie to panu przyznaję.
— Dodajmy do tego, że zapłaci pan nie gotówką lecz przekazami na San-Francisco?
Baczny obserwator zauważyłby, że pytaniu temu towarzyszył wyraz niecierpliwego wyczekiwania. Spojrzenie Grinleya wraziło się w bankiera ze źle utajoną chciwością.
Rollins nie zauważył złego spojrzenia króla nafty i odpowiedział zatroskany:
— Tak, na tem może pan polegać. Naturalnie, zaopatrzyłem się w pióra i buteleczkę atramentu. — A co się tyczy wczorajszej przygody w pueblu, dziwię się niezmiernie, że wódz Ka Maku nie wypróżnił nam kieszeni. Nie mogę sobie tego wytłumaczyć.
— O, wytłumaczenie jest tak jasne, jak tylko być może. Czerwoni poprostu nie mieli czasu na grabież. Przedewszystkiem chcieli nas wszystkich wyłapać i uwięzić.
— Czy mniema pan że śmierć nam groziła?
— Naturalnie! Na pewno przywiązanoby nas o świcie do palów męczarni.
— W takim razie obaj winniśmy panu życie. Tem bardziej smuci mnie los naszych towarzyszów. Prawdopodobnie już wszyscy pojednali się z Niebem.
— Tak — dodał Baumgarten. — Czynię sobie gorzkie wyrzuty, że odjechaliśmy, nie zatroskawszy się o towarzyszów. Powinniśmy byli uwolnić ich za wszelką cenę.
— Mówi pan tak, — odezwał się król naftowy — ponieważ czujesz się teraz bezpieczny. Ja natomiast zapewniam pana, że niepodobna ich było uratować. Znam Far-West — może pan ufać moim słowom. Nie powinniśmy sobie czynić najmniejszych wyrzutów, wręcz przeciwnie, twierdzę, że nasza ucieczka bardziej się przydała towarzyszom, niż wszelkie daremne próby ich odbicia, próby, które przypłacilibyśmy życiem.
— Jakto?
— Dzięki naszej ucieczce zyskali wiele czasu. Czerwonoskórzy, odkrywszy ślady, natychmiast wyruszyli w pościg. Nie mogli zatem dzisiaj dręczyć swych ofiar. Liczę dzień na pościg, dzień na powrót. To czyni zwłokę dwudniową, a wiadomo, co może się zdarzyć w ciągu takiego czasu, tem bardziej gdy chodzi o tak dzielnych, doświadczonych i śmiałych ludzi!
— Hm, — mruknął bankier — to co pan mówi, jest dosyć przekonywające. Hobble-Frank i ciotka Droll są bardzo dziwnymi osobnikami, ale na pewno nie pozwolą się spokojnie zakłuć, a co się tyczy owych trzech myśliwych, zwanych „trójlistkiem”, oni, zdaje się, tem bardziej nie dadzą się zbyt łatwo zakatrupić.
— Ma pan na myśli Sama Hawkensa? — zapytał Buttler.
— Tak, jego, Dicka Stone i Willa Parkera. To są westmani, o jakich czyta się tylko w książkach. Nie widzieliście ich, Mr. Buttler i Mr. Poller i nie wiecie jeszcze, w jakich okolicznościach zetknęli się z wychodźcami. Poznalibyście, co to za dzielni ludzie.
— Czy był pan świadkiem, sir? — zapytał Poller.
— Nie, ale opowiadano o tem podczas jazdy z rancha Fornera do puebla.
— Tak, — odpowiedział Buttler z uśmiechem — zwłaszcza ten Sam Hawkens wydaje się szczwanym lisem. Ale czyż nie mówił pan, że czerwoni nas ścigają, sir?
— Owszem — potwierdził król naftowy.
— Jeśli nas zdybią? Jeśli ujrzą ognisko, które płonie tak jaskrawo!
— Do tego nie dojdzie. Nie dościgną nas.
— Czy nie jest pan w błędzie, sir? — zapytał Rollins. — Nie znam Dzikiego Zachodu, ale słyszałem o nim wiele i jeszcze więcej czytałem. Ci Indjanie, ci straszni ludzie, miesiącami tropią człowieka, dopóki go nie złapią.
— Ale cóż z tego? Rozważ pan, kiedy wyruszyliśmy z puebla. Czerwoni dopiero rano mogli zarządzić pościg! Ubiegliśmy ich więc o szmat drogi, którego nie zdołają nadrobić.
— Czemu nie? Powinni tylko ciągle jechać bez wytchnienia, — podczas gdy my tu siedzimy — aby nas dogonić przed północą.
Król naftowy roześmiał się na całe gardło i zawołał:
— Twierdził pan poprzednio, że nie znasz Dzikiego Zachodu i nie myliłeś się; istotnie, nie ma sir najmniejszego o nim wyobrażenia. Pan sądzi, że czerwoni mogą nas ścigać po nocy?
— Tak. Przynajmniej jeśli mają rozum w głowie.
— Czy wiedzą gdzie jesteśmy?
— Nie, ale wystarczy jechać naszym tropem, aby nas znaleźć.
— Czy można wąchać ślady, sir, albo widzieć w nocy?
— No, oczywiście, że nie.
— Czy czerwonoskórzy zatem mogą jechać naszym tropem, teraz kiedy ciemno?
— Nie.
— Słusznie. Muszą się zatrzymać i czekać dnia. Jakże nas dogonią, jeśli jutro rano trop będzie niewidoczny? Nie, sir, to płonne obawy! Szczęśliwie przybędziemy do Glooray-water i tam doprowadzimy nasz interes do końca.
— Gloomy-water? Cóżto?
— Miejsce, gdzie odkryłem naftę.
— A skąd ono bierze nazwę? Wszak powiedział pan, że nie postała tam dotychczas ludzka noga.
— Powiedziałem, oczywiście, i nie mam żadnych wątpliwości.
— Przecież powiedział mi pan, że to bezimienne miejsce; skoro się nazywa Gloomy-water, musiał mu ktoś tę nazwę nadać!
Te wnioski wprawiły króla naftowego w zakłopotanie. Mimo sprytu, nie odrazu wpadł na odpowiedź stosowną. Wypełnił krótką pauzę, która nastąpiła, półgłośnym śmiechem, nadrabiającym ironję. Na szczęście, Buttler znalazł wyjście z sytuacji.
— Mr. Rollins, — odezwał się — sądzi pan, żeś upolował dowcipną uwagę. Nie?
— Dowcipną? — odpowiedział zapytany. — Nie, sądzę, że tylko rzeczową. Miejscowość ta ma swoją nazwę, a więc musiał ktoś tam być przed Mr. Grinleyem. Czemuż więc nie mówił nic o nafcie, której zapach musiałby poczuć? Widzi pan, że zachodzą tu sprzeczności, na które muszę zwrócić uwagę.
— No, to sprzeczności łatwo usunąć! Tym człowiekiem, o kim pan mówił, był właśnie obecny tu Mr. Grinley, król naftowy.
— Ach! — zawołał zdumiony bankier.
— Tak, on to ochrzcił miejscowość nazwą Gloomy-water, ponieważ...
— ...ponieważ — przerwał król naftowy — miejscowość jest posępna i ponieważ woda ma niemal czarne zabarwienie.
Był bardzo uszczęśliwiony dowcipną odpowiedzią Buttlera i rzucił mu dziękczynne spojrzenie, na co tamten odwzajemnił się lekkiem ganiącem skinieniem głowy. Ani Rollins, ani Baumgarten nie zauważyli tej wymiany spojrzeń. Król nafty stracił ochotę do rozmowy; podniósł się i oddalił pod pretekstem zbierania paliwa.
Teraz Old Shatterhand i Winnetou musieli się wycofać, bo Grinley mógł ich przypadkiem odkryć. Na szczęście, król naftowy poszedł brzegiem rzeki, nie racząc nawet spojrzeniem miejsca, gdzie zaczaili się obaj westmani.
Nie widzieli poprzednio mówiącego, ponieważ był odwrócony do nich plecami, a w dodatku dzielił ich gęsty zagajnik. Ale teraz mogli się przyjrzeć jego twarzy. Wycofali się zpowrotem do zagajnika, gdzie ukryli konie. W milczeniu wyprowadzili je z pomiędzy krzewów i, trzymając za uzdy, szli lasem.
Była w owem miejscu, gdzie ukryli konie, woda i trawa — dwa nieodzowne warunki obozowania. Dobrze tu było urządzić postój, tem bardziej że w ciągu nocy nie zaszedłby żaden z pięciu białych. Ale nazajutrz? Przezorni westmani poszli dalej. Ślady, które wycisnęli w trawie, musiały podczas nocy zniknąć.
Jednakże potrzebowali wody i paszy dla koni; wrócili tedy do stawu, oczywiście, w dostatecznie oddalonem miejscu. Trzeba było zakreślić łuk przez las, bo na miękkim mchu nie utrwalały się odciski nóg i kopyt, Jedynie przyzwyczajone do ciemności oczy Winnetou i Old Shatterhanda mogły prowadzić śród chróstu i gałęzi bez potknięć i upadków. Poruszali się z pewnością, jak za dnia; szli przez kwadrans i skręcili następnie na prawo w kierunku stawu. Wlewał się doń w tem miejscu potok; przeprawili się na prawą stronę stawu i szli wzdłuż wąskiego potoku, póki nie dotarli do jego początku, do owego źródła, o którem wspomniał Winnetou, i nad którem pragnął obozować. Jakże wyjątkowo rozwinięty zmysł orjentancji miał wódz Apaczów, jeśli w mrokach nocy, śród dzikiego, lasu, mógł znaleźć to źródło!
Rozsiodłali konie i puścili je na popas, nie wodząc nawet za niemi okiem, ponieważ oba rumaki były wierne, jak psy, posłuszne każdemu wezwaniu, i nigdy nie oddalały się od swych panów. Dopiero teraz padło pierwsze słowo. To Winnetou zapytał:
— Czy brat mój ma coś do, zjedzenia?
— Kawał suszonego mięsa — odpowiedział Old Shatterhand. — Nie zabrałem więcej, ponieważ jutro miałem stanąć w pueblu Ka Maku.
— Mój brat może zachować swoje mięso. Upieczemy coona, którego poprzednio zastrzeliłem.
Rzekłszy to, odszedł. Old Shatterhand nie wstał. Wiedział, że Winnetou obejdzie okolicę źródła, aby się przekonać, czy są tu bezpieczni. Wrócił po dziesięciu minutach. Przyniósł ze sobą suchego drzewa, co stanowiło pośredni dowód, że nie odkrył nic podejrzanego. Nawet wyjątkowo czułe ucho Old Shatterhanda nie ułowiło łomu i chrzęstu drwa, co znowu dowodziło niezrównanej zręczności Apacza.
Wkrótce zapłonęło ognisko, ale małe, rozniecone zwyczajem indjańskim; obaj westmani usiedli, aby ściągnąć sierść ze zwierzęcia. Po krótkim czasie rozniósł się zapach pieczeni, ów szczególny zapach, właściwy ogniskom obozowym. Westmani spożywali mięso w milczeniu, powoli i z apetytem. Zaspokoiwszy głód, przypiekli pozostałe mięso na dzień następny, i dopiero teraz przemówił Winnetou:
— Ile rzemieni ma przy sobie mój brat?
— Z jakie dwadzieścia sztuk — odpowiedział Old Shatterhand, domyślając się celu zapytania o rzemienie, w które zazwyczaj każdy westman jest dobrze zaopatrzony.
— I ja mam tyleż, — oświadczył wódz — jednakże pokrajemy skórę szopa, ponieważ jutro zapewne będzie nam potrzebna większa ilość rzemieni.
— Tak, dla wojowników Ka Maku, — odpowiedział Old Shatterhand. — Ten wódz wprawdzie nigdy przeciwko nam nie występował, ale należy się spodziewać, że trzeba będzie jutro zmusić go do posłuchu.
— Mój biały brat ma słuszność. Czy zna tych ludzi, których podsłuchiwaliśmy?
— Tylko jednego widziałem kiedyś, tego, którego nazywali Grinleyem, albo królem naftowym. Przypominam sobie, że widziałem go śród bandy opryszków.
— Pomyślałem sobie odrazu, że to niebezpieczny człowiek. Mój brat był wraz ze mną nad rzeką Chelly, o które j rozmawiali; niech mi zatem powie, czy tam może znajdować się nafta?
— Ani kropli!
— I czy też Grinley odkrył Gloomy-water i nadał miejscowości tę nazwę?
— Nie. Przed wielu laty byłem wszak z Winnetou nad tem jeziorkiem, a już wówczas nosiło tę nazwę. „Król naftowy“ zamierza oszukać swoich dwóch towarzyszów; co najmniej oszukać.
— Podwójne zabójstwo?
— Tak, zmierza oszukać i zabić dwóch nieznajomych. Mają zapłacić za domniemane, przez niego jakoby odkryte źródło nafty, a potem — zniknąć.
— Musimy ich uratować!
— Pewnie! Ale oswobodzenie jeńców Ka Maku wymaga większego pośpiechu.
Mój biały brat jest gotów zrezygnować z naszego pierwotnego planu?
— Tak. Mieliśmy się spotkać w ranchu Fornera, a spotkaliśmy się już tutaj. Stamtąd mieliśmy jechać do Sonory, aby odwiedzić tamtejsze plemiona Apaczów; możemy podróż odłożyć na później. Teraz należy jeńców wydobyć z puebla, a następnie uratować tych obu białych. Ale co mój brat myśli o tem, że wśród więźniów znajdują się także nasi przyjaciele?
— Uff! Skąd się tu bierze Hobble-Frank?
— Od czasu do czasu koresponduję z Hobblem. W jednym z listów wspomniałem, gdzie i kiedy mam się z tobą spotkać. Wówczas dreszcz Zachodu obudził się w tym mężnym człowieku i zagnał go do nas. Droll, oczywiście, chętnie mu towarzyszył.
— I są tam również Hawkens, Stone i Parker! Uff!
Był to okrzyk zdumienia, lecz zarazem nagany. Old Shatterhand natychmiast dopowiedział jej powód:
— Trudno uwierzyć, aby tak doświadczeni ludzie dali się schwytać! Wszak na pewno słyszeli o tem, że rozpoczęła się niebezpieczna ruchawka wojenna wśród niektórych plemion czerwonych, — że zatem należy podwoić środki ostrożności. Nie powinni byli przestąpić progu puebla, póki nie wypalili z wodzem fajki pokoju. Tylko przez wczorajszą niepogodę mogli się dopuścić takiego niedbalstwa.
— Słusznie! Niepogoda prawdopodobnie zapędziła ich do puebla i nie pozwoliła zapewnić sobie rękojmi bezpieczeństwa. Poza tem, Ka Maku jest naogół przychylnie usposobiony do białych.
— Jutro dowiemy się, co go pobudziło do zdradzieckiego postępku. — Teraz jednak podam memu bratu Winnetou coś ważnego pod rozwagę. Nasz Hobble-Frank z Drollem udał się do rancha Fornera, ponieważ tam miałeś się ze mną spotkać. Znając nas dobrze, wiedział, że przybędziemy punktualnie. Czemu na nas nie czekał i czemu przyłączył się do wychodźców?
— Król naftowy!
Winnetou powiedział tylko te dwa słowa, słowa, świadczące o jego niezwykłej przenikliwości.
— Słusznie! Hobble-Frank i Droll słyszeli w ranchu o wrzekomem odkryciu nafty i, nie dowierzając tej bajeczce, podzielili się podejrzeniami z „trójlistkiem“; weszli z nim w porozumienie. Król naftowy spostrzegł się zawczasu i pozbył ich w ten sposób, że namówił Ka Maku do uwięzienia całego oddziału, oprócz, naturalnie, upatrzonych dwóch ofiar oszustwa.
— Mój brat Old Shatterhand wyłuszcza moje własne myśli. — Kiedy, według jego mniemania, powinniśmy wyruszyć do puebla?
— Jutro rano. Jeśli pojedziemy natychmiast, przybędziemy pod pueblo za dnia i nie zdołamy się ukryć przed wzrokiem mieszkańców. Musimy plan wykonać w nocy. Jeśli wyruszymy jutro rano, staniemy u celu w czasie właściwym.
— Winnetou podziela twoje zdanie. Będziemy wieczorem wpobliżu puebla. A teraz zgaśmy ognisko!
Old Shatterhand polał ognisko wodą ze źródła, Winnetou zaś tymczasem odbył rundę, aby się upewnić, czy można spać bez troski. Wkrótce położyli się na miękkiej trawie. Nie było potrzeby czuwania; mogli zresztą polegać na swoim czułym słuchu i na koniach, które zwykły zdradzać parskaniem zbliżanie się człowieka, lub zwierzęcia. — —
Następnego dnia rano obaj myśliwi napoili konie, ponieważ należało się spodziewać, że co najmniej przez cały dzień nie dostaną wody. Wszak woda w pueblu nie mogła wejść w rachubę; Pueblosi byli wrogami. Tak odmiennych ras i kolorów, a jednak tak bliscy przyjaciele zjedli część upieczonej poprzedniego wieczora zwierzyny, osiodłali konie i pojechali na spotkanie dnia, którego wieczór miał być dla nich ciężką próbą.
Od obecnego obozu do puebla był dzień dobrej jazdy. Przez całe przedpołudnie jechali wstecz po śladach króla naftowego i jego towarzyszy i dopiero koło południa zatrzymali się, aby dać wypoczynek koniom. Dotychczas tematem ich rozmowy były tylko przeżycia po ostatniej rozłące; o trudach najbliższej przyszłości nawet nie napomykali. Teraz jednak, podczas odpoczynku, Winnetou zauważył:
— Mój brat widzi, żeśmy się nie omylili: Ka Maku był w sojuszu z królem naftowym.
— Prawda! — skinął Shatterhand. — Wódz go nie ścigał. Spotkalibyśmy bowiem albo jego samego, albo jego ślady.
Pojechali dalej. Po południu dzieliła ich od puebla już tylko odległość godzinnej jazdy. Należało teraz ze zdwojoną czujnością wystrzegać się niepożądanego spotkania. Zsiedli z koni, żeby przeczekać jeszcze jakiś czas, gdyż dopiero tuż przed wieczorem chcieli się zbliżyć do puebla.
Piaszczysta nizina, którą przebywali, w ciskała się wypukłym klinem między góry Mogollon. Tu i owdzie widać było rozrzucone pojedynczo bloki skalne. Usiedli za jednym z takich głazów, przez którego krawędź mogli patrzeć na południe, gdzie wznosiło się pueblo.
Nie siedzieli długo, gdy Winnetou wskazał na prawo i zawołał zdumiony:
— Teshi, tlao tchate!
Te trzy słowa w języku Apaczów oznaczają: „Patrz ile saren!“, albo „patrz, stado saren!“. Nie miał jednak na myśli prawdziwych saren, lecz pewien rodzaj amerykańskich antylop, nader rzadko spotykanych w Arizonie. Stąd zdumienie Apacza. Jakże chętnieby on i Old Shatterhand zapolowali na te szybkonogie zwierzęta, które dają tak smaczną pieczeń. Sytuacja jednak zabraniała im łowów.
Piękne zwierzęta mknęły przeciw wiatrowi w czarujących, wdzięcznych skokach na południe, gdzie wkrótce zniknęły za horyzontem. Ścigane — mkną zazwyczaj z wiatrem, aby uwolnić się nietylko od wzroku, ale i węchu prześladowców.
— Cudowna zwierzyna, — rzekł Old Shatterhand ale — nawija się o nadzwyczaj niewłaściwej porze.
Zaczął wdychać powietrze, które wiało z południa.
Może łatwo sprowadzić nam wrogów — rzekł Winnetou. — Stado pędzi wprost ku pueblu. Jeśli je stamtąd zobaczą, to tylko patrzeć, a wróg przybędzie.
Jeszcze baczniej zaczęli się wpatrywać w południe. Upłynęło pół godziny i więcej, a nie spostrzegli nic ciekawego. Zdawało się, że nie zauważono w pueblu antylop. Aż oto ukazało się wdali wiele małych, szybko wzrastających punktów.
— Uff! Nadjeżdżają! — rzekł Winnetou. — Zaraz nas odkryją!
— A może i nie — mniemał Old Shatterhand. — Być może, będziemy mogli się schronić. Jeśli wyminą nas zwartym oddziałem, a więc tylko z jednej strony głazu, będziemy mogli skryć się po drugiej. Zobaczymy!
Podnieśli się i ujęli konie za cugle.
Tak, w pueblo spostrzeżono antylopy; teraz wracały, ścigane przez czterech prześladowców, którzy dobywali z koni ostatnich sił.
— Tylko czterej! — rzekł Winnetou. — Bodajby wódz był między nimi!
Old Shatterhand wyjął szybko dalekowidz i skierował go na jeźdźców.
— Jest! — oznajmił. — Mknie na czele, na najokazalszym rumaku.
— Dobrze! — zawołał Apacz z błyszczącemi oczami. — Czy schwytamy go?
— Tak. I, oczywiście, nietylko jego, ale również trzech pozostałych.
— Uff!
Wykrzyknąwszy to słowo, dosiadł rumaka i ujął za srebrną strzelbę. W tej samej chwili Old Shatterhand siedział już na swoim koniu i trzymał sztuciec wpogotowiu. Wnet nadciągnęło uciekające stado i przemknęło w oddaleniu niespełna tysiąca kroków. Czterej Indjanie znajdował1 się jeszcze daleko; słychać było szybkie ich okrzyki, któremi napędzali konie.
— Teraz! — krzyknął Winnetou.
Jednocześnie z tym okrzykiem pomknął ukosem na spotkanie Indjan, a Old Shatterhand za nim. Czerwonoskórzy byli zaskoczeni nieoczekiwanym napadem.
— Stój! — zawołał Old Shatterhand, powstrzymując jednocześnie z Apaczem konia. — Dokąd mknie Ka Maku ze swoimi wojownikami?
Indjanie z trudem zdołali osadzić rozpędzone wierzchowce. Wódz krzyknął gniewnie:
— Czemu nas powstrzymujecie! Przez was straciliśmy zwierzynę!
— I takbyście jej nie dostali. Czy goni się rącze gazele, jak powolnego kujota? Czyż nie wiecie, że myśliwi tylko wtedy mogą je upolować, kiedy otoczą stado ze wszystkich stron?
Właściwie teraz dopiero czerwoni zdołali w zupełności opanować rumaki; mogli też bacznie się przyjrzeć obu nieznajomym.
— Uff! — zawołał wódz. — Old Shatterhand, wielki biały myśliwy, i Winnetou, znakomity wódz Apaczów!
— Tak, to my, — rzekł Old Shatterhand. — Zsiadaj wraz ze swoimi ludźmi z koni i chodź z nami pod cień głazu, gdzie odpoczywaliśmy, zanim się zjawiliście.
— Poco mamy tam pójść? — zapytał Ka Maku.
— Chcemy z wami pomówić.
— Czy rozmowa nie może się tutaj odbyć?
— Tu słońce przypieka; tam ochłodzi nas cień.
— Niechaj więc moi obaj znakomici bracia pojadą ze mną do puebla. Tam będą mogli swobodnie się wypowiedzieć.
— Pojedziemy, ale po wypaleniu z tobą fajki pokoju.
— Czy to konieczne? Już dawno ją wypaliłem z wami.
— Wówczas panował pokój; teraz wykopano topór wojny. Dlatego ufamy tylko tym, którzy są gotowi wypalić z nami kalumet. Kto natomiast się waha, tego uważamy za wroga. A zatem, zdecydujcie się, ale szybko!
Mówiąc to, operował sztućcem w taki sposób, że wodza ogarnął strach. Znał bardzo dobrze tę broń, którą czerwoni uważali za zaczarowaną, i wiedział, co to oznacza, kiedy Old Shatterhand w tak wymowny sposób obraca ją w ręku. Dlatego odpowiedział kwaśno:
— Jeśli życzą sobie tego moi znakomici bracia, nie odmówimy.
Najchętniejby uciekł, ale wiedział, że to prochem pachnie. Jego rumak nie był tak śmigły, jak kule Old Shatterhanda i Winnetou. Miał wprawdzie flintę, tak samo, jak trzej jego towarzysze, atoli zdawał sobie sprawę, że ich strzelb nie można było porównać ze znakomitemi strzelbami obu westmanów. Zeskoczył więc z konia. Trzej pozostali poszli za przykładem wodza. Prowadząc wierzchowce za uzdy, wszyscy razem skierowali się ku blokowi. Skoro usiedli, Ka Maku zdjął ze sznura swoją fajkę pokoju i rzekł:
— Mój woreczek na tytoń jest pusty; może moi wielcy bracia mają kinnikinnik[2] do nabicia kalumetu.
— Mamy dosyć tytoniu — odpowiedział Old Shatterhand. — Ale zanim wypalimy z tobą fajkę pokoju i zanim wejdziemy do puebla, chciałbym wiedzieć, kto tam obecnie przebywa.
— Swoi.
— Nikt więcej?
— Nie.
— Powiedziano mi, że ukrywasz tam obcych wojowników. Wynikły zamieszki między niektóremi plemionami, a także między czerwonoskórymi a białemi twarzami. Ka Maku rozumie, że musimy zachować ostrożność.
— Jeśli moi bracia przyjdą do nas, nie znajdą żadnego wojownika
— A jednak wielki ślad prowadzi z rancho Fornera do waszego puebla; od puebla zaś zwęża się do nieznacznego tropu pięciu ludzi.
Ka Maku, ledwo mogąc utaić przestrach, gorliwie zapewniał:
— Moi bracia są w błędzie. Nic nie wiem o żadnym tropie.
— Wódz Apaczów i Old Shatterhand nigdy się nie mylą w odczytywaniu śladów. Nietylko odkryli trop koni i ludzi, ale znają także ich nazwiska.
— W takim razie znają moi słynni bracia nazwiska, których ja nie znam.
— Czy nigdy nie słyszałeś o Grinleyu, królu naftowym?
— Nie.
— Kłamiesz!
Wódz wyrwał natychmiast nóż z za pasa i zawołał gniewnie:
— Czy Old Shatterhand chce zelżyć głowę mężnego wodza? Mój nóż mu odpowie!
Biały myśliwy wzruszył ramionami.
— Ka Maku popełnia wielki błąd, grożąc mi nożem. Wszak zna mnie i wie dobrze, że moja kula przedziurawi mu głowę, zanim dotknie mnie ostrzem swego noża, lub zanim zdoła podnieść swoją flintę.
W okamgnieniu trzymał oba rewolwery w ręku, wycelowane w wodza; Winnetou zaś wycelował lufy w trzech pozostałych Indjan. Teraz Old Shatterhand dodał spokojnym tonem:
— Znacie tę małą broń — w każdej tkwi po sześć kul. Mój brat Winnetou odbierze wam noże i strzelby. Najdrobniejszy odruch sprzeciwu ukrócimy kulą. Powiedziałem i tak będzie. Howgh!
Wpił rozkazujące spojrzenie w oczy wodza, który nie śmiał stawiać oporu, kiedy Winnetou odbierał mu nóż i strzelbę. Po rozbrojeniu Indjan, Old Shatterhand podjął:
— Czerwoni mężowie widzą, że są w naszej mocy. Tylko wyznanie całej prawdy może ich uratować. Ka Maku niech odpowie na moje pytania! — Czemu pozwolił umknąć niektórym więźniom z królem naftowym na czele?
— Nie mieliśmy żadnych więźniowi — syknął ze złością wódz.
— I nawet teraz niema ich w pueblu?
— Nie.
— Ka Maku powinien zdać sobie sprawę, że Winnetou i Old Shatterhand nie są niedoświadczonymi młokosami, których łatwo oszukać. Wiemy dobrze, że więzicie Sama Hawkensa, Dicka Stone i Willa Parkera.
Drżące rzęsy czerwonoskórego ujawniały przestrach.
— Oprócz tego jeszcze dwóch wojowników, Franka i Drolla, i wielu innych białych mężów wraz z żonami i dziećmi. Czy Ka Maku przyznaje się do tego?
— Niema tam nikogo, ani jednego, — brzmiała odpowiedź wodza. — Czy jestem bezpańskim parszywym psem, że tak do mnie przemawiasz?
— Pshaw! Pomówię z tobą inaczej jeszcze! A może twoi wojownicy wyznają to, czego się ich wódz z głupoty zapiera?
Skierował pytanie do towarzyszów wodza.
— Wódz powiedział prawdę — potwierdził jeden z Pueblosów, — Nie mamy więźniów.
— Jak chcecie. Pojedziemy do puebla i przekonamy się o tem naocznie. Tymczasem zwiążemy was, abyście nam nie przeszkadzali. Mój brat Winnetou rozpocznie od Ka Maku!
Apacz wyciągnął rzemienie z kieszeni. Ka Maku zerwał się na równe nogi i zawołał wściekle:
— Mnie wiązać? Niech więc — — —
Nie mógł dokończyć, ponieważ Old Shatterhand, który rów nież szybko się podniósł, wymierzył mu w skroń taki cios, że wódz natychmiast runął, tracąc przytomność. Był to jeden z owych ciosów, którym słynny westman zawdzięczał swoje przezwisko.
— Widzicie, — rzekł do trzech wojowników — że opór byłby daremny. Czy mam was tak samo obezwładnić?
Groźba podziałała; Indjanie bez oporu pozwolili się spętać. Następnie związano Ka Maku ręce i nogi. Obaj myśliwi mieli ułatwione zadanie: Pueblosi, Indjanie osiadli, w znacznej mierze zatracili swój pierwotny charakter wojowniczych nomadów.
Z obawy, aby konie czerwonoskórych nie uciekły, westmani przywiązali je do siebie długiemi powrozami. Potem trzeba było uniemożliwić jeńcom swobodę ruchu i wzajemną pomoc. Wkopali zatem flinty Indjan głęboko w piasek, w dość znacznem oddaleniu od siebie, i przywiązali do każdej po jednym jeńcu.
Tymczasem wódz wrócił do przytomności; zgrzytał zębami, pojmując beznadziejność swej sytuacji. Old Shatterhand, usłyszawszy ten znamienny dźwięk, oświadczył:
— Ka Maku sam jest winien, że tak niegodnie został potraktowany. Jeszcze raz napominam go, aby wyznał prawdę. Jeśli mi przyrzeknie wydać jeńców i całą ich własność, chętnie go uwolnię.
Wódz w odpowiedzi splunął. Ta obelga wywołała tylko uśmiech politowania na wargach Old Shatterhanda. Po ponownem dokładnem zbadaniu trwałości więzów, obaj przyjaciele dosiedli rumaków i pojechali ku pueblu.
Ka Maku odprowadzał ich nienawistnem spojrzeniem. Spodziewał się, że niedługo zostanie w więzach. Spodziewał się, że, skoro w pueblu nie doczekają się jego powrotu, wywiadowcy pojadą go szukać i znajdą niechybnie.
Mylił się Ka Maku. Pueblosi ani myśleli go szukać. Jego dłuższa nieobecność nie zaniepokoiła nikogo. W pościgu za rączą antylopą myśliwy nieraz uchodzi bardzo daleko od obozu i, jeśli tymczasem zapada noc, wraca dopiero dnia następnego. — — —
Pueblo leżało na południowym zboczu gór, przeto tylko z południowej strony było dostępne dla obserwacji. Old Shatterhand i Winnetou przybywali z przeciwnej strony, z północy, więc musieli zakreślić łuk. Nie trzeba dodawać, że nie zaniedbali żadnych środków ostrożności, w każdej bowiem chwili w polu widzenia mógł się ukazać Indjanin i, sam dostrzeżony, również ich dojrzeć.
Słońce skryło się za widnokręgiem, kiedy ujrzeli górę i wznoszące się na jej stromem zboczu pueblo. Zbliżyli się, osadzili konie i Old Shatterhand wyjął lunetę. Niebawem podał ją Winnetou, który się wkrótce potem odezwał:
— Więźniowe usiłowali się wydostać. Czy mój brat widział otwór w ścianie drugiego piętra?
— Tak — odpowiedział Old Shatterhand. — Przedziurawili ścianę, lecz nie mogą wyjść, bo otwór jest strzeżony. Może także usiłowali wydostać się przez dach.
— I to się nie mogło powieść. Tam również stoją wartownicy.
— W każdym razie, skoro się ściemni zupełnie, Pueblosi zapalą ognisko. To nam utrudni zadanie. Lecz przedewszystkiem bądźmy zadowoleni, że zauważyliśmy ten otwór, gdyż teraz wiemy, pod którym tarasem siedzą więźniowie. Na dole stoi drabina — chyba dla wodza, kiedy wróci.Oby jej nie zabierali!
Zeskoczyli z koni i usiedli w trawie, czekając, aż mrok zapadnie. Niebawem w rozmaitych miejscach puebla zapłonęły ogniska. Obaj przyjaciele przywiązali swoje konie do drzew i powoli poszli ku miejscu, gdzie mieli wykonać prawdziwy majstersztyk. Ci dwaj mężczyźni zamierzali — podstępem, czy przemocą, — pokonać liczną załogę puebla!
Właściwie było jeszcze zbyt wcześnie na to zuchwałe przedsięwzięcie. Lepiej było czekać kilka godzin, do chwili, kiedy Pueblosi pokładą się do snu; wówczas należałoby tylko unieszkodliwić wartowników. Aliści wiele bardzo rzeczowych względów nie pozwalało na zwłokę. Po pierwsze, mogło się zdarzyć, że schwytany wódz i jego towarzysze odzyskają wolność; mógł się na nich natknąć przypadkiem jakiś Pueblos. Gdyby Ka Maku udało się wrócić do swoich, sprawa prawdopodobnie byłaby stracona. Po drugie, niewiadomo było, jaki jest los więźniów i co im grozi. Zwłoka mogłaby pociągnąć dla nich wielce fatalne następstwa. A po trzecie, Pueblosi chwilowo nie byli zaniepokojeni nieobecnością wodza; mogło to nastąpić dopiero nazajutrz, ale mogło też w ciągu tegoż wieczora. W takim wypadku wysłanoby wywiadowców i czekano na ich powrót. W atmosferze podniecenia i zdwojonej czujności plan obu westmanów natrafiłby na ogromne szkopuły. Lepiej było zatem wziąć się bezzwłocznie do dzieła.
Zbliżywszy się do puebla, Winnetou rzekł:
— Mój brat niechaj idzie na prawo, a ja na lewo. Spotkamy się pośrodku przy drabinie.
Old Shatterhand pojął go wlot: mieli nasamprzód zbadać plac przed budowlą i przekonać się, czy nie stoi tam wartownik, lub ktokolwiek z Pueblosów. Old Shatterhand nie znalazł nic, co mogłoby się wydawać podejrzanem. Niebawem obaj spotkali się pośrodku.
— Uff!... — rzekł pocichu Apacz. — Niema drabiny.
— Niema, — skinął Old Shatterhand — ale to nas nie powstrzyma od wejścia na najniższy dach. Przedewszystkiem jednak musimy wiedzieć, jak są rozsadowieni wrogowie.
— Płoną dwa ogniska.
— Słusznie. Są to ogniska wartownicze: jedno na tarasie, pod którym zamknięto jeńców, i jedno na niższem piętrze, oświetlające otwór, przez który biali chcieli się wydostać. Tam stoją wartownicy. Zliczyłem ich — na górze trzej i na dole trzej. A gdzie reszta Pueblosów?
— We wnętrzu. Czy mój brat nie widział, że tam płonie światło?
— Tak. Wejścia są otwarte i światła biją z wnętrzy. Z tego należy wnosić, że czerwoni wraz z ich squaws i dziećmi zamieszkują wyższe piętra, podczas gdy oba dolne służą prawdopodobnie do przechowywania zapasów.
— Mój brat słusznie rozumuje. Przed wielu laty byłem tu i obejrzałem pueblo.
— Hm! Ówczesne urządzenia mogły ulec zmianie. Musimy postępować ostrożnie. Dziś jest piękny wieczór i można śmiało twierdzić, że nie wszyscy Indjanie przebywają w mieszkaniach. Być może, niektórzy siedzą na płaskich dachach.
— Czy to nas powstrzyma?
— Nie.
— A więc przysuń się do muru, abym mógł stanąć na twoich plecach!
Stanął na jego barach. Nie mogąc jednak dosięgnąć kantu niższej platformy, szepnął do towarzysza:
— Wyciągnij obie ręce wysoko; stanę ci na dłoniach.
Old Shatterhand wyciągnął ręce i trzymał wodza z taką łatwością, jakgdyby Apacz był kilkoletniem dzieckiem.
— Nie dosięgnę — rzekł Apacz.
— Jaki jeszcze odstęp? — zapytał Old Shatterhand.
— Trzech dłoni.
— Nie szkodzi! Palce masz jak z żelaza. Jeśli tylko dosięgniesz kantu, będziesz się mógł utrzymać; wówczas pomogę ci swoją długą niedźwiedziówką. Liczę do trzech i podrzucę cię wgórę. Uważaj i szybko się uchwyć! Raz — dwa — trzy —!
Podrzucił Apacza wgórę; wódz uchwycił się rękoma kantu muru i trzymał, niby żelaznemi klamrami. Old Shatterhamd szybko podparł kolbą niedźwiedziówki nogę Wfnnetou, który teraz zwinnie skoczył na taras. Przez chwilę leżał cicho i nieruchomo; nasłuchiwał, czy nie zwrócił czyjejś uwagi. Leżał gotowy do skoku, do szybkiego rzucenia się, jak pantera na wroga, i unieszkodliwienia go ściśnięciem gardła. Jego przenikliwe oczy przeszukały taras wzdłuż i wszerz — nie było tam nikogo. Nieopodal ujrzał czworokątny otwór, prowadzący do parteru. Tuż obok leżała drabina, która poprzednio została wciągnięta.
Z początku pełzał bez szmeru wężowemi ruchami ku otworowi. Przybywszy, nadstawił ucha. Na dole było ciemno. Nic się nie poruszało; zdawało się, że nikogo niema. Cofnął się do drabiny i opuścił ją dla Shatterhanda, który dzięki temu mógł się wspiąć na górę. Położył się przy Winnetou i zapytał:
— Czy jest kto pod nami?
— Nic nie słyszałem — odpowiedział Winnetou.
— Czy wciągniemy napowrót drabinę?
— Nie.
— Słusznie! Mogłaby zajść konieczność ucieczki, a w takim razie drabina nam się przyda. Ale teraz wejdźmy na drugie piętro.
Prowadziła tam drabina, tylko bowiem najniższa była usunięta. Ale i po tej nie mogli się wspinać: była oparta o środek platformy, gdzie płonęło ognisko i siedzieli trzej wartownicy, którzy mieli uważać na wybity przez więźniów otwór. Gdyby obaj myśliwi usiłowali wejść tędy, spostrzeżonoby ich odrazu.
Platforma nad nimi miała cztery kroki szerokości, osiemdziesiąt długości. Ognisko, płonące pośrodku, było — na modłę indjańską — małe, to też nie oświetlało krańców tarasu. Na krańcach jedynie było ciemno, a więc tam musieli wspiąć się obaj myśliwi — z prawej, albo z lewej strony. Obrali lewą, a to wskutek okoliczności, skądinąd nieistotnej, lecz dla nich nader korzystnej.
Otóż, trzej indjańscy wartownicy tak siedzieli przy ognisku, że dwaj byli zwróceni twarzą do strzeżonego otworu; trzeci przykucnął po lewej stronie i rzucał poza siebie długi, mroczny cień. Ten oto cień pozwalał westmanom zbliżyć się niepostrzeżenie.
Wyciągnęli drabinę, która prowadziła do wnętrza parteru, i zanieśli ją na lewy kraniec platformy. Oczywiście, należało poruszać się z najwyższą ostrożnością. Przybywszy na miejsce, przystawili drabinę do muru i weszli na górę. Przez chwilę, rozglądając się po platformie, leżeli równie cicho, jak poprzednio.
— Wartownicy są sami — szepnął Apacz.
— Pomyślnie się składa — oświadczył jego biały przyjaciel. — Mimo to sprawa jest nader ciężka. Niema tu żadnej osłony, za którą moglibyśmy się schronić.
— Ale cień?
— Well! Lecz nie wystarcza. Możemy przysunąć się najwyżej na dwadzieścia kroków. Jeśli jednak drab, który rzuca cień, poruszy się, światło padnie na nas i zdradzi odrazu.
— Zwrócimy ich uwagę w przeciwnym kierunku.
— Czem? Drobnemi kamykami?
— Tak.
— Pięknie! Jeśli głupi, to dadzą się w błąd wprowadzić. Wówczas trzeba będzie przebyć dwadzieścia kroków w dwie chwile. Ja powalę tego, który zwrócony jest do nas plecami; ty weźmiesz jego sąsiada, trzeciego ja znowu biorę.
— Ale bez szmeru! — upominał Winnetou.
— Naturalnie, — mogą usłyszeć nas trzej wartownicy z wyższego piętra. Jeśli nawet uda nam się z tymi, wystarczy, aby jeden drab z góry spojrzał nadół, a nastąpi komplikacja.
— W takim razie trzeba będzie szybko powalić tych trzech i natychmiast pośpieszyć ku trzem następnym. Skoro i tych unieszkodliwimy, dostęp do więźniów będzie wolny.
— Ale nie obejdzie się bez hałasu i, co za tem idzie, powstanie alarm w pueblu.
— Alarm nie przerazi Winnetou, ani Old Shatterhanda. Zgasimy ogniska. Nikt nas nie zobaczy i nie będzie mógł w nas celować.
— Dobrze! A więc zbiorę kamuszki!
Dobrze się stało, że omówili wszystkie możliwości, gdyż istotnie później zostali odkryci i nie tracili czasu na uzgadnianie swoich ruchów. — Zebrali garść kamyków; następnie wyciągnęli się na ziemi i przysunęli do trzech wartowników. Old Shatterhand miał słuszność: zatrzymali się w odległości dwudziestu kroków. Winnetou nieco się podniósł i rzucił kamyk poprzez głowy strażników, tak, że upadł z drugiej strony. Szmer, bardzo nieznaczny, nie uszedł jednak ich uwagi. Zwrócili twarze na prawo i nadstawili uszu.
— Udało się! — szepnął Old Shatterhand.
Winnetou cisnął jeszcze kilka kamyków, w następstwie czego strażnicy sądzili, że na prawo od nich znajduje się jakaś istota, może nawet wroga.
— Teraz! — szepnął Old Shatterhand.
Podnieśli się... Pięć, sześć niezwykle cichych susów, a wpadli na wartowników. Pięść silnego białego ugodziła tak mocno w głowę pierwszego Pueblosa, że runął bez dźwięku; w mgnieniu oka obaj przyjaciele trzymali pozostałych dwóch wartowników za gardła. Ścisnęli je z całej siły i zadali kilka uderzeń w skronie, pozbawiając czerwonych przytomności. Następnie szybko wzięli ich w łyka i zakneblowali usta.
— Poszczęściło się! — szepnął Old Shatterhand. — A teraz drabinę do otworu, za którym siedzą więźniowie! Chcę z nimi pomówić. Tymczasem niech mój brat Winnetou nie spuszcza z oka najbliższego piętra. Na krawędzi dachu może się ukazać jeden z czuwających tam strażników.
Podniósł ostrożnie drabinę z niższego piętra, oparł ją koło otworu w murze i wspiął się do jego poziomu. Wsadziwszy głowę w otwór, zawołał tak, że słychać go było tylko we wnętrzu:
— Samie Hawkensie, Dicku Stone, Willu Parkerze! Czy jest tu który z was?
Nadstawiwszy ucha, usłyszał czyjeś słowa:
— Słuchajcie! Tam ktoś mówi! Jakiś człowiek przy otworze.
— Prawdopodobnie jeden z czerwonych hultajów — rozległ się drugi głos. — Podarujcie mu kulę!
— Szaleństwo! — odezwał się trzeci. — Indjanin nie odważyłby się tak zuchwale wsadzać do nas swego łebska, bo możemy zgasić płomyk jego życia, jeśli się nie mylę. Musi to być kto inny, ktoś, kto chce nas ocalić, może nawet Old Shatterhand lub Winnetou. Miejsca!
Old Shatterhand poznał mówcę po zwrocie: „jeśli się nie mylę“.
— Samie Hawkensie, — zapytał — czy to pan?
— Myślę! — odpowiedział zapytany. — Kimże pan jesteś?
— Old Shatterhand.
— Heigh-day! Czy to prawda?
— Yes. Chcemy was ratować.
— Chcemy? A więc liczba mnoga? Nie pan sam?
— Jest i Winnetou.
— Thank you! Wyczekiwaliśmy was z utęsknieniem. Ale, sir, czy aby jest pan naprawdę Old Shatterhand? A może się pan nazywa Mr. Grinley, król naftowy?
— Powinien mnie pan poznać po głosie, stary Samie!
— Co tam głos! W tym lochu wszystkie głosy brzmią jednakowo, tem bardziej, że mówi pan szeptem. Byłaby to miła historja, gdybyśmy zaufali głosowi, a później Old Shatterhand okazał się królem naftowym. Nie jestem jeszcze tak głupim coonem. Proszę o dowód!
— Jaki?
— Czy ma pan przy sobie sztuciec Henry’ego?
— Tak.
— Dawaj go pan, abym mógł pomacać!
— Oto i on! Ale zwróć mi natychmiast, gdyż może być każdej chwili potrzebny.
Wsunął strzelbę do otworu. Po kilku sekundach odzyskał ją zpowrotem.
— To prawda! — oświadczył Sam. — To pan we własnej osobie, sir! Dzięki Bogu, że pan przychodzi, stary przyjacielu. Nie mogliśmy się wydostać. Jedyna nadzieja ratunku prowadziła do gorącej rozprawy, a nie chcieliśmy przelewać krwi. Jak zamierzacie nam pomóc?
— Czy nie możecie wyjść górą?
— Nie. Otwór jest zamknięty.
— Nie macie drabiny?
— Łotry ją zabrali.
— A broń?
— Mamy — nie mogli odebrać. Później wam opowiem, jak się dostaliśmy do tego przytulnego gabinetu.
— Musieliście postępować bardzo dowcipnie; to istny majstersztyk dla takich ludzi, jak wy. Kto tu z panem siedzi?
— Dobrzy znajomi: Stone, Parker, Hobble-Frank I tak dalej.
— Dzieci?
— Niestety!
— Well! Więc słuchajcie, co powiem! Z początku wydacie nam dzieci, ale mają zachować absolutną ciszę. Później kobiety, które — należy się spodziewać — również nie zakłócą milczenia. Następnie pójdą ci, którzy nie znają Zachodu i mają niewiele doświadczenia. Trzeba, aby oni przedewszystkiem znaleźli się na wolności. Unieszkodliwiliśmy trzech wartowników, którzy tu siedzieli. Nad wami siedzą jednak trzej inni; ci mogą łatwo nas zauważyć. W tym wypadku pośpieszę natychmiast na górę, aby ich powalić. Jeśli mi się uda, usunę pokrywę i spuszczę drabinę, aby pozostali mogli wejść na górę, — pomóc mnie i Winnetou. Czy zrozumieliście wszystko?
— Wszystko.
— Więc szybko! Czekam na dzieci.
Niebawem w otworze ukazał się chłopiec. Old Shatterhand wyciągnął go i oddał Apaczowi, który malca postawił tuż przy murze. Kolejno wydobyli dzieci i kobiety. Była to praca nielada. Old Shatterhand, stojąc na drabinie, musiał się niemało wysilać. Kiedy Sam Hawkens oznajmił, że kolej na mężczyzn, więc przedewszystkiem na wychodźców, westman odpowiedział:
— Ci mogą się obejść bez mojej pomocy. Schodzę nadół i będę uważał na trzech strażników, znajdujących się nad wami.
Zszedł do Winnetou, szepnął mu kilka słów wyjaśnienia i pośpieszył ku lewej stronie, gdzie stała drabina, po której się wspięli. Podniósł ją i oparł o wyższy taras.
Przybywszy na górę i obejrzawszy oświetloną ogniskiem platformę, zobaczył ciężkie głazy na pokrywie.
Nieopodal leżała drabina, którą, jak sobie przypominamy, Indjanie wyciągnęli z otworu, zanim go przykryli. Druga drabina prowadziła na wyższą platformę. Wartownicy siedzieli tak, że dwaj byli odwróceni od Old Shatterhanda.
Westman wszedł tu w tym celu, aby, w razie odkrycia, móc odrazu interwenjować. Zamierzał jednak, skoro tylko wszystkim więźniom uda się wydostać, zejść zpowrotem nadół. Obliczył sobie, ile czasu wymagało wydobycie się jednej osoby, ile zatem osób mogło tym czasem wyjść. Kiedy pomyślał, że to już szósta zrzędu, przeraźliwy krzyk rozdarł ciszę nocną:
— Jezus Marja, kantorze, nie zwalaj się pan na mnie!
Strażnicy natychmiast zerwali się na równe nogi, podbiegli do krawędzi platformy i spojrzeli nadół. Zobaczyli uwolnionych białych i również Apacza, który stał przy ognisku. Poznali go i jeden z nich zawołał tak głośno, że rozległo się po całem pueblu:
— Akhane, akhane! Arku Winnetou, nonton, szis inteh!
To znaczy: Do mnie, do mnie! Winnetou, wódz Apaczów, jest tutaj!
Ledwo przebrzmiał ten okrzyk, rozległ się za nim drugi:
— A tu stoi Old Shatterhand, aby uwolnić jeńców! Winnetou, bierz tych dwóch chłopoów!
Z błyskawiczną szybkością biały myśliwy skoczył i rzucił się na wartowników. Wołając powyższe słowa, powalił jednego z nich, a dwóch innych strącił z krawędzi platformy, na której stali, nadół, gdzie przyjęto ich z ochotą. Następnie ułożył drabinę, która prowadziła na wyższe piętra, aby nikt z góry nie mógł zejść, poczem zesunął głazy z pokrywy i odsłonił otwór. Niewiele chwil upłynęło, a sterczała w nim drabina.
Old Shatterhand zawołał:
— Szybko na górę! Może dojść do walki.
Skoczył teraz ku ognisku, aby je zdeptać. Udało mu się to odrazu, ponieważ płomień był mały. Zapadła ciemność — Winnetou bowiem zagasił niższe ognisko. Old Shatterhand działał z taką szybkością, że ledwo minuta upłynęła od krzyku kobiety, a już stanęli na platformie ostatni z uwięzionych. Tymczasem ożywiło się na wyższej platformie. Padały głośne zapytania. Ukazały się światełka i widać było, jak ciemne postacie schodziły po drabinach. Wówczas rozległ się potężny głos Old Shatterhanda:
— Czerwoni mężowie niechaj zostaną na górze, jeśli nie chcą umrzeć! Tu stoi Winnetou, Old Shatterhand, oraz ich ludzie. Kto się odważy zejść do nas, padnie trupem!
Nie chciał nikogo zabijać, lecz musiał dać im dowód swej przewagi, Tym dowodem mógł być tylko powszechnie znany wielostrzałowy sztuciec, którego się Indjanie lękali. Przyłożył go więc i wycelował w Pueblosa, spieszącego ze światłem w ręku. Chciał go w rękę trafić i spuścił kurek.
— Hahi, latah-szi! — O, moja ręka! — krzyknął trafiony, wypuszczając z ręki ogarek.
Trzy dalsze wystrzały, jeden po drugim, i tyluż Indjan zniknęło.
— To zaczarowana strzelba Old Shatterhanda! Na górę, szybko na górę!
Na górze ściemniło się i tak ucichło, jakgdyby wszyscy wymarli.
— Czy jesteście tu wszyscy? — zapytał Old Shatterhand stojącego przy nim Sama. — Czy nikt na dole nie został?
— Nikt — odpowiedział Sam Hawkens.
— Przystawcie obie drabiny i zejdźcie nadół. Myślę, że czerwoni dadzą nam spokój, póki nie znajdziemy się na wolności.
Usłuchali. Shatterhand zszedł ostatni.
Skoro stanął na niższej platformie, przekonał się, że przezorny Apacz czujnie doglądał przeprawy. Uwolnieni uwijali się na drabinach Winnetou nie naglił do pośpiechu; wprost przeciwnie, upominał, aby, przez wzgląd na kobiety i dzieci, byli ostrożni i powolni, wiedział bowiem, że przez jakiś jeszcze czas można się nie lękać Indjan. Dwa imiona — Old Shatterhand i Winnetou — trzymały ich w ryzach.
Schodzono zatem dosyć wygodnie po wszystkich drabinach, które zabrano z góry, aby utrudnić czerwonym pościg. Kiedy już wszyscy biali znaleźli się poza obrębem puebla, Old Shatterhanrt rzekł: — Powiodło się nam i to łatwiej, niż sądziłem. Teraz — —
Musiał przerwać, zagłuszony burzą dziękczynień. Wnet jednak opanował sytuację:
— Cicho! Ani słowa o tem! Są rzeczy ważniejsze. Później, kiedy stąd wyruszymy, będziecie mogli mówić dowoli. Gdzie są wasze konie?
— Tam w korralu, na prawo za budowlą/ — odrzekł Hawkens.
— Czy macie broń?
— Tak.
— A wasze mienie?
— Nie mogli zabrać tego, co mieliśmy przy sobie, ale chyba zrabowali wszystko z juków.
— Czy mieliście także juczne konie?
— Yes. Z mieniem i sprzętem wychodźców.
— Czy zachowało się to wszystko?
— Nie wiem, nie sądzę. Burza tak nas zaskoczyła, że nie mieliśmy czasu rozsiodłać zwierząt.
— Hm! Gdybyście mieli wszystko, co do was należy, moglibyśmy natychmiast wyruszyć; teraz jednak trzeba będzie zmusić czerwonych, aby zwrócili łup. Sam Hawkens może mi towarzyszyć do korralu; pozostali niechaj tu stoją i uważają na niższe tarasy puebla. Skoro tylko ukaże się na nich jakiś Indjanin — strzelać w niego, ale tak, aby chybić. Zrozumiano? Wystarczy, jeśli usłyszy świst kuli. Pueblosi powinni wiedzieć, że trwamy na stanowisku. Trzymajmy ich w szachu. Mój brat Winnetou pójdzie tymczasem po oba nasze rumaki.
Apacz oddalił się pocichu, jak zazwyczaj, a Old Shatterhand poszedł wraz z Samem ku ostrokołowi, za którym umieszczono konie. Skoro ci trzej odeszli, kantor odezwał się, oczywiście po niemiecku:
— A więc to są ci dwaj bohaterowie, których widoku jestem tak żądny! Nie obejrzałem ich dokładnie, ponieważ jest ciemno, ale już pierwszy ich występ podoba mi się nadzwyczajnie. Dostaną nader wybitną rolę w mojej operze.
— No, obejrzyjno pan sobie ich przy świetle dziennem! — odpowiedział Hobble-Frank. — Czy nie jest tak, jak wyprorokowałem? Niech tylko się ukażą, a jesteśmy wolni!
— Prawda! — potwierdził Droll. — To prawdziwy czyn bohaterski wydobyć nas tak, że włos z głowy nikomu nie spadł. Ale zawsze poszłoby o wiele lepiej, gdyby pani Ebersbach trzymała język za zębami.
— Niby ja? — zapytała pani Rozalja. — Może pan myśli, że to moja wina, iż wyrwał mi się krzyk z gardła?
— Naturalnie! Czyja więc?
— Kantora, a nie moja!
— Proszę uprzejmie! — bronił się oskarżony. — Wie pani dobrze, emeritum esse'. Że też pani nigdy o tytuł nie dba! Nie ma pani prawa twierdzić, że ja przerwałem głębokie silentium, które było zalecone. Przez moje wargi nie przedostał się żaden dźwięk, żadne choćby najgłębsze pianissimo. To pani, pani Ebersbach, krzyczała.
— Nie przeczę. Ale dlaczego krzyczałam? Nie mógł się pan mocniej trzymać, panie, panie emeritus! Jeśli znowu zechce pan skakać z drabiny, to nie skacz akurat w tym momencie, kiedy na dole stoi dama! Jeśli pan nie trzyma mocniej skali muzycznej, to cała pańska opera bohaterska budzi we mnie politowanie! Rozumie pan?
— Rozumiem panią, czcigodna pani Ebersbach. Pani zato nie rozumie, z jaką benewolencją odnosić się należy do synów Muzy. Przyrzekłem pani swego czasu pamiętać o niej, i w rzeczy samej miałem zamiar oddać pani arję sopranową; ale skoro pani w ten sposób odzywa się o mojej sztuce, cofam przyrzeczenie. Honor aparycji w mojej operze nie przypadnie pani w udziale!
— Nie? Ej, co pan też mówi! Myśli pan, że zależy mi na tem, aby się ukazać na deskach, co udają ziemię? Ani mi to przez myśl nie przeszło. I ja miałam śpiewać soprano? Posłuchaj pan, zostaw mnie pan w spokoju! Jeśli ja chcę śpiewać, to nikt mi nie może rozkazywać, jak. Śpiewam tak, jak chcę. Fagotem, klarnetem, albo basem, — jak mi się żywnie podoba. A teraz rozprawiliśmy się ze sobą na całe życie. Bądź pan zdrów na wieki wieków!
Wielce podniecona, odwróciła się od niego manifestacyjnie. Chciał jeszcze coś dodać, lecz ostrzegł go Hobble-Frank.
— Pst! Siedź tam cicho! Zdaje mi się, że zauważyłem żywą istotę na pierwszem piętrze. Istotnie, oto się skrada! Teraz zatrzymała się i przechyliła głowę. To Indjanin — chce nas podpatrzeć. Zaraz mu pokażę!
Podniósł strzelbę, krótko celował i wypalił.
— Uff! — krzyknął jakiś przerażony głos.
W tej chwilli wrócił Old Shatterhand ze Samem Hawkensem.
— Co się dzieje? Kto wystrzelił? — zapytał.
— Ja — odpowiedział Frank.
— Dlaczego? — Pewien czerwony signor stał na dachu numer jeden; chciał zapewne wiedzieć, która godzina, więc pokazałem mu, ile wybił zegar. Natychmiast się też wycofał.
— Czy trafił pan?
— Nie. Celowałem na prawo, może na dwa łokcie dalej; ale jeśli miał czterołokciowe uszy, kula przebiła mu prawy koniuszek, co też może służyć mu za ostrzeżenie.
— A zatem odważyli się zejść aż na pierwsze piętro! Musimy podwoić czujność. Oczywiście, staniemy w takiej odległości, aby nas nie dostrzegli, gdyż mogliby strzelać. Powinni jednak wiedzieć, że czuwamy i że nie pozwolimy im zejść. Niech więc Frank i Droll położą się tuż pod murem. Patrząc wgórę, dojrzą każdą głowę, wychyloną nad kantem. A wówczas czem prędzej poślą kulę!
— Która powinna jednak chybić? — zapytał Hobble-Frank.
— Tak. Nie chcę nikogo zabijać.
— W takim razie nie zmarnuję żadnej z moich pięknych kul. Nie nabiję wcale strzelby.
W tej chwili Szi-So podszedł do Old Shatterharida i poprosił go, również po niemiecku:
— Panie, pozwól mi wziąć udział w strzeżeniu puebla! Trzy pary oczu więcej dojrzą, niż dwie.
— To prawda — odpowiedział myśliwy, mierząc okiem młodzieńca, którego twarzy nie mógł poznać. — Ale wydaje się pan bardzo jeszcze młodym. Czy ma pan w tej dziedzinie doświadczenie?
— Jestem uczniem swego ojca — odpowiedział skromnie Szi-So.
— Kim jest ojciec pana?
— Nitsas-Ini, wódz Nawajów.
— Co? Mój przyjaciel Wielki Piorun? W takim razie jest pan Szi-So, który ma przebywać w Niemczech?
— Tak, to ja!
— Oto moja ręka, młody przyjacielu! Cieszę się bardzo, że pana tutaj spotykam. Pomówimy ze sobą, skoro tylko będzie więcej czasu. Gdyby było jaśniej, poznałbym pana na pewno. — Ponieważ jesteś Szi-So, więc mogę spokojnie spełnić pana prośbę. Idź pan zatem z Frankiem i Drollem! Ustawcie się tak, abyście mieli na oku platformę w całej rozciągłości.
Syn wodza oddalił się dumny z przyzwolenia Old Shatterhanda.
Tymczasem wrócił Winnetou z dwoma końmi, które stały uwiązane w dostatecznem oddaleniu od puebla.
— Słyszałem huk. Kto strzelił? — zapytał.
Old Shatterhand poinformował go, nadmieniając:
— Konie uwolnionych stoją w korralu; lecz wszystkie rzeczy, siodła i uprząż znikły bez śladu.
— Należy ich szukać w pueblu.
— Tak. Nie możemy się zatem oddalić: póki nie odzyskamy wszystkiego.
— Pójdzie nam dosyć łatwo, gdyż mamy wodza.
— Słusznie — trzeba go sprowadzić. Czy mój czerwony brat zechce objąć komendę? W takim razie pojadę z Samem Hawkensem, Stonem i Parkerem po Ka Maku.
— Mój brat może jechać.
„Trójlistek“ chętnie zgodził się jechać z Old Shatterhandem. Poszli do korralu po konie. Myśliwi niewiele sobie robili z braku siodeł i uzd. Dosiedli koni i pojechali na północ. Rozumie się, że podczas jazdy Old Shatterhand poinformował się o szczegółach spotkania z wychodźcami i uwięzienia w pueblu. Było dosyć czasu, aby dokładnie rzecz wyłożyć, a nawet scharakteryzować uczestników przygody.
Wysłuchawszy do końca relacji, Old Shatterhand potrząsnął głową i rzekł:
— Dziwni ludzie i jakże nieostrożni! A zatem przyłączyliście się do nich i chcecie im towarzyszyć?
— Tak — odpowiedział Sam. — Potrzebują opieki, a nam zasadniczo wszystko jedno, dokąd się skierujemy.
— Hm! Chciałem wprawdzie wraz z Winnetou przeprawić się przez granicę, ale poczuwam się do obowiązku czuwania nad wychodźcami: wypada im droga przez miejscowości, gdzie bez pomocy doświadczonych ludzi zginęliby niechybnie. W takich okolicznościach trzeba być bardzo ostrożnym. Naprzykład ten emerytowany kantor może stać się powodem niejednego nieszczęścia.
— Już był niejednokrotnie. Najchętniej przepędziłbym go na cztery wiatry, ale nie mogę. A następnie sprawa króla naftowego. Co pan o tem powie?
— Oszustwo!
— Well, jestem tegoż zdania. Buchalter jest naszym rodakiem. Nie możemy dopuścić do jego zguby.
— W żadnym razie! Pojedziemy za Grinleyem, który zresztą korzysta chyba także z innych jeszcze nazwisk. Mniemam, że go dogonimy na czas. Jestem ciekaw, w jaki sposób zamierza wyczarować z ziemi naftę!
Mknęli bardzo szybko. Niewielka już odległość dzieliła ich od miejsca, gdzie zostawili spętanego wodza i jego wojowników.
Old Shatterhand opowiedział okoliczności schwytania Ka Maku, poczem dodał:
— Zaprzeczał wszystkiemu, zasługuje zatem na karę. Atoli jestem przyjacielem czerwonoskórych i spróbuję raz jeszcze nakłonić go do wyznania prawdy. Jeśli was zobaczy, zorjentuje się natychmiast w sytuacji. Pomknę więc naprzód, wy zaś pojedziecie za mną powoli. Zboczywszy na północ, przybędziecie wprost do skały, za którą zostawiliśmy jeńców.
Było bardzo ciemno, ale mimo to Old Shatterhand orjentował się w miejscowości z zadziwiającą łatwością. Był przeświadczony, że znajdzie jeńców w tym samym stanie, w jakim ich opuścił. Wszakże ostrożność nie zawadza. Mogli się przecież przypadkiem uwolnić, a teraz czekać na niego i Winnetou, aby dokonać zemsty. Zeskoczył zatem z konia, przywiązał go i pieszo podkradł się do skały. Posuwał się na czworakach. Wkrótce miał głaz z lewej strony. Zakreślił prosty łuk i zobaczył leżących jeńców. Mogli jednak być wolni i dla fortelu zachowywać dawne położenie; dlatego Old Shatterhand podpełzł do wodza tak cicho, że ten nic nie usłyszał. Podniósł rękę i wymacał wbitą w ziemię strzelbę; do której Ka Maku był przywiązany. Uspokoił go stan rzemienia. Podniósł się więc i ukazał jeńcom, jakby wyrósł z pod ziemi.
— Czas się dłużył Ka Maku — zaczął. — Mając knebel w ustach, nie mógł się nawet rozmówić z towarzyszami. Zwrócę mu teraz głos.
Wyjął mu knebel z ust i ciągnął dalej:
— Wódz miał dosyć czasu, aby się zastanowić. Jeśli wyzna, że w pueblu więzi białych, uwolnię go i nie wyrządzę nic złego.
Ka Maku wnioskował, że Old Shatterhand nie wie przecież nic pewnego, więc zdecydował się wytrwać w uporze. Znając Old Shatterhanda, wiedział, że nic nie grozi jego życiu. A zatem lepiej było nie przyznawać się i czekać na wojowników, którzy niewątpliwie wnet wyjadą go szukać. Przypuszczał, że już będą o świcie. Miał przed sobą tylko Old Shatterhanda; gdzie jednak był Winnetou? Chcąc to wybadać, zapytał:
— Czemu nie przyszedł ze mną mówić wódz Apaczów?
Po głosie poznać było, że knebel utrudniał mu swobodny oddech.
— Czuwa wpobliżu puebla.
Ta odpowiedź upewniła Ka Maku, że starania Winnetou i Old Shatterhanda były daremne.
— Winnetou — rzekł szyderczo — nie usłyszy i nie zobaczy nic ponad to, czego dowiedział się ode mnie. Żadnych białych nie uwięziłem. Czemu obaj odważni mężowie czają się dookoła puebla? Czemu nie wejdą, aby się przekonać o prawdzie mych słów i mojej rzetelności?
— Ponieważ nie ufamy Pueblosom i jesteśmy przeświadczeni, że weźmiecie nas także do niewoli.
— Uff! Gdzie się podziała mądrość Old Shatterhanda? Wielki Duch pozbawił go rozumu! Byłem jego przyjacielem; lecz skoro obszedł się ze mną, jak wróg, niechaj nóż rozstrzygnie między nami!
— Nie mam nic przeciwko temu. A zatem, naprawdę nie więzicie białych mężów, kobiet i dzieci?
— Nie.
— Zastanów się, że ja i Winneteu z łatwością uwolnimy jeńców. A wówczas spotka cię kara! Jeśli jednak wyznasz prawdę, nie zapomnimy, że byłeś naszym przyjacielem i bratem, i postąpimy z tobą łagodnie.
— Old Shatterhand niech czyni i myśli, jak chce. Powiedziałem prawdę i będę szukał zemsty!
— Jak sobie życzysz! Ale uważaj! Któż to nadjeżdża? Słychać zbliżający się tętent.
Ka Maku podniósł się, na ile mu pęta pozwoliły, i wydał radosny okrzyk. Kim mogli być zbliżający się jeźdźcy, jeśli nie jego wojownikami? Zatrzymali się za skałą. Nie mógł poznać ich postaci, atoli był tak pewny swego, że zawołał:
— Jestem Ka Maku, którego szukacie. Zejdźcie z koni i uwolnijcie nas!
Sam Hawkens odpowiedział ze śmiechem:
— Żeś jest Ka Maku, wierzę bez zastrzeżeń. Ale nie wierzę, że cię uwolnimy. Old Shatterhand będzie rozstrzygał o twoim losie. Czy nie poznajesz mnie, stary łajdaku?
— Sam Hawkens! — zawołał Ka Maku przerażony.
— Tak, Sam Hawkens i Dick Stone i Will Parker — potwierdził Old Shatterhand. — Czy wciąż jeszcze sądzisz, że Wielki Duch pozbawił mnie rozumu? Albo może się myliłem, twierdząc, że łatwo nam będzie uwolnić jeńców? Odwróciliśmy oszczep i skierowali go przeciwko wam.
Wasi więźniowie są wolni, a wy jeszcze uwięzieni. Żaden z twoich wojowników nie zdoła opuścić puebla, ponieważ oblegamy je, i bez wahania zastrzelimy każdego, kto spróbuje umknąć. Teraz przywiążemy was do koni. Radzę wam nie opierać się, jeśli nie chcecie uczuć chłodu naszych kling!
Sam, Dick i Will zeskoczyli z koni i wpadli, na jeńców, którzy byli tak oszołomieni, że nawet nie pomyśleli o sprzeciwie, zresztą i tak daremnym. Przywiązano ich do koni, poczem puszczono się w drogę powrotną. Na miejscu, pod pueblem, spętani Indjanie musieli zejść z koni i zostali oddani pod straż. Mimo ciemności przekonali się, że wszyscy ich jeńcy byli wolni. Łatwo sobie wyobrazić zgryzotę wodza.
Biali, zwłaszcza niektórzy — ludzie żywszego temperamentu, pragnęli spędzić noc na rozmowach. Spotkali się jednak ze sprzeciwem Old Shatterhanda. Zwrócił im uwagę, że nazajutrz oczekuje ich długa i szybka jazda, i skłonił wychodźców do ułożenia się do snu, oczywiście z wyjątkiem luzującej się co godzina warty.
Noc upłynęła spokojnie. Pueblosi nie ważyli się opuszczać budowli i próbować ataku. Kiedy zaczęło szarzeć, ujrzano, że wycofali się na górne platformy. Większość spała. lecz, skoro się rozjaśniło, została zbudzona ze snu przez strażników.
Zgromadzono się wnet na górze i obrzucono białych słowami groźby. Nie wiedzieli, że wódz jest w niewoli.
Winnetou i Old Shatterhand zdecydowali się zakończyć bardzo szybko sprawę. Nie wolno im było tracić czasu, jeśli mieli dogonić wporę króla naftowego. Poszli więc obaj do Ka Maku, aby z nim pomówić. Pozostali utworzyli dookoła nich koło słuchaczy, lub, co najmniej, widzów, jeśli wziąć pod uwagę wychodźców, którzy nie rozumieli języka. Ponieważ Winnetou był z usposobienia małomówny, więc zaczął Old Shatterhand:
— Ka Maku widzi, że wszyscy więźniowie są uwolnieni?
Wódz nie odpowiedział. Westman upomniał groźnie:
— Nie lubię mówić na wiatr. Chcemy się obejść z tobą łagodnie. Jeśli jednak zatniesz się w upornem milczeniu, sobie tylko będziesz musiał przypisać winę za następstwa. Odpowiedz więc na moje pytanie!
— Widzę, że są wolni, — mruknął wódz ponuro.
— I że twoi wojownicy są naszymi jeńcami?
— Nie widzę tego.
— Nie? Czy któryś z nich może opuścić pueblo wbrew naszej woli? Możemy nawet spędzić ich z dachów. Nasze strzelby niosą aż do najwyższego tarasu; możemy zatem zmusić twoich wojowników, aby schronili się do mieszkań. Skąd dostaną jadła i napoju? Nie mogą przecież zejść do studzien i do śpiżarń. Poza tem mamy w swej mocy ciebie i twoich trzech towarzyszów. Jak przypuszczasz, co się z wami stanie?
— Nic!
— A — — istotnie?
— Tak, ponieważ nikomu z was nic złego się nie stało.
— Moi przyjaciele zawdzięczają to tylko mnie i Winnetou; mieliście bowiem złowrogie względem nich zamiary. Nie będę teraz trwonił słów i czasu. Zabraliście ich dobytek i ukryliście w pueblu. Jeśli odzyskają wszystko, puścimy was i odjedziemy; jeśli jednak będziesz się wzbraniał, zastrzelimy ciebie i spalimy twój skalp, abyś zjawił się bez niego w Wiecznych Ostępach. Tak samo postąpimy z twoimi towarzyszami. Patrz, oto słońce wschodzi! Skoro stanie na odległości dłoni od widnokręgu, chcę mieć twoją odpowiedź. Dłużej nie będę czekał. Powiedziałem!
Podniósł się i odszedł wraz z Winnetou — znak, że nie miał ochoty do targu. Ka Maku spoglądał przed siebie ponuro. Znał humanitarność swoich zwycięzców i nie wierzył, aby urzeczywistnili groźby. Oddać całą zdobycz — uważał to za wygórowane żądanie.
W oznaczonym czasie wrócili obaj myśliwi i Old Shatterhand rzekł:
— Co postanowił Ka Maku? Czy odzyskamy zrabowane mienie?
— Nie! — odparł.
— Well! Powiedziałem ci, że postanowiłem działać bezwzględnie. Jesteśmy gotowi. Odprowadźcie tych drabów ku tamtej skale! Zedrzyjcie z nich skalpy i poczęstujcie każdego kulą!
Sam, Dick, Will, Frank i Droll uchwycili jeńców i potaszczyli ku oznaczonej skale. Indjanin, który umiera i zostaje pogrzebany bez skalpu, traci rozkosze Wiecznych Ostępów. Dlatego wódz, skoro Hawkens uchwycił go lewą ręką za włosy, a prawą podniósł nóż, zawołał:
— Stój, stój! Dostaniecie wszystko zpowrotem!
— Dobrze! — skinął Old Shatterhand. — Najwyższy czas; nie sprzeciwiaj się więc dłużej, jeśli chcesz doświadczyć naszej łaski. Żądam, aby wszystko było wydane aż do drobiazgów! Wasze squaws niech nam przyniosą te rzeczy w mężczyzn będziemy strzelali. Zgoda?
— Tak — burknął Ka Maku.
— A więc niech ten człowiek oznajmi to twoim Pueblosom! Jeśli nie rozpocznie się zwrot grabieży w przeciągu pięciu minut, będzie po tobie!
Wskazał na jednego z jeńców. Zdjęto z niego pęta, poczem dostał drabinę, aby wejść na górę. Dopiero teraz Pueblosi dowiedzieli się, że ich wódz jest w niewoli. Podnieśli okropny wrzask i biegli z groźnemi minami. Wysłaniec jednak umitygował ich, i już po upływie pięciu minut squaws zaczęły znosić bagaż wychodźców. Składały go na dole. Każdy obrabowany zabierał to, co do niego należało, i oznajmiał, czego brak jeszcze. Uważano, aby najmniejszy drobiazg nie przepadł. Kosztowało to wiele trudu, ale wreszcie odebrano i rozdzielono wszystko.
— Stało się według waszych życzeń — zawołał wódz. — Teraz rozwiążcie mnie i ujdźcie nam z oczu!
— Mylisz się — odpowiedział spokojnie Old Shatterhand. — Nie zwróciliście jeszcze wszystkiego.
— Czego więc jeszcze żądasz?
— Straconego czasu.
— Czy mogę ci oddać czas, ofiarować godziny?
— Tak. Wszyscy przez ciebie zmarnowaliśmy wiele cennego czasu. Nie odzyskamy go, jadąc na złych koniach, jakie niektórzy z nas posiadają. Widziałem w korralu bardzo piękne zwierzęta. Zamienimy nasze złe wierzchowce na wasze dobre.
— Nie waż się! — zawołał Ka Maku, błyskając oczami.
— Pshaw! Chyba nie przypuszczasz, że się ciebie lękam! Kto nam może zabronić? Jesteś w naszej mocy, twoi zaś Pueblosi nie ośmielą się zejść nadół, aby nam przeszkodzić. Nasze strzelby niosą dalej, niż wasze. Trafimy ich, zanim będą mogli się złożyć. Wiedzą to dobrze i nie będą się do nas kwapić.
— To będzie rabunek, kradzież!
— Tylko wynagrodzenie! Jesteście złodziejami. Mielibyście może bezkarnie tych wszystkich ludzi więzić i obrabowywać? Trzeba wam dowieść, że uczciwy zwycięża. Twój sprzeciw daremny. Winnetou, Sam Hawkens i Droll niechaj pójdą ze mną zamienić konie!
Odeszli natychmiast do korralu. Wódz wpadł w wściekłość; szarpał, więzy i ryczał, jakgdyby rozum stracił. Wówczas podeszła doń pani Rozalja i huknęła:
— Czy nie zamkniesz zmiejsca gęby, ty wieczny krzykajło! Czem jesteś właściwie? Chcesz być wodzem? Jeśli myślisz, że ja w to uwierzę, mylisz się bardzo! Jesteś łobuzem, długorękim szubienicznikiem! Rozumiesz, czy nie? Razy dostaniesz, cięgi, prawdziwe baty! Zamknąłeś nas w lochu, nas, biedne robaczki! I teraz, kiedy kara cię dotyka, jak pieprz zupy, udajesz niewiniątko, najczystszą lilijkę. Miej się na baczności, i nie zachodź nam drugi raz drogi! Pogruchocę ci wszystkie gnaty, wyrwę ci wszystkie włoski, po jednemu! Teraz wiesz, czego się możesz po mnie spodziewać. Pomyśl o poprawie! W przeciwnym wypadku czekają cię jeszcze cięższe przejścia z policją!
Zgromiła go piorunującem spojrzeniem i odwróciła się od niego ostentacyjnie. Słowa jej nie przebrzmiały bez echa, aczkolwiek wódz nie zrozumiał z nich ani jednego. Tem bardziej podziałał na niego ton jej mowy. Ze zdumieniem przyglądał się tej kobiecie i odtąd już milczał jak zaklęty, nawet wówczas, kiedy wyprowadzono z korralu i osiodłano konie, między któremi były także jego własne. Jednakże, gdy usta milczały, tem dobitnej mówiły oczy.
Skoro czerwonoskórzy z wyższych pięter zobaczyli, że biali zamierzają wyruszyć, zaczęli schodzić po paru nieodebranych im, ocalałych drabinach. Ośmieliła ich postawa białych, mniej groźna po odzyskaniu dobytku. Old Shatterhand, obawiając się, że mogą zakłócić spokój wymarszu, skierował ku nim swój sztuciec i zawołał:
— Zostańcie na górze, bo was zastrzelę!
Ponieważ nie usłuchali, wypalił dwukrotnie, umyślnie nie trafiając nikogo. Z rykiem i wrzaskiem cofnęli się na górę. Naogół uszli dość szczęśliwie, gdyż, oprócz paru, których Old Shatterhand postrzelił w ręce, nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Kiedy westman spuścił strzelbę, odezwał się wódz:
— Czemu strzelasz w moich ludzi? Czy nie widzisz, że nie żywią złych zamiarów?
— A czyś ty widział, że i moje zamiary nie są wrogie? — odpowiedział myśliwy. — Może sądzisz, że chciałem trafić, a spudłowałem? Kiedy zechcę, kula moja zawsze trafi. Zamierzałem ich tylko ostrzec.
— Niektórzy jednak mają przewiązane ręce. Podnoszą je, aby mi pokazać, że są ranni.
— Zawdzięczają tylko mojej dobroci, że celowałem w ręce, a nie w głowy.
— Czy i to nazywasz dobrocią, że zabrałeś nam konie?
— Stanowczo! Powinniście być zadowoleni z tak lekkiej kary. Właściwie zasłużyliście na znacznie większą i surowszą.
— Tak ty mówisz. Ale czy wiesz, co ja w przyszłości powiem?
Old Shatterhand z gestem lekceważenia odwrócił się i, nie mówiąc ani słowa, dosiadł swego ogiera. Pozostali siedzieli już na koniach. Oburzony lekceważeniem westmana, wódz zawołał gniewnie:
— Każdemu, kto do mnie przyjdzie, powiem że Winnetou i Old Shatterhand, tak dumni ze swoich imion, zostali koniokradami, — a takich zwykło się wieszać!
Myśliwy przepuścił obelgę mimo ucha; aliści Hobble-Frank był tak rozjuszony, że skoczył ku wodzowi i ofuknął go gniewnie:
— Milcz, hultaju! Taki łotrzyk, jak ty, powinien się cieszyć, że sam nie zawisnął na pięknym stryczku. Najlepiej byłoby, z kamieniem młyńskim na szyi, utopić cię w Oceanie Indyjskim — tam, gdzie woda jest najgłębsza. Takie jest moje zdanie. A teraz bądź zdrów!
Nawrócił konia i odjechał, nie uświadamiając sobie, że Ka Maku nie zrozumiał jego perory, wypowiedzianej po niemiecku z najczystszym akcentem saskim. — — —