Król naftowy/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część druga
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


KRÓL NAFTOWY
część druga
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



1927[1]


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland


I
NAPAD

U wozów Sam zastał całą próżniaczą ludność stolicy, która zbiegła się zewszechstron, jak u nas gapie zbiegają się dokoła obozu cygańskiego. Wychodźcy i ich towarzysze, nie zważając na wielką ilość widzów, spożywali śniadanie. Sam przysiadł się do nich, aby wziąć udział w posiłku i zdać sprawę z rokowań z kapitanem.
Niebawem kilku najciekawszych widzów podeszło bliżej, pragnąc zawiązać rozmowę z przybyszami. Jedynie z kantorem powiodło im się jako tako, ponieważ w jego wiedzy lingwistycznej znalazło się najwięcej okruchów angielszczyzny. Jeden z ciekawskich, młody dziarski mężczyzna, przystanął z przewodnikiem na uboczu. Sam obserwował bacznie, zauważył jego postawę wojskową i spojrzenie rzucane przeważnie na niego i je go dwóch przyjaciół. Po chwili westman podniósł się i podszedł do obu rozmawiających. Zdołał jeszcze usłyszeć zdanie scouta, będące zapewne odpowiedzią na zapytanie nieznajomego:
— Tak, to trójlistek, mogę pana zapewnić, aczkolwiek z początku sam nie chciałem wierzyć.
Sam ujął energicznie nieznajomego za rękę i odezwał się dobitnym głosem:
— Master, jest pan żołnierzem? Służy pan w tutejszym garnizonie?
Znać było po zagadniętym, że pytanie Sama wprawiło go w ambaras. Mruczał coś pod nosem, co miało być odpowiedzią, ale czego nie można było pojąć.
— Nie gniewam się na pana — dodał Sam. — Kapitan nie zna mnie osobiście, a musi przecież wiedzieć, czy naprawdę jestem tym, za kogo się podaję. W tym celu przebrał się pan po cywilnemu i poszedł zasięgnąć języka. Przyznaj pan!
— Tak, sir, nie myli się pan, — brzmiała teraz wyraźna odpowiedź. — Ponieważ wiem, że jesteście panowie trójlistkiem, więc mogę bez osłonek wyznać prawdę.
— Zamelduj pan kapitanowi, co słyszałeś, ale nie mów o tem z nikim innym!
— Ani słowa, sir, — wiem o co chodzi. Jestem podoficerem i należę do owej dwudziestki, która pojedzie pod komendą porucznika. Za pół godziny mamy wyruszyć w drogę.
Ukłonił się grzecznie i odszedł. Teraz Sam zwrócił się do przewodnika:
— Powiedz mi pan, na jakiej zasadzie udzielasz o nas informacyj?
— Zapytał mnie — odpowiedział scout.
— Tak? A więc ktokolwiek pana pyta, dostaje odpowiedź?
— Nie zamknie mi pan chyba gęby?
— Owszem, do tego zmierzam! Wiadomo panu, że nie powinniśmy się afiszować, a mimo to odrazu wygadałeś się na pierwsze zapytanie. Chce pan być scoutem, westmanem i nie znasz nawet abecadła ostrożności. Nie obrałbym sobie pana za przewodnika.
— To zbyteczne! Zanim pan się do nas przyłączył, podróż odbywała się według moich wskazówek i według mojej woli. Teraz pasuje się pan na naszego rozkazodawcę. Ci ludzie mnie wynajęli i prowadzę ich — —
— Ku zagładzie! — dokończył Sam. — Powinien pan ich bronić. A jak pan swoje obowiązki spełnia? Gdyby nie my, obrabowanoby ich i wytępiono co do nogi!
Pshaw! Ja też mam oczy otwarte. Pozwól pan sobie powiedzieć, master Hawkens, że mam doprowadzić wychodźców do fortu Yuma. Do tego miejsca ja jestem panem wyprawy. Chce pan z nami jechać, zgoda, ale musisz się stosować do moich zarządzeń. Potem możesz rozkazywać, ile chcesz. Basta!
Sam uderzył go po ramieniu i rzekł z uprzejmym uśmiechem, pod którym kryło się wręcz co innego:
— Nie basta. O, daleko do tego! Wiem, dokąd ci ludzie dążą. Poco jechać drogą na fort Yuma? Istnieje krótsza droga, której pan, zdaje się, nie zna. Zostanie pan u nas aż do poranka, a potem możesz iść, dokąd chcesz.
— Zgoda, o ile dostanę zapłatę za całą drogę do fortu Yuma!
— Dostanie pan, poczem ja ich zaprowadzę, nie żądając żadnego wynagrodzenia. Może pan być pewny, że gadulstwo przewodnika nie narazi ich odtąd na niebezpieczeństwa.
Scout, mrucząc coś pod nosem, usiadł na dyszlu jednego z wozów. Sam wrócił do swoich towarzyszów.
— Palnąłeś głupstwo, stary coonie, — odezwał się Will Parker. — Nie mogę cię zrozumieć.
— Głupstwo? Jakie?
— Poco ma zostać u nas do jutra? Powinieneś był go zmiejsca wyforować.
— I to ma być głupstwo! Will Parker, ten greenhorn, śmie pouczać Sama Hawkensa! Czyż nie rozumiesz, czcigodny Willu, że nie mogłem go jeszcze wyforować?
— Nie, nie rozumiem.
— O słodki Willu, jakże źle z tobą! Nigdy, nigdy nie zostaniesz westmanem. Jakże się wstydzę, że mam takiego tępego ucznia! Ty natomiast możesz czuć się szczęśliwy, że jestem twoim mistrzem. Gdybyśmy z Dickem nie czuwali nad tobą, dawnobyś został zgaszony. Czy nie wiesz, co uczyniłby ten tak zwany scout, gdybyśmy go dzisiaj wypędzili?
— No, cóż?
— Przez zemstę poszedłby do finderów i wtajemniczył ich w nasz plan. Ale twój drobny mózg nie zmieści tak ogromnej myśli.
Yes — potwierdził poważnie Parker. — Masz naprawdę słuszność, stary Samie. Wstyd i hańba, że żadna z twoich dobrych rad nie utkwiła mi w pamięci. Nie pojmuję zgoła, jak możesz mnie tak długo ścierpieć przy sobie.
— Nie dziw, że nic nie rozumiesz. To ja jestem winien, że czuję i myślę za ciebie, niczem dobra matka, kochająca najbardziej to dziecko, które przysparza jej najwięcej kłopotów.
W tej chwili ujrzano szybko przejeżdżający oddział żołnierzy. — Dosyć długo jeszcze wychodźcy odpoczywali w mieście, bo dopiero w południe podjęto jazdę.
Do miejsca, gdzie wyznaczono postój, było jeszcze niespełna dziewięć mil angielskich. Powolną nawet jazdą mogli wychodźcy dojechać przed wieczorem. Droga wypadała przez żwirową pustynię, gdzie tu i owdzie rósł chudy kaktus, lub nędzny krzew. Zbierano suchy chróst, aby wieczorem rozpalić wielkie ognisko. Cała ta przestrzeń między Tucsonem a Gila stanowi żwirem pokryte pustynie, gdzie tylko w kilku miejscach można znaleźć wodę dla zwierząt, i trzy, cztery studnie, wydrążone jeszcze przez byłe Towarzystwo Komunikacji Lądowej.
Miejscowość ta nosi miano dziewięćdziesięciomilowej pustyni. Oprócz wzmiankowanej studni, istnieją jeszcze inne, aliści w ukryciu, znanem tylko Indjanom. Czerwonoskórzy pokrywają owe ukryte studnie skórami, przysypanemi piaskiem i żwirem, podobnie jak to czynią szczepy nomadów na Saharze.
Sam Hawkens prowadził karawanę — dotychczasowy przewodnik nie jechał już na przodzie. Spojrzenia, które rzucał na Sama, nie wróżyły nic dobrego. Uważny obserwator wyczytałby w nich pragnienie zemsty.
Już w odległości dwóch mil od celu Sam zwracał baczniejszą uwagę na drogę i okolicę. Mówiąc droga, nie mamy na myśli utorowanego traktu, zawsze jednak czy jeździec, czy wóz obiera w tej miejscowości ten sam mniej więcej kierunek, co, z dopuszczeniem pewnej przesady, składa się na pojęcie drogi, łączącej poszczególne miejscowości.
Ostatnie dwie mile wypadło jechać przez tak sfalowany teren, że mogło się wydawać, iż jacyś giganci wysypali rzędami z olbrzymich koszów ławice piasku, żwiru i głazów. Wozy posuwały się tędy nader powoli. Jeden z tych wyimaginowanych gigantów napełnił swój kosz wielkiemi, ludzkiej, nawet nadludzkiej wysokości głazami, rozrzucił je obok siebie i nagromadził na sobie. Schroniwszy się tutaj, można było z ukrycia ogarnąć wzrokiem rozległy widnokrąg.
Sam wskazał na te skały i zawołał do obu swych przyjaciół:
— Oto miejsce, gdzie zatrzymają się finderzy. A może chcesz się założyć, Willu Parkerze?
— Ani mi się śni, stary coonie, — odpowiedział Will. — Jakkolwiek, twojem zdaniem, mam drobną mózgownicę, to jednak poznała w tych głazach przyszłe schronienie bandytów. Lecz spójrz — tam, na lewo, sterczą podobnie wysokie złomy. Być może, łotry schronią się tam, a nie tutaj.
— Nie, gdyż tu kiełkuje kilkaset ździebeł trawy, którą uraczą swoje rumaki. Ale i tamto miejsce znajdzie amatora.
— Kogo?
— Nie możesz się domyślić?
— Owszem, stary Samie.
— Kogóż więc?
— Ciebie samego. Schowasz się tam, aby podglądać zbirów.
Sam podniósł ręce do głowy i zawołał z dobrze odegranem zdumieniem:
— Czy podobna! Ten greenhorn wpadł wreszcie na pomysł, prawdziwy pomysł, i co więcej słuszny i odpowiedni! Albo świat się przewraca naopak, albo temu staremu Parkerowi nareszcie zaczyna w głowie świtać. Tak, szlachetny Willu, po rozbiciu naszego obozu pójdę tam i będę czekał na finderów.
— Czy zabierzesz mnie ze sobą?
— Nie mogę, Willu. To wymaga zręcznych i doświadczonych ludzi. Musisz jeszcze długo do szkół chodzić.
— Hm, czy aby nie mylisz się stary Samie? Znałem chłopca, który nic a nic się nie nauczył, aczkolwiek miał głowę nie od parady. Ludzie powiadali, że nie chłopak, lecz nauczyciel jest winien, nauczyciel, który sam nic nie umiał. —
Tymczasem teren znowu się wyrównał, a o kwadrans drogi dalej żwir ustąpił miejsca glebie, zarośniętej mesquitami i ocochilla. Była tu nawet woda w jednej z owych studni, które ongi wykopało Towarzystwo Komunikacji Lądowej. Tu był cel całodziennej jazdy.
Po ugaszeniu pragnienia, zaprowadzono konie i woły na wodopój. Zwierzęta usiłowały wyciągnąć z kolącego zagajnika nieliczne zielone liście. Wozy ustawiono, zgodnie z wczorajszą radą Sama, w czworobok.
Oczywiście, wyczekiwano żołnierzy. Sam rzekł zadowolony:
— Ten porucznik ma głowę na karku. Nie chciał się tutaj stawić przed naszem przybyciem. A teraz tylko patrzeć, jak przybędzie.
Jakgdyby słowa jego były czarodziejskiem zaklęciem, w tej samej chwili ukazał się od północy jeździec, gnający w galopie. Był to właśnie porucznik.
Dotarłszy do obozu, przywitał uściskiem ręki Sama i powiedział:
— Od kilku godzin znajdujemy się już wpobliżu, ale unikamy tego miejsca, bo mógłby jeszcze kto przyjść po wodę, zobaczyć nas, a później zdradzić finderom. Jednakże i my chcielibyśmy napoić konie. Czy możemy tu przyjechać?
— Tak, sir, — odpowiedział westman. — Lecz skoro się ściemni, będziecie musieli odjechać. Przybędą wywiadowcy; naturalnie, nie powinni was widzieć. We właściwym czasie zawezwiemy was zpowrotem.
— Zgoda. Czy domyśla się pan, gdzie tymczasem zatrzymają się finderzy?
Sam wskazał na południo-wschód, gdzie można jeszcze było widzieć powyżej opisane głazy.
— Tam za temi głazami, sir. Ponieważ prawdopodobnie przybędą jeszcze za dnia, więc nie odważą się dalej jechać.
— Ale czy stamtąd nie zobaczą mnie i moich jeźdźców?
— Nie. Gościłem wśród nich wczoraj i wiem, że żaden nie posiada lunety. A nieuzbrojone, choćby nawet najprzenikliwsze oko może z takiej odległości rozpoznać zaledwie wielkie wozy, a już, skoro się ściemni, jedynie ognisko. Możecie zatem śmiało sprowadzić swych ludzi, sir.
Oficer odjechał i wkrótce wrócił z dwudziestoma kawalerzystami, którzy dotychczas stali tak daleko od obozu, że nie można ich było dojrzeć. Oznaczono miejsce, do którego oddział z nastaniem zmroku miał się cofnąć. Następnie Sam poszedł na zwiady. Musiał opuścić obóz pieszo, gdyż na koniu nie można się tak szybko i łatwo ukryć. Poszedł więc do swego muła, dał mu lekkiego klapsa po pysku i rzekł:
— Kładź się, stara Mary, i czekaj, aż powrócę.
Zwierzę zrozumiało wlot; położyło się, aby już nie powstać z miejsca aż do jego powrotu. Następnie Sam zwrócił się do Parkera:
— Jak tam, słodki Willu? Czyż nie chciałeś, abym cię ze sobą zabrał?
— Idź sam! — brzmiała odpowiedź. — Nacóż taki greenhorn, jak ja, mógłby ci się przydać?
— Muszę cię jednak zabrać, o ile masz się czego nauczyć.
Well, idę z tobą, ale nie dla nauki, lecz aby starego Sama nie zostawić bez pomocy, kiedy finderzy go zdybią i zechcą skalpować.
— Niech skalpują! Mogą dostać moją skórę. Kupię sobie inną i piękniejszą.
Hawkens i Parker opuścili obóz, zabrawszy ze sobą broń. Na południo-wschodzie ukazały się kamienie, za któremi, jak sądził Sam, ukryć się mieli finderzy. Bardziej na południu, a więc na prawo, sterczały złomy skalne, wśród których Sam chciał się schować. Tam też skierowali swe kroki, nie prostą jednak drogą, lecz łukiem, zakreślonym w kierunku zachodnim, aby nie nasuwać się przed oczy finderów, którzy przecież mogli tymczasem nadjechać. Oczywiście, Sam nie omieszkał zostawić w obozie wskazówek, dotyczących różnych ewentualnych wypadków.
Skoro obaj westmani dotarli do celu, słońce już skłaniało się ku linji horyzontu; w pół godziny później powinien był zapaść bardzo krótki w owych stronach zmierzch. Śród drugiej grupy skał nie widać było jeszcze żywej duszy. Westmani wpatrywali się w drogę, którą miała nadjechać banda. Nie widać było nikogo.
— Czy wogóle przybędą? — zapytał Parker. — Przypuszczaliśmy tylko, ale nie mamy żadnej pewności.
— Co ty nazywasz przypuszczeniem, to dla mnie jest oczywiste, jeśli się nie mylę.
— Mogli nas poniechać; daliśmy się przecież im dobrze we znaki.
— Tem bardziej pragną zemsty. Patrz! Czy tam między przedostatniem wzniesieniem nie porusza się coś ciemnego?
Parker natężył wzrok i odpowiedział szybko:
— Jeźdźcy! To oni!
— Tak, to oni; przybywają z tej pochyłości. Nie można ich jeszcze zliczyć, ale niema więcej, niż dwunastu.
— Ani też mniej. To oni na pewno. Stary Samie, miałeś słuszność!
— Ja mam zawsze słuszność, słodki Willu, zawsze. Nietrudno mi to przychodzi. Wiesz jak należy sobie radzić, aby nigdy się nie mylić?
Yes. To bardzo łatwe.
— No, jakże?
— Nic nie twierdzić.
— Też prawda. Ale nie to mam na myśli. Nie trzeba orzekać, dopóki, człowieku, nie jesteś pewny słuszności.
— To nie sztuka!
— Nie? No, w takim razie należy zawsze twierdzić coś wręcz przeciwnego, niż utrzymuje greenhorn.
— Pięknie, drogi Samie! Nie będę się zatem z tobą godził nigdy, a wówczas zawsze będę miał słuszność. Patrz, zatrzymali się dla narady. Nie zechcą przecież do nas podejść!
— Nawet im na myśl nie wpadnie! Teraz znowu jadą. Odchylają się na prawo od naszego tropu. Znają tę miejscowość i wiedzą, że dopiero z poza tamtych głazów można zobaczyć obóz.
— Więc, twojem zdaniem, są pewni, żeśmy nad wodą rozbili obóz?
— Naturalnie! Nikt nie zatrzyma się na pustyni, jeśli może zatrzymać nad wodą. Co znowu za pytanie! Willu Parkerze, Willu Parkerze, jesteś mojem utrapieniem! Kompromitujesz mnie tylko — nie mogę się z tobą przed nikim pokazać. Zagryziesz mnie do samej śmierci, jeśli się nie mylę. Patrz, jadą tam! Znowu miałem słuszność: tutaj nie przybędą.
Istotnie, zdążali ku wskazanym skałom, poruszając się coraz ostrożniej, szukając osłony za głazami. Zsiedli wnet z koni i poprowadzili je za sobą, gdyż na wysokich siodłach łatwiej ich mogli spostrzec siedzący przy ognisku. Wreszcie dotarli do skały i ukryli się za nią. Znać było z ich ruchów, że uradowali się na widok karawany. Odprowadziwszy konie nieco w tył i przywiązawszy je, stanęli w pozycjach, z których najwygodniej było obserwować obóz wychodźców.
— To oni — skinął Sam. — Dwunastu; można ich teraz zliczyć.
— Czy podejdziemy bliżej? — zapytał Will.
— Tak, skoro się tylko ściemni.
Nie czekali długo. Słońce dotknęło linii widnokręgu, po chwili skryło się za nią; coraz posępniejszy cień zmierzchu nadciągał z zachodu. Nad wodą buchnął jasny wysoki płomień. Nie można było rozpoznać finderów.
— Chodź! — rzekł Sam do przyjaciela. — Nie marudźmy tu dłużej.
Opuścili kryjówkę i podeszli do obozu zbójów. Im bliżej, tem cichsze były ich kroki, tem mniej uchwytne dla ucha. Rzecz niepojęta, w jaki sposób Sam Hawkens umiał w swoich olbrzymich butach chodzić bezgłośnie, niby wróbel po trawie. Zręczność zaś Willa Parkera dowodziła, że nie jest bynajmniej greenhornem, jak go nazywał Sam Hawkens.
Kiedy dotarli do małego wzniesienia, Sam w ręczył towarzyszowi strzelbę i szepnął:
— Zostań tu i trzymaj moją Liddy! Sam wdrapię się na górę.
Well. Ale jeśli wpadniesz w biedę, przyjdę ci z pomocą.
Pshaw, nie wyobrażam sobie żadnej biedy! Natężaj słuch, Willu, aby cię nie nakryto.
— Kto?
— Wywiadowca, którego na pewno wnet wyślą. Niewiadomo, czy nas nie wyminie.
Położył się na ziemi i poczołgał naprzód. Była to chwila najstosowniejsza do przedsięwzięcia Hawkensa, ponieważ zaraz po zmierzchu nielicznie dostrzegalne na niebie gwiazdy świecą matowo i słabo. Jak wiadomo, blask ich wzmaga się stopniowo i powoli.
Wspomnieliśmy już, że grunt składał się ze żwiru. Jakże łatwo można było potrącić i rozsypać piach! Sam jednak przebywał drogę cal za calem, nie wytrącając z pierwotnego położenia ani jednego kamuszka. Zatrzymał się dopiero na szczycie. Jego przenikliwe, przywykłe do mroku oczy ujrzały przeciwników; stwierdziłby ich obecność, gdyby ich nawet nie widział, rozmawiali bowiem dosyć głośno. Odważył się przysunąć bliżej i przykucnął wreszcie za większym odłamkiem skały. Dwaj czy trzej finderzy stali przy jej grzbiecie, obserwując dalekie ognisko obozowe. Reszta rozgościła się na gołej ziemi. Buttler prowadził rozmowę. Sam słyszał wyraźnie słowa jego interlokutora:
— Gdybyśmy mogli dostać więcej amunicji! Musimy być bardzo oszczędni.
— Tylko chwilowo — odparł Buttler — Odbierzemy sobie wszystko, jeśli nie o wiele więcej. Ale komu w drogę, temu czas, — ściemniło się dostatecznie. — Zwrócił się do drugiego kamrata: — Idźże czem prędzej! Ale pamiętaj, nie daj się nakryć!
— Będę się miał na baczności — rzekł kamrat. — Nie pierwszy raz idę na zwiady.
— Dlatego właśnie wybrałem ciebie, a nie kogo innego. Nie narażaj się na niebezpieczeństwo! Nie podchodź za blisko.
— Ale chciałbym ich podsłuchać!
— Zbyteczne. Chcę tylko wiedzieć, czy są sami i czy się ktoś do nich nie przyłączył.
— Gdybym jednak ich podsłuchał, dowiedziałbym się, czy mają jakieś podejrzenie!
— Podejrzenie? Skądże znowu!
— Mogą wpaść na domysł, że puściliśmy się za nimi w pościg.
— Nie pomyślą o tem. Wychodźców wcale nie liczę, scout zaś nie wydaje się skory do narażania życia dla innych. Pozostają tylko ci trzej głuptaskowie, którym wczoraj dopisywało tak kapitalne szczęście. Nie mają tyle rozumu, aby się domyślić, że pojechaliśmy za nimi. Te kpy jadą nad Gila zastawiać sidła na bobry i niedźwiedzie! Czy kto słyszał o takim szaleństwie? A więc idź i uwiń się szybko! Za pół godziny powinieneś wrócić.
Wywiadowca oddalił się. Zbir, który poprzednio rozmawiał z Buttlerem, podjął znowu:
— Jak myślisz, kiedy się na nich rzucimy, Buttlerze? Czy wieczorem, czy też jutro rano?
— Dopiero jutro? Tak długo nie będę czekał! Chcę jak najszybciej załatwić z nimi, a zwłaszcza z małym grubasem, pewne porachunki. Nie, napadniemy na nich jeszcze dziś wieczorem.
— Podczas snu, kiedy ognisko wygaśnie?
— Nie. Zastrzelimy ich jedną salwą — przy świetle ogniska.
— Ale ognisko jest zbyt wielkie i oświetla tak daleką przestrzeń, że zobaczą nas podchodzących!
— Ten ogromny płomień świadczy aż nadto, że nie powzięli żadnego podejrzenia. Światło, istotnie, daleko dociera; musimy czekać, póki nie zmaleje, ale wówczas nie można będzie tracić ani chwili. Powiadam wam, nikt nie powinien strzelać w małego grubasa, — biorę go na siebie!
Potoczyła się przeplatana wściekłem i wyzwiskami i przekleństwami rozmowa o wczorajszych przeżyciach, o nieprzyjacielach i fatalnej pijatyce. Sam czekał, spodziewając się usłyszeć coś ciekawego. Pozostał jeszcze na posterunku przez dobry kwadrans aż wreszcie, rozczarowany, opuścił miejsce równie cicho i ostrożnie, jak przybył. Wróciwszy do Willa, odebrał przedewszystkiem strzelbę.
— Masz swoją Liddy — rzekł Will. — Co słyszałeś?
— Mało.
— Ale coś doniosłego?
— Tylko to, że napad ma nastąpić, skoro ognisko nasze zmaleje. Musimy się do tego przystosować. Czy widziałeś wywiadowcę?
— Tak. Przeszedł bardzo blisko, ale nie spostrzegł mnie.
— A więc chodź! Musimy wrócić do swoich!
Szli z początku głuszonemi krokami, potem swobodniej. Obrali bowiem nie prostą drogę, lecz okrężną, aby nie zderzyć się przypadkiem z wracającym wywiadowcą. Nie przebyli jeszcze połowy drogi, gdy usłyszeli głośny okrzyk angielski, po którym nastąpił wnet niemiecki.
Tempest! — zawołał pierwszy głos.
Boże Wielki! — krzyczał drugi. — Kto mnie napadł?
— To kantor — szepnął Sam do towarzysza. — Palnął jakieś głupstwo. Zbliż się, ale cicho, aby nie zauważono nas przedwcześnie!
Podbiegli do miejsca, skąd rozlegały się krzyki. Stanęli nieopodal i nadstawili uszu.
— Pytam się, kto zacz! — rzekł mówiący po angielsku.
— Duszę się! — brzmiała odpowiedź po niemiecku.
Tak, to był głos kantora. Brzmienie świadczyło, że wydobywał się ze ściśniętej krtani.
— Chcę znać nazwisko! — zabrzmiało znów po angielsku.
— Tam z obozu.
— Nie rozumiem. Gadajże po angielsku!
— Komponuję!!!
— Czy należysz do owych ludzi, którzy zasiedli koło ogniska?
— Opera bohaterska na trzy spektakle!
— Człowieku, jeśli się nie będziesz wyrażał zrozumiale, przypłacisz to życiem! A więc odpowiadaj! Kim jesteś?
— Dwanaście aktów, po cztery na każdy spektakl.
— Nazwisko, nazwisko!
— Szukam Hobble-Franka!
— A, nareszcie! Nazywa się Frank! Czego się wałęsasz samotnie po nocy i skąd się wziąłeś?
— Z Kłotzsche pod Dreznem. Puść mnie pan — o, o, nareszcie! Bogu dzięki!
Głos brzmiał swobodniej. Kantor wyrwał się i dał drapaka. Słychać było śpieszny pęd jego kroków.
— Uciekł jednak! — rzekł gniewnie napastnik, Wartoby... nie, muszę śpieszyć!
Nie ścigał uciekającego; pośpieszył szybko w kierunku finderów.
— To wywiadowca — szepnął Sam. — Paskudna historja! Może nam popsuć szyki! Wrócę do skały, aby podsłuchać meldunek tego draba. Zostań tutaj! Muszę go wyprzedzić.
Zawrócił. Will Parker czekał. Minęło pół godziny, zanim Sam się znowu ukazał.
— Lepiej poszło, — oznajmił — niż przypuszczałem. To spotkanie albo skróciłoby życie naszego kantora, albo też, gdybyśmy mu pośpieszyli z pomocą, obróciłoby wniwecz cały piękny plan.
— Za kogo więc zbóje uważają naszego nieszczęśliwego kompozytora?
— Nie napomykano o nim wcale. Sprytny wywiadowca nie wspomniał o tej przygodzie.
— Naprawdę? To niepojęte! Tak ważny wypadek powinien był bezwarunkowo zameldować!
— Chyba sobie z tego nie zdaje sprawy; a może przemilczał ze strachu.
— Ze strachu? Jakto?
— Ze strachu przed karą. Buttler napominał, aby pod żadnym pozorem nie pokazywał się nikomu, on zaś napadł na kantora. Takie wyznanie mógłby drogo przypłacić. Dlatego wolał przemilczeć tę przygodę. — Chodź teraz do obozu!
Nie uszli wiele kroków, gdy zatrzymał ich znowu jakiś szmer. Zbliżywszy się, poznali tętent kopyt.
— Rumak pędzący w galopie wprost na nas, jeśli się nie mylę! Baczność, nabok!
Koń wkrótce nadjechał. Cofnęli się w odpowiedniej chwili. Mimo mroku, ujrzeli dwie postacie na koniu. Jedna głośno jęczała.
— Czy to był jeden z naszych, Samie? — zapytał Parker.
— Nie wiem. Było ich dwóch, stary greenhornie.
— Byli to wrogowie. Jeden siedział na siodle, drugi klęczał za nim i ściskał go za gardło.
— Tak dokładnie nie widziałem. Czyś się nie omylił?
— Nie! Stałem bliżej od ciebie, mogłem więc wyraźniej widzieć. Jeden był stanowczo z naszych, ale kim mógł być drugi? — —
Ten drugi również należał do ich grona. Podczas nieobecności Sama rozegrało się nieoczekiwane zdarzenie. Rzecz się miała tak: pani Rozalja, rozmawiając z Pollerem, scoutem, posprzeczała się z nim, zawrzała gniewem i zawołała:
— Nie mniemaj pan, że jesteśmy twoi poddani i niewolnicy! Ja, pani Rozalja Eberschbach, urodzona Morgenschtern i wdowa po młynarzu, mam takie same prawo do rozkazywania, co i pan. Zrozumiano? Wskazywał pan drogę i dostał za to pieniądze. Tak ma się rzecz. A jutro — fora ze dwora! Poprowadzi nas pan Sam Hawkens; on rozumie się na tem lepiej, niż pan, i nie weźmie złamanego szeląga.
— Lepiej, niż ja? — krzyknął rozgniewany scout. — O tem jako cudzoziemka i kobieta nie może pani rozstrzygać! Kobiety wogóle nie powinny zabierać głosu.
— Ja mam milczeć? Co, co pan powiedział? Damy mają milczeć? Słuchaj pan, mylisz się bardzo! Poco Bóg nam dał usta? Pan milczeć powinien, bo ślina przynosi ci na język tylko fałsz i brednie! Będziemy zadowoleni, kiedy jutro zejdziesz nam z oczu!
— Mogę już dzisiaj złożyć swoje obowiązki.
— Bardzo proszę, to nam na rękę; na to natychmiast się godzę. A więc idź pan!
— Nie wcześniej, niż dostanę całą zapłatę!
— Dostanie pan, natychmiast nawet! O parę groszy nie pójdziemy do wójta. Juljuszu, czy masz pieniądze przy sobie?
Juljusz, jej mąż, stał wpobliżu. Skinął potakująco.
— Zapłać temu człowiekowi! Niech mi się już więcej nie naprzykrza. Pokażę mu, czy damy powinny milczeć, czy nie! Dlatego tylko pojechałam do Ameryki, że damy są tu lepiej traktowane, niż u nas, a ten pierwszy lepszy Jonatan, który wlazł mi w drogę, zabrania używać moich organów mowy! Djabli biorą człowieka, kiedy to słyszy. A więc zapłać mu i hau du ju du![2]
Scout dostał zapłatę za całą drogę do fortu Yuma. Schował ją z chytrym uśmiechem do kieszeni. Zaprzestał kłótni, aby dostać pieniędzy i oddalić się podczas nieobecności Sama. Zabrał strzelbę, osiodłał i dosiadł wierzchowca. W tej chwili zbliżył się do niego Dick Stone i zapytał:
— Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć czemu tak szybko osiodłałeś konia? Jak mi się zdaje, chce pan odjechać?
Yes. Ma pan coś przeciwko temu? Nie będę pana pytał o zdanie.
— Oho! Dick Stone jest właśnie jednym z tych, o których zdanie należy się pytać. Mają na nas napaść. Tu jest miejsce tylko dla wroga, albo przyjaciela. Wiemy dobrze, dlaczego chce pan natychmiast odjechać!
— Wiecie? Ah, istotnie? — szydził scout. — Czy nie zechciałby pan łaskawie powiedzieć?
— Owszem. Chce pan jechać do finderów, żeby ich ostrzec.
— Zdaje się, że pan bredzi, master! Powiem panu zatem, dokąd zamierzam jechać. Ci Niemcy mnie wypędzili, nie mogę więc u nich zostać. Honor mi na to nie pozwala. Przyłączę się tedy do żołnierzy, aby zostać u nich do rana. Tak, zna pan mój zamiar, — a teraz puść mnie!
Dick Stone, przez chwilę zbity z tropu tym wykrętem, wypuścił cugle z ręki. Scout klepnął konia i pomknął w kierunku kryjówki wojska. Poniewczasie Dick zrozumiał, co się święci. Skoczył do miejsca, gdzie leżała strzelba, wołając:
— Ten łotr mnie okłamał; chce nas zdradzić. Poślę za nim kulkę!
Szi-So zabiegł mu drogę.
— Nie strzelaj, sir! Ciemno jest — kula chybi. Przyprowadzę wam tego człowieka!
Rzekłszy to, pomknął w ciemną noc.
— Przyprowadzi go? Ten chłopak? — pytał Dick. — Trudno w to uwierzyć! Muszę sam pojechać.
Chciał dosiąść konia, lecz Adolf Wolf uchwycił go za ramię.
— Zostań pan! Naprawdę przyprowadzi.
— Nie jestem pewien.
— Przyprowadzi go — może pan ufać! Szi-So, mimo młodego wieku, potrafi dokonać większych czynów!
Pewny ton młodzieńca przekonał Dicka.
— Hm, — mruknął — i tak już przepadło! Nie wiem przecież, dokąd uciekł. Jeśli zamierza jechać do finderćw, to na pewno natknie się na Sama i Willa, którzy go dalej nie puszczą. A więc zostaję. Będzie to jednak piekielna historja, jeśli nam zwieje. Co powie Sam! — —
Sam nic nie powiedział. Stał bowiem w tej chwili z Parkerem i wsłuchiwał się w cwał rumaka. Po chwili tętent zamarł; słychać było tylko parskanie. Niebawem jednak znów się rozległ. Rzecz dziwna, koń zawracał, choć w powolniejszem tempie, niż jechał poprzednio.
— Ciekawe! — mruknął Sam. — Wracają stępa. Połóżmy się zpowrotem, gdyż w ten sposób zobaczymy jeźdźców.
Nachylili się ku ziemi. Koń nadjechał; siedział na nim jeden tylko jeździec, ciągnący za sobą jakiś ciemny przedmiot.
— Szi-So! — zawołał Sam. — To wy, wy? Skądżeście się tutaj wzięli?
Zagadnięty osadził konia i odpowiedział łagodnie:
— Mów pan do mnie ty, sir! Prosiłem już pana o to. Scout kazał sobie wypłacić pieniądze i odjechał wbrew naszej woli. Chciał nas zdradzić finderom; pobiegłem więc za nim i z rozbiegu skoczyłem na konia. Ogłuszyłem zdrajcę kolbą rewolwerową, osadziłem rumaka i strąciłem scouta. Teraz ciągnę go za sobą na lassie.
— Do tysiąca piorunów! Pobiec, skoczyć na konia, ogłuszyć, strącić! Konkurujesz z Old Shatterhandem, dzielny zuchu! Opowiem to twemu ojcu. A może zatłukłeś go na śmierć?
— Nie, tylko ogłuszyłem.
— Do stu piorunów! I obeszło się tak spokojnie, bez wystrzału, bez hałasu, jeśli się nie mylę!
Młodzieniec odparł skromnie:
— Nie mogło być hałasu, bo wrogowie są blisko.
All rigtht; wywiązałeś się z zadania ponad wszelkie pochwały. Chodź ze mną do obozu! Spieszmy, aby jak najprędzej pozbyć się finderów.
Podążyli do ogniska. Scout oprzytomniał wskutek bólu, jaki mu sprawiło dotkliwe ciągnienie na lassie. Jęczał, ale nikt nań nie zwracał uwagi, dopóki nie dotarli do obozu. Przy ognisku scout podniósł się powoli. Lasso, przywiązane do siodła, opasywało go pod pachami. Łatwo pojąć, jak przywitano go w obozie. Spoglądał posępnie przed siebie i milczał uporczywie. Szi-So podobnie zbywał milczeniem pochwały, których mu znikąd nie szczędzono. Chciał się usunąć w cień, aliści pani Rozalja uchwyciła go za ręce i zapytała:
— Panie Szi-So, słyszał pan chyba baśń o zaczarowanej królewnie?
— Jaką? Słyszałem wiele baśni na ten temat.
— Mam na myśli tę królewnę, która została zaczarowana w guziku na wieży kościelnej.
— Nie, tej baśni nie znam.
— Wieża była wysoka na sto jedenaście łokci; dlatego ten, który miał wyzwolić królewnę, musiał dokonać stu jedenastu czynów bohaterskich, po jednym na każdy łokieć. Przez wiele tysięcy lat tkwił ten biedny robaczek w guziku, a nikt jeszcze nie dokonał ponad trzy, lub cztery czyny, kiedy nakoniec przybył młody rycerz z Szlezwigu i dokazał mieczem, jednego po drugim, stu jedenastu czynów bohaterskich. Guzik pękł, wyzwolona królewna wyszła, podała zbawcy prawą rękę i zaprowadziła go nadół do zakrystji.
— Tak! — roześmiał się Szi-So. — I jaki stąd płynie morał?
— Morał? Co pan ma na myśli? Co to ma znaczyć? Niech panu to aby nie wyjdzie na złe! Opowiedziałam o tym guziku, ponieważ widzę, że pan jesteś takim właśnie dzielnym rycerzem. Czy u Indjan też bywają zaczarowane królewne?
— Nie.
— Szkoda wielka! Myślałam, że dojdzie pan tak samo do stu jedenastu bohaterskich czynów. Lecz, w każdym razie, zasłużył pan na mój szacunek i na moją wdzięczność!
Chciała coś jeszcze dodać, ale ktoś ją gwałtownie odsunął. Był to kantor, który, uchwyciwszy dłoń Szi-So, rzekł:
— Drogi przyjacielu i młodzieńcze, wie pan, że chcę skomponować wielką operę bohaterską?
— Tak, wspominał pan nieraz.
— I że ta opera będzie miała dwanaście aktów? Mówił pan właśnie o dwunastu.
— Pięknie! W którym akcie chce pan wystąpić?
— Dlaczego ja?
— Ponieważ jest pan bohaterem, jakiego poszukuję właśnie. Wystąpi pan nakońcu, ciągnąc na lassie zdrajcę przez całą scenę. A zatem, w którym akcie?
Poważna zazwyczaj twarz Indjanina drgnęła w uśmiechu, gdy odpowiedział:
— W dziewiątym.
— Pięknie! A czy chce pan w dur czy w moll ciągnąć go przez scenę?
— W moll.
— Dobrze! W takim razie wybiorę C-moll, gdyż w pierwszym stopniu spowinowacony jest z cudnem Es-dur. A takt wybierzemy czteroćwierciowy, gdyż koń ma cztery nogi. Widzi pan, jak się wszystko dobrze składa! Zaraz to sobie zanotuję.
Wyciągnął notes z kieszeni. Lecz za nim rozległ się głos:
— Mam panu również coś do zanotowania, panie kantorze!
Odwrócił się i zobaczył przed sobą Sama. Odpowiedział uprzejmie:
— Proszę, proszę, kantorze emeritus! To tylko przez wzgląd na dokładność. Ponieważ nie sprawuję już urzędu, więc — —
— Więc uganiasz się zdala od obozu! — dokończył Sam. — Kto panu pozwolił opuścić obóz?
— Pozwolił? Wygnało mnie natchnienie, z początku lento, potem vivace i wreszcie allegrissimo. Wie pan, że, kiedy Muza rozkazuje, miłośnicy jej powinni słuchać.
— Proszę więc, abyś pożegnał swoją Muzę, gdyż ma ona wobec pana złe zamiary.
— Nie wiedziałem o tem, drogi panie. Poszukiwałem dla opery podwójnego trelu. Ponieważ nie znalazłem go w obozie, więc oddaliłem się w noc, gdzie nikt mi nie przeszkadza.
— Usiadł pan na ziemi?
— Tak.
— I czekał przybycia trelu? Ale zamiast niego przybył kto inny, jakiś obcy, który cię nie zobaczył i potknął się o pana.
— Nie potknął się, lecz runął na mnie jak długi. Po chwili trzymał mnie już za gardło tak, jak się trzyma skrzypce.
— Potem był duet?
— Właściwie nie duet. Niewiele ze sobą rozmawialiśmy.
— Pan po niemiecku, on po angielsku, i nie zrozumieliście się wzajemnie!
— Nic dziwnego. Kto chce mnie zrozumieć, nie powinien ściskać za gardło. Powinien był o tem wiedzieć! Zresztą, skoro tylko zwolnił nieco uścisku, skorzystałem z okazji i opuściłem to miejsce dysonansów.
— Czy aby allegro czy allegrissimo?
— Więcej już con fretta, gdyż podejrzewałem, że mnie ponownie schwytać zechce.
— Chciał, chciał nawet czegoś więcej! Czy wie pan kto to był?
— Nie. W toku krótkiej rozmowy nie mieliśmy sposobności przedstawienia się wzajemnego.
— Wierzę! Chodziło zresztą nie tyle o formy towarzyskie, ile o pana życie.
— Moje życie? — zapytał zdumiony kantor.
— Stanowczo! Ten człowiek jest jednym z owych finderów, którzy chcą nas napaść i zamordować.
— Czy mam w to wierzyć? Chyba się pan myli! Już miałem przyjemność wyjaśnić panu, że niema niebezpieczeństwa dla syna Muzy, prócz jednego: braku uznania.
— A więc, kiedy morderca potyka się o pana i chwyta za gardło, aby zadusić, nie uważa pan tego za niebezpieczeństwo?
— Nie. Ma pan dowód, drogi panie. Pozwolił mi odejść i sam też odszedł. Nade mną unosi się genjusz, który czuwa i strzeże mnie przed każdem niebezpieczeństwem.
— Jeśli ta wiara przynosi panu szczęście, to może ją pan zachować, dopóki cię nie zastrzelą, nie zakłują i nie oskalpują! Atoli tęskne oczekiwanie trelu naraziło także nas na niebezpieczeństwo. Na przyszłość będziemy musieli przywiązać nietylko pańskiego konia, ale także i ciebie samego!
— Panie, muszę się sprzeciwić! Genjusz nie zna więzów, a kiedy go skrępują, zrywa wszelkie pęta. Jak pan stłumi dźwięki trąby, która tkwi w ustach?
— Poprostu, wyciągając ją z ust, jeśli się nie mylę. Chwilowo żądam, aby się pan zachowywał zupełnie spokojnie i został tam, gdzie pana umieszczę. Nasze życie zawisło od postępowania każdego z obecnych tutaj.
— Jeśli tak, to będę posłuszny pana zarządzeniom. Gdyby jednak doszło do walki i ktoś poległ, wówczas chętnie skomponuję dlań missa pro defunctis na każdy tekst. Będę rozmyślał nad tym pięknym i wzruszającym tematem.
Ognisko chwilowo podsycano bez przerwy. Teraz należało opuścić obóz. Sam postanowił, że tylko on, Stone, Parker i żołnierze wezmą udział w ataku na finderów. Pozostali nie powinni się byli narażać. Schmidt, Strauch, Ebersbach i Uhlmann przystali na to z ochotą. Pani Rozalja jednak oświadczyła:
— Co, ja miałabym założyć ręce, kiedy inni narażają dla mnie życie? Prędzej rak skiśnie i ryba piśnie. Jeżeli nie starczy dla mnie flinty, wezmę hak lub łopatę, i biada temu, kto się do mnie zbliży! W bohaterskiej operze pana emeritusa muszą przecież występować także kobiety, a ja chcę być pierwsza. Więc wskażcie mi posterunek!
Z wielkim trudem udało się ostudzić jej zbytnie zapały wojenne. Niechętnie przyłączyła się do grupy bezczynnych. Czterej wychodźcy z żonami, dziećmi i wołam i wycofali się do stanowisk, na których oczekiwali wezwania żołnierze. Oczywiście, wychodźcom towarzyszył również kantor. Sam upominał, aby nie spuszczano go z oka, gdyż znowu natchnienie mogło emeritusa wygnać na „poszukiwanie trelów“. Odprowadzono także konie i spętanego scouta. Właściwie Szi-So i Adolf Wolf, jako zbyt młodzi, nie powinni byli brać udziału w walce, ale pierwszy dobitnie oświadczył, że pominięcie będzie uważał za obrazę. Sam więc musiał Indsmana dopuścić do kompanji — nie mógł zatem Adolfa odtrącać. Tymczasem przybyli pokryjomu żołnierze, pozostawiwszy konie pod nadzorem wychodźców. Sam Hawkens dał im potrzebne wskazówki, a następnie rzekł do oficera:
— Podkradnę się do finderów, aby sprawdzić, czy wszystko idzie po naszej myśli.
Szi-So prosił, aby mu pozwolono także się podkraść i obserwować nadchodzących finderów. Hawkens przymknął swoje drobne czyste oczy i mrugnął potakująco. Po chwili zniknęli w ciemnościach, każdy w innym kierunku.
Szi-So ruszył wprost ku finderom. Po dziesięciu minutach ostrożnego skradania się, skręcił nieco nabok. Dookoła panowała głęboka cisza. Za jego plecami powoli przygasało ognisko obozowe. Nastąpił moment, kiedy finderzy mieli ruszyć. I w samej rzeczy, Szi-So wkrótce usłyszał coś, jakby lekki szmer z odnośnej strony — ledwo uchwytny szmer skradających się kroków. Indjanin podniósł się do połowy i natężył słuch silniej, niż dotychczas. Zmiarkował, że dzieli go od szubrawców odległość dwudziestu do trzydziestu kroków. Uszedł na stronę i położył się plackiem na ziemi.
I oto nadeszli, powoli i cichaczem, zbitą gromadą, a nie gęsiego, jak zwykli w takich razach skradać się czerwonoskórzy i doświadczeni westmani. Wyminęli go. Szi-So podniósł się, aby iść wślad za nimi.
Szli więc wciąż dalej i dalej, oni na przodzie, a on jak cień za nimi. Nieopodal obozu finderzy zatrzymali się na chwilę. Chcąc ich podsłuchać, syn wodza musiał zaryzykować. Położył się znów na ziemi i przyczołgał tak blisko, że mógł uchwycić ręką najbliższego findera.
To śmiałe posunięcie zostało nagrodzone; usłyszał wnet, jak Buttler szepnął:
— Ogień przygasa; sądzę, że śpią wszyscy. Mimo to poczekamy jeszcze nieco. Jak pewność, to pewność. Ale okrążyć ich musimy bezzwłocznie. Jeśli każdy z nas oddali się od sąsiada o trzydzieści kroków, wystarczy nas dwunastu, aby otoczyć kołem wozy. Czekajcie na mój sygnał.
— Jaki sygnał? — zapytano.
— Zapomocą źdźbła trawy będę naśladował ćwierkanie świerszcza. Na dany znak, każdy przysunie się do wozów. Skoro dotrzemy, zaćwierkam po raz drugi. Przeczekam chwilę. Na trzeci sygnał macie pełzać pod dyszle, pomiędzy kołami, i szybko zakłuć łotrów. Ile możności, unikajcie wystrzałów.
— A kobiety i dzieci?
— Zgasimy również. Nikt nie powinien zostać przy życiu, aby nas później nie zdradził. Po podziale łupu spalimy wozy wraz z ciałami. A zatem do roboty! Jedna połowa przejdzie na prawo, druga na lewo; ja zostanę tutaj. Miejcie się na baczności i unikajcie szmeru, bo może nas zdradzić!
Jeden z finderów zapytał:
— A jeśli natrafimy na wartownika? Może wystawili straże?
— Nie sądzę, ale gdyby nawet, trzeba będzie przedewszystkiem zakłuć go zmiejsca. A więc do dzieła i uważać na moje ćwierkanie!
Finderzy oddalili się, aby okrążyć wozy. Buttler został na miejscu. Szi-So zastanowił się; czy powinien biec natychmiast do Sama z meldunkiem? Nie! Miał herszta tuż przed sobą. Gdyby go unieszkodliwić, łatwiej poszłoby z pozostałymi. Czekał minutę, poczem ostrożnie podniósł się za Buttlerem i uderzył go tak mocno głownią rewolweru, że bandyta osunął się bez dźwięku. Następnie począł ciągnąć powoli Buttlera aż do miejsca, gdzie Sam umieścił żołnierzy wraz z Dickiem i Willem. Zastał Sama, który już był powrócił z rundy. Mały myśliwy nachylił się, aby zbadać przedmiot, ciągniony przez Szi-So, poczem rzekł ze zdumieniem:
— Człowieku, jakżeś go schwytał? Nie żyje?
— Jest tylko nieprzytomny — odpowiedział Szi-So.
— Któż to?
— Buttler.
— Tysiąc djabłów! W jaki sposób się to stało?
— Uderzyłem go kolbą.
Zounds! Popełniłeś wielki błąd i zmarnowałeś cały mój piękny plan. Opowiadaj szybko, jak się to stało!
Szi-So opowiedział pokrótce. Kiedy skończył, Sam rzekł innym niż poprzednio tonem:
— Do piorunów! Tak, jeśli się tak rzeczy mają, to nie mogę cię ganić; wręcz przeciwnie, powinienem pochwalić. Teraz, zamiast Buttlera, ja będę naśladował ćwierkanie świerszcza i zwabię ich w potrzask. Zwiążcie tego opryszka i wsadźcie mu knebel do ust, aby nie mógł krzyczeć, kiedy oprzytomnieje!
Żołnierze szybko spełnili rozkaz. Porucznik tymczasem odezwał się:
— A zatem da pan sygnał zamiast Buttlera? Jak pan zdoła naśladować ćwierkanie?
— Bardzo prosto, zapomocą źdźbła trawy. Składa się obie ręce tak, aby kciuki leżały na sobie, i wsuwa pomiędzy nie źdźbło trawy. Skoro się dmuchnie, powstaje ton, naśladujący ćwierkanie świerszcza.
— Muszę spróbować!
— Nic przeciwko temu nie mam, sir; ale proszę, tylko abyś tę próbę odłożył na jutro, albo na dziesięć lat, gdyż, czyniąc ją tutaj i teraz, przepędzisz nam zbirów.
— Jakto?
— Próba nie udaje się od pierwszego razu. Wyda pan niewątpliwie taki ton, jakgdybyś wydmuchiwał śmietanę, albo miód przez klarnet. A zatem, teraz możemy zakraść się za finderami; na każdego z nich wypada po dwóch naszych. Skoro dam pierwszy znak, łotry przysuną się do wozów, a wy za nimi. Po trzecim sygnale zechcą przejść pod wozami, a wówczas napadniecie ich i powalicie uderzeniami kolb.
— Ale sądzę, że lepiej strzelać, albo dźgać nożem! Ci hultaje już i tak przegrali życie.
— Pewnie; lecz ja nie jestem ich sędzią, ani katem.
— Ale, sir, jak pan myśli, co ich oczekuje w Tucsonie?
— Z krawatami na szyjach będą dyndać w powietrzu.
— Prawda, więc zginą. Co za różnica, czy tutaj, czy gdzie indziej!
— Zapomniał pan o jednem; tam ich wyśle na śmierć prawo, a tu jeszcze nie zostali oskarżeni. Schwytamy ich żywcem. Co się z nimi stanie w mieście — to rzecz wasza.
— Hm, godzę się, chociaż uważam, że zbóje nie zasługują na takie względy.
Zabrano się do dzieła. Żołnierze uszeregowali się dwójkami. Komendę objęli Stone, Parker i porucznik. Oddalili się, aby parami odciąć odwrót zbirom; Szi-So musiał zaprowadzić Sama Hawkensa na miejsce, gdzie obezwładnił Buttlera. Oni dwaj więc stanowili ogniwo w kręgu finderów, podczas gdy żołnierze tworzyli drugi — wewnętrzny łańcuch.
Skoro zeszły się końce łańcucha, Sam ścisnął między kciukami źdźbło trawy i wydał umómione ćwierkanie. Teraz szybko posunął się naprzód — rozbrzmiał drugi sygnał. Potem przeczekał chwilę. Z obu stron przysuwano się bez szmeru. Wyciągnięty w trawie, widział, jak wił się wąż finderów. Koło tak się zwęziło, że można było poznać swoich sąsiadów.
— Buttler, jestem — szepnął sąsiad z prawej strony.
— Wszystko idzie dobrze — dodano z lewej strony. — Nie marudź, daj sygnał!
Hawkens się odwrócił. Jego przenikliwe oko dojrzało Dicka Stone i jednego z żołnierzy za najbliższym finderem; za sąsiednim czaili się już dwaj inni wojskowi. Teraz Sam po raz trzeci zaćwierkał i szybkim skokiem znalazł się przy żołnierzach. Również syn wodza poskoczył na prawo, atoli już Dick Stone trzymał swoją ofiarę mocno za kołnierz.
Rozległy się uderzenia kolb i parę zagłuszonych krzyków, poczem — znów zaległa cisza.
Halloo! — zawołał głośno Hawkens. — Czy wszystkim dobrze poszło?
— Wszystkim — odpowiedział z drugiej strony Will Parker.
— A więc przyprowadźcie ich tutaj i podsyćcie ognisko, abyśmy mogli się im zaprezentować, jak tego grzeczność wymaga.
Po upływie kilku minut spętani finderzy leżeli wewnątrz czworoboku z wozów. Dookoła nich siedzieli Sam, Dick, Will, porucznik i Adolf Wolf, żołnierze zaś poszli po wychodźców i konie. Niektórzy z Szi-So na czele udali się do obozu finderów, aby sprowadzić ich konie. Ognisko płonęło jasno i wysoko, oświetlając cały obóz.
Finderzy leżeli wszyscy razem. Oprzytomnieli po uderzeniach. Wpatrywali się i wsłuchiwali we wszystko, co się dookoła działo. Nikt z nich nie przemówił, ale spojrzenia zdradzały wściekłość.
Sam Hawkens czekał na wychodźców. Naraz rozległ się zdala triumfalny głos kobiecy:
We have them, we have them!
Ta, która wołała, zbliżyła się, przeszła pod dyszlem i, wpadając na Sama Hawkensa, krzyknęła:
We have them, we have them! Czy to nie znaczy: mamy ich, mamy ich, panie Hawkens?
Była to łaskawa pani Rozalja Ebersbach, z domu Morgenstern, wdowa po młynarzu. Wyprzedziła wszystkich innych w zwycięskim zapale.
— Tak, — potwierdził Sam — to właśnie znaczy.
— A więc we have them, we have them! mamy ich! Bogu dzięki! Ile strachu o was nałykałam się, ile troski! Rwało mnie i ciągnęło, żeby walczyć, walić i pomóc wam. Wreszcie przyszli żołnierze i powiedzieli: We have them! Zrozumiałam, co to znaczy po naszemu, i czem prędzej przybyłam, aby ich także mieć!
Spojrzenie jej padło na jeńców.
Ale, co to? Żyją jeszcze! Myślałam, że zobaczę nieboszczyków. To nie chce mi się w głowie pomieścić. Czy dobrze się wszystko odbyło?
— Oczywiście.
— No, w takim razie Wielkanoc wypada w czwartek, zamiast w niedzielę, jak zazwyczaj bywa! Czy nie wiesz pan, panie Hawkens, że ci panowie zbóje chcieli nas zamordować?
— Wiem z całą pewnością.
— A jednak wyście ich nie powystrzelali? Tej szlachetności nie mogę pochwalić! Kto zabija, powinien paść zabity; oko z a oko, klin klinem, tak stoi w Biblji i we wszystkich prawniczych książkach!
— Czy naprawdę została pani zamordowana, pani Ebersbach?
— Nie. Jak się pan może pytać! Gdyby mnie zamordowano, stanęłabym przed panem jako duch. Mam nadzieję, że nie uważa mnie pan za marę.
— Pewnie, pani Ebersbach. A więc oko za oko, ząb za ząb. Nie zamordowano pani, dlatego nie zamordowaliśmy finderów.
— Ale przecież chcieli nas zamordować! Tak samo, jakgdyby nas zamordowano.
— I dlatego chciałem ich uśmiercić, a więc tak samo, jakgdybym ich w rzeczy samej uśmiercił.
Strapiona kobieta uderzyła się w czoło i rzekła:
— Co za głupia Rozalja byłam! Pozwoliłam się pobić własnemi słowami! To mi się po raz pierwszy w życiu przytrafiło, gdyż kto na mnie zęby ostrzy, musiał je sam połknąć. A powiedz mi pan przynajmniej, co się stanie z tą szajką zbójecką! Ponieważ obszedł się pan z tymi łotrami tak pobłażliwie, więc pozwolę sobie zapytać, czy dostaną jakieś wynagrodzenie, premję, czy może złoty medal?
— Dowie się pani niebawem, jakie żywimy zamiary.
— Mam nadzieję! Weź pan pod uwagę, że ja także należę do osób na zgubę przeznaczonych! Gdyby się napaść udała, leżałabym teraz jak zamarznięty trup na polu walki, i promienna jutrzenka oświetliłaby moją śmierć przedwczesną. Domagam się kary, rozumie pan?
— Kara ich nie minie, pani Ebersbach, może mi pani ufać. Nie chcę przez to powiedzieć, że to my wymierzymy karę. Jesteśmy chrześcijanami, a pani jest damą, kobietą. Należy pani do płci delikatnej, nadobnej, która nie zna nienawiści, ani gniewu, i panuje nad światem dobrocią i miłością. Jestem przeświadczony, że także w pani sercu mieszka łagodność, bez której nawet najpiękniejsza kobieta jest potworem.
Słowa te odniosły pożądany skutek. Pani Rozalja uderzyła się w pierś i odpowiedziała:
— Mieszka łagodność? A jużci, naturalnie, że mieszka! Mam jeszcze serce i co za serce. Topi się, jak masło na słonku. Należę również do nadobnej i delikatnej płci pięknej, o której pan mówił, i chcę dobrocią panować nad światem. Bywało nieraz, że człek się zapominał, albo nieraz zdarzyła się chwila, kiedy moja łagodność i dobroć taiła się wstydliwie, — lecz przy tej okazji chcę otwarcie dowieść, że moja słaba płeć jest niezłomna w dobroci. Nie zawiódł się pan na mnie, panie Hawkens! Nie chcę nic wiedzieć o ukaraniu tej bandy. Niech sobie uciekają!
Mówiłaby dłużej, gdyby nie wrócili wychodźcy ze spętanym scoutem, oraz żołnierze, którzy przyprowadzili konie i zatrzymali się przed wozami.
Krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Nieprędko można było zaspokoić ciekawość wychodźców. Nawet kantor przysłuchiwał się uważnie, mimo że nie siedział, jak inni spokojnie koło ogniska, lecz krzątał się nieustannie; niezadowolony z ugrupowania jeńców, przesuwał to jednego, to drugiego w jedną, lub w drugą stronę.
— Co pan robi? — zapytał wreszcie Sam. — Czy nie leżą, jak trzeba, panie kantorze?
Zagadnięty odwrócił się i rzekł:
— Kantor emeritus, jeśli łaska, panie Hawkens! Jedynie przez wzgląd na dokładność. Tak, odgadł pan, jeńcy powinni leżeć zupełnie inaczej.
— Dlaczego?
— To ugrupowanie nie wywiera właściwego wrażenia. Zdaje się, że zapomniał pan, albo też nie wiesz zgoła, czem ja właściwie się zajmuję?
Ponieważ Sam nie przypominał sobie chwilowo osobliwych marzeń kantora, wyrwało mu się nieprzezornie:
— Czem?
— Niczem innem, tylko moją operą. Pragnę skomponować wielką operę heroiczną w dwunastu aktach i udałem się tutaj w tym celu jedynie, aby poszukać odpowiedniego materjału. Znalazłem teraz świetną scenę, mianowicie „chór morderców“. Leżą na ziemi i śpiewają podwójny sekstet. Ale w takim razie powinni być ugrupowani zupełnie inaczej. Studjuję właśnie sposób właściwy i zanotuję go sobie, skoro znajdę. Może pan być pewny, że postaram się nie urażać tych ludzi!
— O to się nie lękam! Do takich operacyj nie trzeba jedwabnych rękawiczek.
Kompozytor krzątał się przy jeńcach coraz gorliwiej, aż wreszcie zniecierpliwiony Buttler przerwał dotychczasowe milczenie i rzekł gniewnie do Sama:
— Sir, czego ten człowiek chce od nas? Postaraj się pan, aby nas zostawił w spokoju! Nie jesteśmy jego kukłami!
Sam nie zadał sobie trudu odpowiedzieć.
— Muszę w ogóle zapytać, — dodał Buttler po chwili — jakiem prawem napadnięto na nas!
— Zapytać? — roześmiał się westman. — Przypuszczam, że możecie sobie sami odpowiedzieć.
— Jakto? Przybyliśmy jako spokojni podróżni i ujrzeliśmy zdala ognisko. Nie wiedząc, kogo mamy przed sobą, podkradliśmy się, jak to zazwyczaj się czyni. Wówczas napadliście na nas zdradziecko. Żądamy, abyście nas natychmiast puścili!
— Żądajcie, ile wam się żywnie podoba, — nie mam nic przeciwko temu, jeśli się nie mylę. Będziecie wolni dopiero jutro, na szubienicy w Tucsonie, hihihihi!
— Jeśli chcesz pan stroić figle, to postaraj się o lepsze! To nie przelewki, chwytać uczciwych ludzi, — wkrótce się przekonacie. Niewiadomo jeszcze, kto z nas zawiśnie na szubienicy!
Sam podniósł się, podszedł doń i rzekł urągliwie:
— Aby zakończyć wreszcie te głupie rozmowy, przedstawimy się sobie! Nazywam się Sam Hawkens, rozumie pan? Tam zaś siedzą Dick Stone i Will Parker. Nadano nam przydomek „trójlistka“, zrozumiano? Czy pokusicie się o podejrzenie takich westmanów?
Buttler zbladł śmiertelnie i zaniemówił.
Sam Hawkens dodał:
— Ja sam byłem dziś u was, podsłuchiwałem i słyszałem każde słówko. Jesteście finderami. Wiedziałem już o tem w San Xavier.
Heavens! — zawołał przestraszony Buttler. — Finderzy! Co za myśl! Kto pana tak poinformował, sir?
— Wy sami. Mam dobre uszy.
— O, nawet najlepsze uszy mogą się omylić i fałszywie zrozumieć!
— Tak pan sądzi? A zatem źle zrozumieliśmy, kiedy pana poprzednio zapytano, co się stanie z dziećmi i kobietami?
— Nic o tem nie wiem!
— Że mają wyginąć, aby później nie mogły was zdradzić?
— Nie mam o tem najmniejszego wyobrażenia!
— Ani o tem, że mieliście podzielić między siebie łup, a potem spalić wozy?
— Nie!
— W takim razie z przerażenia stracił pan pamięć. Sądzę jednak, że odzyskasz ją w Tucsonie.
Oficer, dotychczas milczący, odezwał się do Sama:
— Nie trać pan darmo słów z tym człowiekiem, sir! Niech się wypiera; nanic się to zda. Mamy dowód, fakt, że są finderami, i jutro będą wisieć.
— Czy będzie potrzebne nasze świadectwo? — zapytał Dick.
— Nie. Jeśli chcecie jechać dalej, nie będę was zatrzymywał, ani ciągnął zpowrotem do Tucsonu. Świadczyliście przede mną, a to ma taką samą wartość, jakgdybyście osobiście złożyli ze znania przed sądem. Posiadamy nadmiar dowodów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nasz kraj będzie wreszcie uwolniony od tej zbójeckiej plagi. Daję panu słowo, że wszyscy będą dyndać.
Nie wszczynano więcej rozmów. Zaciągnięto straże i ułożono się do snu. Jeden z żołnierzy przysiadł się do jeńców, aby ich mieć na oku.
Spętany scout leżał nieopodal Buttlera. Nie zamienili ze sobą ani słowa, aczkolwiek nietrudno im było rozmówić się ukradkiem, ponieważ leżeli stłoczeni razem. Kiedy wszyscy dookoła usnęli, scout, zmiarkowawszy, że strażnik zważa jedynie na więzy, potrącił łokciem Buttlera i szepnął:
— Czy śpi pan, sir?
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Ktoby mógł zasnąć w takich okolicznościach?
— Więc odwróć się do mnie — muszę z panem pomówić!
— Wszak był pan przewodnikiem tych szubrawców? — zapytał Buttler, zwracając się twarzą do scouta. — Skąd te więzy?
— Posądzono mnie, że chcę się z wami sprzymierzyć.
— Ale to nieprawda?
— Z początku nie, ale później powziąłem ten zamiar. Nazywam się Poller, sir, i chciałbym, aby pan miał do mnie zaufanie. Sto szans przeciw jednej, żeście zgubieni, lecz jabym chętnie was uratował.
— Czy mówi pan poważnie?
— Tak, przysięgam panu. Te hultaje obrazili mnie ciężko, a ja nie przepuszczam obelgi płazem. O własnych jednak siłach nic nie dokonam. Jeśli pan zechce mi dopomóc, to na pewno dostaną od nas cięgi.
— Pomóc? Nikt tu nie potrafi pomóc, ani pan mnie, ani ja panu!
— Nie mów tak! Jestem przeświadczony, że mnie jutro rano puszczą. Natomiast was przytroczą do siodeł i odwiozą do Tucsonu. — Pojadę za wami.
— Dziękuję bardzo, sir! Pomoże to, jak umarłemu kadzidło. Nie zdołam uciec.
Pshaw! Mam dobry pomysł. Czy jest pan tak przywiązany do swoich ludzi, że nie uciekniesz bez nich?
— Bzdury! Bliższa ciału koszula. Mogą sobie wisieć, bylebym ja się uratował.
Well, doskonale! Powiedz im pan, żeby w drodze udali, iż dają im się we znaki następstwa uderzeń. Niech się chwieją na koniach, niech udają cierpiących. Dziwiłbym się, gdyby porucznik nie urządził choć raz jeden postoju dla ulżenia jeźdźcom. Wówczas zdejmie wam pęta z nóg. Mimo że ręce będziesz miał skrępowane, dopadnie pan najszybszego rumaka i pomknie, oczywiście wstecz, gdzie ja już będę na pana oczekiwał. W oszołomieniu nie puszczą się odrazu w pościg, dzięki czemu zyska pan przewagę. Każdego kto się następnie do nas zbliży, zakatrupię ze swojej strzelby.
Buttler nie odrazu odpowiedział; zastanowił się i dopiero po dłuższej chwili rzekł:
— Jest to jedyny możliwy pian. Godzę się na propozycję. Jeżeli się naprawdę uwolnię, to biada trójlistkowi i wszystkim wychodźcom! Będziemy działali społem, master Poller!
Zmowa doszła do skutku. Buttler był tak uspokojony, że zasnął niebawem. — —
Przebudzono się w obozie ze świtem. Po lekkiem śniadaniu ,przyrządzonem z zapasów kawalerzystów, porucznik oświadczył, że zamierza natychmiast ruszyć z jeńcami w powrotną drogę. Polecił też finderów przywiązać do koni. Spętano im ramiona na piersiach, aby mogli trzymać cugle. Tymczasem scout krzyknął do Sama:
— A co się ze mną stanie? Czy spętacie mnie jak więźnia?
— Nie — odpowiedział Sam. — Chciałem pana tylko zatrzymać przez ubiegłą noc. Teraz może pan jechać, dokąd cię oczy poniosą.
Well, uwolnijcie mnie zatem!
— Nie tak prędko, mój bardzo szanowny master Poller! Przypuszczam, że zechcesz się pan na nas zemścić, i że w tym celu pojedziesz za nami. Unieszkodliwię pana, odebrawszy mu broń.
— Protestuję! To kradzież, rabunek!
Pshaw! Jakkolwiek to nazwiesz, stanie się, jak orzekłem.
Uwolniono Pollera z więzów. Klnąc siarczyście, dosiadł swego wierzchowca i pojechał na wschód, aby potem niepostrzeżenie skręcić w kierunku Tucsonu. Niedługo później porucznik pożegnał się i wyruszył na czele żołnierzy i jeźdźców. Teraz, kiedy przerzedziło się i życie w karawanie wróciło do dawnego trybu, zauważono nieobecność kantora. Już miano wysłać kogoś na poszukiwania, gdy przywlókł się powoli z zachodniego kierunku, strojąc dziwne miny. Skoro dotarł do obozu, Sam wpadł na niego z gniewem:
— Gdzie się pan znowu podziewa? Czego pan tam szukał?
— Marsza triumfalnego — odpowiedział entuzjasta.
— Marsza triumfalnego? Czy pan oszalał?
— Oszalał? Jak pan może zadać tak obelżywe pytanie, szanowny panie? Zwyciężyliśmy! Schwytaliśmy wrogów i dlatego szukałem samotności, aby wykoncypować motyw do marsza triumfalnego.
— Głupstwo! Nie powinien się pan uganiać bez powodu. Nie ścierpię dłużej takiej nierozwagi!
— Wybaczy pan! Adept Muz nie popełnia nierozwagi. Popełnił ją scout.
— Scout? Jakto?
— Komponowałem właśnie szczęśliwie, gdy nadjechał i odebrał mi broń. Zostawił mi tylko szablę, bo nie może mu się przydać.
— Bodaj w pana kartacze biły! — zawołał Sam Hawkens. — Pomyślałem to sobie odrazu! Wypędzam go bez broni, a pan śpieszy na jego spotkanie, aby mu oddać swoją!
— Oddać? Ani mi się śniło! Sam sobie zabrał, i jako zapłatę dał mi dwa — dwa — — nie powinienem tego wypowiedzieć!
— Powiedz pan! Muszę wiedzieć.
— W ojczystym języku nie zdołam wykrztusić; po łacinie zowie się to colaphus.
Colaphus to policzek. A więc dwukrotnie pana spoliczkował?
— Tak, a jakże! Fortissimo!
— Najszczęśliwszy pomysł, na jaki ten c zło wiek wpadł w swojem życiu!
— Proszę, proszę bardzo, szanowny panie Hawkens! Kompozytor i miłośnik Muz, którego się dwukrotnie policzkuje, który — —
— Zasłużył na to rzetelnie — wtrącił Sam. — Odtąd będę pana miał na oku. Gotuj się pan do wymarszu! Jedziemy dalej!
Po upływie godziny karawana ruszyła w drogę. Na czele jechał Sam Hawkens, który zastępował dotychczasowego przewodnika. — — —

∗             ∗

Buttler zdecydował się stosować do rady scouta. Nie było innego wyjścia z groźnej sytuacji.
A więc symulować niemoc! Zmówił się zaraz po przebudzeniu ze swymi ludźmi, ostrzegł ich jednak, by nie zaczynali za wcześnie, gdyż mogłoby to wzbudzić nieufność. Gdy ujechali jednak połowę drogi, podniósł związane ręce ku głowie i zaczął jęczeć. Porucznik zapytał o powód. Buttler przypomniał o wczorajszem uderzeniu w głowę, które zapewne spowodowało wstrząśnienie mózgu. Herszt słabł coraz bardziej. Słaniał się w siodle, wskutek czego przydzielono doń z obu stron dwóch kawalerzystów.
Skoro coraz to inni zaczynali okazywać oznaki słabości, oficer zarządził odpoczynek. Oczywiście z początku zeskoczyli z koni żołnierze, aby uwolnić nogi finderów. Zaczęli od Buttlera. Ledwo go zdjęli z konia, gdy upadł na ziemię. Widząc go w takim stanie, żołnierze przestali nań zwracać uwagę. To właśnie miał na celu. Zmiarkował, że najbardziej rączy jest koń oficera, stojący zboku. Zerwał się raptem i, mimo spętanych rąk, błyskawicznie dopadł upatrzonego wierzchowca, pochwycił cugle i puścił się w cwał — na zachód, gdzie spodziewał się zastać scouta.
Stało się to tak szybko, że oszołomienie sparaliżowało żołnierzy. Dzięki temu ubiegł ich o szmat drogi, zanim rozległ się pierwszy krzyk gniewu.
— Strzelać, strzelać! Wystrzelcie go z siodła, ale uważajcie, aby nie trafić w konia! — krzyczał porucznik.
Żołnierze pobiegli do koni, ponieważ broń zostawili przy siodłach. Upłynęło tyle czasu, że już trudno było celować, tem bardziej, skoro należało oszczędzać konia. Wreszcie padło kilka wystrzałów. Kule przemknęły ponad głową zbiega. Po chwili wysunął się już poza promień strzału.
Jeńcy wykorzystali popłoch. Niektórzy rozbiegli się na wszystkie strony, inni pomknęli na koniach, z których nie zdążono ich jeszcze zdjąć. Spowodowało to wściekłą wrzawę i straszliwe zamieszanie. Żołnierze musieli ścigać zbiegłych, wskutek tego tylko czterech czy pięciu mogło się puścić za Buttlerem, — i to, niestety, za późno. Daleko ich ubiegł i nadomiar dosiadał bardziej rączego rumaka. Ścigający stracili go wnet z oczu i, klnąc, wrócili z pustemi rękoma. Zbieg natomiast cwałował przed siebie, dopóki nie zobaczył zdala jeźdźca. To był scout, nowy sojusznik, który radośnie go przywitał. Wyszukali na noc bezpieczne ukrycie, a nazajutrz z pragnieniem zemsty w sercach pojechali wślad za karawaną, która wyprzedziła ich o dzień drogi. — — —




II
RANCHO FORNERA

Nad rzeką Rio San Carlos, wpadającą do Rio Gila, znajdowało się rancho, zwane od nazwiska właściciela ranchem Fornera. Wielkie, ciągnące się dookoła pastwiska były własnością tego Amerykanina. Atoli pod pług nadawała się tylko gleba, leżąca nad rzeką. Dom nie był wielki, ale mocno z kamienia budowany i okrążony równie mocnym murem wysokości człowieka. W murze, w równych odstępach, wybite były wąskie otwory strzelnicze, niezbędne w tym niebezpiecznym kraju. Polana wewnątrz murów zajmowała tak wielką przestrzeń, że w razie niebezpieczeństwa, można tu było spędzić wszystką trzodę ranchera.
Była najlepsza pora roku. Step obrastał gęstą trawą, którą raczyły się niezliczone stada owiec i baranów; kilka tuzinów koni pasło się na wolności pod nadzorem parobków, którzy zabijali czas ożywioną grą w karty. Szerokie, wychodzące na rzekę wrota, były naoścież otwarte. Oto ukazał się w nich ranchero, prawdziwie krzepka, muskularna postać karczownika. Drapieżnem spojrzeniem obrzucił trzody, poczem osłonił oczy ręką, aby wpatrzeć się wdal.
Po chwili odwrócił się i zawołał w kierunku domu:
Halloo, boy, przygotuj brandy! Przychodzi jegomość, którego niebawem zobaczycie pod stołem.
— Kto? — zapytał wezwany syn ranchera, wyglądając z okna.
— Król nafty.
— Sam?
— Nie. Sprowadza dwóch jeźdźców i objuczonego konia.
Well. Jeśli piją, jak bąki, lepiej odrazu postawić kilka flaszek.
Przed domem leżało dziesięć czy dwanaście ciosanych głazów. Środkowy i zarazem największy służył za stół, pozostałe — za krzesła. Syn ranchera wyszedł niebawem z domu, postawił na tym stole trzy pełne butelki i kilka szklanek, poczem przystanął obok ojca, aby wraz z nim powitać gości.
Przybysze dotarli do przeciwległego brzegu rzeczki i puścili konie wpław przez płytką wodę.
— Czy to być może! — krzyknął zdumiony Forner. — Ale chyba się nie mylę. Nie pojmuję, co mogło sprowadzić tego człowieka ze spokojnego Arkanzasu do tej niebezpiecznej miejscowości!
— Kogo? — zapytał syn.
— Master Rollinsa z Brownsville.
— To ten bankier, z którym swego czasu miałeś interesy?
— Tak. W rzeczy samej, to on, nie mylę się przecież! Jestem ogromnie ciekaw, czego ten szuka w dzikiej Arizonie.
Jeźdźcy dotarli do brzegu i cwałowali w kierunku rancha. Jadący na przodzie zawołał zdaleka:
Good morning, master Forner! Czy ma pan mocny haust dla trzech gentlemanów, którzy z pragnienia omal nie padają z koni?
Był to długi, szczupły, bardzo dobrze uzbrojony mężczyzna. Słońce spaliło i wiatr wygarbował jego twarz o nader ostrych rysach. Nosił przedni jak na te strony ubiór, który jednak nie na jego miarę był skrojony.
Drugi jeździec był to mężczyzna w podeszłych latach nader poczciwego wyglądu. Zmęczyła go szybka jazda; był oblany potem. Przy siodle wisiała piękna strzelba myśliwska. Czy miał jeszcze inną broń, — może w kieszeniach — trudno było poznać, gdyż nie nosił pasa. Z pierwszego wejrzenia widać było, że nie zadomowił się na Dzikim Zachodzie. Sprawiał na tle tej dzikiej miejscowości podobne wrażenie, co szczur lądowy na oceanie.
Trzeci wreszcie przybysz był to młody krzepki blondyn. Dosiadał konia nie jak doświadczony westman, lecz jak dobry jeździec amator. Twarz miał szczerą, sympatyczną, lekko opaloną słońcem. Zaopatrzony był w strzelbę, nóż i dwa rewolwery.
— Więcej niż haust! — odpowiedział Forner. — Welcome, messurs! Zejdźcie z koni i roztasujcie się, jak u siebie w domu!
Starszy jeździec osadził konia, przez kilka sekund mierzył wzrokiem ranchera, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że pana już kiedyś widziałem, sir. Rancho Fornera! A więc nazywa się pan Forner? Czy nie był pan u mnie w Brownsville? Nazywam się Rollins, a ten pan przy mnie to Mr. Baumgarten, mój buchalter.
Forner skłonił się jednemu i drugiemu i odpowiedział:
— Oczywiście, żeśmy się widzieli, sir. Złożyłem ongi swoje oszczędności u pana i odebrałem je przed wyjazdem nad Arizonę. Ale nie była to tak wielka suma, aby mógł pan zachować mnie w pamięci. A zatem, wejdźcie panowie! Moje brandy nie jest gorsze, niż gdziekolwiek indziej, a zakąsek również wam nie zbraknie, o ile nie jesteście szczególnie wybredni. Jak długo zamierza pan tutaj zabawić, master Grinley?
— Póki nie miną najgorętsze godziny południa — odpowiedział jeździec, przezwany poprzednio królem naftowym.
Rozsiodłano konie i puszczono na pastwisko. Przybysze usiedli na kamieniach. Grinley natychmiast napełnił szklankę brandy i wypił duszkiem. W krótkim czasie wypróżnił butelczynę do dna. Bankier rozcieńczył alkohol wodą, a Baumgarten napił się wody czystej. Fornerzy, ojciec i syn, poszli przygotować dla gości skromny posiłek.
Nikt nie zauważył, jak przez rzekę przeprawili się jeźdźcy, dążący do rancha. Przybyli zapewne długą drogę, gdyż konie ich wlokły się znużone. Byli to Buttler, herszt dwunastu rozproszonych finderów, i Poller, wydalony przewodnik niemieckich wychodźców. Zanim dotarli do wrót, zapytał Poller:
— Czy jest pan pewny, że ranchero pana nie zna? Opisał mi go pan jako człowieka uczciwego, przypuszczam więc, że nazwisko Buttler nie dozna u niego życzliwego przyjęcia.
— Nie widział mnie nigdy — odparł Buttler. — Natomiast mój brat bywał u niego często.
— A przecież chyba nazywa się również Buttler!
— No tak, ale tu przybrał nazwisko Grinley.
— Sprytnie postąpił! Jednak, wszakże bracia są zazwyczaj do siebie podobni?
— Jesteśmy braćmi przyrodnimi, nie z jednej matki.
— Czy wie pan, gdzie brat teraz przebywa?
— Nie. Kiedyśmy się rozstali, ja udałem się na południe, aby założyć towarzystwo finderów, on zaś nie był zdecydowany, jaką drogę obrać. Kto wie, gdzie się jeszcze spotkamy, jeśli się wogóle w tem życiu — — — do kroćset piorunów, siedzi tam właśnie!
W tej chwili bowiem podjechali do wrót i ujrzeli trzech gentlemanów, siedzących przed domem. Buttler odrazu poznał króla nafty i, zdumiony, osadził konia. Spojrzenie Grinleya padło w tej samej chwili na wrota. On również poznał natychmiast brata. Był jednak na tyle przytomny, że położył rękę na ustach, na znak milczenia.
— Tak, to on, — dodał Buttler. — Czy widział pan ten ruch ręki? Nie powinienem go poznać.
Zeskoczyli z koni, puścili je i zbliżyli się do kamieni w tej samej chwili, kiedy obaj Fornerzy wyszli z domu, aby poczęstować gości chlebem i mięsem. Nowi przybysze ukłonili się i zapytali, czy mogą usiąść. Oczywiście, gospodarze ich przyjęli i, nie zapytawszy nawet o nazwiska, ani o cel podróży, zaprosili do posiłku.
Obaj bracia, którzy pragnęli zataić wspólność krwi, pragnęli porozumieć się w cztery oczy. To też po posiłku Grinley podniósł się i oświadczył, że zamierza położyć się w cieniu za domem, aby nieco wypocząć. Buttler po chwili wymknął się za nim, nie ściągając niczyjej na siebie uwagi.
I znowu nadjechali dwaj jeźdźcy, ale tym razem już nie z drugiej strony rzeki.
Obaj dosiadali wyśmienitych biegunów. Gdy by ich postacie były inne, można byłoby ich przyjąć zdaleka za OldShatterhanda, znakomitego myśliwego, i za Winnetou, sławnego wodza Apaczów. Ci jednak byli o wiele drobniejsi, jeden tęższy od Winnetou, a drugi szczuplejszy od Old Shatterhanda.
Ten drugi nosił skórzane wyfrendzlowane legginy i podobnież wyfrendzlowaną skórzaną koszulę myśliwską; cholewy długich butów sięgały kolan. Głowę miał okrytą kapeluszem filcowym o szerokich kresach. Za pasem, splecionym z pojedyńczych rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i nóż-bowie. Od lewego ramienia do prawego biodra kilkakrotnie przewijało się lasso. Na jedwabnym sznurku na szyi wisiała indjańska fajka pokoju. Wpoprzek pleców widniały dwie strzelby, długa i krótka. Tak właśnie ubierał się Old Shatterhand. On także miał dwie strzelby: siejący postrach dwudziestopięciostrzałowy sztuciec Henry’ego i słynną długą, ciężką niedźwiedziówkę.
O iie ten młody szczupły mężczyzna był niejako wizerunkiem Old Shatterhanda, o tyle drugi naśladował Winnetou. Odziany był w białą, wygarbowaną i ozdobioną angielskim czerwonym haftem koszulę myśliwską i w legginy z tego samego materjału z włosami we szwach; nie wyglądały one zresztą na włosy ze skalpów. Nogi tkwiły w mokasynach, wyszytych perłami i ozdobnemi kolcami jeża morskiego. U szyi wisiała również fajka pokoju i woreczek skórzany, imitujący indjański worek na leki. Pas szeroki z santillo wił się dookoła pełnych bioder. Z za pasa wyglądała rękojeść noża i kolby dwóch rewolwerów. Długiej gęstej czupryny nie okrywał kapeluszem. Wpoprzek grzbietu wisiała dubeltówka ze srebrnemi ćwiekami na drewnianej kolbie — naśladownictwo osławionej srebrnej rusznicy wodza Apaczów Winnetou.
Kto znał Old Shatterhanda i Winnetou, ten nie mógłby się powstrzymać od śmiechu na widok ich żywej parodji. Ta gładka, opalona, dobroduszna, a trochę przemądrzała twarz szczupłego jeźdźca w porównaniu z męskiemi gładkiemi rysami Old Shatterhanda; i te świeże, rumiane, pucułowate policzki, ruchliwe oczy i sympatyczny uśmiech w kącikach warg grubasa, jako naśladownictwo poważnej, surowej twarzy Apacza!
Wszelako nie godziło się z tych ludzi wyśmiewać. Tak, na cudaków wyglądali, ale niemniej byli to ludzie honoru, gentlemani z krwi i kości, i nieraz już śmiało zaglądali w oczy śmierci. Przecież grubas nosił popularne wśród westmanów przezwisko Ciotka Droll, a szczupły był jego przyjacielem i krewniakiem — nazywał się Hobble-Frank.
Tak wielką czcią darzyli Old Shatterhanda i Winnetou, że naśladowali ich w ubiorze, co nadawało im niezwykły wygląd. Ubiory te były nowe i kosztowały huk pieniędzy; a niemniej drogie były rumaki.  —
Niewątpliwie zdążali do rancha. Ukazanie się ich przed domem wywołało pewną sensację, naskutek kontrastu między dobrodusznym wyglądem a marsowym strojem. Nie robili zaś wiele ceregieli. Zeskoczyli z koni, ukłonili się i usiedli na dwóch pustych głazach, nie zapytawszy o pozwolenie.
Forner obrzucił obu przybyszów ciekawem spojrzeniem. Mimo doświadczenia długich lat, na Dzikim Zachodzie spędzonych, nie wiedział, co o nich sądzić. Nie mógł pohamować ciekawości, więc zapytał:
— Czy zechcieliby się gentlemani czemś uraczyć?
— Jeszcze nie teraz — odpowiedział Droll.
— A więc później. Jak długo zamierzacie tu zabawić?
— Zależy od okoliczności, jeśli to konieczne.
— Mogę was zapewnić, że u mnie jesteście bezpieczni.
— Gdzie indziej również!
— Tak mniemacie? A więc nie wiecie, że Nawajowie wykopali topór wojenny?
— Wiemy.
— I że Nijorowie już wyruszyli?
— I to wiemy.
— A jednak czujecie się bezpiecznie?
— Dlaczegóżby nie, jeśli to konieczne?
Wiadomo powszechnie, że prawie każdy westman ma swój ulubiony zwrot. Sam Hawkens używa stale wyrażenia „jeśli się nie mylę“; Droll znowu przyzwyczaił się do wyrażenia „jeśli to konieczne“. Często myśliwcy stosowali je w wypadkach najmniej właściwych, nie cofając się nawet przed sprzecznością. Tak się też w tym wypadku stało. Forner przeto ze zdumieniem obejrzał grubasa i zapytał poważnie!
— Czy zna pan te plemiona, sir?
— Znam nieco.
— To nie wystarcza! Nawet współżycie z Indjanami w zgodzie i przyjaźni niezawsze chroni przed utratą skalpu, skoro wybuchnie wojna z białymi. Jeśli droga panów wiedzie na północ, radzę z niej zrezygnować. Coraz tam niespokojniej! Jesteście wprawdzie dobrze uzbrojeni, lecz, jeśli sądzić z tych nowiutkich ubiorów, przybywacie ze Wschodu, a z waszych twarzy również nie można wyczytać doświadczenia nieulęknionych westmanów.
— Tak, to prawda! Sądzi pan ludzi według ubiorów, jeśli to konieczne?
— Tak.
— Pozbądź się pan tego nawyku, godnego krawca. Strzela się z dubeltówki, dźga się nożem, a nie twarzą, zrozumiano! Pod bitną, zaczepną powierzchownością może ukrywać się dusza zajęcza.
— Nie przeczę, ale panowie... Hm, czy nie mogę wiedzieć kim jesteście?
— Czemu nie? — Jesteśmy — no, zaliczamy się do tych, których zazwyczaj nazywają rentjerami.
— O biada! A więc dla rozrywki pojechaliście na Zachód?
— Przecież nie dla udręki.
— Jeśli tak, sir, to wróćcie; wróćcie, gdyż tutaj zgaszą was tak łatwo, jak świecę! Z tego, co mówicie, wnioskuję, że nie macie wyobrażenia o niebezpieczeństwach, które ten kraj nawiedzają, master — master — jak się pan nazywa?
Droll sięgnął do kieszeni, wyciągnął kartę wizytową i podał rancherowi. Ów zagryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, i przeczytał na głos: Sebastjan Melchior Droll.
Hobble-Frank poszedł za przykładem towarzysza. Forner przeczytał: Heljogabalus Morfeusz Edeward Franke.
Przez chwilę obracał obie karty między palcami, a następnie roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Ależ, gents[3], co to za osobliwe imiona i jacy z was dziwni ludzie! Czy spodziewacie się, że wzburzeni Indjanie dadzą drapaka przed waszemi nazwiskami? Powiadam wam, że — —
Tu przerwał bankier Rollins:
— Proszę, master Forner, nie mów nic takiego, co mogłoby obrazić tych gentlemanów! Nie mam wprawdzie zaszczytu znać ich osobiście, ale wiem, że są godni najwyższego szacunku. — I, zwracając się do Hobble-Franka, dodał: — Sir, nazwisko pana jest tak niezwykłe, że zapamiętałem je ongi dobrze. Jestem Rollins, bankier z Brownsville z Arkanzasu. Czy kilka lat temu nie miałem dla pana przesyłki pieniężnej?
— Tak, sir, to prawda, — skinął Frank. — Powierzyłem pieniądze dobremu przyjacielowi, ten zaś złożył dług u pana, ponieważ Old Firehand polecił mu gorąco bank pański. Później, ponieważ nie mogłem sam odebrać, kazałem sobie przesłać pieniądze do New-Yorku.
— Słusznie, słusznie! — potwierdził Rollins. — Old Firehand, istotnie! Znalazł pan później wpobliżu Fillmore City, nad Srebrnem Jeziorem, jak mi się zdaje, wielkie pokłady srebra. Czy tak, sir?
— Tak — roześmiał się z zadowoleniem Frank. — Było tam parę naparstków tego kruszcu.
Forner zerwał się z miejsca i zawołał:
— Do piorunów! Czy to prawda, czy to być może? Był pan tam nad Srebrnem Jeziorem?[4]
— No tak. I ten mój kompan również.
— Naprawdę, naprawdę? Wówczas wszystkie gazety rozpisywały się na temat tej niezwykłej historji. Old Firehand, Old Shatterhand, Winnetou, gruby Jemmy, Długi Davy, Hobble-Frank, ciotka Droll i wielu innych. A więc zna pan owych ludzi, sir?
— Naturalnie, że znam. Tu właśnie siedzi ciotka Droll, obok mnie, jeśli pozwolicie panowie.
Mówiąc to, wskazał na swego towarzysza. Ten zaś nie pozostał dłużny:
— A tu macie naszego Hobble-Franka, jeśli to konieczne. Czy wciąż jeszcze mniemacie, że nie znamy Zachodu?
— Nie do wiary, naprawdę nie do wiary! A też to być nie może! Ciotkę Droll widuje się tylko w dziwacznym stroju, który go upodabnia do lady. A Hobble-Frank nosi zazwyczaj niebieski frak z jasnemi guziczkami; na głowie zaś ma wielki kapelusz z piórem!
— Czy zawsze tak być musi? Czy nie można się inaczej ubrać? Jako przyjaciele i towarzysze Old Shatterhanda i Winnetou chcieliśmy się do nich upodobnić. Jeśli nam nie wierzycie, rzecz to wasza. Nie mamy nic przeciwko temu.
— A jakże, wierzę, sir, wierzę! Słyszałem, że po ciotce Droll i po Hobble-Franku nie poznasz, jakie z nich wspaniałe zuchy, i w rzeczy samej — nie znać tego po was! Jakże mnie cieszy, że widzę was, messurs! Teraz jednak chcę się z waszych własnych ust dowiedzieć, jak się to wszystko wówczas odbyło i jak odkryliście ów wspaniały placer[5].
— Powoli, powoli, sirl — wtrącił bankier. — Możemy się tego kiedy indziej nasłuchać. Są rzeczy pilniejsze, przynajmniej dla mnie, — i zwrócił się zkolei do Drolla i Franka: — Nadarza mi się podobne odkrycie; jestem na drodze do zarobienia wielu, wielu miljonów.
— Czy zna pan podobny placer, sir? — zapytał Droll.
— Tak, nie złota wprawdzie, lecz nafty.
— Niezgorzej, sir. Nafta to płynne złoto. Gdzie się znajduje ten placer?
— To sekret. Master Grinley odkrył. Nie mogąc z braku odpowiednio wielkiego kapitału eksploatować placeru, chce mi go odstąpić. Jestem gotów zawrzeć ten interes; ale trzeba obejrzeć teren osobiście, i oto jadę tam wraz z moim buchalterem Mr. Baumgartenem. Jeśli opis Grinleya zgodny jest z prawdą, odkupię zmiejsca cały placer.
— A więc nie wie pan, dokąd zamierza master Grinley pana zaprowadzić?
— Niedokładnie. Jest rzeczą zrozumiałą, że Mr. Grinley pragnie zachować sekret do ostatniej chwili. Kiedy wchodzą w grę miljony, nie można gardzić żadnym środkiem ostrożności.
— Słusznie. Mam nadzieję, że nietylko on, ale i pan nie zapomina o zaleceniach ostrożności. Musi pan przecież mniej więcej wiedzieć, w jakiej okolicy Mr. Grinley odkrył ropę naftową.
— Wiem.
— No gdzie? Może mi pan zechce powiedzieć.
— Chętnie panu powiem, gdyż radbym usłyszeć zdanie pana. W okoliby Chelly, dopływu Rio San Juan.
Pełne rumiane oblicze Drolla wyciągnęło się niepomiernie. Długo się zastanawiał, zanim powtórzył:
— Chelly, dopływ Rio San Juan? Tam miałaby znaj — do — wać — się — nafta? — Przenigdy!
— Co? Jakto? Dlaczego? — zawołał bankier. — Nie wierzycie? Czy zna pan tę miejscowość?
— Nie.
— A więc nie możesz tak kategorycznie zaprzeczać!
— Czemu nie? Nie byłem tam nigdy, a jednak wiem, że nafty tam niema.
— Mr. Grinley był tam i znalazł naftę.
— Hm! Nie byłem także w Egipcie, ani na biegunie, a jednak, gdyby mnie kto zapytał, czy na Nilu pływa śmietana, a na biegunie rosną palmy, zaprzeczyłbym kategorycznie.
— Robi pan z tego szopkę. Wydawać tak pochopne i stanowcze sądy mógłbyś tylko jako geolog. Czy jesteś nim?
— Nie, ale posiadam swój zdrowy ludzki rozsądek i doświadczyłem go w dostatecznej mierze.
— Niesłusznie pan krzywdzi Grinleya — odezwał się Forner do westmana. — Każdy tutaj wie, że Grinley odkrył placer ropy naftowej. Już niejeden szpiegował go nadaremnie.
— Tak, nadaremnie, ponieważ ten placer wcale nie istnieje.
— Istnieje, powiadam panu! Mr. Grinleya nazywają tu powszechnie królem naftowym.
— Czego to dowodzi?
— Ale pokazywał mi nieraz próbki!
— To też nie dowód. Naftę każdy pokaże. Doprawdy, nie mogę uwierzyć, aby tam znajdowała się nafta. Miej się pan na ostrożności, Mr. Rollins! Rozważ pan, że niedawno operowali tutaj farmazoni, którzy skusili kapitalistów do eksploatowania kopalni brylantów i złota. Potem okazało się, że ani brylantów, ani złota nie było śladu.
— Sir, czy posądza pan Mr. Grinleya?...
— Ani mi w głowie nie postało! Ta sprawa wcale mnie nie obchodzi. Pytał pan o zdanie — wyraziłem je, i to wszystko.
— Dobrze! Czy mogę się dowiedzieć, co sądzi o tem Mr. Frank?
— To samo, co Droll, — odpowiedział Hobble-Frank. — Jeśli pan nam nie wierzy, poczekaj kilka dni, dopóki nie przybędą jeszcze dwie osoby, na których zdaniu będzie się pan mógł oprzeć bez zastrzeżeń.
— Któż to?
— Old Shatterhand i Winnetou.
— Co? — zapytał oszołomiony z radości gospodarz. — Obaj ci mężowie przybędą tutaj? Skąd wiecie?
— Od samego Old Shatterhanda. Od czasu do czasu pisuje do mnie listy. Przed ośmioma tygodniami zawiadomił mnie, że umówił się z Winnetou w ranchu Fornera nad Rio San Carlos.
— I spotkają się tutaj istotnie?
— Z całą pewnością.
— Może co stanąć na przeszkodzie!
— Tak. Ale w takim razie jeden z nich poczeka tutaj na drugiego. Bywało, że wyznaczali sobie spotkanie na dzień określony przy określonem drzewie olbrzymiego pralasu, i nigdy się nie wymijali. Kiedy więc przeczytałem list, byłem przeświadczony, że poradzą sobie z każdą przeszkodą i o oznaczonym czasie spotkają się w ranchu. Zdecydowałem się zmiejsca zaskoczyć ich swoją obecnością. Mój kuzyn Droll przyłączył się do mnie. Skoro wyłącznie w tym celu przybyliśmy z Niemiec, z Saksonji, to chyba może pan być pewny, że wkrótce ich tutaj ujrzysz.
— Z Niemiec? Z Saksonji? — odezwał się buchalter Baumgarten. — Jesteś pan Niemcem, sir?
— Tak. Nie wiedział pan?
— Nie. Może nawet otarło mi się o uszy, lecz zapomniałem. Tem bardziej cieszę się, że mogę pozdrowić rodaka. Oto moja ręka, sir. Pozwól mi swoją uściskać!
Hobble-Frank uścisnął serdecznie dłoń rodaka i przemówił w ojczystym dialekcie.
— Pan też z Niemiec? Gdybym tego nie przeżył, nigdybym nie uwierzył! W jakich ojczystych stronach właściwie skoczył pan z tamtej wieczności w tę doczesność?
— W Hamburgu.
— W Hamburgu? Tysiąc piorunów! Kilka godzin nad geograficznem miejscem, gdzie moja droga Elba święci swoje zaręczyny z Morzem Północnem. Więc obu nas ochrzczono tą samą wodą, a kiedy usiądę w mojem Sadle Niedźwiedziem, to mogę panu franko przesłać ukłony na falach.
Niedźwiedzie Sadło? — zapytał zdziwiony Baumgarten.
— Tak, tak! Tak się mianowicie nazywa willa, którą zbudowałem na rodzimej glebie. Jeśli pan przybędzie do Saksonji, musisz mnie odwiedzić. Znajdziesz wszystkie pamiątki po moich tamtejszych i tutejszych przeżyciach.
Baumgarten wiele słyszał o Hobble-Franku. Przypomniał sobie, że opowieści przedstawiały go jako dziwaka. Teraz miał go przed sobą. Wdał się z nim w długą gawędę, która ożywiła się jeszcze bardziej, kiedy i Droll przyłączył do niej swój altenburski dialekt. — —
Tymczasem Poller, dawny scout, podniósł się i oddalił pod pozorem, że chce rzucić okiem na wierzchowca. Stał przy nim chwilę, poczem znikł za węgłem domu. Podążył do obu braci Buttlarów, leżących na trawie i prowadzących ożywioną rozmowę. Dla jasności będziemy jednego z braci i nadal nazywali jego przybranem nazwiskiem Grinley. Ci godni siebie braciszkowie, z kamratami podobnego usposobienia, grasowali niegdyś na obszarze między Kalifornją, Nevadą i Arizoną. Gwałty ich i występki nareszcie zmusiły uczciwych ludzi do zespolenia się w związek samoobrony, który w krótkim czasie silną pięścią zmiażdżył bezprawie. Rozgromiono bandę, zl nchowano większość zbrodniarzy. Salwowali się tylko nieliczni. Jednakże między tymi byli dwaj najniebezpieczniejsi, najgroźniejsi hersztowie. Jak wspomnieliśmy, po pogromie rozjechali się na różne strony; jeden na południu zwertował szajkę finderów, drugi zaś wałęsał się przez długi czas bez planu po Utah, Colorado i New-Mexico, dopóki nie wpadł na nowy nikczemny pomysł. Do wykonania projektu zabrał się z całym zapałem. Tu, w ranchu Fornera, spotkawszy brata, wtajemniczył go w zarys swego planu. Buttler mierzył go zdumionem spojrzeniem.
— Byłeś zawsze sprytniejszy ode mnie i — wyznam ci, że twój plan przypada mi ogromnie do gustu. Czy myślisz, że bankier Rollins wpadnie w pułapkę?
— Stanowczo. Poprostu traci przytomność na myśl o tym interesie, który za jednym zamachem da mi sto tysięcy dolarów.
— Tyle — — tyle płaci? — zawołał Buttler.
— Cyt, ciszej! Tu nieraz trawa miewa uszy. Pomyśl, że Rollins jest przeświadczony, iż łatwo w krótkim czasie wyciągnie z pokładu krocie.
— Ale kiedy zapłaci? Wkrótce może mu spaść z oczu łuska.
— Natychmiast zapłaci, natychmiast! Wiem, że już teraz ma czeki przy sobie. Trzeba je tylko podpisać, a podpisze czem prędzej, gdyż widok nafty przyprawi go o istny zawrót głowy.
— Dziwi mnie tylko jedno, że nie zabrał ze sobą eksperta. Buchalter, który mu towarzyszy, nie zna się przecież na ropie naftowej.
— Tak, sprytnie się urządziłem. Im więcej towarzyszów, tem więcej amatorów do kupna. Rollins pragnął usunąć wszelką możliwość konkurencji. Gdyby zabrał ze sobą inżyniera, ten mógłby na własną rękę potajemnie ze mną potraktować. Ja mu tę myśl nasunąłem, aczkolwiek zdaje mu się, że powziął ją samorzutnie. Pojechał zaś z buchalterem tylko w tym celu, aby miał każdej chwili kim dysponować. Podoba mi się ten towarzysz — głupie dobroduszne niemczysko. Nie wyczuje w tym interesie naftowym szwindla.
— Czyś przeświadczony, że zapas nafty jest dostateczny? — zapytał Buttler po chwili.
— Wystarczy, Możesz sobie wyobrazić, ile pracy kosztowało mnie przewożenie poszczególnych baryłek na miejsce. Nikt nie powinien był tego zobaczyć; musiałem omijać każde spotkanie. Zajęło to pół roku. Pracowałem sam, gdyż nie mogłem nikomu zaufać, a ciebie tutaj nie było.
— Czy mógłbyś sam dokonać pozostałej pracy?
— Musiałbym, ale też musiałbym natężyć wszystkie siły. Weź pod uwagę, że jestem przewodnikiem bankiera, że zatem nie mogę się od niego oddalić, nie budząc jakiegoś podejrzenia. A jednak musiałbym, skoro miałbym sam jeden napełnić basen naftą. Jest tam czterdzieści beczek praca przerastająca siły jednego człowieka, jeśli nadomiar ma pracować kryjomo. Dlatego też cieszę się, że cię spotkałem. Liczę na twoją pomoc.
— Z najwyższą przyjemnością. Ale, oczywiście, nie za darmo.
— Rozumie się. Wprawdzie ze stu tysięcy dolarów nie zdejmę ani centa, bo zarobiłem je rzetelnie, a tobie zaś pozostaje tylko otworzenie beczek; zażądam jednak więcej i nadwyżkę dam tobie, rozumiesz?
— A jeśli Rollins nie da?
— Doda na pewno. Zresztą, znasz mnie i wiesz, że się pogodzimy. Ale będziesz musiał dziś jeszcze wyruszyć, bo, jeżeli zostaniesz tu dłużej, może wyjść najaw, że jesteśmy braćmi.
— I tak muszę wyjechać, ponieważ po obiedzie przybędą wychodźcy wraz z „trójlistkiem“, którzy mnie nie powinni zobaczyć.
— Czy wiedzą, że na nich czyhasz?
— Nie, nie przypuszczam, nie mogli się przecież dowiedzieć, żem drapnął. Musieliśmy pędzić co koń wyskoczy, aby ich przegonić. Ten chytry Hawkens namówił do zboczenia z obranego kierunku. Przeprawił się przez Gila, zamiast jechać wzdłuż tej rzeki, a następnie w farmie Bella zamienił powolne woły na szybsze muły, pozbył się wozów i wszelkiego zbytecznego bagażu. Teraz wszyscy dosiadają wierzchowców.
— Czy wiesz na pewno, że przyjadą tu dzisiaj?
— Tak, podkradłem się wczoraj wieczorem pod obóz. Poller też słyszał.
— Ah, ten Poller! Czy ci nie zawadza?
— Chwilowo nie.
— Ale mnie zawadza. Czy nie możesz się go pozbyć?
— Z trudem. Zechce się zemścić, zdradzi mnie „trójlistkowi“, a następnie wyśpiewa coś o tobie.
— Przecież mnie nie zna!
— A jednak. Kiedy cię zobaczyłem, powiedziałem mu, żeś moim bratem. Teraz prawdopodobnie rozprawiają tam o twoich źródłach nafty; wykoncypuje odrazu całą rzecz i zdradzi ciebie, jeśli go opuszczę.
— To głupie. Nie powinieneś mu był się zwierzać.
— Stało się i nie odstanie. Poza tem ułatwi mi pracę tam nad Gloomywater[6].
— Czy chcesz go wtajemniczyć w aferę?
— Tylko w części.
— Zażąda udziału.
— Może żądać — nic nie dostanie. Skoro będzie nieprzydatny, usunę go bez skrupułów.
Well, to mi się podoba! Chwilowo niech nam pomaga, a następnie dostanie kulkę, lub utonie w nafcie. Kiedy stąd wyruszycie?
— Możemy natychmiast.
— Pięknie! Wieczorem będziecie już daleko.
— Mylisz się. Nie mam zamiaru spuszczać z oka wychodźców.
— Będziesz musiał ich poniechać.
— Bynajmniej. Jest tu jeden, nazywa się Ebersbach, który ma przy sobie sporo gotowizny. Oprócz tego wychodźcy posiadają spory dobytek nie do pogardzenia. Dodajmy do tego zemstę, z której nie mogę skwitować.
— Nie dogadza mi ta zemsta; krzyżuje się z moim planem!
— Bynajmniej. Droga wychodźców wypada przez okolice Gloomywater. Masz się tylko do nich przyłączyć; resztę biorę na siebie.
W tej chwili zobaczyli Pollera. Scout podszedł do nich i rzekł poważnie:
— Muszę wam przeszkodzić; przynoszę ważną wiadomość.
— Czy naprawdę aż tak ważną, że musi nam pan przerywać rozmowę? — zapytał niechętnie Buttler.
— Tak. Przybędą tu Old Shatterhand i Winnetou.
— Do piorunów! — krzyknął Grinley. — Czego ci tutaj szukają!
— Cóżto ciebie obchodzi, że przyjadą? — zapytał Buttler, nie tracąc spokoju.
— Gdziekolwiek ci dwaj przybędą, nie znajdziesz spokoju. O wszystkiem wiedzą i wszystko wywąchają.
— Hm, to prawda. Skąd pan wie, Mr. Poller, że przyjadą?
— Przybyli dwaj jeźdźcy z tą nowiną. Pragną tu poczekać na Old Shatterhanda i Winnetou, do których są uderzająco podobni z ubioru. Siedzą teraz przy stole i szwargocą z buchalterem bankiera po niemiecku.
— Skąd pan wie, — zapytał Grinley — że to buchalter i bankier?
— Z własnych ust Rollinsa.
— Czy mówił coś więcej o nas?
— Ma pan na myśli naftę? Tak, mówił o nafcie.
— Fatalność! — zawołał Grinley, zrywając się z miejsca. — Muszę do nich pośpieszyć i zatkać im usta. Powiada pan, że rozmawiają po niemiecku. Czy to Niemcy?
— Tak. Jeden nosi przezwisko ciotka Droll, a drugi nazywa się Hobble-Frank.
— Co pan mówi? Przecież ci należą do towarzystwa, które się w tak krótkim czasie zbogaciło nad Srebrnem Jeziorem!
— Tak. Zdaje się, że mają przy sobie sporo gotówki.
— A co mówili o mojem źródle nafty?
— Ostrzegli bankiera przed oszustwem.
— Pioruny i bomby! Czyż nie powiedziałem odrazu, że Old Shatterhand i Winnetou sprowadzą nieszczęście! Jeszcze nie przybyli, a już mi djabeł bróździł Musimy umykać. Co na to bankier?
— Zdaje się, że nie podważyli jego zaufania. Poradzili mu, aby czekał na Winnetou i Old Shatterhanda, i zasięgnął ich opinji.
— Tego mi brakowało! Czy się zgodził?
— Nic jeszcze nie powiedział. Siedzi, milczy; zdaje się zastanawiać.
— Wybiję mu z głowy te brednie. Przedtem jednak muszę rozmówić się z panem, bo powinniście już jechać. A zatem posłuchajcie, co wam powiem!
Układali się przez kilka chwil szeptem, kilkakrotnie ściskając sobie ręce. Następnie Buttler i Poller wrócili do ranchera i oświadczyli, że czas im w drogę. Chcieli zapłacić za gościnę, Forner jednak oświadczył, że jego rancho nie jest gospodą. Wkrótce odjechali, nie wymieniwszy nawet nazwisk, ani celu podróży. Nikt ich zresztą o to nie pytał.
Niebawem ukazał się Grinley, jakoby po wypoczynku. Przywitawszy się z ciotką Droll i Frankiem, usiadł zpowrotem na swojem miejscu i przybrał wyraz szczery a zacny, który miał pozyskać ich przychylność. Bankier nie mógł się powstrzymać od nawiązania rozmowy do ostrzeżeń westmanów.
— Master Grinley, tu siedzą dwaj dobrzy znajomi Winnetou i Old Shatterhanda, mianowicie Mr. Droll i Mr. Hobble-Frank. Ci panowie nie wierzą w waszą naftę. Co pan o tem powie?
— Co ja o tem powiem? — odpowiedział obojętnie zapytany. — Powiem, że nie wezmę im tego za złe. Trzeba postępować bardzo ostrożnie, kiedy w grę wchodzą tak wielkie sumy. Ja sam nie wierzyłem, dopóki eksperci nie zbadali próbek nafty. Jeżeli ci panowie wątpią, niech z nami jadą, a zobaczą, jaki to wspaniały placer.
— Chcą zaczekać na Winnetou i Old Shatterhanda.
— Nie mam nic przeciwko temu. Ale ponieważ nie sprzedaję swego placeru Winnetou, ani Old Shatterhandowi, więc ja mogę na nich nie czekać.
— Ale jeśli ja zechcę?
— Nie myślę panu przeszkadzać. Nikogo nie zniewalam. Pojadę do Frisco i znajdę tam dosyć wielu kapitalistów, którzy odrazu się zgodzą i nie sprawią mi zawodu. Kto nie ufa, może zostać w domu!
Wychylił duszkiem szklankę brandy i udał się do konia.
— Oto macie go! — rzekł bankier. — Jego zachowanie się musi nas przekonać, że jest pewny sprawy.
— Stanowczo — odpowiedział ciotka Droll. — Ale, czy ta sprawa jest uczciwa, to się dopiero później okaże.
— Obraziłem go i nie będzie tu czekał. Rozumie się, że nie puszczę go samego, — nie chcę stracić tak niezwykłej okazji. Przyzna pan chyba, że nieufność byłaby bezpodstawna.
— Dla pana prawdopodobnie tak. Ale poczytujemy sobie za obowiązek przestrzec pana. Powiedzieliśmy, że tam, dokąd pan jedzie, niepodobna znaleźć nafty. Nie znaczy to jeszcze, aby Grinley był oszustem, gdyż on sam mógł paść ofiarą oszustwa. Jednakże wyznam panu otwarcie, że nie podoba mi się jego powierzchowność. Dziesięciokrotniebym sobie rzecz przekładał, zanim obdarzył go zaufaniem.
— Dziękuję panu za szczerość, ale jestem zdania, że człowiek nie odpowiada za swoją powierzchowność, bo nie on ją urabiał.
— Mylisz się, sir! Wygląd, który natura nadaje człowiekowi, podlega zmianom pod wpływem trybu życia i wrażeń, przyczem dusza bierze w tych zmianach żywy udział. Nie zaufam człowiekowi, który mi nie spojrzy prosto w oczy, a Grinley nie spojrzy. Nie wpajam w pana, że to opryszek, chcę go tylko pobudzić do ostrożności.
— Sir, i tak nie postępowałbym lekkomyślnie. Jestem człowiekiem interesu i zwykłem długo się zastanawiać. Kiedy mam wyłożyć wielkie kwoty, namyślam się stokrotnie, zanim co postanowię. Przytem jest nas dwóch na jednego, Mr. Baumgarten bowiem to godny zaufania i wypróbowany urzędnik.
— Hm, ale Grinley może mieć wspólników którzy na pana czekają. Poza tem powinien pan wziąć pod uwagę, że wojna nawiedza tereny, które stanowią cel pana podróży. Zresztą, cóż z tego, że was jest dwóch, a on tylko jeden. Wszak może was znienacka zastrzelić, albo spętać podczas snu, aby potem wymusić pieniądze. Dlatego proponowałem, abyście czekali na Old Shatterhanda i Winnetou, na których zdaniu możecie w zupełności polegać.
Rollins przez chwilę zastanawiał się z oczami utkwionemi w ziemi, poczem rzekł:
— Niestety, nie mogę na nich czekać. Jeśli będę się upierał, król nafty pojedzie beze mnie.
— Jestem tego pewny i wiem nawet, dlaczego się lęka towarzystwa takich ludzi. W każdym razie spełniłem swoją powinność, ostrzegając. Pan decyduje.
— Trudno, bardzo trudno decydować zmiejsca. Dotychczas ufałem Grinleyowi bez zastrzeżeń. Teraz stoję na rozdrożu. Co czynić — zrezygnować? Nigdy nie będę mógł tego sobie wybaczyć, jeśli interes jest solidny! Mr. Baumgarten, co mi pan doradzi? Buchalter z uwagą śledził rozmowę, nie biorąc w niej udziału. Teraz na zapytanie bankiera odezwał się:
— W tak poważnej sprawie nie mogę panu radzić, gdyż nie chciałbym brać na siebie ciężkiej odpowiedzialności. Mogę panu jedynie powiedzieć, jak postąpiłbym na pana miejscu.
— No? Zrezygnowałby pan, czy zaryzykował?
— Ani jedno, ani drugie.
— Trzeciego wyjścia wszak niema!
— A jednaki Pojechałbym z królem nafty, a mimo to nie naraziłbym się na niebezpieczeństwo.
— Jakżeto?
— Poprosiłbym obu tych gentlemanów, Mr. Drolla i Mr. Franka, aby nam towarzyszyli. W kompanji tak doświadczonych ludzi możemy się niczego nie bać.
— Słusznie! Ale czy naprawdę pojedziecie z nami, moi panowie?
— Hm, — rzekł Hobble-Frank — właściwie wcale chętnie, gdyż Mr. Baumgarten jest naszym rodakiem, a rodacy powinni trzymać się społem. Wiecie jednak, dlaczego musimy tu zostać.
— Musicie? — wtrącił Baumgarten. — Bynajmniej! Winnetou i Old Shatterhand mogą za wami pojechać, albo, jeśli nie zechcą, czekać tu waszego powrotu. Pomyślcie panowie, że do rzeki Chelly jest trzy dni drogi, a więc sześć dni wraz z drogą powrotną, — niewiele to dla ludzi, którzy mogą nie liczyć się z czasem, dla ludzi, którzy są panami swoich dni i tygodni.
— Przyznajemy, że pod tym względem jesteśmy nietylko panami, lecz równi hrabiom i książętom. Zresztą, nasi znakomici przyjaciele poczekają na nas chętnie, lub pojadą wślad za nami, jeśli ich o to za pośrednictwem ranchera poprosimy. Nie spodziewają się nas tutaj spotkać. Wiadomość o tem tak ich uraduje, że chętnie zastosują się do naszych życzeń. Co o tem myślisz, ciotko Droll?
— Jedziemy — odpowiedział lakonicznie zapytany.
— Old Shatterhand na pewno pojedzie za nami wraz z Apaczem. Chciałbym zajrzeć w ręce tego króla nafty, a ponieważ nie chce czekać, więc nic nam innego nie pozostaje, jak jechać z wami. Dwie ważne pobudki skłaniają nas do tego: chodzi o interes miljonowy, a następnie Mr. Baumgarten jest naszym rodakiem, a zatem ma prawo żądać od nas pomocy.
— Dziękuję — odpowiedział buchalter, ściskając im ręce. — Szczerze wyznaję, że nie miałem przekonania do króla naftowego, dlatego właśnie uprosiłem Mr. Rollinsa, aby mnie zabrał ze sobą. Podczas podróży obserwowałem Grinleya, ale nie odkryłem nic, co mogłoby uzasadnić moje obawy. Lecz teraz, kiedy nam towarzyszą tacy ludzie, jak wy, jestem dobrej myśli. Zawrzyjmy przyjaźń!
Podał im ponownie rękę. Uradowany bankier naśladował go chętnie. Ranchero, który dopiero co podszedł do nich i usłyszał zakończenie rozmowy, rzekł:
— Słusznie, messurs, trzymajcie się razem! Radzę nietyle z nieufności do króla nafty, o którym nic złego nie mogę powiedzieć, ile ze względu na Indjan. Nijorowie i Nawajowie wykopali topór wojny. Krążą nawet wieści, że nie można ufać tak skądinąd spokojnym Indjanom Moqul. Z przykrością rozstaję się z wami, messurs. Co mam powiedzieć Winnetou i Old Shatterhandowi, skoro przybędą?
— Niech na nas tutaj czekają, albo, jeśli nam pragną wyświadczyć przysługę, niech podążą za nami ku rzece Chelly, — odpowiedział Droll. — Muszę jeszcze bardzo prosić pana, abyś nie wspomniał o tem królowi naftowemu.
— Przyrzekam chętnie. Nie dowie się ani słowa. Gdzież mógł się podziać?
Wyszedł przed wrota, za któremi poprzednio znikł Grinley.
Od południa zbliżała się do rancha grupa Jeźdźców. — — —




III
STRASZYDŁO

Z daleka ranchero to jedynie dostrzegł, że jeźdźcy prowadzą juczne zwierzęta. Niebawem przekonał się, że w gromadzie jadą nietylko mężczyźni, ale również kobiety i dzieci. Część dosiadała koni, część jechała na mułach. Na przodzie pędził kusy jegomość w zbyt dużej i zbyt obszernej skórzanej kurtce. Poprzez gęsty zarost widać było tylko parę maleńkich chytrze świecących oczu oraz nos zastraszających rozmiarów. Był to Sam Hawkens, który wraz ze swymi przyjaciółmi, Dickem Stone i Willem Parkerem, objął kierownictwo karawany. Teraz oto puścił w cwał swego starego muła. Skoro zatrzymał się przed wrotami, powitał Fornera w te słowa:
Good day, sir! Nieprawdaż, że ta osada nazywa się rancho Fornera?
Ay, master, tak jest, — odpowiedział Forner, zmierzywszy od stóp do głów przybyszów. — Wydajecie się wychodźcami, master?
Yes, o ile nie ma pan nic przeciwko temu.
— Nic, jeśli jesteście uczciwymi ludźmi. Skąd przybywacie?
— Nieco z Tucsonu, jeśli się nie mylę.
— Przebyliście więc żmudną drogę, tem bardziej, że wleczecie ze sobą dzieciaki. Dokąd zdążacie?
— Ku Colorado. Czy ranchero jest w domu?
Yes, jak widzicie. To ja właśnie.
— A więc powiedz pan, czy do jutra rana możemy się u was zatrzymać?
— Tak. Mam nadzieję, że nie będę tego później żałował.
— Nie objemy was, możecie być pewni. A za wikt zapłacimy uczciwie, jeśli się nie mylę.
Zsiadł z konia. Król naftowy z początku stał zdaleka, potem jednak zbliżył się i przysłuchiwał rozmowie. Poznał więc, że ma przed sobą wychodźców, których polecił mu brat. Reszta przygodnie zebranego towarzystwa również wyszła przed wrota w chwili, kiedy wychodźcy zeskakiwali z wierzchowców. Nie obeszło się bez wypadku. Kłapouch, który dźwigał panią Rozalję, kierował się widocznie własnym rozumem; nie pozwalając jej zsiąść, cwałował dalej. Hobble-Frank, jako obyty i szarmancki kawaler, pośpieszył z pomocą, co tak oburzyło muła, że podniósł naraz przednie kończyny i zrzucił amazonkę ze siebie. Runęłaby na ziemię, gdyby Frank nie chwycił jej w objęcia. Zamiast podziękować, wyrwała się, uderzyła go potężnie w bok i huknęła ze złością:
Sheep’s-bead! — Barania głowo!
Sheep’s-nose! — Barani nosie! — odpowiedział Frank.
Clown! — Grubjanin! — krzyczała, wściekle zaciskając pięści.
Stupid girl! — Idjotka! — roześmiał się i odwrócił od niej.
Uważając Franka za Amerykanina, obdzieliła go znanemi sobie angielskiemi wyzwiskami. Stupid girl tak ją rozzłościło, że uchwyciła Franka za rękę i, ponieważ wyczerpał się zasób jej angielszczyzny, zgromiła po niemiecku:
— Ośle, skończony ośle! Jak śmie pan obrażać damę! Czy nie wie pan, kim ja jestem? Jestem pani Rozalja Eberschbach, z domu Morgenschtern, wdowa po młynarzu. Zaskarżę pana, do sądu podam! Z początku wyprowadził pan mego osła z równowagi, potem łapie mnie pan za biodra, wkońcu obrzucasz wyzwiskami, których przyzwoity człowiek nie zna nawet. Ta zniewaga krwi żąda! Zrozumiano?
Obejrzała go wyzywająco i wzięła się pod boki. Hobble-Frank z oszołomienia cofnął się o krok i zapytał po niemiecku:
— Jakto? Pani godność Rozalja Eberschbach?
— Tak — odparła, posuwając się o krok.
— Z domu Morgenschtern? — zapytał, cofając się o dwa kroki.
— Naturalnie! A może ma pan coś przeciwko temu? — rzekła, posuwając się także o dwa kroki.
— Wdowa po młynarzu?
— No, tak! — skinęła.
— Ale w takim razie jest pani Niemką?
— I co za Niemką! Niech usłyszę jeszcze jedno złe słówko, a poznasz mnie! Jestem przyzwyczajona do uprzejmości. Zrozumiano?!
— Ależ byłem dla pani uprzejmy!
— Uprzejmy? Co pan powiada! Czy to uprzejmość chwytać mego osła?
— Chciałem go zatrzymać, bo nie słuchał pani.
— Nie słuchał? A więc posłuchaj pan, co powiem! Mnie słucha każdy osioł, niech pan to sobie zmiarkuje! Pan omal mnie nie zadusił w ramionach! Dech mi zaparło, świeczki stanęły w oczach. Wypraszam sobie podobne czułości! Z damą trzeba się obchodzić grzecznie i bardzo ostrożnie. Jesteśmy piękniejszą i delikatniejszą płcią, i wymagamy delikatnego postępowania. Ale kto łapie jak tragarz i — — —
Nie zdołała dokończyć; za nią rozległ się okrzyk, który ją oszołomił, okrzyk zdumienia i zachwytu:
— Boże miłosierny, to przecież znakomity Hobble-Frank!
Frank odwrócił się szybko i, ujrzawszy mówcę, zawołał z równie wielkiem zdumieniem:
— Nasz kantor Hampel! Czy to być może! Zsiadaj pan i spocznij w moich objęciach!
Szanowny kompozytor, jak zwykle, jechał nakońcu oddziału i dopiero teraz przyłączył się do towarzystwa. Podniósł ostrzegawczo palec i odpowiedział:
— Kantor emeritus, jeśli mogę prosić, panie Frank! Wie pan, że tylko przez wzgląd na dokładność i aby uniknąć qui pro quo. Wszak może egzystować inny kantor, także Mateusz Aureljusz Hampel, jeszcze nie emerytowany. Ceterum, zanim zsiądę, jeszcze na jeden punkt zwrócić muszę pana uwagę.
— Na jaki? Jestem bardzo ciekaw, mój szanowny i drogi kantorze.
— Widzi pan, semper idem! Powiada pan tylko kantor, podczas gdy ja tytułuję pana grzecznie panem Frankiem. Amator artis powinien wymagać szacunku, i dlatego zanoszę do pana suplikę, abyś na przyszłość nie zapominał dodawać „pan“. To bynajmniej nie z pychy, lecz przez wzgląd na dokładność, jak pan chyba sam rozumie.
Kantor bardzo ostrożnie zsiadł z konia i objął Franka majestatycznym ruchem. Westman odpowiedział ze śmiechem:
— Tutaj, na Dzikim Zachodzie, dokładność jest właściwie zbyteczna, ale jeśli to pana bawi, albo ma sprawić przyjemność, nie zapomnę mówić panie kantorze.
— Panie kantorze emeritus, bardzo proszę!
— Dobrze, pięknie! Ale powiedz mi pan przedewszystkiem, co go tutaj zagnało. Rozumie pan chyba, że nie spodziewałem się reservoir pana w tym kraju.
Revoir, t. zn. spotkanie, chciał pan zapewne powiedzieć! Powinien się pan był spodziewać tego spotkania. Wiedział pan przecież, że noszę się z zamiarem skomponowania opery?
— Tak. Mówił pan, że chcesz skompromitować operę w trzech, czy czterech aktorkach.
— Dwanaście! Skomponować, a nie skompromitować! I nie aktorki, ale akty! Ma to być opera heroica, ergo chciałem jechać na Zachód, aby zebrać materjały do opusu. Niestety, pan opuścił ojczyznę, nie zawiadomiwszy mnie uprzednio. Wszakże wiedziałem, dokąd pan zmierza, i dlatego pojechałem za panem.
— Co za nieostrożność! Czy mniema pan, że można się tutaj równie łatwo i prędko spotkać, jak w domowych pieluchach, Uhlandzie Szalony?
— Rolandzie, chciał pan powiedzieć, — poprawił kantor.
Frank zmarszczył czoło i rzekł z wyrzutem:
— Słuchaj pan, panie kantor, przebrała się miarka; ja nie mogę i nie powinienem ścierpieć pana korekty. W poprzednich wypadkach przepuszczałem ją mimo uszu, ale teraz skończone! Pańskie negocje są dla mnie rękawiczką obelgi, która właściwie zmusiłaby mnie do pojedynku, gdyby nie to, że jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi. A zatem, nie przerywaj mi pan, kiedy wypowiadam swój sąd. Rozparcelowanie naszej wzajemnej sympatji, przez wzgląd na pana, sprawiłoby mi przykrość. Teraz zaś pozwolę sobie przedstawić pana memu przyjacielowi i kuzynowi, zaczem spodziewam się, że zaprezentuje mnie pan swoim kompanom.
Dobroduszny kantor, niezrażony tą perorą, spełnił życzenie swego przyjaciela i wymienił nazwiska towarzyszów. Przez dłuższy czas pytania krzyżowały się z odpowiedziami. Trzeba jednak było rozbić obóz i zaopiekować się zwierzętami.
Król naftowy przez parę chwil przyglądał się tym zajęciom. Musiał przyrzec żądnemu zemsty bratu, że się przyłączy do wychodźców. Korzystając z tego, że Sam stanął na uboczu, podszedł doń, ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Słyszałem, że mam przed sobą westmana Sama Hawkensa. Czy wymieniono panu moje nazwisko?
— Nie — odpowiedział westman z równą uprzejmością.
Król nafty był przyrodnim bratem Buttlera. Nie dostrzegłbyś jednak między nimi żadnego podobieństwa. Sam nie mógł więc zmiarkować, że ma przed sobą tak bliskiego krewnego herszta finderów.
— Jestem Grinley; nazywają mnie tutaj królem nafty, ponieważ znalazłem wspaniałe źródło oleju skalnego.
— Źródło oleju skalnego? — zapytał żywo Sam. — W takim razie szczęście panu dopisało i możesz zrobić wspaniałą fortunę. Czy zamierza pan eksploatować źródło na własną rękę?
— Nie mam środków.
— A więc sprzeda pan?
— Tak.
— Czy ma pan już kupca?
— Znalazłem takiego. Siedzi tam na dziedzińcu — Mr. Rollins, bankier z Brownsville w Arkanzas.
— Nie daj się pan ocyganić i żądaj, ile tylko można. Czy chce go pan zawieźć do źródła?
— Tak.
— Czy to daleko?
— Niebardzo.
Well, miejsce jest pana sekretem, — nie będę pana pytał. Aliści zagadnął mnie pan, z czego wnioskuję, że ma pan do mnie jakiś interes?
— Słusznie, sir. Opowiadano poprzednio, że dąży pan w okolice Colorado?
— Stanowczo.
— Moje źródło znajduje się nad rzeką Chelly, a zatem wypada nam stąd wspólna droga.
— Właściwie tak. Ale czemu pan o tem mówi?
— Ponieważ chcę pana prosić, abyś pozwolił mi przyłączyć się do karawany.
— Wraz z bankierem?
— Tak, i jego buchalterem.
Sam zmierzył króla naftowego od stóp do głów i odpowiedział:
— Hm, jak panu wiadomo, w tych okolicach trzeba ostrożnie dobierać towarzystwo.
— Wiem o tem dobrze, ale powiedz mi, sir czy wzbudzam nieufność?
— Nie chcę tego twierdzić, jeśli się nie mylę. Ale czemu chce pan z nami jechać? Taki placer odkrywca zachowuje w sekrecie i dlatego wydaje mi się podejrzanem, że chcesz nam towarzyszyć, jeśli się nie mylę.
— Co się tego tyczy, jestem całkowicie przeświadczony, że taki Sam Hawkens nie zechce mnie oszukać.
Well, trafił pan w sedno. Przeze mnie ani przez moich towarzyszów nie straci pan kropli nafty.
— Powodują mną także dwie inne przyczyny. Czerwoni burzą się, dlatego będzie mi u was bezpieczniej, niż gdybym tylko z tymi dwoma jechał. Rozumie pan?
— Bardzo dobrze, jeśli się nie mylę.
— A następnie Mr. Droll popsuł mi szyki. Szczerze wyznaliśmy mu, czego szukamy nad Chelly, a on w odpowiedzi na to podburzył przeciwko mnie bankiera. Nie wierzy, że nad Chelly można znaleźć naftę.
— Hm, nie mogę mu tego brać za złe. Muszę panu wyznać, sir, że ja też nie wierzę.
— Mówi pan poważnie?
— Z całą powagą.
— A więc i pan mnie uważa za oszusta?
— Nie. Przypuszczam natomiast, że pana oszukano.
— Nikt mnie nie mógł oszukać, gdyż ja odkryłem placer!
— A więc oszukałeś siebie samego, i jakiś inny płyn bierzesz za naftę.
— Ależ, sir, jakiż to mógłby być płyn?
— Nie wiem. Alem gotów przysiąc, że nad Chelly niema nafty.
— Zna pan tę miejscowość?
— Tak, byłem już tam, jeśli się nie mylę.
— Długo?
— Nie, kilka dni wszystkiego. Ale i to zbyteczne. Nie trzeba tam być, aby wiedzieć, że niema śladu nafty. Poprostu, nie odpowiada to miejscowości. O, gdyby pan powiedział, że znalazł złoto i srebro, albo inne metale, to mógłbym wierzyć, ale naftę — nigdy!
— Rzeczoznawcy badali.
— Tak? I jakże rezultat wypadł?
— Ku mojemu najwyższemu zadowoleniu.
— Nie mogę tego zrozumieć. W takim razie stał się cud i przyznaję, że chętnie obejrzę tę osobliwą naftę.
— Do usług, sir, jeżeli tylko pan pozwoli się nam przyłączyć.
— Zaprowadzi mnie pan do placeru?
— Tak.
Well, to mnie cieszy. A zatem Mr. Droll nie wierzył w istnienie nafty i Mr. Frank także nie?
— Obaj nie wierzyli.
— I to pana złości?
— Złości mnie właściwie tylko to, że poderwali wiarę bankiera. Mogą sobie wątpić do końca życia, ale powinni byli zachować wątpliwości dla siebie. Omal wniwecz nie obrócili całego interesu.
— Czy się ten Mr. Rollins naprawdę zawahał?
— Tak. I właśnie z tego też względu zwróciłem się do pana. Świadomi opieki pana, przestaną podejrzewać, że noszę się ze złemi zamiarami. Czy wyświadczy mi pan tę grzeczność, sir?
— Chętnie, ale przedtem chciałbym zasięgnąć opinji przyjaciół.
— Czy to konieczne, sir? Czy aż tak podejrzanie wyglądam, że pan, przywódca karawany, musi pytać innych o pozwolenie?
— Nie jest tak źle. Jeśli mi pan pozwoli mówić bez osłonek, wyznam, że nie uważam pana za oszusta, ale też nie ręczyłbym za pana głową. Uważam pana za człowieka, którego trzeba poznać, i wypróbować, zanim się wyda sąd. Dlatego pragnę się poradzić Dicka Stone i Willa Parkera.
— Do licha, sir! Szczerość pana nie przynosi mi chluby!
— Czy woli pan, żebym w oczy mówił komplementa, a za oczami obmawiał? Bynajmniej, nie chcę pana odtrącać — przeciwnie, przyjmuję propozycję.
— Dziękuję, sir. A kiedy pan stąd odjeżdża?
— Jutro rano, jeśli się nie mylę. A kiedy panowie zamierzali?
— Dzisiaj. Namówię jednak Mr. Rollinsa i Mr. Baumgartena, aby czekali do jutra.
— Doskonale, sir. Nasze zwierzęta są zmęczone. Kobiety i dzieci, które z nami jadą, nie przywykły do jazdy konnej. Pragnę wierzyć, że nie będę później robił sobie wyrzutów.
— Płonne obawy, sir! Jestem uczciwym człowiekiem; dowiodę tego gotowością pokazania wam piaceru. Inny na mojem miejscu nie kwapiłby się zdradzić sekretu.
— Tak, ja przynajmniej nie zdradziłbym swej tajemnicy nikomu, prócz nabywcy. A więc doszliśmy do porozumienia, sir. Jutro rano wyruszamy.
Odwrócił się od niego. Król naftowy skierował się ku podwórzu, zaklął, poczem mruknął do siebie ze złością:
Damned fellom! Pożałujesz! Wypalić mi coś podobnego w oczy. Musi mnie wybadać i wypróbować, zanim będzie uważał za uczciwego człowieka! Bodaj go piorun! Teraz się nawet cieszę, że brat gotuje mu zemstę. Nie miałem chęci wiązania się z tą bandą, ale po takiej zniewadze z największą rozkoszą wydam ich w jego ręce. Tak, obejrzą naftę, i to jaką!
Zwierzęta skubały świeżą trawę i piły chciwie wodę. Sporządzono namioty z prętów i koców, ponieważ takie mnóstwo osób nie mogło się zmieścić w ranchu. Kobiety zakrzątały się żywo, i wkrótce wszystkie nosy połaskotał zapach przyrządzanego mięsa i chleba kukuruzowego. Wychodźcy zaprosili ciotkę Droll i Hobble-Franka. Pozostali musieli na własną rękę postarać się o posiłek.
Frank z trudem tłumił wesołość, doznając ze strony pani Rozalji Ebersbach, z domu Morgenstern, wdowy po młynarzu, oczywistych dowodów życzliwości.
Kładła przed nim najlepsze kąski; musiał pałaszować ponad wszelką miarę swego żołądka. Skoro wreszcie, nie mogąc nic więcej przełknąć, podziękował za świeży pachnący placek, odezwała się:
— Weź pan tylko to jeszcze, panie Hobble-Frank! Chętnie to daję. Zrozumiano?
— O tak — roześmiał się. — Wiedziałem już poprzednio, że pani mi coś chętnie daje. Nieomal, że dostał mi się policzek.
— Ponieważ nie wiedziałam, kim pan właściwie jesteś. Gdyby pan się przedstawił jako znakomity Hobble-Frank, nie mogłoby powstać żadne nieporozumienie.
— Ale wobec kogo innego byłaby pani niedelikatna?
— Rozumie się. Pana postępowanie było obrazą, a ja nie pozwalam się obrażać, ponieważ jestem nietylko wykształconą, ale także bardzo mężną kobietą, i wiem dokładnie, jak należy się zachowywać, kiedy się nie doznaje delikatnego obejścia, należnego damie.
— Ale powtarzam to pani, że o niedelikatności, a co więcej — o obrazie, nie może być mowy! Chciałem okazać rycerski sakursal, kiedy muł zaczął panią ponosić. A tymczasem pani odpłaciła mi wyrzutami, chociaż to osioł okazał się wobec pani nie-gentlemanem.
— Ale poco go pan uchwycił? Samabym sobie z nim poradziła! Jużci, umiem się obchodzić z osłami wszelkiego rodzaju. Jeszcze mnie pan pozna pod tym względem. Nie lękam się żadnego osła, ani muła, ani czerwonego Indjanina, ani żadnej białej twarzy. Pan kantor emeritus opowiadał o panu tyle pięknych i miłych rzeczy, że polubiłam pana i jestem gotowa pomóc panu w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie. Pójdę dla pana w ogień, jeśli będzie konieczność. No, weź pan ten kawałeczek baraniny; to najlepsze, co mam jeszcze dla pana.
— Dziękuję, dziękuję! — wzbraniał się Frank. — Nie mogę więcej, naprawdę nie mogę. Jestem przesycony i mógłbym łatwo nabawić się indigestykulacji.
Indigestji, chciał pan powiedzieć, panie Frank, — wtrącił kantor.
— Trzymaj pan język za zębami, — żachnął się Frank — panie emeritechnikus! Co pan wie o greckim i arabskim wokarbularzu! Umie pan grać na organach i komprymować opery, w innych zaś kwestjach jest pan ciemny jak tabaka w rogu, zwłaszcza wobec myśliwego i uczonego, jakim ja jestem! Gdybym się wdał z panem w naukowe dysputacje, przysiadłby mosterdziej cicho, jak mysz pod miotłą!
— Wątpię — odpowiedział kantor.
— Jak? Co? Nie chce mi pan przyznać? Czy mam dowieść? No, co pan może zarzucić mojej indigestykulacji, mój drogi, słodki, uczony panie kantorze emeriticus Mateuszu Aureljuszu Hampel z Klotzsche pod Dreznem?
— Mówi się indygestji.
— Tak, tak! A co oznacza to pańskie miłe słówko?
— Niestrawność. Indigeste to znaczy po francusku niestrawny.
— Wierzę panu zmiejsca i z całego serca, ponieważ pan sam jesteś w najwyższym stopniu indigeste, — przynajmniej ja nie mogę strawić pańskiego wszędybylskiego wszystkoznawstwa. Ale co pan zarzuca wyrazowi, którego ja użyłem, mianowicie indigestykulacji?
— To jest czysty bezsens.
— Ach tak, hm! A co oznacza słowo gestykulacja?
— Wysławianie się za pośrednictwem rąk, lub innych członków.
— Pięknie, bardzo pięknie! Teraz trzymam pana za słowo. Teraz jesteś schwytany w niewolę, jak Kleopatra przez Karola Wielkiego w bitwie pod Berezyną. A zatem, gestykulacja jest mową ruchu ciała, a indi oznacza coś wewnętrznego, co się odnosi do żołądka, gdyż sam pan powiedział, że indigeste oznacza tyle, co niestrawny. A zatem, skoro użyłem nader dowcipnego wyrażenia: indigestykulacja, to chciałem przez to powiedzieć, że wiele jadłem i że mój żołądek wije się gwałtownie, aby żywą mową ruchów kazać mi odłożyć nóż, widelec i łyżkę. Pan natomiast zdaje się nie mieć zrozumienia dla tak delikatnych wskazówek żołądka, bo inaczej nie wystąpiłbyś przeciw mej indygestykulacji. Czy zna pan bajkę o żabie i wołu?
Ra a et bos, tak.
— No, jakże tam było?
— Żaba zobaczyła wołu; chciała być tak wielka, jak on, rozdęła się i — — pękła.
— I co stąd za morał?
— Nikt nie powinien się pysznić, gdyż może łatwo wpaść w biedę.
— Pięknie, bardzo pięknie! Nawet wyśmienicie! — potwierdził natychmiast Frank. — Bierz pan sobie tę naukę do serca, panie kantorze emeritus! Ta bajka świetnie pasuje do nas, to znaczy do mnie i do pana.
— Jakto?
Chytry uśmieszek kantora świadczył, że chciał tem pytaniem schwytać Franka w jego własną pułapkę. Wszyscy przyglądali się małemu westmanowi z oczekiwaniem, ciekawi, czy wpadnie w dołek, który wykopał był pod kantorem. Frank zapędził się w pasji i bez namysłu wypalił:
— Ponieważ jest pan duchowo drobniutki, ja zaś jestem ową wielkością. Jeśli pan zechce się przyrównać do mnie, to bezwarunkowo pękniesz, gdyż w stosunku do mojej wiedzy, umiejętności i erudytacji jest pan małą żabą, podczas gdy ja jestem w tych wszystkich dziedzinach wielkim wo — — —
Urwał w połowie zdania; połapał się, niestety, za późno.
— Wielkim wołem! — dokończył kantor. — Nie chcę się z panem o to certować.
Rozległ się głośny, iście homeryczny śmiech. Frank krzyczał wściekle, ale z tym skutkiem, że śmiano się jeszcze głośniej i dłużej. Wreszcie zerwał się i ryknął na całe gardło:
— Stulcie pyski, krzykacze! Jeśli się nie przymkniecie, to zmiejsca wyjeżdżam i zostawiam was na łasce losu!
Nikt nie zważał na tę groźbę, i śmiech rozpoczął się odnowa. Nawet przyjaciel i kuzyn ciotka Droll śmiał się tak, że gruby brzuch trząsł się wraz z rękoma, które na nim spoczywały. Do reszty rozjuszyło to Hobble-Franka. Wymachując ściśniętemi pięściami, zawołał wezbranym wściekłością głosem:
— No dobrze! Nie chcecie słuchać, to pożałujecie! Strzepnę wasz kurz ze swoich butów i pójdę, dokąd mnie oczy poniosą. Umywam ręce w dziecięcej niewinności i zostawiam dla was mydliny!
Wykrzyknąwszy to, uciekł ścigany salwą niepohamowanego śmiechu.
Jeden tylko z obecnych nie dzielił powszechnej wesołości: Szi-So, syn wodza. Wrodzona powaga indjańska nie pozwoliła mu okazywać płochego rozbawienia. Władał wszakże niemieckim i zrozumiał komiczną sytuację Hobble-Franka; zdradzał to lekki uśmieszek, drgający w kącikach ust. Natychmiast po zniknięciu ośmieszonego westmana podniósł się i wyszedł za nim przed wrota.
Wrócił wnet z oznajmieniem:
— Hobble-Frank nie żartuje. Siodła teraz konia. Czy mam go prosić, aby wrócił?
— Nie — odpowiedział Droll. — Chce nas tylko nastraszyć. Znam ja swoich. Ani mu się śni odjeżdżać i zostawiać mnie samego.
Jednakże Szi-So wrócił do wrót. Zaraz potem gwizdnął i zawołał, skoro się odwrócono:
— Dosiada konia, naprawdę odjeżdża!
Wszyscy wyszli przed bramę. Zobaczyli, jak rozzłoszczony Hobble puszcza konia w galop ku rzece. Droll zawołał za nim:
— Franku, kuzynie, dokąd to? Nie tegośmy się spodziewali!
Hobble odwrócił konia I odpowiedział:
— Spodziewajcie się, czego chcecie. Myśliwy i znakomity samouk Heljogabalus Morfeusz Edeward Franke nie pozwala robić z siebie pośmiewiska.
— Nie śmieliśmy się z ciebie, lecz z kantora, — kłamał Droll.
— Nie wykręcisz się sianem! Śmieliście się z wołu, którego zresztą nie wypowiedziałem całkowicie. Czy to tak śmieszne?
— Nie śmieszne, ale nader niebezpieczne mieć całą tylną połowę wołu w gębie. Nikt z nas nie potrafi tego dokazać. Nasz szacunek do ciebie wzrasta, a więc wracajże do nas, stara kamienico!
— Nawet we śnie nie wpadnie mi do głowy wracać, zwłaszcza że znowu się śmiejesz z wołu. O, kuzynie Droll, ile się przez ciebie nacierpię! Zbyt wiele ci wybaczałem. Ale teraz nadeszła godzina kary! Hobble-Frank zniknie z widowni areny! Bierze z tobą rozbrat.
— Bzdury pleciesz! Podejdź-no I nie bądź głupcem!
Głupcem? To słówko przebiera miarę! Hobble-Frank głupcem!
Odwrócił się i pomknął ku rzece.
— Frank, Frank, wracaj, wracajże! — krzyczał, śmiejąc się Droll. — Wszak nie porzucisz swej ciotki!
Ale gniewem pałający Achilles przeprawił się przez rzekę i wyjechał na drugi brzeg.
— Bardzo mi przykro — wyznał zaniepokojony kantor. — Skory jest do kłótni, zwłaszcza w kwestjach erudycji, ale wogóle to nader zacny człowiek. Tak się cieszyłem, że go spotkałem, i oto znowu znikł!
— Najwyżej na kilka godzin — odpowiedział Droll.
— Tak pan sądzi, naprawdę?
— Tak, znam go. Jeśli mu nie przyznasz słuszności, wybucha gniewem, aby się prędko udobruchać. Wiem, że nie potrafi żyć beze mnie. Wyładuje swój gniew w polu, zostawi go tam i wróci do nas. Oczywiście, będzie pan musiał unikać zaczepki i zachowywać się tak, jakgdyby nigdy nic się nie zdarzyło. A wogóle nie należy mu przeczyć, skoro się uweźmie. Uważa siebie za beczkę wszelakiej wiedzy. Czy to komu przynosi uszczerbek? Dlatego pozwól mu pan jeździć na koniku, jeśli to pana nic nie kosztuje!
Oczywiście, wszyscy byli świadkami zniknięcia Franka. Nawet domownicy ranchera, zwabieni śmiechem, zebrali się pod wrotami.
Baumgarten przetłumaczył na angielski swemu szefowi pojedynek słowny, który wywołał tak komiczny incydent. Bankier śmiał się do rozpuku. Był bardzo ciekaw, czy sprawdzi się przypuszczeni nie Drolla. — Niebawem podszedł do Rollinsa Sam Hawkens i zapytał:
— Chce pan jechać do rzeki Chelly, Mr Rollins? Moja droga prowadzi tamtędy. Wyruszamy jutro rano. Wasz król nafty zamierza przyłączyć się do nas za moją zgodą. Czy wie pan o tem?
— Nie. Nic nam nie mówił. Co pan sądzi o źródle.
— Sądzę, że się w najlepszym wypadku — — omylił! Mogę tylko zalecić jak najdalej posuniętą ostrożność.
— A więc potwierdza pan zdanie Mr. Drolla. W każdym razie zgoda pana zapewnia mi ochronę. A zatem, przyłączę się do was, sir! Jestem panu bardzo wdzięczny.
Narazie więc wszyscy byli zadowoleni. Rollins, Baumgarten i król naftowy przyłączyli się do wychodźców. Na miłej pogawędce upłynęło popołudnie. Zapadł wieczór. Rozpalono na dziedzińcu ognisko. Niebawem przystawiono mięso, dostarczone przez ranchera; na deser miała być zgotowana kawa. Śród bagażu wychodźców znalazło się dosyć naczyń. Pani Rozalja i jedna z jej towarzyszek wzięły kubły i poszły po wodę do rzeki. W kilka minut później wróciły — bez naczyń — w najwyższym stopniu podniecone.
— Co się wam stało? — zapytał kantor. — Gdzieżeście podziały kubły? Jakże panie wyglądają?
Towarzyszka pani Rozalji nie mogła z przerażenia dobyć głosu. Pani Rozalja z trudem wykrztusiła:
— Jak wyglądam? Bardzo źle, co?
— Trupio blada. Czy spotkało was co niemiłego?
— Czy spotkało? A jakże! Jezusie drogi, cośmy widziały!
— Cóż takiego?
— Co? Nie wiem co, za wiele pan żąda!
— Otrząśnij się, kobieto! — zawołał jej mąż. — Musisz przecież wiedzieć, coś widziała!
Ujęła się pięściami pod boki i krzyknęła ze złością:
— A może ty wiesz?
— Ja? Nie! — odpowiedział zamierającym głosem:
— No więc! Siedź cicho — rozumiesz! Wiem chyba, gdzie mam oczy. Ale tak wstrętnej istoty, jak teraz, nie widziałam jeszcze, póki żyję!
— To był duch, prawdziwy wodnik, — oświadczyła druga, otrząsnąwszy się z trwogi.
— Babskie gadanie! — ofuknęła ją pani Rozalja. — Niema duchów. Tem bardziej nie mogę wierzyć w wodnika.
— A więc była to rusałka!
— Przesądna baba! Rusałki istnieją tylko w bajkach dla dzieci.
— No to co?
— Nie był to duch, bo duchy nie istnieją. Ani człowiek — a więc bydlę, ale jakie!
Teraz znów odezwał się kantor:
— Jeśli to było zwierzę, to wkrótce określimy gatunek, rodzaj i nazwę. Jestem także zoologiem, to znaczy, jeszcze z czasów szkolnych. Niech mi panie odpowiedzą na moje pytania! Czy to był kręgowiec?
— Nie zauważyłam żadnych kręgów. Było zbyt ciemno.
— Jakiej wielkości był ów dziwoląg?
— Kiedy siedział w wodzie, nie mogłam dokładnie zbadać. Ale kiedy skoczył, wydał mi się wielkości ludzkiej.
— A więc kręgowiec; zapewne ssak.
— Nie mogę wiedzieć — może i ssak.
— Ilustrujmy poszczególne klasy. Czy to była małpa?
— Nie, bo nie miała włosów.
— Tak, tak, hm, hm! A może ryba?
— Nie, wcale nie! Ryba nie ma nóg, ani rąk.
— A więc potwór miał ręce i nogi?
— Tak.
— To dziwne, bardzo dziwne! Nogi i ręce mają tylko ludzie i małpy. Ale nie była to małpa, jak pani twierdzi. A zatem należy przyjąć, że to był człowiek.
— Boże uchowaj, to nie był człowiek! Człowiek ma zgoła inny głos.
— Wydawał dźwięki?
— No, jeszcze jakie!
— Czy nie mogłaby pani powtórzyć?
— Spróbuję — rzekła. Odetchnęła głęboko i ryknęła: — Uhuahuahuahuaauauauahhh!
Wszyscy skoczyli na nogi.
— Mój Boże, co to za zwierzę! Chyba tygrys — lew — — pantera! — zawołano dokoła.
— Cicho, ludzie! — rozkazał kantor. — Nie frasujcie się! Słyszeliście, że to nie drapieżnik. Nie mamy się czego lękać — wkrótce wyklaruję tę rzecz naukowo. Zwierzę nie ma sierści, a zatem nie jest to ssak. Ryba też nie, gdyż ma głos. Ponieważ musimy pominąć kręgowców, pozostają więc tylko płazy, zwłaszcza żaby i krety.
— Tak, to prawda, — zawołała druga kobieta. — To był kret!
— Nie, to będzie żaba! — zawyrokowała pani Rozalja.
— Nie, kret! Tylko kret potrafi w ten sposób siedzieć w wodzie.
— Ale straszydło skoczyło wgórę!
— Krety też skaczą!
— Nie tak, jak żaby. Zresztą, kret siedzi przeważnie w ziemi, a nie w wodzie. Zrozumiano? A jużci, to żaba!
— Ale taka duża żaba!! — wtrącił kantor, potrząsając niedowierzająco głową. — Powiedziana pani, że potwór był wielkości ludzkiej.
— Takiej wielkości, na honor!
— Hm, hm! Największą żabą w Ameryce jest żaba bawola, wszakże i tej jeszcze daleko do wielkości ludzkiej.
— Żaba bawola? Czy one są tu także? W takim razie to na pewno żaba bawola.
Impossibile. Płaz nigdy nie osiąga takich rozmiarów.
— Czemu nie? Wszędzie istnieją olbrzymy i karliki, a zatem także u żab. A więc jest to olbrzym żaby bawolej, albo żaba olbrzyma bawolego, albo bawół olbrzymiej żaby, albo ba wola żaba olbrzyma, albo olbrzymi bawół żabi albo — — —
— Stój, stój, stój! — krzyknął kantor. — W mojem kompendjum zoologji nie było olbrzymiej żaby bawolej, ale nie chcę się certować. Żyję więcej sztuką, niż zoologją, i nie śmiem twierdzić, że natura nie rodzi takich poczwar. Czy naprawdę mniema pani, że to była olbrzymia żaba bawola pani Ebersbach?
— Tak, na honor i zbawienie duszy! Mogę przysiąc, gdyż zwierzę, które wszystkiemi czworakami skacze wgórę, musi być żabą a jakże!
— Ale przed skokiem — czy pływało, czy też siedziało spokojnie?
— Siedziało, jak żaba! Tylnej części nie widać było, a wyglądały z wody tylko przednie łapy, nieco cielska i morda. Przypominam sobie teraz szerokie usta żabie i okrągłe ślepia, które łypały na mnie, panie kantorze.
— Kantor emeritus, przez wzgląd na dokładność. Mimo opisu pani, nie mogę rozwiązać zagadki. Proponuję iść do rzeki i przekonać się osobiście.
— Czy mniema pan, że żaba tam wciąż jeszcze siedzi?
— Tak. Żaby nie są to zwierzęta wędrowne, lecz osiadłe i wytrwałe. Ta żaba urodziła się tutaj, i zatem nie opuści tej miejscowości. Licząc się wszakże z jej rozmiarami, zabierzemy ze sobą broń. Ta bestja może kąsać.
Gospodarz musiał dostarczyć kilku latarek, poczem wszyscy bez wyjątku udali się ku rzece. Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker szli nakońcu. Przyłączył się do nich także Droll. Śmiejąc się pocichu, zapytał:
— Jak myślicie, messurs, co to za zwierzę?
— Zapewne żaba wielkości mojej ręki — odparł Hawkens. — Skoczyła znienacka. Przerażone kobiety przyjęły ją za pięćdziesięciokrotnie większą, niż jest w rzeczywistości.
— Bynajmniej, jest naprawdę tak wielka, — odparł Droll.
— Androny! Żaba wielkości ludzkiej!
— Wcale nie żaba! To człowiek, który się kąpał. Naturalnie, mój Hobble-Frank!
— Do piorunów! Co za myśl, jeśli się nie mylę!
— Tak, to on na pewno. Mówił mi dzisiaj podczas upału, że wieczorem wykąpie się w rzece.
— Ale przecież odjechał!
Pshaw! Wrócił — znam go. Nie chciał, oczywiście, jechać wprost do nas, więc zatrzymał się nad rzeką. Wprawił w czyn swój zamiar, rozebrał się i wykąpał. A, patrzcie! Oto mamy naszą żabę!
Orszak zbliżył się już do rzeki. Na trawie siedział Hobble-Frank obok spokojnie pasącego się konia. Ujrzawszy tylu ludzi, podniósł się zdziwiony i zapytał po niemiecku:
— Co was tu sprowadza? To prawdziwa pielgrzymka!
— Ah, wrócił pan, panie Frank! — odpowiedział emeritus. — Bardzo to nam na rękę, gdyż prawdopodobnie potrafi pan przysłużyć się nam indykacjami. Od jak dawna bawi pan na tem miejscu?
— Od godziny może.
— Czy zauważył pan, co się tutaj przytrafiło?
— Naturalnie! Mam przecież oczy i także uszy, a taki westman, jak ja, słyszy, jak trawa rośnie.
— Czy widział pan te dwie kobiety, które przyszły po wodę?
— Tak.
— A także zwierzę?
— Jakie zwierzę?
— Co siedziało w wodzie.
— W wodzie siedziało? Nie zauważyłem. Jakie?
— Żaba bawola!
— Nie. Żaby bawolej nie widziałem.
— Czy był pan wpobliżu, kiedy obie damy podeszły do rzeki?
— Mogę zapewnić, że byłem bardzo blisko.
Pani Rozalja wysunęła się i rzekła:
— Nie widziałam pana, panie Hobble-Frank, ale zato dobrze widziałam żabę bawolą. Jeśli pan był tak blisko, to musiałeś bezsprzecznie zobaczyć ją także! Była wszak dosyć wielka!
— Jak wielka?
— Jak dorosły człowiek.
Oho! Tak wielkich żab nigdzie niema, pani Ebersbach. Widziałem dosyć żab w swojem życiu; osiągają czasem rozmiar przyzwoitej ręki ludzkiej, ale niewiększy. Nazwa ich nie świadczy o bawolich rozmiarach — wywodzi się raczej z podobieństwa głosów. Skrzek ich przypomina poryk bawołów.
— To się zgadza, tak, to się zgadzał Słyszałyśmy krzyk tej bestji.
— Musiałbym i ja słyszeć.
— Sądzę! Gdzie pan podział oczy i uszy ześ ani widział, ani słyszał?
— Naprawdę, sam nie wiem. Niech mi pani łaskawie pokaże miejsce, gdzie ta żaba ryczała.
— Ryknęła dopiero wówczas, kiedy skoczyła pod górę.
— Niech mnie pani posłucha, pani Ebersbach. To nie do wiary! Żaba nie ryczy w skoku.
— A właśnie; że ryknęła w skoku! Pokażę panu miejsce.
Pani Ebersbach zaprowadziła niedowiarka do brzegu, wskazała miejsce, gdzie stało jeszcze puste wiadro, poczem, zwracając palec ku wodzie wytłumaczyła:
— Tu stanęłyśmy, aby zaczerpnąć wody do kawy. Na dowód prawdy widzi pan to wiadro, które ze strachu zostawiłyśmy. A tu w wodzie siedziała żaba bawola.
Twarz Hobble-Franka wydłużyła się, lecz wnet przybrała wesołą minę.
— A więc. — zapytał — widziała pani dokładnie, że to żaba bawola?
— No, mówiąc szczerze i otwarcie, z początku me wiedziałyśmy, do jakiej kategorji insektów zaliczyć tę bestję. Lecz Mr. kantor studjowa zoologję, i dzięki jego łaskawej pomocy domyśliłyśmy się, że to była żaba bawola.
— Świetnie, świetnie! To mnie bardzo cieszy, szanowne damy i panowie! Lecz czemu przyszliście tu z latarniami i pochodniami?
— Aby odszukać i schwytać tę żabę bawolą — odpowiedziała pani Rozalja.
— Przypuszcza pani, że to tak łatwo?
— No, nie będziemy lękać się żab! Olbrzymka to wprawdzie, ale, jakkolwiek będzie się wzbraniać, nie da nam rady. Skoro zechce kąsać, zastrzelimy bestję bez zlitowania. Przynieśliśmy ze sobą flinty, jak pan widzi.
W odpowiedzi rozległ się taki śmiech, że pani Rozalja, dotknięta w swej godności, żachnęła się gniewnie:
— To nie żarty, panie Frank, w nocy, w takim mroku — — —
— — — — brać znakomitego i wielce uczonego Hobble-Franka za żabę bawolą!
Odstąpiła o krok, wytrzeszczyła oczy i zapytała:
— Pan — — pan byłeś tą żabą bawolą?
— Tak, ja, — wykrztusił przez śmiech. — Objechałem tę malowniczą okolicę, a skoro się ściemniło, wróciłem nad rzekę. Dzień był tak gorący i parny, jazda tak mnie rozgrzała, że dojechawszy do rzeki, przypomniałem sobie, iż zamierzałem wziąć kąpiel — i dałem nura.
Pani Rozalja skrzyżowała ręce i zawołała:
Jezus Marja, co ja słyszę! Przysiadł pan w wodzie?
— Tak. Nurkowałem tu i owdzie, pluskałem, ochlapywałem się dzielnie i chciałem właśnie wrócić na brzeg, gdy zobaczyłem dwie kobiece postacie. Ponieważ zmrok już zapadł, niepostrzeżenie, bardzo blisko mnie, podeszły do brzegu. Natychmiast się skuliłem, ponieważ myślałem, że przejdą dalej, ale kobiety akurat zbliżyły się do owego miejsca, gdzie sławny Frank leżał w wodzie. Tu zatrzymały się i wytrzeszczyły na mnie gały.
— Prawda — wtrąciła pani Rozalja. — Świeciło się w wodzie, lecz nie wiedziałyśmy, co o tem sądzić. Była to żywa istota, która straszliwie łypała na nas ślepiami.
— Bardzo proszę, pani Ebersbach, — tylko nie łypała! Spojrzałem z trwogą, ponieważ miałem nadzieję, że zgodnie ze swą subtelną obyczajnością, oddalą się panie natychmiast. Ale stało się wręcz przeciwnie. Dlatego zdecydowałem się na strategiczną rewolucję: skoczyłem wgórę, klasnąłem w ręce i spłoszyłem obie kobiety.
Pani Ebersbach, urażona relacją, zamierzała odpowiedzieć ostrzej, niż dotychczas, lecz ubiegł ją Droll:
— To była pomyłka, moi szanowni państwo, pomyłka, jaka nikomu nie przynosi ujmy. Dlatego nie będziemy się sprzeczać i kłócić, lecz okażemy szacunek temu, kto na szacunek zasłużył Nasz Hobble-Frank, olbrzymia żaba bawola, niech, żyje sto lat!
Kiedy burze okrzyków ucichły, dodał:
— Tam leży wiadro. Zaczerpnijcie wody, abyśmy wreszcie dostali kawy. Następnie ustawmy się szeregiem i w triumfie zanieśmy naszą żabę do rancha.
Nanicby się zdał opór Hobble-Franka. Kowal Ebersbach, najwyższy z wychodźców, posadził sobie małego westmana na plecach, jak dziecko, poczem cały oddział, naśladując skrzeczenie żab, skocznym krokiem pomaszerował zpowrotem do farmy. Wkrótce znów zakrzątano się dokoła ogniska. — —
Najbliższym postojem miało być samotne pueblo, wznoszące się na południowym stoku Gór Mogollon. Aby dotrzeć tam przed wieczorem, trzeba było wyruszyć rano i nie odpoczywać w drodze często, ani długo. Mimo to, nie ułożono się wcześnie do snu. Nikomu nie chciało się przerywać interesującej rozmowy.
Król naftowy brał w niej żywy udział. Ponieważ ani on, ani bankier nie znali niemieckiego, przeto posługiwano się przeważnie angielskim. Grinley niemało zadawał sobie trudu, aby pozyskać życzliwość kompanji. Powiodło mu się z wychodźcami, aczkolwiek niewiele rozumieli po angielsku; udało mu się też w części rozproszyć nieufność bankiera.
Szczery charakter Sama Hawkensa, wesołość ciotki Droll i oryginalność Hobble-Franka przyczyniły się do przyjemnego spędzenia wieczora. Czas upływał niepostrzeżenie. Wszyscy byli zdziwieni, kiedy Will Parker przypomniał wreszcie, że minęła już północ.
Pozostały cztery, najwyżej pięć godzin snu. Ułożono się na odpowiednio przygotowanych legowiskach. Nie trzeba było zaciągnąć warty, służba bowiem ranchera czuwała przed wrotami. — — —




IV
PUEBLO

Jeszcze noc szarzała, a już Forner przygotował kawę i świeże chlebki z kukuruzy. Dzięki temu wychodźcy nie stracili czasu na przygotowanie śniadania. Napojono zwierzęta. Ranchero został wynagrodzony za wszystko, czego dostarczył. Nie zapomniano również zostawić służbie sutego napiwku. Skoro świt, wyruszono w drogę.
Sam Hawkens postarał się, aby panie miały wygodne na wierzchowcach siedzenia. Dzięki temu jazda nie męczyła kobiet bardziej, niż mężczyzn. Dzieci umieszczono w słomą wyłożonych koszach, które zawieszono po dwa z obu stron każdego muła. Dzięki temu podróż mogła odbywać się szybciej.
Im dalej od rzeki, tem kraj był mniej płodny. Wszędzie, gdzie jest wilgotność, lub woda bieżąca, grunt obradza bogato. Lecz gdzie zabraknie ożywczej kropli, tam się rozrasta beznadziejna pustynia.
Przed południem żar nie był jeszcze tak dokuczliwy, ale im wyżej słońce wschodziło, tem bardziej upał się wzmagał. Promienie słoneczne odbijały od suchego skalistego gruntu, od nagich łysych gór.
Wychodźcy, nieprzyzwyczajeni do takiego gorąca, ledwie mogli je znieść.
Parę godzin po południu droga wypadała przez płaskie kotliny, lub przez płaskowzgórze, gdzie niepodobna było dostrzec ani źdźbła trawy. Następnie ciągnęły się wyżyny, którym skąpa tutaj natura odmówiła drzew i zagajników. Tylko tu i owdzie w osłoniętych miejscach, gdzie słońce nie prażyło od rana do wieczora i gdzie można było na jaki krótki czas cień znaleźć, widać było samotne fantastycznie sformowane kaktusy, których bezbarwna szarzyzna nie sprawiała oku żadnej przyjemności.
Podczas największej spiekoty zatrzymano się pod jakąś stromą górą. Było tu nieco dobroczynnego cienia, atoli przeciwległa ściana skalna zionęła takim żarem ku odpoczywającym podróżnym, iż woleli ruszyć dalej. Szybka jazda budziła przecież w zakrzepłem powietrzu powiew chłodzący.
Nareszcie słońce zbliżyło się do widnokręgu. Temperatura zaczęła opadać — i to o wiele szybciej, niż należało. Sam Hawkens zatroskany spojrzał na niebo.
— Czemu zadzierasz głowę do góry? — zapytał Hobble-Frank. — Zdaje się, że nie jesteś zadowolony z miejscowego firmamentu.
— Masz słuszność — odpowiedział Sam.
— Dlaczego?
— Ponieważ powietrze tak szybko i raptownie ochłodło.
— A więc burza?
— Obawiam się, że tak.
— Ależ z wielką przyjemnością. Po takiej suszy i upale burza jest tylko delicją!
— Dziękuję! Burze w tych stronach objawiają się inaczej, niż sądzisz. Bywa, że przez upalne miesiące nie pada ani kropla wody; zdarzało się nawet, że upłyną dwa lata bez deszczu. Natomiast, skoro rozsroży się burza, bywa naprawdę straszna. Starajmy się czem prędzej dotrzeć do puebla.
— Jak daleko stąd?
— Za pół godziny przybędziemy.
— A więc niema niebezpieczeństwa. Nie widać jeszcze ani chmurki na niebie; upłyną godziny, zanim na górze się ściemni.
— Jesteś w błędzie! Wystarczy kilka minut, aby błękit nieba sczerniał. Mógłbym, co więcej, twierdzić, że czuję już elektryczność, która się zebrała w powietrzu. Przyjrzyj się tylko mojej Mary, jak się spieszy, jak wydęła chrapy, jak strzyże uszami i macha ogonem! To roztropne bydlę; przeczuwa, co się święci.
Istotnie, stary muł rwał z kopyta i okazywał jawny niepokój. A przecież człowiek niedoświadczony nie dostrzegłby nic groźnego.
Frank podzielił się obawami Sama z Drollem, ten zaś odpowiedział:
— Właśnie to sobie pomyślałem. Patrz-no, jak żółto już na widnokręgu! Ta ponura barwa podnosi się coraz wyżej, a skoro dojdzie do zenitu, zerwie się burza. Dobrze, że wkrótce znajdziemy osłonę!
— W pueblu!
— Tak.
— Tam znajdziemy tylko namioty, które nie ochronią nas przez ulewą.
— Co ty sobie myślisz! Czyś nie widział jeszcze puebla?
— Nie.
— Zdziwisz się zatem wielce. Takie pueblo przedstawia osobliwy widok.
Miał zupełną słuszność. Słowo pueblo oznacza po hiszpańsku miejsce zamieszkania, a więc tak samo pojedynczy dom, jak i wioskę, osadę. Indjanie, zamieszkujący pueblo, noszą nazwę Indjan-Pueblo, czyli krótko Pueblosów. Do tych zaliczają się Tanosi, Taosi, Tehua, Jemesi, Queres, Acoma, Zuni i Moqui, a w rozleglejszem znaczeniu tego słowa także Pima, Maricopasi i Papagos z nad rzeki Gila i na południu.
Pueblo jest zbudowane albo z kamienia, albo z rodzaju cegły, zwanego adobes, albo z obu materjałów jednocześnie. Zazwyczaj opiera się o skałę, która stanowi jego tylną ścianę. Odłamki skalne wchodzą w skład budulca. Sam budynek tworzy kondygnacje; każde niższe piętro jest obszerniejsze niż następne wyższe. Wszystkie zaś posiadają płaskie dachy. Parter dźwiga na swym płaskim dachu pierwsze piętro, cofnięte o kilka metrów, wobec czego pierwsze piętro ma przed sobą platformę zaopatrzoną w otwór, przez który schodzi się do wnętrza parteru. Analogicznie drugie piętro spoczywa na pierwszem. Pueblo nie posiada drzwi, lecz otwory w dachu, przez które się schodzi do wnętrza. Nie znajdziesz tu także schodów — zastępują je przenośne drabiny, które stoją we wnętrzu. Jeśli chcesz dostać się do parteru, musisz wejść na pierwsze piętro i następnie zejść wdół przez otwór w dachu-platformie. Wyższe piętra tworzą szereg podobnych stopni, przypominających winnicę, sfałdowaną w kondygnacje.
Taki system budowania narzuciła dawnym i pracowitym mieszkańcom tych miejsc obawa przed napadem, grasujących po kraju, dzikich hord zbójeckich. Taka prosta budowla stanowi twierdzę, której niepodobna było zdobyć przy pomocy ówczesnych środków oblężniczych. Wystarczyło usunąć drabiny, aby uniemożliwić dostęp wrogom. Gdyby nawet nieprzyjaciele sprowadzili własne drabiny, musieliby pokolei zdobywać każde piętro, narażając się na pociski obrońców z wyższych pięter.
Pueblosi są przeważnie spokojnego usposobienia i poddają się nadzorowi rządowemu. Niezupełnie to się stosuje do pueblów, zarzuconych w dalekich ustroniach. Mieszkańcy ich uważają się za wolnych Indjan i niewiele różnią od wędrujących plemion. Do takich właśnie zaliczali się Pueblosi, do których śpieszyli nasi podróżni. Byli to dzicy Nijorowie, których wódz nazywał się Ka Maku, co znaczy Trzy Palce. To imię zawdzięczał pewnej potyczce, w której stracił dwa palce u lewej ręki. Był to wojownik mężny, ale chciwy i ambitny. Jego słowu, jego przyjaźni można było w czasie pokoju zawierzyć. Teraz jednak, kiedy rozmaite plemiona wykopały topory wojenne, nie można było ufać mu bez zastrzeżeń.
Pueblo wznosiło się w promieniach prawie zachodzącego słońca. Prócz parteru miało pięć pięter, opartych o ścianę skalną — niemal pionową. Niższe piętra były zbudowane z ogromnych głazów, spojonych kamieniami adobes, wyższe zaś składały się wyłącznie z cegieł. Aczkolwiek ta budowla miała na pewno pięćset lat, nie widać na niej było ani jednej rysy.
Na tarasach siedziały kobiety i dzieci przy pracy i poważnie spoglądały nadół. Czujny obserwator zauważyłby może, iż zerkały często zpodełba w kierunku południa, jakgdyby oczekując czegoś stamtąd. Nie widać było śród nich mężczyzny.
Ale oto z otworu trzeciego tarasu aż trzech ich wyjrzało: jeden czerwonoskóry i dwaj biali. Zatrzymali się na platformie i również obrócili wzrok na południe. Czerwonoskóry był to Ka Maku, wódz, — długa żylasta postać z kruczemi piórami we włosach. Twarz jego nie była pomalowana — dowód, że jego pueblo zachowało neutralność. Dlatego również za pasem sterczał tylko nóż do skalpowania. Obaj biali byli to — — Buttler, herszt dwunastu rozgromionych finderów, i Poller, jego towarzysz, który przedtem był przewodnikiem wychodźców. Nie dostrzegając nic na widnokręgu południowym, Buttler rzekł:
— Jeszcze ich niema, ale na pewno przybędą przed wieczorem.
— Tak, pośpieszą się, — potwierdził wódz. — Jest tam kilku mądrych ludzi. Poznają, że burza nadciąga. Przyśpieszą jazdę, aby się przed nią schronić.
— Dotrzymasz słowa? Czy mogę na tobie polegać?
— Przez długi czas byłeś moim bratem. A ponadto spodziewam się, że dostanę zapłatę, którą mi przyrzekłeś.
— Dałem ci swoją rękę, to tyleż, co przysięga, postaraj się tylko, abym mógł jak najprędzej pomówić ukradkiem z królem naftowym.
— Przyprowadzę go do ciebie. W innych warunkach trudnoby mi było dotrzymać słowa, ale dzięki temu, że zbiera się na burzę, biali zechcą wejść do puebla. Łatwo ich będzie zatem wziąć do niewoli, nie doprowadzając do walki.
— Ale musisz od nich odłączyć tych, których ci wskazałem, aby później króla nafty uważali za swego zbawcę.
— Będzie tak, jak rzekłeś. Uff! Nadjeżdżają. Pochowajcie się czem prędzej!
Obaj biali czem prędzej pośpieszyli ku wyższemu piętru, gdzie wnet znikli. Wódz został na miejscu i bacznie przypatrywał się przybyszom.
Był to oddział jeźdźców i zwierząt jucznych. Na czele jechali trzej mężczyźni: Sam Hawkens, Droll i Hobble-Frank, który rzekł, ujrzawszy budowlę:
— Takiego budynku nigdy jeszcze nie widziałem! Cóżto za styl być może? Czy bizantyjsko-chloroformiczny, czy hebrajsko imperjalistyczny? A może gotycko-objektywistyczny, albo nawet grecko-miksturalny? W każdym razie, dla takiego znawcy, jak ja, jest nader ciekawą rzeczą oglądać, z jaką regularnością stopniowoschodową nadbudowali swój dom ci Pueblosi.
Drabina, która pozwalała się wspinać na pierwsze piętro, była wciągnięta na górę. Na bocznych tarasach widać było tylko kilku mężczyzn w gromadzie licznych kobiet i dzieci. Czyżby nieobecni byli wojownicy? Wódz w dumnej i nieruchomej postawie oczekiwał przybyszów. Teraz Sam Hawkens zawołał w żargonie angielsko-hiszpańsko-indjańskim, używanym w tych stronach:
— Czy ty jesteś Ka Maku, wódz tego puebla?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Chcemy się tutaj zatrzymać. Czy możemy dostać wody dla nas i dla naszych koni?
— Nie.
Była to tylko pozorna odmowa. Zamierzał ich zatrzymać. Jeśli wzdragał się odstąpić wody, to z wyrachowania; zbyt chętne i pochopne przyjęcie mogłoby wzbudzić podejrzenie w podróżnych.
— Czemu nie? — zapytał Sam.
— Ta odrobina wody, którą posiadamy, ledwo wystarczy dla nas i dla naszych zwierząt.
— Ale, nie widzę ani waszych wojowników, ani koni. Gdzież są?
— Na łowach. Wkrótce wrócą.
— W takim razie musicie mieć dosyć wody. Czemu nam odmawiasz?
— Nie znam was!
— Czy nie widzisz, że są z nami kobiety i dzieci? Czy posądzasz je o wojownicze zamiary? Jesteśmy spragnieni. Jeśli nam nie dacie wody, sami jej poszukamy.
— Nie znajdziecie.
Odwrócił się, udając, że nic o nich nie chce wiedzieć. Tego było za wiele dzielnemu Hobble-Frankowi. Odezwał się gniewnie do ciotki Droll:
— Co sobie ten hultaj właściwie myśli o nas? Jeśli zechcę, poczęstuję go kulą. Może nabierze uprzejmości. Zjedliśmy niejeden rozum, i nie pozwolimy się, niczem włóczęgi, odprawić z kwitkiem. Proponuję pomówić z nim poważnie. A może nie?
— Tak — odpowiedział Droll. — Nienajprzyjemniejsza jest śmierć z pragnienia. Spodziewam się jednak, że znajdziemy wodę. Trzeba tylko poszukać.
Jeźdźcy zsiedli z koni. O obfitości wody świadczyła wysoka trawa, rosnąca wpobliżu puebla; nieopodal widać także było wiele małych ogródków z kukuruzą, melonami i warzywami, które wymagają częstego polewania. Jednakże nie mogli znaleźć źródła, mimo największych starań.
Zniecierpliwiony Frank zawołał:
— Jesteśmy osłami i basta! Gdyby tu byli Old Shatterhand i Winnetou ze swoją obecnością osobistą, dawnoby już wyszukali wodę. Tak, sądzę nawet, że zwąchaliby ją natychmiast.
— Nie trzeba aż tak znakomitych wojowników — odezwał się Szi-So, syn wodza, który z uśmiechem przyglądał się poszukiwaniom. — Trzeba się tylko zastanowić przed szukaniem.
— Tak? No, więc zastanów się!
— Już! — odpowiedział młody Indjanin.
— Istotnie? A więc bądź łaskaw, i podziel się z nami wynikiem swego duchowego wysiłku!
— Pueblo, które jest twierdzą, nie mogłoby obyć się bez wody. Zwłaszcza podczas oblężenia, kiedy obrońcy nie mogą budowli opuścić. Jeśli to wziąć pod uwagę, to nietrudno będzie się domyślić, gdzie należy szukać studni.
— Aha, myślisz, że we wnętrzu puebla? Ale gdzie?
— W każdym razie na górnem piętrze — uśmiechnął się Indjanin.
— Nie, ja także nie widziałem jeszcze studni na wierzchołku wieży kościelnej. Należy wody szukać na dole.
— Gdzie studnia została wydrążona, zanim jeszcze zbudowano pueblo, — wiele stuleci temu.
— Słusznie! To jest tak jasne i wyraźne, jak wosk do butów. Słuchaj, mój młody przyjacielu, wydajesz się nie taki głupi, jak, napozór, wyglądasz. Jeśli się tak dalej będziesz rozwijał, może i wyrosną z ciebie ludzie. A zatem, na parterze trzeba szukać wody. Ale jakże się tam dostaniemy? Niema nawet bramy wejściowej, niema też ani prostych, ani kręconych schodów. Drabiny usunięto. Wszelako, jeśli utworzymy piramidę egipską, jeśli każdy stanie na plecach swego bliźniego, to niektórzy wreszcie dosięgną dachu i stąd będą mogli dostać się do wnętrza parteru, gdzie znajdzie się także aqua destillanterium.
— Byłaby to przemoc — rzekł Sam Hawkens. — Musimy unikać gwałtu, jeśli się nie mylę, i, zdaje się, unikniemy. Wódz schodzi nadół. Mam wrażenie, że chce z nami pomówić.
Istotnie, Ka Maku zszedł na pierwszą platformę, zbliżył się do krawędzi i zapytał:
— Czy blade twarze znalazły wodę?
— Pozwól nam wejść do puebla, a na pewno znajdziemy, — odpowiedział Sam.
— Domyślasz się słusznie. Dałbym wam chętnie, ale jest ona tutaj tak rzadka, że — —
— Zapłacimy! — przerwał Sam.
— Zgoda! Chyba mój brat wie, że mnóstwo czerwonych plemion wykopało topory wojenne przeciwko białym. Czy można w ięc ufać bladym twarzom?
— Nie wszystkim. Może jednak słyszałeś o nas. Ja i ci dwaj wojownicy, którzy stoją przy mnie, nazywamy się „trójlistkiem”. Za mną zaś widzisz — —
— Trójlistek? — zapytał szybko wódz. — Znam wasze nazwiska! Nazywacie się Hawkens, Stone i Parker?
— Tak.
— Czemu nie powiedzieliście odrazu? Trójlistek zawsze był dla nas-czerwonych życzliwy. Jesteście naszymi braćmi — witamy was. Dostaniecie wody za darmo, ile tylko zapragniecie. Przyniosą nasze kobiety.
Na zawołanie wiele squaws zeszło na najniższą platformę i przyniosło z parteru napełnione wodą gliniane dzbany. Przystawiwszy kilka drabin, zniosły je białym.
Wszystko to odbyło się z taką naturalnością; że ani Sam Hawkens, zazwyczaj tak bystrooki, ani żaden z jego towarzyszów nie wpadł na myśl, że życzliwość wodza była fałszywa.
Tymczasem kolor nieba zmienił się naprawdę zastraszająco. Z początku jasno czerwony, później ciemny, a następnie fioletowy, niebawem przybrał ponure czarne zabarwienie, aczkolwiek niepodobna było odkryć na niebie chmur we właściwem tego słowa znaczeniu.
— Źle mi wygląda — rzekł Dick Stone do Hawkensa. — Co powiesz o tem, Samie? Zdaje się, że nadciąga huragan, lub tornado.
— Bynajmniej — odpowiedział zapytany, długiem spojrzeniem zbadawszy niebo. — Tak, będzie burza, nawet potężna, ale poza tem również potężna ulewa. Najlepiej byłoby wraz z końmi znaleźć się pod dachem.
I, zwracając się do wodza, który wciąż jeszcze stał na platformie, zapytał:
— Co powie mój czerwony brat o tych oznakach niepogody? Co z tego wyniknie?
— Wielka burza z taką nawałnicą, że wszystko niebawem będzie pływać.
— Ja też tak sądzę, nie chce mi się jednak pływać. Czy nie udzieliłbyś nam schronienia w pueblu?
— Moi biali bracia mogą wejść wraz z kobietami i dziećmi. Nie zmoczy ich ani jedna kropla deszczu.
— A nasze zwierzęta? Czy nie znajdzie się i dla nich pomieszczenie? — Można je będzie zamknąć w korralu, tam na lewo, za węgłem puebia.
— Dobrze. Tymczasem mogą wejść kobiety.
Spuszczono jeszcze kilka drabin, poczem kobiety i dzieci weszły na drugie piętro i przez otwór do wnętrza pierwszego. Wiele squaws indjańskich, a także wyrostków, zeszło nadół i zaniosło bagaż, zdjęty z koni i mułów, przez pierwszą platformę do parteru. Tam, gdzie wskazał wódz, dosyć wysokie mury zamykały czworokątny plac, nazwany przez Ka Maku korralem. Tu umieszczono konie, poczem zaparto wejście sztabami, wsadzonemi naukos do oznaczonych dziur w murze. Ledwo ostatnią założono, padła błyskawica. Zdawało się, że całe niebo w ogniu. Rozległ się piorun, aż ziemia jękła. Jednocześnie spadł deszcz tak ulewny, że nie widać było nic na odległości kilku kroków, i rozszalała burza tak potężna, że trzeba się było trzymać muru, aby nie runąć. Mężczyźni pośpieszyli do drabin.
Bankier i jego buchalter nie byli tak zręczni i doświadczeni, jak inni. Dlatego dotarli do drabiny naostatku. Wszyscy śpieszyli na drugą platformę — ku otworowi, przez który drabina prowadziła na pierwsze piętro. Ponieważ można było schodzić tylko pojedynczo, ucieczka przed groźnym żywiołem nie odbywała się tak szybko, jak wymagała ulewa, zwalająca się na mury całem morzem wody. Każdy myślał tylko o sobie i parł naprzód, na nic nie zważając. Nikt więc nie zwrócił uwagi na pięciu, czy sześciu Indjan, którzy znienacka wyłonili się u boku wodza, doglądającego porządku.
Pokrywa otworu leżała tuż obok. Nieopodal stały ogromne, więcej niż centnarowe głazy, które również nie zwróciły uwagi podróżnych. — Bankier i Baumgarten szli, jak już napomknęliśmy, naostatku. Skoro Rollins chciał postawić nogę na pierwszym stopniu drabiny, wódz huknął nań:
— Stój, wstecz! Nie wchodźcie tam!
— Dlaczego? — zapytał bankier.
— Zaraz się dowiecie!
Rzucił się ze swoimi Indjanami na obu białych, którzy zanim mogli pomyśleć o oporze, leżeli już w pętach. Huk piorunów i poszum burzy zagłuszał ich wołania o pomoc. Tymczasem z wprawną szybkością wódz wyciągnął drabinę z otworu i zrzucił pokrywę, poczem ludzie jego potoczyli na nią leżące obok głazy. Ci, którzy zeszli nadół, nie mogli wrócić. Byli uwięzieni. — — —






  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg informacji z katalogu BN: 1935
  2. How do you do? — Jak się masz?
    (Powitanie angielskie.)
  3. Skrót: Gentlemens.
  4. Zbioru K. Maya tom 1, 2 i 3
    (Skarb w Srebrnem Jeziorze)
  5. Pokład.
  6. Mroczna Woda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.