Król naftowy/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część pierwsza
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


KRÓL NAFTOWY
część pierwsza
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



1927[1]


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland


I
ZAKŁADY

Na drodze, wiodącej z El Paso del Norte poprzez Rio Colorado do Kalifornji, w dziesięciu milach przed stolicą Arizony, Tucsonem, leżała stara misja San Xavier del Bac. Założona w roku 1668, stanowi tak wspaniałą budowlę, że podróżny z podziwem spogląda na ten przepyszny monument cywilizacji w sercu pustkowia Arizony.
Z każdego rogu wznosi się wysoka dzwonnica. Front jest bogato ozdobiony fantastycznemi ornamentami. Na głównej kaplicy spoczywa wielka kopuła, a ciężkie gzymsy i piękne sztukaterje ozdabiają mury. Budowla ta mogłaby zdobić każde wielkie miasto, a nawet stolicę.
Misja jest otoczona wioską, zamieszkaną w czasie, do którego odnosi się nasza opowieść, przez plemię Indjan Papago, liczące mniej więcej trzysta dusz. Było to i jest jeszcze dotychczas spokojne, pracowite i przyjazne wobec białych plemię, które doskonale użyźniło swą glebę sztucznem nawodnieniem, i uprawiało pszenicę, żyto, dynie, granaty oraz inne owoce i ziemiopłody.
Niestety, ci dobrzy, pracowici ludzie wiele bardzo musieli cierpieć od wszelkiego rodzaju białej hołoty, która grasowała w Arizonie. Wszak ten wielki obszar, otoczony górami i pustyniami, nie miał podówczas prawie żadnych władz; ręka sprawiedliwości sięgała tylko do jego granic. Nadciągały więc setki skłóconych z prawem, — zewsząd, z Meksyku i ze Stanów Zjednoczonych, — aby pędzić tu życie, które było jednym długim szeregiem aktów bezkarnego rozboju.
Wprawdzie w stolicy stało załogą wojsko, którego zadaniem była piecza nad bezpieczeństwem publicznem; atoli dwie kompanje były, oczywiście, posterunkiem niewystarczającym na obszar przeszło 300.000 klm. kw. Umundurowani bohaterowie, zadowoleni, że zgraja łotrzyków ich samych nie utrąca, nie mogli nikomu służyć pomocą. Zdając sobie z tego sprawę, kawalerowie rozboju okazywali niezrównaną, niepohamowaną zuchwałość. Szajki ich ważyły się, zapuszczać pod samą stolicę Tucson. Nikt nie śmiał się oddalić o kwadrans drogi, nie uzbroiwszy się uprzednio w cały arsenał broni. Pewien podróżnik amerykański opisuje ówczesne stosunki w ten, bynajmniej nieprzesadny sposób: „Najzuchwalsi szubrawcy z Meksyku, Teksasu, Kalifornji i z innych stanów znajdowali w owej Arizonie schronienie przed karzącą ręką sprawiedliwości. Część ludności rekrutowała się z morderców i złodziei, zbójów i szulerów. Wszyscy musieli być uzbrojeni; krwawe sceny stanowiły bieżącą kronikę dnia. O rządzie mowy nie było, co dopiero o wojsku, czy policji. Załogi w Tucsonie oddawały się pijaństwu i pozwalały wszystkiemu iść swoją koleją. Tak więc Arizona była może jedynym pod egidą cywilizowanego państwa krajem, gdzie każdy mógł sprawiedliwość naginać do swej osobistej korzyści.”
Wówczas to w San Francisco zebrało się grono ludzi dobrej woli i dzielnego charakteru i założyło Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, który rozpoczął z początku działalność na terenie Kalifornji, ale wkrótce rozszerzył ją na sąsiednią Arizonę. Dziarskie postacie junaków wyłaniały się tu i ówdzie, pojedyńczo i oddziałami, oczyszczały kraj z plagi przestępców i znikały, zostawiwszy wyraźny ślad swej dobroczynnej interwencji. — — —
Śród Indjan Papago z San Xavier del Bac mieszkał pewien Irlandczyk, który przybył do Arizony z pobudek nie nazbyt uczciwych. Nowy obywatel otworzył sklep, gdzie według jego twierdzenia można było wszystko nabyć; w istocie nie było tu nic poza gorzałką, której fabrykacja i sprzedaż pozyskała Irlandczykowi przezwisko truciciela. Cieszył się wogóle taką opinją, że uczciwi ludzie wzbraniali się z nim obcować. — —
Był wyjątkowo piękny dzień kwietniowy, kiedy szynkarz siedział przy jednym ze skleconych zgrubsza stołów, stojących pod jego chatą. Zdawał się być w złym humorze: stukał pustą szklanicą w stół. Nie doczekawszy się nikogo, zawołał w kierunku otwartych drzwi wściekłym głosem:
— Hola; stara wiedźmo! Czy nie masz uszu? Brandy chcę mieć, brandy! Prędzej się uwijaj, bo ci pomogę!
Z chaty wyszła stara murzynka z butlą w ręku i nalała trunku do szklanki. Wypróżnił jednym haustem, kazał znów nalać i rzekł:
— Przez cały dzień ani jednego gościa! Czerwoni hultaje nigdy nie nauczą się pić. Jeśli nie zjawi się jakiś obcy, sam będę siedział i wypalał sobie dziury w żołądku.
— Nie sam siedzieć — uspokoiła go murzynka. — Goście przyjść.
— Skąd wiesz?
— Ja widzieć.
— Gdzie?
— Na drodze z Tubac.
— O, naprawdę? Któż to?
— Nie widzieć. Stare oczy nie poznać. Być to jeźdźcy, wiele jeźdźcy.
Irlandczyk zerwał się na równe nogi i stanął w progu chaty, skąd roztaczał się widok na drogę do Tubacu. Wkrótce wrócił i zawołał do starej:
— To są finderzy, zrozumiano, finderzy i to cała dwunastka! Umieją oni żłopać, co się zowie. Prędzej, trzeba napełnić flaszki!
Oboje znikli w chacie. Po kilku minutach ukazało się dwunastu jeźdźców. Zatrzymali się przed chatą, zeskoczyli z koni i puścili je wolno. Dzikie postacie o zuchwałym wyglądzie. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Niektórzy nosili meksykańskie ubiory, inni pochodzili ze Stanów Zjednoczonych — jak widać było z pierwszego wejrzenia. Jedną mieli wspólną cechę: nie było wśród nich ani jednego, któryby wyglądem swym budził zaufanie.
Krzyczeli i hałasowali wszyscy naraz. Jeden z nich podszedł do otwartych drzwi, wyciągnął rewolwer, wypalił do wnętrza i wślad za kulą posłał okrzyk:
Halloo, Paddy! Czy jesteś w domu, stary trucicielu? Wychodź ze swą siarką; jesteśmy spragnieni!
Paddy, jak wiadomo, jest żartobliwem przezwiskiem Irlandczyków. Gospodarz ukazał się z pełną butlą pod każdą pachą i dwunastoma szklankami w ręku. Stawiając je na stole i nalewając, odpowiedział:
— Już jestem, messurs! Zameldowano mi o waszem przybyciu; moja stara widziała, jak przyjechaliście. Pijcie i bądźcie błogosławieni w moim pałacu!
— Zachowaj błogosławieństwo dla siebie, stary rozbójniku! To raczej przygotowanie do śmierci! Kto pije twoją lurę, dopuszcza się samobójstwa.
— Tylko chwilowo, Mr. Buttler. Następna flaszka wskrzesza martwych. Od wielu tygodni nie widzieliśmy się. Jak wam szło, sir? Interesy dobre?
— Dobre? — odezwał się nazwany Buttlerem z przeczącym gestem i, wychyliwszy do dna szklankę, w czem naśladowali go kamraci, dodał: — Okropnie nam szło. Skąpo, jak nigdy dotychczas. Nie zrobiliśmy ani jednego interesu, godnego wzmianki.
— Ale dlaczego? Wszak nazywają was finderami i sami się tak nazywacie. Czyście nie mieli otwartych oczu? Sądziłem, że ubiję z wami dobry targ.
— To znaczy, spodziewałeś się odkupić zrabowany łup i, jak zazwyczaj, na dudki nas wystrychnąć. Ale tym razem niema nic, naprawdę nic. Na czerwonych nic już nie można złupić, a jeśli spotkasz białego, jest to przeważnie ptaszek, który sam chętnie zagląda do cudzych kieszeni. Dodajmy do tego ten przeklęty Komitet Bezpieczeństwa — niech ich licho porwie! W jakim celu te huncwoty wścibiają nosy do naszych interesów? Co to ich obchodzi, że zbieramy tam, gdzie nie siejemy, ale gdzie i oni nie sieją. Naprawdę, trzeba teraz każdej chwili być przygotowanym na to, że z poza krzewu wyjrzy dubeltówka! Ale oko za oko, ząb za ząb! Przysięgliśmy sobie wieszać bez litości każdego, kto wyda nam się członkiem komitetu. Czy nie zauważyłeś takich szubrawców u siebie, Paddy?
— Hm — odburknął gospodarz. — Czy sądzicie, że jestem wszechwiedzący? Czy można gościowi z nosa wyczytać, czy jest safandułą, czy tak jak wy, uczciwym drapichróstem?
— Nie blamuj się, Paddy! Kundla chyba łatwo odróżnić od psa rasowego, nawet kiedy to się tyczy ludzkich kundlów. Daję słowo, że poznam z pięćdziesięciu kroków każdego, kto należy do tego komitetu. Ale tymczasem pogadajmy o czem innem! Jesteśmy głodni. Czy dostaniemy mięsa?
— Nie tyle, aby można było wziąć na ząb.
— Jajek?
— Ani jednego. Możecie tu godzinami szukać, a nie znajdziecie ani jednej sztuki bydła, ani jednej kwoki. Któż jest winien, jeśli nie ludzie waszego pokroju, którzy wszystko sprzątnęli.
— Ale chleb?
— Tylko placki kukuruzowe, i te dopiero muszą pójść w piec.
— A więc niech twoja murzynka piecze. O świeże mięso sami się już postaramy.
— Wy? Powiedziałem wszak, że nic nie znajdziecie.
Pshaw! Znaleźliśmy już!
— Co?
— Wołu.
— Dziwne! Niemożliwe! Gdzie?
— Po drodze, na dole, w dolinie Santa Cruz. To znaczy, że wół ten należy do karawany, którą spotkaliśmy, a raczej, którą wyminęliśmy.
— Karawana? Zapewne wychodźcy?
— Tak. Cztery wozy; każdy zaprzężony w cztery woły.
— Ilu ludzi?
— Nie wiem dokładnie. Poza woźnicami widzieliśmy kilku jeźdźców. Nie mogliśmy zauważyć, ilu siedzi w wozie.
— Ale rozmawialiście z nimi?
— Tak. Chcą się przeprawić przez Colorado i dziś w nocy rozbiją tu obóz.
— Tu? Hm! Mam nadzieję, że nie zdarzy się nic takiego, co mogłoby okryć niesławą nasze dobre miejsce, sir!
Mówiąc to, gospodarz stroił niedwuznaczne miny.
— Nie troszcz się! — odpowiedział Buttler. — Umiemy oszczędzać naszych przyjaciół. Oczywiście, karawana będzie nasza; ale dopiero po tamtej stronie Tucsonu. Tu zafasujemy sobie tylko wołu, ponieważ potrzebujemy mięsa.
— Chcecie kupić? Wychodźcy nie sprzedadzą zwierzęcia pociągowego!
— Smalone duby! Co ci do głowy strzeliło, Paddy? Bierzemy, ale nigdy nie płacimy. Wiesz o tem dobrze. Z tobą to inna para cholewek. Ty jesteś naszym paserem, i tobie nietylko płacimy, ale pozwalamy się ocyganiać. Wróćmy do rzeczy! Nie będziemy z wychodźcami mieli ciężkiej przeprawy. Jest tam czterech naganiaczy wołów, — można ich nie brać w rachubę — dwóch chłopców na koniach i scout[2], wynajęty przez wychodźców. Tylko z tym trzeba się liczyć, ale wszak w dwunastkę damy sobie z nim radę, Pierwszą kulę przeznaczyliśmy dla niego. Nie wiem, kto siedzi w wozach, ale kto się chowa pod nakryciem, ten chyba nie jest zdolny do poważnego oporu. Poza tem jechała nakońcu jeszcze jedna kreatura, o której doprawdy nie mogę powiedzieć, czy jest mężczyzną, czy kobietą, aczkolwiek nosi na plecach strzelbę, a pod płaszczem szablę. Zagadnąłem to indywiduum, ale otrzymałem krótką i niezrozumiałą odpowiedź. O ile się nie mylę, mówi po niemiecku.
— Co za głupota! Człowiek, noszący tutaj szablę, jest napewno warjatem, lub przynajmniej nieszkodliwym oryginałem. A zatem zamierzacie napaść na karawanę?
— Pewnie!
— Mam nadzieję, że będę w tem miał swój udział?
— Naturalnie. Zaraz usłyszysz warunki.
Ponieważ w tej chwili wyszła z chaty murzynka, obaj zbliżyli do siebie głowy i kontynuowali rozmowę szeptem. Pozostali członkowie bandy nie zważali na to i głośno rozmawiali, nie skąpiąc sobie gorzałki, wskutek czego rychło nowe butelki poszły w obrót. Czerwonoskórzy mieszkańcy wioski, spostrzegłszy zdala wesołą kompanję, nadkładali drogi, byleby nie przechodzić koło szynku. Lękali się wrzaskliwych białych, którzy zbogacili ich o niejedno smutne doświadczenie.
Irlandczyk określił dwunastu jeźdźców nazwą „the Finders“. Nazwę tę nosiła wszędy lęk siejąca zgraja rzezimieszków, która od dłuższego czasu plondrowała południową Arizonę. Ukazywała się to tu, to gdzie indziej, czasem nawet w rozsypce, działając naraz w rozmaitych miejscach. Dzięki rączym rumakom banda odznaczała się nieuchwytnością, z którą nie mogli sobie poradzić nawet zaradni członkowie Komitetu Bezpieczeństwa. Finder oznacza właściwie znalazcę; byli to znalazcy — groźni znalazcy łupu, gdziekolwiek się nadarzał. — —
Naraz wrzask ucichł i oczy wszystkich mężczyzn skierowały się ze zdziwieniem ku trzem nowym przybyszom.
Ze zdziwieniem zupełnie usprawiedliwionem i zrozumiałem ze względu na wygląd tej trójki. Przybysze zeskoczyli z wierzchowców i podeszli do pustego stołu, nie racząc, jak się przynajmniej zdawało, wesołego towarzystwa spojrzeniem.
Pierwszy był małym, nie pospolicie grubym mężczyzną. Pod zwisającą kresą kapelusza filcowego, którego kolor, wiek i kształt stanowiły nielada zagadkę dla najprzenikliwszego myśliciela, przez las rozczochranej, czarno siwej brody spoglądał potężny nos o zgoła zastraszających rozmiarach, nos, mogący służyć za wskazówkę każdemu zegarowi słonecznemu. Wskutek gwałtownego zarostu uwydatniała się, oprócz owego zbyt rozwiniętego organu powonienia, para drobnych, małych oczu, obdarzonych niezwykłą ruchliwością. Z wyrazem żartobliwej przebiegłości oczki obrzuciły napozór chatę „trucicielską“ Irlandczyka, w istocie zaś zbadały postacie dwunastu finderów.
Opisana głowa spoczywała na ciele, okrytem prawie do kolan odwieczną kurtką myśliwską z koźlej skóry, przeznaczoną dla znacznie wyższej osoby, składającą się z łaty na łacie i nadającą cudakowi wygląd dziecka, które dla psoty przebrało się w szlafrok dziadka. Z tego bardziej niż swobodnego okrycia wyglądała para chudych, zakrzywionych w kształcie sierpa pałąków, sterczących w wyfrendzlowanych, sędziwych legginach, z których mały człowiek wyrósł przed dziesiątkiem lat, a które uwidoczniały parę indjańskich butów takiej pojemności, że mógłby się w nich zmieścić od biedy cały właściciel; stopy jego miały niezwykłe rozmiary. W ręku trzymał flintę, wyglądającą jak dawne kije z puszczy rodem. Innej zaś broni, która, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tkwiła za pasem, niepodobna było zobaczyć, gdyż zakrywała ją skórzana kurtka.
A koń? To nie był koń, lecz muł z wyglądu tak stary, że jego rodzice musieli chyba pamiętać czasy potopu. Długiemi łysemi uszami igrał, niczem skrzydłami wiatraka. Po grzywie oddawna nie było już śladu. Ogon składał się z nagiego koniuszczka, w którym tkwiło dziesięć, czy dwanaście włosków. Dodajmy do tego zastraszającą chudziznę. Ale ślepia kłapoucha były jeszcze, jak u młodych źrebiąt, tak żywe i wyraziste, że budziły respekt znawców.
Drugi przybysz był niemniejszym oryginałem. Nieskończenie długi, straszliwie kościsty i wyschnięty, był tak przegięty, że zdawało się, iż oczy jego nie mogą dojrzeć nic poza stopami. Na tych stopach opierały się tak wydłużone, że aż budzące postrach, kończyny dolne. Na mocnem obuwiu myśliwskiem tkwiła para skórzanych getrów, pokrywających spory jeszcze kawał uda. Tułów siedział w ciasnej koszuli myśliwskiej, przepasanej szerokim pasem, gdzie z nożem i rewolwerem sąsiadowało wiele innych niezbędnych drobnostek. Na szerokich kanciastych barkach wisiał wełniany pled o włóknach, rozbiegających się we wszystkich możliwych kierunkach. Na strzyźonej głowie siedziało coś, nie chusta, nie czapka, a także nie kapelusz, coś, czego nazwać niepodobna. Na plecach wisiała stara, długa rifle[3], która zdala wyglądała jak miech na kiju.
Trzeci a ostatni był niemal równie długi i szczupły jak drugi. Głowę okrywała wielka ciemna chusta związana nakształt turbanu. Odziany był w czerwoną kurtkę huzarską, która niepojętem zrządzeniem losu zabłąkała się aż na Daleki Zachód, i w długie spodnie płócienne, a na nich buty z potężnemi ostrogami. Za pasem sterczały dwa rewolwery i nóż z najlepszej stali Kingfield; strzelba była jedną z owych Kentucky, które w rękach dobrego strzelca nigdy nie pudłują. Jako osobliwość twarzy należałoby wymienić bardzo szerokie usta; oba kąciki zdawały się odczuwać pociąg do uszu i zbliżały się do nich bez nieufności. Naogół cechowała tę twarz najuczciwsza dobroduszność. Był to na pewno człowiek, w którym nie doszukałbyś się fałszu.
Ci obaj dosiadali koni, które przebyły wiele trudów, a mogły znieść jeszcze więcej.
Skoro trójka dziwacznych gości usiadła, mały a gruby odezwał się do gospodarza, który do nich podszedł.
— Czego tu można się napić?
— Brandy, sir, — odpowiedział gospodarz.
— Daj, jegomości, trzy szklanki, o ile nie masz nic innego.
— Co tu można mieć? A może chcielibyście szampana? Nie wyglądacie mi na ludzi, których stać na to.
— Niestety, niestety, tak, — skinął ze skromnym uśmiechem przybysz. — Pan przeciwnie wygląda tak, jakgdybyś w piwnicach miał kilka tysięcy flaszek. A może się mylę?
Szynkarz odszedł, przyniósł trunku i przysiadł się zpowrotem do dwunastu zbirów. Mały przysunął szklaneczkę do warg, skosztował, wypluł i wylał napój na ziemię. Jego towarzysze nie dali się ubiec, przyczem ten, który nosił kurtkę huzarską, żachnął się, rozszerzając usta ponad miarę:
Fuj, psiakrew! Zdaje się, że ten irlandzki rozbójnik chce nas wytruć swoją brandy! Jak myślisz, Samie Hawkens?
Yes — odpowiedział zapytany. — Ale się zawiedzie. Strawimy tę truciznę, ponieważ nie będziemy jej pili. Skądże ci przyszło na myśl zwać go irlandzkim rozbójnikiem?
— Skąd? Well! Kto w nim nie pozna z pierwszego wejrzenia Irlandczyka, ten jest idjotą.
— Słusznie! I właśnie dlatego dziwię się, żeś ty to poznał, hihihihi!
Ten śmiech — hihihihi! — był osobliwy. Niejako śmiał się w sobie. Oczy ciskały wesołe błyski i znać było, że to jednak śmiech najszczerszy.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, — podjął drugi — że poniekąd jestem idjotą?
— Poniekąd? Dlaczego poniekąd? Nie, całkowicie, całkowicie, Willu Parkerze! Już od piętnastu lat wbijam ci w głowę, żeś greenhornem[4], greenhornem, jakiego w życiu nie widziałem. Czy uwierzysz mi wreszcie?
— Nie — odpowiedział Will, nie tracąc spokoju. — Po piętnastu latach nie można już być greenhornem.
— Naogół, tak. Ale kto w ciągu tych piętnastu lat niczego się nie nauczył, ten zawsze jest greenhornem i zawsze będzie, jeśli się nie mylę. Hihihihi! I to właśnie, że oponujesz, świadczy o twej przynależności do rodu najbardziej zakamieniałych greenhornów. Co mniemasz o tych dwunastu gentlemanach, którzy nas ciekawie oglądają?
— Nic dobrego. Czy widzisz, jak się śmieją? To z ciebie, stary Samie.
— Ze mnie? Jakto?
— Ponieważ niema człowieka, który, patrząc na ciebie, mógłby się wstrzymać od śmiechu.
— Cieszy mnie to, Willu Parkerze, cieszy mnie niezmiernie. To jeszcze jedna moja nad tobą przewaga. Kto rzuci na ciebie okiem, musi płakać gorzko, gorzko szlochać. Jesteś smutnym, ponurym dziadem, ależ ponurym! Hihihihi!
Sam Hawkens i Will Parker zdawali się czubić zazwyczaj wesoło. Nie brali sobie za złe tych wzajemnych docinań. Trzeci towarzysz dotychczas milczał. Teraz podciągnął opadające getry do góry, wyciągnął przed siebie długie nogi i rzekł z uśmiechem, drżącym ironicznie na szczupłej twarzy:
— Nie wiedzą, co o nas myśleć, ci gentlemans. Kiwają głowami i nie mogą się domyślić. Dobra kompanja, co, Samie Hawkens?
— A jakże! — skinął zapytany. — Niech im głowy pękną, Dicku Stone! Zato my wiemy, co o nich myśleć. Rzezimieszki, co, stary Dicku?
Yes. Zdaje się, że zamienimy ze sobą słóweczko.
— Tak. I nietylko się zdaje! Uważam to nawet za rzecz pewną, że uraczymy ich pięściami po nosach. To właśnie ten tuzin, którego ślad napotkaliśmy.
— I który następnie pojechał za karawaną, aby z ukrycia ją obserwować.
— Tak, a potem jeden z nich pomknął naprzód i zagadnął któregoś z wychodźców. To podejrzane, bardzo podejrzane! Powiedz mi, Willu, czy słyszałeś, aby o finderach?
— Czy słyszałem? — odparł Parker. — Czy zgubiłeś pamięć, stary coonie[5]? Wszak wielokrotnie zanudzałes mnie opowieściami o nich.
Well, wiem bardzo dobrze. Pytałem tylko, aby się dowiedzieć, czy, mimo żeś greenhorn nauczyłeś się cenić słowa doświadczonych ludzi. A czy wiesz, ilu ma być tych finderów?
— Dwunastu.
— A ile osób widzisz tutaj, drogi Willu?
— Trzynaście roześmiał się Parker.
— Wyrzuć gospodarza, barania głowo!
— Jak go mam wyrzucić? Czy pozwoli się ruszyć?
— Jesteś i zostaniesz greenhornem z krwi i kości! Nie mam nic przeciwko temu, abyś sam siebie wyrzucił Nie nauczyłeś się jeszcze wyrzucać z rachunku Irlandczyka; dlatego wyręczę twój słaby rozum i powiem ci, że bez niego siedzi tam dwanaście osób. Czy pojmujesz mnie, słodki Parkerze?
Yes, kochany Samie. Znam cię nawylot, wiedziałem przeto, że chętnie go sam przepędzisz. Dlatego właśnie udawałem, że nie znam prawideł odejmowania. A więc jest ich dwunastu; nieźle tym razem liczyłeś, mój synu. Mam nadzieję, że na przyszłość potrafisz zrobić tego użytek. Dwunastu, hm! To podejrzane!
— Podejrzane? Czy naprawdę tak sadzisz? W takim razie nasz greenhorn wreszcie wykazuje postępy! No, pewiedzże, dlaczego podejrzane?
— Jest ich dwunastu, a finderów też ma być dwunastu — odpowiedział z niewzruszonym spokojem Parker.
— I co z tego wynika? Dalejże!
— Z tego wynika, że, być może, są to finderzy we własnych osobach.
— Tak jest, czcigodny Willu. Podejrzewam, że to oni. Herszt nazywa się pono Buttler. Dowiemy się wnet, czy który z tych esquire’ów nie nosi takiego nazwiska.
— Powiedzą ci, oczywiście!
— Badź pewien! Zaciekawiamy ich, tych gentlemanów. Poznaję po nosach, że wkrótce jeden z nich się zbliży na wywiad. Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie.
— Na pewno nie grzecznie — oświadczył Dick Stone. — Nie pozostaniemy im dłużni.
— Dlaczego? — zapytał Sam Hawkens. — Czy myślisz, że potraktujemy ich obcesowo?
— Nawet bardzo!
— Ani mi w głowie nie postało! Nasza trójka nosi nazwę the leaf of trefoil[6]. To nazwa zaszczytna; nie możemy robić jej ujmy. Jesteśmy znani jako trzej nieodłączni gentlemans — jesteśmy znani z tego, że chytrością i grzecznością więcej wskóraliśmy, niż przemocą i grubjaństwem. Tak ma być nadal, tak, a nieinaczej!
Well. Ale wówczas te drapichrósty pomyślą, że się ich lękamy!
— Niech tam, niechaj, stary Dicku! Wkrótce się przekonają, że się pomylili, i to bardzo, hihihihi! Trójlistek i trwoga! Mogę przysiąc, że się poróżnimy. Zamierzają napaść na karawanę, a my na to nie możemy pozwolić.
— Czy unieszkodliwisz ich, o ile się okażą finderami?
— Tak.
— Nie obędzie się bez walki!
— Tak sądzisz? Pshaw! Ten stary coon — mówiąc to, wskazał z zadowoleniem na samego siebie — ma czasami myśli lepsze niż nóż, lepsze niż kula. Chętnie stroję żarty i, jeśli dają przewagę nad nieprzyjacielem, umiem ją wykorzystać. Niechętnie natomiast przelewam krew. Można zostać panem swych wrogów, nie pozbawiając ich życia.
— A więc podstęp? — wtrącił Parker.
Yes.
— Jaki?
— Nie wiem jeszcze. Okaże się w chwili stosownej. Musimy nadewszystko udawać niedoświadczonych półgłówków.
— Greenhornów?
— Tak, greenhornów, co przyjdzie ci, Parkerze, z łatwością, gdyż jesteś nim istotnie. Spójrzcie, jak sobie zęby wycierają moją Mary, moim drogim mułem!
— Trzeba przyznać, że nie jest slicznotą, Samie!
— Slicznotką? Brednie! Jest szkaradnem bydleciem, przepysznie szkaradnem bydlęciem; ale nie zamienię jej na tysiąc szlachetnych rumaków. Jest mądra, doświadczona i rozumna jak — jak — jak, no, jak Sam Hawkens, jej pan. Ocaliła mi życie w stu wypadkach. Wzamian zato nigdy nigdy nie wydałem jej na sztych i życie nie zawaham się narazić, jeśli ona znajdzie się w niebezpieczeństwie. Moja Mary jest, słowem, moją Mary, jedyną, niedoścignioną i nie dającą się porównać z żadnem innem bydlęciem, ale z drugiej strony upartą, niepoprawną, niegodziwą bestją, którą właściwie powinno się zmiejsca położyć trupem.
— Z twojej Liddy — dorzucił Dick Stone.
— Tak, z Liddy, — skinął Sam Hawkens błyszczącemi oczami, gładząc miłośnie starą, cudaczną strzelbę. Liddy jest mi równie droga, jak Mary; nigdy jeszcze nie spudłowała. Ile to razy wolność moja i życie zawisły od niej, a nigdy nie zawiodła pokładanych w niej nadziei! Wprawdzie i ona ma swoje narowy, zakorzenione narowy, i kto ich nie zna, tego dynia płynie przeciw prądowi[7]. Ja jednak znam je — wystudjowałem jak lekarz kataraktę. Znam dokładnie jej zalety i wady, i wiem, gdzie ją trzeba popieścić, aby nie straciła dobrego humoru. Nie wypuszczę jej z ręki aż do śmierci, a kiedy skonam w waszej obecności, proszę, pogrzebcie mnie wraz z moją Liddy! Nie chcę, by dostała się do rąk człowieka, który jej nie zna i nie kochał Mary, Liddy, Dick Stone i Will Parker — to czwórka, do której przywiązany jestem całem sercem i poza którą nie mam nikogo całym na Bożym świecie.
Przebiegły błysk oczu ustapił miejsca wilgotnemu odblaskowi. Szybko przetarł oczy palcami i podjął znowu wesoło:
— Spójrzcie, oto wstaje jeden dwunastu, ten, który szepce tajemniczo z gospodarzem. Prawdopodobnie podejdzie tutaj, aby nas pociągnąć za języki. Well, komedja może się rozpocząć; lecz nie właźcie mi w paradę!
Nie należy się dziwić, a tem mniej śmiać, że Sam Hawkens nadał swej strzelbie i mułowi kobiece imiona i że się tak pieszczotliwie o nich wyrażał. Westmani starego pokroju — niestety, tacy już wymarli, prócz niewielu, których można zliczyć na palcach, — byli zgoła innymi ludźmi, niż hołotka, która ich zastąpiła. Mówiąc hołotka, nie mamy na myśli wyłącznie mętów; to słowo w tym wypadku ma inne znaczenie. Kiedy miljoner jakiś, bankier, oficer, adwokat, chociażby sam prezydent Stanów Zjednoczonych udaje się na Zachód, zaopatrzony we współczesną maszynową broń, troskliwie strzeżony przez niezliczoną świtę, baczącą, aby — uchowaj Boże! — komar nie pogryzł go w szyjkę, i kiedy z dobrego ukrycia tępi odrazu setki sztuk zwierzyny, bynajmniej nie dla zaspokojenia głodu, taką skądinąd dostojną osobistość prawdziwy westman zalicza do rabble, do hołotki. Dawniej napotykano w stepach stada mustangów, liczące po pięć tysięcy głów; bizuny toczyły się jak fale morskie po dwadzieścia, trzydzieści tysięcy naraz, a nawet więcej. Gdzie się podziały te niezliczone gromady? Zniknęły! Dokąd sięga sawana, nie zobaczysz ani jednego mustanga. Wytępione, wyniszczone! W parku Narodowym dziś jeszcze „hoduje“ się lub „pilnuje“ kilka bawołów; tu i owdzie można jeszcze zobaczyć je w zoologicznych ogrodach; ale z prerji, po której wędrowały tysiącami, szczezły zupełnie. Indjanin ginie, wygłodzony fizycznie i moralnie, a prawdziwego, szczerego westmana widzi się tylko w książkach z ilustracjami. Winę ponoszą ci, których trapper lub squatter nazywa hołotką Nie mówcie mi, że istotna przyczyna tkwi w oddziaływaniu cywilizacji. Nie! Cywilizacja nie pociąga za sobą zniszczenia. Jakże często, odkąd zbudowano kolej Pacyfiku, zbierały się towarzystwa z setki lub nawet większej ilości „gentlemans“, i odbywały „wycieczkę myśliwską“. Jechano na Zachód, kazano zatrzymać się w prerji i strzelano z bezpiecznych przedziałów do mijających stad bawołów; poczem ruszano dalej, — zostawiając naturalnie na miejscu padlinę — uważając się za prawdziwych myśliwych prerji i — — chwaląc sobie doznane excellent and eximious przyjemności. Na jedno zastrzelono zwierzę przypadało dziesięć i więcej postrzelonych, rannych, które wlekły się dalej w mękach i z wysiłkiem, aby niebawem paść gdzieś trupem. Indjanin stał zdala i z bezsilną wściekłością patrzył, jak okrutnie pozbawiano go pożywienia, skazywano na głód i pewną śmierć. Skarżyć się będzie — wyśmieją, bronić — sprzątną, jak bawoły, które biedny czerwonoskóry uważał za swoją własność i które dlatego oszczędzał.
Zgoła inaczej postępował prawdziwy westman, myśliwy dawnego pokroju. Ten nie strzelał ponad potrzebę. Zdobywał pożywienie z narażeniem własnego życia. Na koniu zapędzał się w sam środek stada bawołów. Mocował się z mustangiem, którego pragnął schwytać i oswoić. Stawiał czoła szarym niedźwiedziom; jego żywot był nieustanną rycerską walką z wrogiemi sytuacjami, wrogiemi zwierzętami i wrogimi — ludźmi. Musiał polegać na sobie samym, na swoim rumaku, na swojej broni, o ile nie miał paść „zgaszony“. Koń zatem był jego przyjacielem, strzelba — przyjaciółką. Ilu myśliwych narażało życie dla swego konia! I z jaką miłością odnosili się do strzelby, owej martwej rzeczy, którą ich wdzięczna fantazja obdarzała duszą. Niejeden westman głodził się i usychał z pragnienia, byleby koń miał dosyć paszy i wody; przedtem myślał o strzelbie, a potem dopiero o sobie. Nadawał im imiona ludzkie i rozmawiał, jak z druhami; gwarzył z nimi, kiedy na ustroniu, samotrzeć, biwakował na trawie w prerji, lub w mroku pralasu. — Do tego rodzaju westmanów zaliczał się Sam Hawkens. Życie na pustkowiu nie oziębiło jego serca. Był i pozostał dobrodusznym, a przytem niezwykle chytrym dzieciakiem.
Stało się, jak przewidział. Buttler podniósł się, podszedł, zasiadł wygodnie za stołem gdzie roztasowali się trzej westmani, i, nie ukłoniwszy się, przemówił szyderczo:
— Jak wspaniale wyglądacie, chłopcy! Przypominacie nader osobliwych i śmiesznych trojaczków.
Yes — skinął Sam skromnie i poważnie.
To wyznanie brzmiało tak komicznie, że Buttler roześmiał się głośno, w czem wtórowali mu towarzysze. Wreszcie rzekł:
— Kim właściwie jesteście?
— Ja jestem pierwszy — odparł Sam.
— Ja jestem drugi — dodał Dick Stone.
— A ja trzeci — zauważył Will Parker.
— Pierwszy, drugi, trzeci? Cóż takiego? — zapytał Buttler, stropiony odpowiedziami.
— No, trojaczki oczywiście! — odpowiedział Sam z niezwykłą szczerością.
Nastąpił drugi powszechny wybuch śmiechu. Buttler był pobity. Niechęć brzmiała w słowach, z któremi zwrócił się do Sama:
— Żarty nabok! Mam zwyczaj zmuszać do powagi. Widać odrazu, że nie jesteście trojacz kami. Chce znać wasze nazwiska. Na stół z niemi!
— Nazywam się Grinell — odpowiedział po cichu Sam.
— A ja Berry — oznajmił z obawą w głosie Dick.
— A ja White — wykrztusił trwożliwie Will
— Grinell, Berry i White powtórzył Buttler — Hm. A teraz powiedzcie, czem się trudnicie?
— Zastawiamy sidła — oświadczył Sam Hawkens.
— Zastawiacze sideł? — roześmiał się egzaminator. — Nie wyglądacie wcale, abyście w życiu schwytali jednego chociażby bobra lub racoona!
— Tymczasem jeszcze nie — wyznał skromnie Sam.
— Jeszcze nie? Dopiero chcecie zacząć?
Yes.
— Świetnie, coraz lepiej! Skądże przybywacie?
— Z Castorville.
— Czemżeście się zajmowali?
— Mieliśnay do spółki sklep z ubiorami.
— Tak, tak! Interesy kiepskie?
Yes. Zbankrutowaliśmy trochę; za wiele pożyczaliśmy. Dawaliśmy kredyt, a nie spłacano nam należności.
— Słusznie, słusznie! Odrazu poznałem, że jesteście bankrutami. A więc sprzedawcy ubiorów, może nawet krawcy? Trzej krawcy, których niezaradność doprowadziła do bankructwa. I wpadliście na wspaniały pomysł szukacie szczęścia w zawodzie trapperskim! Czyście słyszeli?
Pytanie, skierowane do towarzyszy, przysłuchujących się rozmowie z ironicznym uśmiechem, wywołało trzecią głośną salwę śmiechu. Sam Hawkens krzyknął z upozorowaną złością:
— Niezaradność? Myli się pan bardzo, sir! Wiedzieliśmy, co robić. Coś musiało nam kapnąć z tego bankructwa, w przeciwnym bowiem razie nie dopuścilibyśmy do likwidacji sklepu.
Odpiął kurtkę myśliwską i stuknął w szeroki pas, co wywołało metaliczny oddźwięk. Poczem dodał dumnie:
— Tu tkwią monety, sir!
Buttler, chociaż jego twarz przypominała tej chwili dziób drapieżnego ptaka, węszącego zdobycz, zapytał swobodnym tonem:
— Ma pan monety? A więc jesteście sprytniejsi, niż można sądzić z pozorów. Ileż wam przyniosło bankructwo?
— Przeszło dwa tysiące dolarów.
— Macie je przy sobie?
Yes.
— W podróży, w tych stronach niepewnych?
Pshaw! Mamy broń.
— Piekielnie mało się przyda. Gdyby naprzykład zjawili się finderzy, oczyściliby wam kieszenie, zanim choćby jeden z was zdążył wytrzeszczyć oczy. Dlaczego raczej nie złożyliście pieniędzy w jakimś banku?
— Złożymy, panie. Tam, w Prescott.
— Chcecie się tam udać?
Yes.
— Jako zastawiacze sideł?
Yes.
— Czyż macie sidła?
— Nie.
— Skąd chcecie je wziąć?
— Kupić w Prescott.
— Niebiosa! Co z was za ludzie! Co zamierzacie tam schwytać?
— Bobry i — i — i... — urwał zakłopotany.
— I — i — i... — Cóż jeszcze? — nacierał Buttler.
— Niedźwiedzie — grizzly.
Istny śmiech homeryczny zagrzmiał przy drugim stoliku. Buttler śmiał się aż do łez. Ledwie się uspokoił, zawołał:
— Grizzly chcecie schwytać w sidła, grizzly, z których każdy jest na dziesięć stóp wysoki i waży dziesięć centnarów! Schwytać w sidła?
— Czemu nie? — mruknął Sam. — Jeśli sidła są dosyć duże i mocne!...
— Przecież, jak świat światem, niema sideł na grizzly!
— Więc zamówimy je u kowala w Prescott.
— W Prescott? Jakiej konstrukcji?
— Nad tem już pomyślimy.
— Wy — trzej krawcy? Przestań, mały grubasie, przestań, bo się zadławię!
Śmiał się na całe gardło i dopiero po chwili mógł podjąć:
— Gdyby nawet nie z tych grizzly, to już z tego samego można się na śmierć zaśmiać, że jedziecie do Prescott, aby schwytać bobry.
— Właściwie nie do Prescott; tam chcemy tylko kupić sidła. Potem pojedziemy do Gila i do rzeki San Francisco.
— Gdzie woda na dwa cale głęboka. Skądże tam bobry!
— Niech pana głowa nie boli, sir! Wyczytałem to z książek, gdzie wszystko jest wyraźnie napisane o bobrach i podobnych im zwierzętach.
— Pięknie, doskonale! Jeżeli swoją mądrość wyssaliście z książek, nic już nie mogę poradzić. Życzę wam tyle bobrów i niedźwiedzi, ile tylko sobie wymarzycie. Ale, znajdziecie coś jeszcze.
— Co?
— Dzikich Indjan, którzy w dzień i noc będą was prześladować z ukrycia.
— Będziemy się bronić.
— Temi ożogami?
Yes.
— Do piorunów, dokażecie cudów waleczności! Pokażcieno swoje kijaki! Musimy je obejrzeć!
Wyjął z rąk Sama strzelbę i podszedł do towarzyszy. Oglądali ją ze śmiechem. Zkolei Dick Stone musiał pokazać swoją rifle, która też doznała podobnego przyjęcia. Buttler, zwracając strzelbę, rzekł:
All right! Mam nadzieję, że umiecie się obchodzić ze swojemi strzelbami nie gorzej, niż dawniej z igłą.
— Bądźcie spokojni! — odpowiedział pewnie Sam. — W co chcemy trafić, trafimy.
— Istotnie?
— Istotnie!
Zakład, zakład! — szepnęli najbliżsi towarzysze Buttlera.
Na Zachodzie, gdzie niemal każdy spotkany jest wyśmienitym strzelcem, nie przepuszcza się okazji do zakładu. Strzelcy chętnie ubiegają się o pierwszeństwo; sława zwycięzcy rozpowszechnia się szybko. Zakład nieraz toczy się o wielkie sumy. Teraz właśnie nadarzyła się sposobność nietylko do zakładu, ale jednocześnie do prawdziwej farsy. Trzej krawcy nie uczyli się chyba strzelać. Strzelby ich pono nie były warte funta kłaków. Nie ulegało wątpliwości, że, jeśli zgodzą się zademonstrować swoją sztukę, będzie zabawa nielada. Aby więc zachęcić Sama, rzekł Buttler z powątpiewaniem:
— Tak, igłą trafić w rękaw marynarki potrafi nawet ślepy; ale strzelać, strzelać — to co innego. Czy już strzelał pan kiedy, Mr. Grinell?
Yes — odpowiedział mały.
— Do czego?
— Do wróbli.
— Z tej strzelby?
— Nie. Z procy.
— Z procy! — roześmiał się Buttler. — I sądzi pan, że dobrze strzelasz z flinty?
— Czemu nie? Celować to celować!
— Tak? Jak daleko pan trafi?
— Tak daleko, jak biegnie kula.
— Powiedzmy, dwieście kroków?
Well.
— Mniej więcej w tej odległości stoi ta sąsiednia chata. Czy sądzi pan, że trafisz?
— Chata? — rzekł obrażony Sam. — Trafi nawet ślepy, podobnie jak igłą w rękaw surduta.
— Chce pan powiedzieć, że cel ma być mniejszy?
Yes.
— Jak wielki?
— Jak moja ręka.
— I sądzi pan, że z tej strzelby zdołasz trafić?
Yes.
— Absurd! Już przy pierwszym strzale lufa pęknie, a jeśli nawet nie pęknie, to tak się skrzywi, że kula nie pójdzie prostą drogą, lecz skręci za krawędź domu.
— Spróbujmy!
— Chce się pan założyć? Macie przecież pieniądze. Na ile?
— Na tyleż, co pan.
— Dolar?
— Zgoda.
— A więc, zakładamy się. Ale nie będziemy celować w tamtą chatę. Właściciel jej mógłby wziąć nam za złe, chociaż ja — —
— Strzelajcie, w moją! — przerwał gospodarz. — Przylepię do tylnej ściany kawałek papieru wielkości mojej dłoni; to będzie cel.
Dobito zakładu. Goście wyszli z karczmy; gospodarz przylepił papier. Buttler odliczył dwieście kroków. Dał dolara, Sam poszedł za jego przykładem. Wylosowano, kto ma pierwszy strzelać. Los padł na Buttlera. Stanął w odmierzonej odległości, wycelował szybko, opuścił kurek i trafił w papier.
Teraz nadeszła kolej na Sama. Jak najdalej rozstawił krzywe nogi, przyłożył swą Liddy, przechylił się naprzód i celował długo, bardzo długo. Wyglądał Jak fotograf, który się ukrywa pod zasłoną, aby nastawić objektyw. Wszyscy się roześmieli. Wreszcie padł strzał i Sam poleciał nabok, opuściwszy strzelbę na ziemię, ręką chwytając się za prawy policzek. Śmiech przeszedł w istne grzmoty.
— Czy flinta uderzyła pana? — zapytał Buttler.
Yes, spoliczkowała mnie! — odpowiedział boleśnie mały.
— A więc szarpie. Zdaje się, że jest niebezpieczniejsza dla pana, niż dla innych. — Zobaczymy, czy pan trafił.
Na papierze nie było nawet śladu kuli. Szukano długo, bardzo długo, aż wreszcie jeden z czeredy, który najbardziej się oddalił, zawołał, dając hasło do ponownego śmiechu:
— Chodźcie tu do mnie! Na myśl mi nie wpadło szukać tutaj, ale oto tkwi tu ona, tu, kto ją chce zobaczyć? Chodźcie tutaj! Sznapsik wypływa przez dziurę.
Zboku, o dziesięć kroków od domu, stała pękata beczka gorzałki. Tu właśnie ugodziła kula. Napój wypływał z dziury strumieniem grubym na palec. Ponownej salwie śmiechu nie było końca. Gospodarz klął i żądał odszkodowania. Uspokoił się dopiero, gdy Sam przyrzekł zapłacić. Irlandczyk zatkał dziurę drewnianym kołkiem.
— A więc nawet nie trafił, pan w dom! — zawołał Buttler do oszołomionego Sama. — Powiedziałem, że kule skręcą za kant! Dolar jest mój. Czy chce pan jeszcze jeden zaryzykować, Mr. Grinell?
Yes — odpowiedział Sam.
Drugim strzałem trafił przynajmniej w dom, ale na dole, w kącie, podczas gdy cel był umieszczony pośrodku muru, na górze. Strzelał jeszcze cztery, czy pięć razy i stracił tyleż dolarów. Rozjuszony, krzyknął:
— To tylko dlatego, że zakładamy się o dolara. Sądzę, że, gdy stawka będzie większa, potrafię lepiej celować.
— Słusznie! — roześmiał się Buttler. — Więc Ile?
— Tyleż, co pan,
— Powiedzmy, dwadzieścia?
Yes.
Sam stracił dwudziestkę, trafił bowiem dokładnie w ten sam kąt domu. Buttler zabrał pieniądze i zapytał, ukradkiem spoglądając na swoich:
— A może jeszcze raz, Mr. Grinell?
Yes — odpowiedział Sam. — Przecież wkońcu muszę trafić!
— Ja też tak myślę. Ile?
— Jak pan sobie życzy.
— Pięćdziesiąt dolarów?
Yes.
— Albo powiedzmy lepiej, sto?
— To za wiele. Wprawdzie jestem przekonany, że teraz wreszcie trafię, ale nie chciałbym zabierać panu takiej sumy, Mr. — — jakże się pan właściwie nazywa, sir?
— Buttler wyrwało się zapytanemu zbyt szybko i nieroztropnie. Prawdopodobnie wymieniłby inne nazwisko, gdyby go nie zaskoczyło pytanie Sama.
— Pięknie, Mr. Buttler, — dokończył Sam. — A więc nie sto. To za wiele.
— Nonsens! Jak powiedziałem, tak ma być, chyba, że panu brak odwagi.
— Odwagi? Krawiec nie zna lęku!
— A zatem sto?
Yes.
Buttler był tak pewny wygranej, iż celował mader krótko, krócej niż poprzednio. A może podnieciła go wysokość sumy, dość  —  — że kula chybiła. Utkwiła w murze tuż przy kartce. To jednak nie pozbawiło go dobrego humoru, był bowiem przeświadczony, że przeciwnik jeszcze bardziej spudłuje. W najgorszym razie doszłoby do sztychowania, a wówczas zwycięstwo jego było pewne.
Zkolei zaczął celować Sam, ale dokąd? Do kąta muru, dokąd stale trafiał i gdzie, oprócz pierwszej, tkwiły wszystkie jego kule.
— Co panu strzeliło do głowy, Mr. Grinell! zawołał zdumiony Buttler. — Celuje pan w kąt!
— Rozumie się odpowiedział spokojnie Sam.
— Ale dlaczego?
— Dopiero teraz poznałem swoją strzelbę.
— Jakto?
— Strzelba posiada własną wolę i własne humory. Kiedy celuję w papier na górze pośrodku, kula trafia na dole w kąt. A więc skoro wyceluję w kąt, kula przebije papier.
— Obłęd!
— Chyba obłęd flinty. Uważajcie!
— Opuścił kurek i kula przebiła — — dokładnie środek celu.
— Widzicie więc, że miałem słuszność — roześmiał się Sam. — Wygrałem! Dawaj pan sto dolarów, Mr. Buttler!
Stawka nie była jeszcze wyłożona. Buttler się ociągał; wolałby odmówić zapłaty. Ale wpadł na pomysł, który mu się wydał zbawiennym.
Wyciągnął pieniądze a kieszeni, wręczył Samowi i rzekł:
— Czy poprzestajemy?
— Jak pan sobie życzy.
— A może jeszcze raz?
— Zgoda.
— Ale nie sto, lecz dwieście!
— Sir, to za wiele
— Dla mnie nie. Może się pan lęka?
— Lekam się? Bynajmniej!
— A więc dwieście! Ale zgóry wyłożyć.
— Dobrze! Mój kolega Mr. Berry jest bezstronny, niech więc przechowuje pieniądze. Przykleimy nowy papier z oznaczonym pośrodku punktem. Wygra ten, czyja kula utkwi najbliżej owego punktu.
— Zgoda oświadczył Buttler. — Strzelamy jednak nie z dwustu, lecz z trzystu kroków.
— W takim razie nie trafię!
— Nie jest to konieczne. Naprzód, Mr. Grinelli, czas już dać te dwieście dolarów!
Sam dał pieniądze Dickowi Stone. Buttler nie miał już zapewne własnych pieniędzy, gdyż zaciągnął pożyczkę od swoich towarzyszów. Skoro zebrał sumę, wręczył ją Dickowi, który wiedział dobrze, dlaczego Sam wybrał go na arbitra. Po naklejeniu świeżej kartki odliczono trzysta kroków, i Buttler przygotował się do strzału.
— Celuj lepiej, niż poprzednio! — zawołał jeden ze zbirów.
— Milcz! — odpowiedział gniewnie herszt. — Nie pobije mnie byle krawczyk!
— A jednak poprzednio?
— To był przypadek, nic więcej!
Celował tym razem dłużej i staranniej, niż poprzednio. Kula trafiła w papier, aczkolwiek nie w sam środek.
— Wspaniały, piękny, doskonały strzał! — winszowali kamraci.
Teraz miał strzelać Sam. Przyłożył strzelbę i wypalił. Nastąpił wielogłośny okrzyk strachu, czy wściekłości; trafił dokładnie w środek.
Dick Stone podszedł doń, wręczył mu pieniądze i rzekł:
— Zabieraj żywo, stary Samie, bo nic nie dostaniesz!
Well; ale musieliby mi później zapłacić.
Schował pieniądze i zbliżył się do chaty.
— Niepojęte, przeklęte szczęście! — zawołał gniewnie Buttler. — Takiego przypadku jeszczem nigdy nie widział!
— W każdym razie, jeśli się mnie tyczy, — wyznał Sam, zgodnie z prawdą; był bowiem wyśmienitym strzelcem i nigdy nie liczył na przypadek. Buttler jednak inaczej jego słowa zrozumiał.
— A więc zwróć pan pieniądze!
— Zwrócić? Dlaczego?
— Ponieważ przyznał sir, że nie pan, lecz przypadek wpakował kulę w cel.
— Pięknie! Ale przypadek posługiwał się moją ręką i moja flintą. Trafił, a zatem wygrał zakład. Do niego należą pieniądze; dam mu je przy najbliższem spotkaniu.
— To mają być kpinki, sir? — zapytał groźnie Buttler.
Zbiry natychmiast otoczyli obu zawodników.
Westman nie okazywał lęku. Odpowiedział spokojnie:
— Sir, nie dopuszczam się kpin, kiedy chodzi o pieniądze. Czy mamy strzelać dalej?
— Nie. Chciałem się z panem założyć, a nie z pana przypadkiem. Czy zawsze panu sprzyja?
Mrugnął ukradkiem na towarzyszów, aby powstrzymali się od gwałtu. Westman spostrzegł jednak to mrugnięcie i odpowiedział z uśmiechem:
— Zawsze, o ile to się opłaci, ale nie kiedy stawką jest nędzny dolar. W tym wypadku kula moja może trafić w kąt.
Mieli właśnie skręcić za węgieł chaty, aby wrócić do stołów, gdy się na kogoś natknęli. Ową „osobistością“ był muł Sama Hawkensa, niespokojnie szukający swego pana. Buttler, który szedł naprzedzie, zderzył się ze zwierzęciem.
— Wstrętne bydlę! — zawołał, uderzając Mary w łeb. — Prawdziwy, istny rumak krawca! Nikomu innemu na myślby nie wpadło dosiadać takiej bestji!
— Słusznie — odparł Sam. — Ale dlaczego?
— Dlaczego? Oczywiście, ze wstrętu!
— Ładniej powiedzieć ze wstrętu, niż z tego prostego powodu, że dosiąść jej zbyt trudno.
— Jakto? Jak pan to rozumie? Czy pan chce przez to powiedzieć, że ten kłapouch nie pozwoli się ujeżdżać?
— Tego nie twierdzę, sir. Chciałem tylko powiedzieć, że jedynie bardzo dobry jeździec może mego muła dosiąść.
Wymówił to takim tonem, że Buttler zapytał szybko:
— Czy mniema pan, że jestem złym jeźdźcem i że nie utrzymam się na pana bestji?
— Bynajmniej, sir, aczkolwiek należy się spodziewać, że zwierzę strąci pana w okamgnieniu.
— Mnie? Najlepszego jeźdźca od Frisco do New Orleanu? Jesteś pan szaleńcem!
Sam zmierzył go od stóp do głów ciekawem spojrzeniem i zapytał niedowierzająco:
— Pan — najlepszym jeźdźcem? Nie wierzę. Nie jest pan odpowiednio zbudowany; nogi ma pan za długie.
— Nie jestem odpowiednio zbudowany? — roześmiał się Buttler. — Co może wiedzieć krawiec o jeździe konnej! Nadjeżdżając tutaj, siedział pan na swym kłapouchu jak małpa na wielbłądzie, a teraz wypowiadasz się na temat dobrej jazdy? Niech się pan nie ośmiesza! Ścisnę pańskiego muła nogami tak, że po pięciu minutach runie!
— Albo po minucie pozbędzie się pana! Chce pan iść o zakład?
— Stawiam dziesięć dolarów! — zawołał Buttler, który już nie miał pieniędzy na tak wygórowane, jak poprzednio, stawki.
— Ja również.
— Że mnie muł nie strąci!
— A ja twierdzę, że tak!
— Dobrze. Dziesięć dolarów, panie!
Sam wyjął pieniędze i wręczył znowu Dickowi Stone. Buttler pożyczył od kolegów i również złożył stawkę Dickowi. Wolałby wprawdzie wręczyć jednemu ze swoich, ale nie chciał: wzbudzać podejrzeń.
— Straszny zakład! — rzekł gospodarz. — Dla marnych dziesięciu dolarów dosiada pan takiej szkarady! Tym razem jednak na pewno wygrasz.
Buttler ujął starą Mary za cugle i wyprowadził na placyk przed chatą.
— A zatem w ciągu minuty pod mułem! — zawołał do Hawkensa. — Jeśli po minucie będę na nim siedział, wygrałem.
— Czy mogę rozmawiać ze zwierzęciem? — zapytał Sam.
— Czemu nie? Gadaj z nim, gwiżdż albo śpiewaj, jak sobie życzysz!
Utworzyły się dwie grupy. W jednej stał Sam, Dick i Will; w drugiej gospodarz z finderami. Buttler dosiadł muła, który stał spokojnie i nieruchomo, jak rzeźba drewniana. Wówczas rzekł Sam:
Strząchnij go, moja dobra Bucking-Mary!
Muł natychmiast zgarbił się jak żbik, wszystkiemi czterema kończynami podskoczył wgórę, wyciągnął się w powietrzu i wreszcie stanął na ziemi. Stanął na tem samem miejscu. Buttler natomiast siedział nie na siodle, lecz na ziemi obok zwierzęcia. Kamraci jego aż krzyknęli z oszołomienia. Buttler zerwał się na równe nogi i zawołał wściekły:
— To bydlę djabelskie! Z początku stoi potulnie jak baranek, a potem — potem zrywa się jak balon w powietrze!
— Lepiejby pan wyszedł na tem, gdybyś był lotnikiem, a nie jeźdźcem. Stawki są moje — odpowiedział Sam, chowając je do kieszeni.
— Do kata! Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem! Czyż nie powiedziałeś zwierzęciu, żeby mnie strząsnęło?
Yes.
— Sir, wypraszam to sobie!
Pshaw! Pozwolił mi pan i mułem rozmawiać.
— Ale nie na moją szkodę!
— Nie, ku pożytkowi pana. Powinien się pan tylko przysłuchać moim słowom, a zrozumiesz, co zwierzę uczyni, i jak się masz wobec tego zachować, jeśli jesteś tak dobrym jeźdźcem, za jakiego się podawałeś.
Well, w takim razie teraz na pewno wygram. Nie pozwolę się strzasnąć! Jeszcze dziesięć dolarów?
— Chętnie.
Buttler pożyczył po raz drugi, wręczył Dickowi i, dosiadając muła, zwrócił się do Sama:
— No, powiedz pan bestji, co ma zrobić!
Sam roześmiał się w odpowiedzi i zawołał:
— Pozbądź go się, moja miła Striping-Mary!
Mary puściła się w galop, nie zważając na opór jeźdźca, zakreśliła łuk ku krawędzi chaty i, przybywszy tam, pomknęła ku drugiej krawędzi, ale tak blisko muru, że prawa noga jeźdźca zawadziła o węgło. Aby jej nie złamać, czy zwichnąć, Buttler musiał wyskoczyć z siodła. Muł „pozbył się“ jeźdźca i usiadł plackiem na ziemi.
— Do wszystkich dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy djabłów! — zawołał rozjuszony jeździec, podnosząc się i pocierając kolano. — Ta bestja jest prawdziwem piekielnem bydlęciem. Byłem przygotowany na strącenie. Jak mógł mu pan rozkazać, żeby się mnie pozbył?
— Zgodził się pan, żebym z mułem rozmawiał, żebym gwizdał i śpiewał, jak mi się żywnie podoba. Pieniądze są moje!
Zabrał obie stawki. Buttler podszedł, kulejąc do gospodarza i szepnął:
— Daj mi dwadzieścia dolarów! Moi ludzie nic już nie mają.
— Chcecie Jeszcze raz się założyć? — zapytał Irlandczyk.
— Naturalnie
— Znowu stracisz!
— Teraz nie.
— A jeśli jednak? Kto mi zwróci moje pieniądze?
— Ja, łotrze, ja!
— Ale kiedy?
— Do jutra rano.
— Jutro rano? Kiedy ostatni grosz stracicie?
— Ośla głowo! Ty tylko pożyczka! Moi ludzie nie przyglądaliby się tak spokojnie, gdyby nie wiedzieli, że jutro rano odzyskam swoje pieniądze i dostanę coś ponadto.
— Ach, te dwa tysiące!
Yes.
— Miej się na baczności, sir! Ten człowiek nie jest wcale taki głupi, jak przypuszczaliśmy.
Pshaw! Los mu sprzyja.
— W strzelaniu tak, ale co do tego muła?
— Nawet w tym wypadku. To zwierzę jest kupionem za kilka dolarów starym wytresowanym mułem cyrkowym. Zna tylko te dwie sztuki — nic ponadto. A zatem pieniążki! Chciałbym tymczasem odzyskać przynajmniej ostatnią dwudziestkę.
Gospodarz przyniósł dwadzieścia dolarów, Buttler zawołał do Sama:
— Czy jeszcze raz?
— Tak, ale po raz ostatni.
— Zgoda. Dwadzieścia dolarów?
Yes.
— Oto pieniądze. Daję najświętsze słowo, że pański potwór teraz już mnie nie powali!.
Dosiadł wierzchowca, ściągnął cugle i ścisnął mu boki nogami, wyczekując, czy Sam każe się go pozbyć, czy strząsnąć. Ale chytry mały nie powtórzył ani jednego, ani drugiego polecenia, lecz zawołał:
— Odwal go, moja droga Rolling-Mary!
Muł natychmiast rzucił się na ziemię i potoczył jak walec. Z obawy przed pogruchotaniem Buttler musiał puścić cugle i wyjąć nogi za strzemion. Mary, poczuwszy się wolną, skoczyła na nogi, pomknęła ku swemu panu, wydała triumfujący krzyk i potarła pysk o jego plecy.
Buttler podniósł się powoli, macał i pocierał zprzodu i ztyłu, nad grzbietem i pod grzbietem, strojąc przytem nieopisane miny. Rozwścieczony wielokrotną przegraną, zadawał sobie przymus, aby nie wybuchnąć. Nadto bolały go wszystkie kości i mięśnie, leżał bowiem pod mułem jak pod wałkiem,
— Czy nie chciałby się pan jeszcze raz założyć? — zawołał Sam Hawkens.
— Idż pan do licha z tą wstrętną bestją! — huknął zapytany, siadając.
— Nie obcuję z lichem, Mr. Buttler. Pójdę zatem tam, dokąd zechcę.
— Jedziecie do Prescott?
Yes.
— Już dzisiaj?
— Nie. Zostaniemy dzisiaj tu, w San Xavier del Bac.
— Czy znaleźliście już nocleg?
— Będziemy spać pod gołem niebem.
— Macie co jeść?
— Jeszcze nie. Sądziliśmy, że tu dostaniemy.
— Tu was uraczą tylko kukuruzą. Ala możecie sobie podjeść, jeżeli zostaniecie naszymi gośćmi. Czy przyjmujecie moje zaproszenie?
— Owszem, sir. Kiedy zasiądziecie do wieczerzy?
— Kiedy mięso nadejdzie! Zawiadomię pana.
W ten sposób zakończono serję zakładów i obie grupy wróciły do swych stołów. — — —




II
POKRZYŻOWANE PLANY

Zrobiłeś dobry interes! — rzekł Dick do Sama. — Chętniebym przystąpił do spółki.
— To zbyteczne, jeśli się nie mylę. Uważają nas naprawdę za krawców, hihihihi! A ten herszt nazywa się Buttler!
— A więc mamy przed sobą dwunastu finderów. Złe towarzystwo do kolacji!
— Nie byłem zmuszony przyjąć ich zaproszenia; mamy jeszcze w worku zapasu na cały dzień, co nam starczy do Tucsonu; ale mam własne plany w zanadrzu. Zamierzam ich mianowicie wziąć do niewoli.
— Ale jak?
— To się zobaczy.
— Lepiej byłoby jechać stąd dalej; to bardzo niebezpieczne dla nas miejsce. Zechcą ci na pewno odebrać wygraną!
— Oczywiście! Ale odechce im się prędko. Nie lękam się ich, tem bardziej że przekonali mnie, jak łatwo ich wodzić za nos. Uważać nas za krawców, nas, trójlistek!
— Jesteś szczwanym lisem, stary Samie!
— Jestem wcale zadowolony ze swej oskalpowanej głowy. I ja niegdyś posiadałem własne włosy wraz ze skórą; nosiłem je od urodzenia z dumą i z pełnem prawem, od którego nie mógłby mnie odsądzić żaden adwokat, lecz wkońcu zdybał mnie tuzin, czy dwa tuziny Indjan Pawnee i żywcem zdarli ze mnie sierść. Udałem się wówczas do Tekania i kupiłem nową skórę. Nazywano ją peruką i sprzedano za trzy grube pęczki sierści bobrowej, jeśli się nie mylę. Nic sobie z tego nie robię, gdyż nowa sierść jest czasem praktyczniejsza niż stara, zwłaszcza latem. Mogę zdjąć, kiedy się pocę, i myć ją i czekać, nie drapiąc się w głowę. I jeśli jakiś czerwony zażąda ode mnie skalpu, mogę dać, nie przyczyniając mu trudu, a sobie bólów, hihihihi!
— I jakie to głupie, — wtrącił Will Parker — że naprawdę wierzą, iż zamierzamy nad Gila chwytać bobry, a nawet szare niedźwiedzie.
— Nie tak głupie, jak mniemasz, — objaśnił Sam. — Widzieli dokładnie, że jesteś greenhornem, a po takim można się wszystkiego spodziewać, nawet tego, że na strychu spróbuje łowić psy morskie i wieloryby. Powiada, Buttler, że spodziewają się mięsa. Skąd wezmą? Czy aby z Tucsonu? Nie do wiary! Może chcą okraść tych, których — — behold, oto właśnie nadjeżdżają!
Wskazał przed siebie, gdzie na placu uka zał się wóz, a za nim trzy inne. Naprzedzie pędził dobrze uzbrojony jeździec. To był scout. Obok wozu jechali dwaj chłopcy, czy młodzieńcy, noszący noże, rewolwery i dubeltówki. Naganiacze wołów szli pieszo. W dwóch wozach siedzieli wychodźcy, Z ciekawością rozglądali się z poza płótna.
Scout zamierzał zapewne zatrzymać się przed chatą, lecz, ujrzawszy towarzystwo pod szynkiem,, zasępiony pojechał dalej. Wozy, oczywiście, potoczyły się za nim.
— Przekleństwo! — szepnął jeden ze zbirów do gospodarza. — Zdaje się, że trzeba będzie zrezygnować z pieczystego.
— A to czemu?
— Ponieważ jadą dalej. Kto wie, jak daleko stąd urządzą postój.
— Nie ujadą daleko. Widać było, że woły zmęczone. Czyście zauważyli twarz scouta?
— Nie.
— Zasępiła się, skoro was ujrzał. Nie ufa wam, ponieważ zapewne badaliście go zbyt natarczywie. Na pewnoby się tutaj zatrzymał i tylko przez was pojechał dalej, ale niedaleko; chyba do skraju pastwiska,
— Zobaczę.
— Jeśli cię spostrzeże, umocni się w podejrzeniach.
— Prawda — potwierdził Buttler. — Musimy czekać, aż się ściemni. Wówczas ja z dwoma ludźmi pójdę za nimi. Puszczą na popas woły; uprowadzimy jednego i zarzniemy.
— I nakryją was! — dorzucił gospodarz.
— Co nazywasz nakryciem? Jeśli kto przyjdzie, zastanie nas u ciebie na zjadaniu pieczeni; to wszystko. Uprowadzony wół będzie leżał pod wioską. Kto może dowieść, żeśmy go zarżnęli?
— Będziemy jeść akurat ten kawał mięsa, którego będzie brak u zarzniętego wołu!
— To nie dowód; wszak mogliśmy go kupić u nieznanego Indjanina. Jeżeli zechcą się mimo to naprzykrzać, to mamy strzelby i noże.
— Ci trzej krawcy biorą udział w kolacji?
— Tak. Wiesz, Paddy, co za myśl strzeliła mi do głowy? Upoimy ich!
— Aby ich następnie — — —?
— Tak, aby ich następnie — — — tak, jak myślisz.
— U mnie w domu?
— Tak, w pokoju, Tu na powietrzu nie można. Może kto zobaczyć.
— Ale narażacie mnie na niebezpieczeństwo! Coś podobnego w moim domu, w moim pokoju — —
— Milcz! Dostaniesz z tego trzysta dolarów. Dosyć za tę małą fatygę — czy godzisz się?
— Tak, niema innej rady. Ale obawiam się że trudno ich będzie upić.
— Przeciwnie, bardzo łatwo! Czyś nie widział, jak wyleli gorzałkę?
— Na to ma oko każdy gospodarz.
— A więc nie są pijusami i nie wytrzymają wiele wódki. Po kilku szklankach będą strąbieni jak cztery dziewki.
— Nie są pijusami i nie będą pili. Jakże ich upić?
— Ach, i to możliwe! Czy nie masz nic innego, prócz sznapsa?
— Dla dobrych przyjaciół i za dobrą zapłatę mam także beczułkę bardzo gorącego wina kaliente z Kalifornji — —
— Wino kaliente? Do piorunów, dawaj na stół! — krzyknął Buttler. — Jeden jedyny litr tego wina powali tych krawców, a dla nas będzie ten napój prawdziwą rozkoszą. Ile ma kosztować?
— Czterdzieści litrów — sześćdziesiąt dolarów.
— Trochę za drogo, ale zgoda. A więc dostaniesz z łupu trzysta sześćdziesiąt dolarów.
— Poco tyle krygów z tymi krawczykami, sir? Zaprosić ich, jeść z nimi, gawędzić, upić i tak dalej? Czy niema lepszych i prostszych sposobów?
— Owszem, ale, Paddy, chcę ci powiedzieć: coś jest w ich zachowaniu, co mi nasuwa podejrzenie, że nie są krawcami. Zastanowiłem się nad tem. Strzały tego małego były mistrzowskie, nawet pierwsze chybione. Widzieliśmy, jak celował w papier, a jednak niedostrzegalnym ruchem skierowywał lufę ku kątowi. Spójrz, jak tam siedzą! Ani razu tutaj nie spoglądają, — uchowaj Boże! — ale powiadam ci, że widzą tak, jakgdyby nie spuszczali z nas oka. Znam te zamaskowane spojrzenia szpiegowskie. A ich postawa? Jakgdyby każdej chwili gotowi byli wypalić z rewolweru. Niełatwo na nich napaść — zaskoczyć tak, aby nie mogli chwycić za noże i broń palną.
— Ale dwunastu, a nawet trzynastu na trzech; wynik nie może ulegać wątpliwości!
— Stanowczo. Ale z nas dwunastu kilku zostanie zranionych, a może nawet zabitych. Zaskoczyć ich w odurzeniu, to najpewniejsze i najbezpieczniejsze — — —
Buttler urwał, wskazał przed siebie i rzekł:
— Oto nadchodzi cudaczna osobistość, która jechała za wozami. Została wtyle, straciła z oczu karawanę i nie wie, dokąd się skierować.
Wyrażenie „cudaczna osobistość“ było jeszcze za mało dosadne. Jadąc powoli, w krótkich, odmierzonych odstępach czasu postać ta czyniła ruchy wahadłowe na koniu, to pochylając głowę naprzód i odsuwając nogi wtył, to znowu naodwrót, odsuwając głowę, a wyciągając nogi. Ciało tkwiło w długim szerokim płaszczu gumowym, głowa była okryta; dużą wiedeńską chustką, której końce spadały aż na grzbiet konia, nogi okryte butami do wciągania; nad jednem ramieniem sterczała flinta, a z pod płaszcza wyglądała szabla. Twarz pod chustą była bezbroda i czerwona, więc istotnie, zwłaszcza wobec tego ubioru, niepodobna było powiedzieć, czy to mężczyzna, czy też kobieta siedzi na powolnym, chudym kłusaku. A wiek zagadkowej istoty? Gdyby ta kobieta była mężczyzną, mogłaby mieć trzydzieści pięć lat; gdyby zaś ten mężczyzna był damą, to na pewnoby już rozpoczął czwarty dziesiątek. — Postać zbliżyła się do stołów, osadziła konia na miejscu i powitała wysokim dyszkantem:
— Dzieńdobry, moi panowie! Może widzieliście cztery wozy?
Dotychczas naturalnie mówiono po angielsku; ta herodbaba, czy też ten zniewieściały mężczyzna posługiwał się niemieckim, którym nie władali zagadnięci. Dlatego nie dostał odpowiedzi. Skoro pytanie zostało powtórzone tonem przekreślonego d, podniósł się Sam Hawkens, zbliżył do konia i odpowiedział po niemiecku:
— Czy nie rozmawia pan po angielsku?
— Nie, tylko po niemiecku.
— Czy mogę wiedzieć, kim pan jesteś?
Odpowiedź w przekreślonem f brzmiała:
— Jestem pan kantor emeritus Mateusz Aureljusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem.
— Klotzsche pod Dreznem? A więc jest pan Sasem?
— Tak, rodowitym, teraz jednak emerytowanym.
— A ja także, aczkolwiek oddawna błąkam się po Ameryce. Podróżuje pan z owemi czterema wozami, panie kantorze?
— Tak. Proszę Jednak bardzo, abyś wyrażał się dokładnie: powiedz pan raczej, panie kantorze emeritus! Wtedy każdy będzie wiedział, że skwitowałem z organów i kościelnej służby, aby poświęcić moje facultates wyłącznie harmonicznej bogini muzyki.
Oczki Sama zabłysły wesoło, lecz odrzekł poważnie:
— Dobrze, panie kantorze emeritus, wozy już dawno przejechały i, jak przypuszczam, zatrzymają się pod wioską.
— Ile taktów mam jeszcze ujechać?
— Taktów?
— Hm — — hm — — kroków, chciałem powiedzieć.
— Nie wiem, gdyż jestem tu po raz pierwszy. Pozwoli pan, że pana zaprowadzę?
— Chętnie, mój szanowny panie. Jestem melodją, a pan akompanjamentem. Jeśli po drodze nie zrobimy długich ćwierć-pauz i fermat, to z finałem staniemy u celu.
Sam przerzucił Liddy przez plecy, gwizdnął na Mary, która poszła za nim, jak posłuszny pies, uchwycił konia dziwaka za uzdę i poszedł śladem wozów.
— A więc komponuje pan, panie kantorze emeritus?
— Tak, i dniem i nocą.
— Co?
— Wielką operę na trzy spektakle w dwunastu aktach, po cztery na każdy wieczór, wie pan, coś in genere „Pierścienia Nibelungów“ Ryszarda Wagnera, ale tym razem skomponowane nie przez niego, lecz przez pana kantora emeritus Mateusza Aureljusza Hampela z Klotzsche pod Dreznem.
— Czy nie może pan w domu komponować? Co pana zapędziło do Ameryki, a zwłaszcza do Arizony, najniebezpieczniejszej miejscowości Dzikiego Zachodu?
— Co mnie zapędziło? Duch, Muza, któżby inny? Przybrany syn Muzy musi słuchać rozkazu bogini.
— Nie rozumiem. Nie słucham żadnej bogini, tylko rozumu.
— Bo nie jesteś natchniony. Nie komponuje się opery rozumom, lecz jeneralnym basem i kontrapunktem, oczywista, o ile się ma odpowiednie libretto, odpowiedni tekst. I właśnie ten tekst jest sprężyną, która mnie rzuciła na łono Ameryki.
— Jakto, panie kantorze?
— Proszę pana bardzo raz jeszcze kantor emeritus! Naprawdę, jedynie przez wzgląd na dokładność. Można pomyśleć quod semper debeo grać na organach w Klotzsche pod Dreznem, quamvis w istocie od dwóch lat już mam następcę. Moja opera jest w głowie zupełnie gotowa, ale brak mi odpowiedniego tekstu. Trzeba mi mocnej, gigantycznej, cyklopicznej akcji, albowiem moja opera ma być heroiczna. Sam więc musiałem szukać bohaterów, ale, niestety, nie znalazłem odpowiednich. Pragnę wszakże nowych, oryginalnych bohaterów, takich, jakich nigdy nie widziano w teatrum. Otóż więc wpobliżu Drezna mieszka czasem mój przyjaciel i protektor Hobble-Frank i ten — — —
— Hobble-Frank tam mieszka? Zna go pan? — zapytał ze zdumieniem Sam,
— Tak. Pan również?
— Bardzo dobrze nawet, bardzo dobrze! Dalej, dalej!
— I ten zwrócił moją uwagę na bohaterów, jakich szukam.
— Co pan mówi, panie kantorze!
— Monituję pana po raz trzeci, a może nawet czwarty: pan kantor erneritus! Naprawdę, tylko przez wzgląd na dokładność. Możnaby pomyśleć, że roszczę sobie prawo do urzędu, którego już od dwóch lat nie piastuję. A zatem Hobble-Frank zwrócił moją uwagę na takich odpowiednich dla mnie bohaterów, primo więc na siebie samego, a secundo na innych ludzi, wraz z którymi dawniej tu, na Dzikim Zachodzie, dokazywał cudów i exemplów bohaterstwa, a z którymi certe znowu się teraz spotkał.
— O kim to mowa?
— O wodzu Apaczów, zwanym Winnetou, o dwóch białych myśliwych, imieniem Old Shatterhand i Old Flrehand, I o wielu innych. Czy zna pan może ten triumwirat?
— Myślę, hihihihi! Powiadam panu — ode mnie dowiesz się tyle o tych gentlemanach, że będziesz miał materjał do dwudziestu oper. Muzykę, oczywiście, będziesz pan musiał sam dorobić.
— Naturalnie, naturalnie! hobble-Frank opowiedział mi wszystkie ewenementy, które przeżył wraz z owymi mężami: będę bardzo rad, jeśli usłyszę od pana przygody inne, — jeśli zbogaci to mój materjał twórczy.
— Dowie się pan więcej, niż się spodziewasz. Ale czy nie powiedział pan przed chwilą, że Hobble-Frank znowu się z nimi spotkał?
— Tak, powiedziałem; tak przypuszczam, aczkolwiek nie mogę stwierdzić magna cum certitudine. Nie było mnie kilka dni w domu. Kiedy wróciłem, znalazłem kilka wierszy od niego. Prosił, abym czem prędzej do niego przybył, jeśli zamierzam towarzyszyć mu do Ameryki, aby osobiście poznać bohaterów swej opery. Rozumie się, że bezzwłocznie odwiedziłem go, aliści przybyłem za późno, gdyż willa Sadło Niedźwiadzie, w której mieszka, była zamkniętą na wszystkie spusty. Życie wymarło, pustka zupełna. Dopiero sąsiad mnie poinformował, że Hobble-Frank wyjechał na dłuższy czas. Pomyślałem sobie, że do Ameryki, i podążyłem za nim.
— Ale czemu właśnie do dzikiej Arizony? Skąd przypuszczenie, że Frank udał się tutaj?
— Opowiadał często o Arizonie i Nevadzie; wspominał, że natychmiast tam wyruszy, skoro dostanie wiadomość o przybyciu jednego z dawnych towarzyszów, z którym koresponduje. Ponieważ wyjechał tak nagle, nie czekając na mnie, przeto censeo, że dostał już tę wiadomość.
— I na tem się opierając, tylko na tem, przedsięwziął pan tak daleką podróż?
— Czemu nie? Każdy kraj jest krajem, czy się nazywa Saksonją, czy Arizoną. Na jakiej zasadzie tutaj trudniej byłoby się spotkać, niż gdzie indziej?
— Co za pytanie! Po pierwsze, chodzi o to, że Arizona, a także Nevada jest dwadzieścia razy większa od Saksonji, a następnie — inne tu panują stosunki. Czy ma pan wyobrażenie, ile tu mieszka plemion indjańskich?
— Cóż mnie obchodzą!
— Czy zna pan bezdroża kraju, dzikie przepaście i kanjony, pustkowia obszarów górskich, beznadziejność pustyni, zwłaszcza zawartej między Kalifornją, Nevadą i Arizoną?
— Nic sobie z tego nie robię!
— Czy zna pan mowę Indjan, mowę tutejszych białych?
— Nie znam i nie chcę znać! Moją mową jest muzyka.
— Lecz dziki Indjanin nie będzie z panem rozmawiał i postępował melodyjnie! Jak mi się zdaje, nie wie pan nawet, na jakie się niebezpieczeństwa wystawiasz, szukając Hobble-Franka.
— Niebezpieczeństwa? Powiedziałem panu, co o tem sądzę. Miłośnik sztuki, syn Muz, nie lęka się niebezpieczeństw. Jest tak wyniesiony ponad zwykłe życie, jak skrzypce ponad bas; żyje i oddycha eterem niebiańskich akordów, i nic sobie nie robi z ziemskich dysonansów.
Well! Pozwól pan, żeby ci Indjanin zdarł skalp z głowy, i wówczas powiedz mi, jakie słyszałeś niebiańskie akordy! Tu istnieje tylko jedna muzyka, ta oto! — uderzył dłonią po strzelbie, poczem dodał: — Pod tego instrumentu tony tańczy się w Arizonie i Nevadzie i — — —
— Tańczy się — — — fuj! — przerwał kantor. — Kto mówił o tańcu i kto wogóle będzie o tem mówił! Artysta — przenigdy. Taniec to szybka i nieustanna zmiana stałego punktu równowagi, która pociąga za sobą nieestetyczne potnienie.
— Życzę panu, abyś wbrew swej woli artystycznej nie stracił punktu stałej równowagi, a wraz z tym punktem coś więcej, może nawet życie. Niestety, już teraz należy się obawiać, że wkrótce będzie pan zmuszony hopsać, co się nie obejdzie całkiem bez potu.
— Ja? Ani mi się śni! Kto chciałby, kto mógłby mnie zmusić?
— Ci panowie, którzy za nami siedzą przed szynkiem. Wyjaśnię panu szczegóły nieco później.
— Czemu nie teraz?
— Ponieważ muszę wyjaśnić je także innym i ponieważ przybyliśmy do celu, jeśli się nie mylę.
Mieli już za sobą wioskę i jechali drogą, prowadzącą do stolicy. Podczas jazdy kantor nie przerywał swoich ruchów wahadłowych na koniu. Nachylając tułów, to naprzód, to znowu wtył, wyrzucał nogi wraz ze strzemionami w przeciwnym kierunku, co niemało bawiło Sama Hawkensa. — Teraz zobaczyli cztery wielkie wozy wychodźców. Podróżni wysiedli i wyprzęgli woły, które zaczęły się raczyć niezbyt bujną trawą.
Wozy były ustawione tuż przy sobie, dyszlami w jednym kierunku. Był to wielki błąd w owej miejscowości, gdzie obecność Indjan i białych obieżyświatów zaleca utworzenie tak zwanego „grodu“ z wozów. Wychodźcy kręcili się zafrasowani po placu. Dwie kobiety szukały chróstu z akacji, jedynego tutaj paliwa; dwie inne uwijały się z garnkami, w których miano gotować posiłek. Pomagało im kilkoro dzieci. Dwaj mężczyźni przynosili w kubłach wodę, trzeci badał koła wozów; ci trzej byli jeszcze dosyć młodzi. Czwarty, który na pewno przekroczył pięćdziesiątkę, ale bardzo rześki i szeroko a krzepko zbudowany, stał pośrodku obozu, nadzorując, i od czasu do czasu gromkim głosem wydajać rozkazy. Wyglądał na przywódcę tych wychodźców. Skoro zobaczył obu przybyszów, zawołał:
— Gdzieżeście znowu mitrężyli, panie kantorze?! Stale musimy się niepokoić o pana  —   —
— Proszę, bardzo proszę, panie Schmidt, — przerwał kompozytor. — Pan kantor emeritus, jak już panu stokrotnie mówiłem. Naprawdę, tylko przez wzgląd na dokładność, a i z tego również powodu, że nie roszczę pretensyj do tytułów, do których już nie mam prawa.
Mówiąc to, osadził konia i zlazł na ziemię, ale w jaki sposób! Z początku podniósł prawą nogę, aby zejść z lewej strony, to mu się wydało niebezpieczne, więc wyciągnął lewą nogę ze strzemienia, aby znaleźć się z prawej strony na ziemi, — co również wydało mu się zbyt trudnem. Wówczas wparł się rękoma w guzik na siodle, podniósł się nieco i zesunął wtył, w ten sposób, że osiadł na pośladku zwierzęcia. Stąd zesuwał się powoli i wreszcie ześliznął po ogonie. Zwierzę było powolne jak baranek i znużone, nie sprzeciwiało się więc tej dziwnej manierze zsiadania. Wychodźcy prawdopodobnie niejednokrotnie już byli świadkami tej „ślizgawki“, to też nie uczyniła na nich żadnego wrażenia; ale poczciwy Sam Hawkens musiał zadać sobie wiele trudu, aby nie wybuchnąć wesołym śmiechem.
— Ach, co tam emeritus! — odpowiedział Schmidt mocnym, zapewne właściwym sobie tonem. — Dla nas jest pan zawsze jeszcze panem kantorem. Że pan się kazał emerytować, to rzecz pana, ale nie powód do tego, abyśmy stale musieli przeżuwać obcy, wyraz. Dlaczego zostaje pan zawsze wtyle? Trzeba pana ciągle doglądać!
— Piano, piano, drogi panie Schmidt! Słyszę pana bardzo dobrze, jeśli nawet nie krzyczysz. Nawiedził mnie pewien pomysł muzyczny. Pomyślałem sobie, że w uwerturze, z braku wiolonczeli w orkiestrze, można jej głos oddać trzeciej trąbie. Nie?
— Zgadzam się, żeby ją pan oddał, chociażby wielkiemu bębnowi. Wiem dobrze, że wóz musi być smarowany, jeśli ma dobrze jechać, ale nie wiem, co w uwerturze powinno być wytrąbione. Jakiego pan błazna sprowadził do nas?
Ostatnie zdanie odnosiło się do Sama Hawkensa. Kantor odpowiedział, nie zważając na mocne i obraźliwe wyrażenie.
— Ten pan jest — — jest — — nazywa się — — hm, sam jeszcze nie wiem, jak. Spotkałem go w wiosce i zapytałem o was; w benowolencji swej wymodulował mnie do was. Rzecz najważniejsza, że jest również Sasem.
— Sasem —? — zapytał Schmidt zdumiony, oglądając Sama od stóp do głów. — Nie może być! Gdyby u nas w Saksonji ktoś się wałęsał w takim ubiorze, aresztowanoby go zmiejsca!
— Na szczęście, nie jesteśmy teraz w Saksonji, — odpowiedział Hawkens z uśmiechem — dlatego zachowam wolność i swobodę, jeśli się nie mylę. Zobaczycie tu inne jeszcze niemniej oryginalne ubiory. Na Dzikim Zachodzie niema dziesięciu sklepów ubiorów co dwadzieścia kroków. Czy mogę się dowiedzieć, dokąd on jedzie?
On? — odparł Schmidt wymijająco. — Jestem przyzwyczajony, aby do mnie przemawiano przez pan. Zanim panu odpowiem, chcę wiedzieć, kim jesteś i czem się zajmujesz.
Well, może wiedzieć. Nazywam się Falke, przybyłem z Saksonji, żyję tu jako westman i każdemu oddaję należne mu honory. Zostawiam do jego dyspozycji, czy zechce mi odpowiedzieć na moje pytanie.
On? Jego? Panie Falke, powiedziałem już panu, że jestem przyzwyczajony  —   —   —
— No dobrze, dobrze! — przerwał mały. — A ja już powiedziałem, że każdemu oddaję należne mu honory. Kto mnie uważa za błazna, temu nie przypisuję zdrowych zmysłów.
— Do piorunów! Czy pan do mnie pije? — wybuchnął stary, podchodząc o krok do Sama.
— Tak — odpowiedział westman, zaglądając mu spokojnie w oczy.
— A więc wiej pan stąd natychmiast, jeśli nie chcesz zgubić gnatów!
— Odejdę. Ale jako ziomek poczytuję sobie za obowiązek przestrzec pana przed dwunastoma jeźdźcami, którzy was dzisiaj wyminęli.
— Zbyteczna fatyga! Starczy nam rozumu, aby zrozumieć, co się święci. Draby odrazu nie przypadły mi do gustu i na zapytanie nie dostali żadnej odpowiedzi. Widzi pan zatem, że rady pana są niewczesne!
Odwrócił się na znak, że uważa rozmowę za skończoną. Westman chciał odejść, ale zatrzymał się przez poczciwość serca i rzekł:
— Master Schmidt, jeszcze jedno słówko!
— Co? — zapytał szorstko stary.
— Jeśli istotnie nie potrzebuje dobrych rad, to chętnie zachowam je dla siebie. Niech mi po zwoll zadać tylko jedno pytanie: czy wozy będą nadal tak stały, jak teraz?
— Skąd to pytanie?
— Tak się udostępnia kradzież, a nawet napad. Gdybym ja miał tu głos, kazałbym utworzyć z wozów czworobok. Pośrodku, na całą noc, umieściłbym wszystkich ludzi | wszystkie woły — hihihihi! — woły i ludzi. Poza tem wystawiłbym od zmroku do wczesnego rana posterunek. ’
— W jakim celu?
— Ponieważ jesteście w Arizonie, a nie w domu — w drezdeńskiem, lub lipskiem.
— Wiem dobrze, gdzie jesteśmy. Nie pytamy o to błazna. Oddal się pan, bo przyłożę ci sprężyny do pięt!
Well, idę już, jeśli się nie mylę. Chciałem wam pomóc; ale teraz błazen opuszcza ten teatr małp!
Odwrócił się gwałtownie i podążył do wioski. Schmidt wpadł na kantora:
— Dobrego mi pan kompana sprowadził. Wygląda jak arlekin, a brutal, jakich mało. Za takich rodaków dziękuję uniżenie.
— W stosunku do mnie był bardzo uprzejmy i życzliwy, — ośmielił się powiedzieć emeritus — ponieważ przemówiłem doń dolce, jak my muzycy zwykliśmy się wyrażać, podczas gdy pan wpadł nań bardzo sforzando.
— Bo przybiegł jak rzezimieszek i  —   —   —
Głośny okrzyk przerwał wylew żółci Schmidta. Obaj młodzieńcy, którzy eskortowali konie, a o których wspominali finderzy, stali dotychczas, nad wodą, gdzie obmywali swoje zakurzone wierzchowce. Teraz wracali właśnie do obozu. Jeden miał bardzo inteligentny wyraz twarzy, która, mimo ciemnej opalenizny, zdradzała Europejczyka; mógł liczyć osiemnaście lat i był raczej barczysty, niż wysoki. Głowa drugiego była ciekawsza. Śmiało sformowane rysy były iście indjańskie, ale nie posiadały owej indjańskiej ostrości, ani też szczególnej wyniosłości kości policzkowych. Od koloru twarzy matowo-bronzowego odbijała żywo jasna szarość przenikliwych oczu i blond włosy. Jego postać była smuklejsza, ale nie słabsza, niż postać towarzysza, z którym był w równym wieku. Obaj ubrani po europejsku i, jak się zdawało, doskonale uzbrojeni. Świetnie też siedzieli na koniach, szczególnie szarooki. Otóż ten właśnie o rysach indjańskich młodzieniec, ujrzawszy ztyłu wracającego do wioski Sama, wydał okrzyk, którym przerwał Schmidtowi w połowie zdania:
— Co takiego? Czego pan chce? — zapytał stary.
Młodzieniec przyśpieszył konia i, zatrzymawszy się przy Schmidcie, rzekł po niemiecku, chociaż z obcym akcentem:
— Kim był ten mały jegomość, który dopiero co stąd odszedł?
— Dlaczego pan pyta?
— Wydaje mi się znajomym. Nie widziałem dokładnie, ale chód jego odrazu mi kogoś przypomniał. Czy nosi brodę?
— Prawdziwy las odwieczny!
— Zgadza się! Oczy?
— Szpaki.
— Nos?
— Ogromny.
— Zgadza się więc! Czy nie wymienił nazwiska?
— Tak.
— Czy aby Sam Hawkens?
— Nie. Nazywa się Falke i jest Niemcem.
— Dziwne, ale łatwo da się wyjaśnić! Falke brzmi po angielsku hawk[8]. Wielu Niemców przybiera tutaj angielskie nazwiska; czemużby więc biały nazwiskiem Falke nie miał się nazwać Hawkens? Nie wiedziałem wprawdzie, że Sam Hawkens jest Niemcem. Ale ta postać i ten dziwny, skradający się chód! Każdy westman uczył się skradać, ale tak skrada się tylko Sam Hawkens. Lecz stój, jeszcze jedno pytanie: czy ten człowiek nie roześmiał się podczas rozmowy?
— Tak.
— Jak?
— Wyszukanie drwiąco, kiedy mówił o ludziach i wołach.
— Ale na jakiej samogłosce oparty był ten śmiech — na jakim dźwięku? Ludzie się śmieją na a albo i, na e i o.
— Na i, a był to raczej chichot niż śmiech.
— Naprawdę, naprawdę? — zapytał żywo młodzieniec. — A więc to on. Sam Hawkens ma swoisty chichot, niezrównany, a śmieje się bardzo często, wesoło i z zadowoleniem;, prawie połyka swój śmiech.
— Myli się pan; ten jegomość był stromerem, ale na pewno nie westmanem! — — —
Tymczasem Sam wrócił do szynku i przysiadł się do Dicka i Willa. Aby jeszcze coś skonsumować, kazali sobie podać znów whisky i rozcieńczyli je wodą. Finderzy śmiali się z tego, naogół jednak nie mącili im spokoju.
Skoro się ściemniło, Irlandczyk zapalił latarnię. Od biedy oświetlała plac przed chatą. Dopiero do kolacji miano wejść do izby. Po pewnym czasie podniósł się Buttler, mrugnął na trzech kamratów i odszedł z nimi.
— W tem się coś kryje — rzekł Will Parker. — Dokąd mogli pójść?
— Nie możesz się domyślić? — zapytał Sam.
— Nie. Nie jestem wszechwiedzący.
— Ani ja. Ale kto nie jest takim greenhornem, jak Will Parker, ten nie wątpi, czego tamci chcą.
— No czego, stary, roztropny coonie?
— Mięsa.
— Skąd?
— Od wychodźców.
— Ach, tak! Wychodźcy zabrali za sobą wiele wędzonego mięsa?
— Bynajmniej! Finderzy mają chrapkę na świeże mięso, a w obozie jest szesnaście wołów. Czy już wiesz, co się święci, mój słodki Willu?
— Ach, woły, słusznie, słusznie! — potwierdził Will. — Można zaufać tym gentlemanom, że ukradną wołu, ile że łatwiej uprowadzić zwierzę, niż zdobyć z wozu twardej szynki. Kładzie się na ziemię, przysuwa się do wołu i pędzi powoli i ostrożnie z obozu, aż do pewnego miejsca.
— No tak; tak się to robi, hihihihi! Zdaje się, że byłeś dawniej wołokradem, jeśli się nie mylę.
— Milcz, stary coonie! Żal mi tamtych, że stracą pociągowe zwierzę. Czy dopiero teraz nasunęło ci się to podejrzenie?
— Nie, już przedtem, kiedy Buttler wspomniał o mięsie.
— I byłeś u wychodźców, a nie ostrzegłeś ich?
— Kto ci powiada, że nie ostrzegłem? Nazwano mnie błaznem. Sam Hawkens błaznem, hihihihi! Ubawiłem się setnie. To prawda; nie je stem w stroju wieczorowym, ale ten kantor emeritus bardziej przecież wygląda na pajaca, niż ja, jeśli się nie mylę!
— Śmiejesz się. Czy pomyślałeś o tem, że zostaliśmy zaproszeni do kolacji?
— Naturalnie, myślałem! Jestem głodny, jak wilk stepowy, któremu słońce przez dwa tygodnie? świeciło w pustym żołądku.
— A więc przyjmujesz zaproszenie i będziesz jadł skradzione mięso?
Yes, nawet bardzo!
— Samie, nie mogę uwierzyć, przecież masz uczciwy żołądek! Rób zresztą, co ci się podoba. Ja odmawiam. Will Parker nie jada kradzionego towaru!
— Ani Sam Hawkens, chyba że wie, iż później towar będzie zapłacony.
— Ach, ty myślisz — — —?
Yes — skinął mały. — Nazwano mnie błaznem, wzgardzono mojemi radami, nie będę tedy przeszkadzał. Będę zajadał z najwyższą przyjemnością, ale następnie postaram się, aby pokrzywdzeni otrzymali odszkodowanie.
— Jeśli tak się rzeczy mają, to i ja się godzę jeść. Trzeba się jednak mieć na baczności. Bawiłbym się setnie, gdyby nas finderzy puścili, uprzednio nie spróbowawszy oskubać. — —
W trzy kwadranse po zniknięciu, Buttler wrócił z kamratami. Przynieśli lędźwię wołu, które też odrazu poszło na kuchnię. Zanim się upiekło, wypróżniono wiele flaszek whisky. Skoro wreszcie murzynka zameldowała, że pieczeń gotowa, Buttler podszedł do „trójlistka“ i poprosił do wnętrza.
— Czy nie moglibyśmy tutaj dostać poczęstunku? — zapytał Sam.
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Kto chce być naszym gościom, ten musi jeść z nami. Zresztą, wiecie wszak, że wino wymaga towarzystwa.
— Wino? Skąd się wzięło? — zapytał Sam zdumiony.
— Tak, skąd! Nieprawdaż, to was dziwi? Powiadam wam, że zaprosili was prawdziwi gentlemani. Widzieliśmy, że nie lubicie whisky, i oto dla was, na waszą cześć, namówiliśmy gospodarza, aby nam oddał jedyną beczułkę wina, jaką posiada. To trunek, jakiegoście w życiu nie skosztowali. A więc chodźcie, messurs!
Skierował się ku drzwiom, za któremi zniknęli już jego kamraci. Sam zdołał jeszcze szepnąć swoim towarzyszom:
— Będziemy udawać ululanych. Oni myślą, że mamy żołądki dziecięce, ponieważ nie piliśmy trucizny Irlandczyka. Hihihihi, zawód ich spotka, jeśli się nie mylę! Sam Hawkens pije jak loch piwniczny, a czy kiedy widziano pijany loch piwniczny? Będziemy udawać, boys, że nie możemy nic strawić, ale postaramy się zalać ich samych naumor.
Weszli do izby. Z prawej strony stała kuch nia z bardzo mizernem ogniskiem, na którem buchał płomień. Nad ogniem murzynka pitrasiła mięso. Z lewej strony stały dwa długie stoły, sklecone z nieheblowanych desek i belek, a koło nich dwie ławy tej samej roboty. Było tu dosyć miejsca dla wszystkich. Beczułka widniała w kącie na klocku. Irlandczyk utoczył z niej dwa pełne dzbany, które krążyły z ust do ust, w braku szklanek.
Finderzy zmówili się pić mało, dopóki trzej goście nie zaleją sobie czubów. Puszczając więc w obieg dzbany, udawali, że dzielnie piją, lecz w rzeczy samej chłonęli napój niewielkiemi haustami. Wino wszakże było naprawdę dobre. Smakowało im bardzo. Nie dziw, że łyki były coraz pełniejsze.
Pieczeń również się udała. Raczono się nią sucie i już dojadano resztek, kiedy zakłócono biesiadę. Mianowicie, w drzwiach ukazał się wyżej wspomniany przewodnik wychodźców, a za nim Schmidt, i jeszcze trzej inni mężczyźni. Mieli przy sobie broń, podczas gdy strzelby besiadników stały na uboczu. Obejrzawszy szybkim wzrokiem ucztujących, scout postąpił kilka kroków naprzód i rzekł:
Good evening, Mylords! Czy pozwolicie życzyć wam smacznego?
— Czemu nie? — ozwał się Buttler. — Chętniebyśmy was nawet zaprosili do stołu, ale spałaszowaliśmy już prawie wszystko.
— Bardzo żałujemy. Nie widać kości? A więc jedliście lędźwie?
Yes, wyśmienite lędźwie bawole.
— Czy są tu jeszcze bawoły? Chyba to było oswojone bydlę?
— Możliwe. Kupiliśmy jako mięso bawole.
— Gdzież to, jeśli można pytać?
— W rancho Rhodesa, w dolinie Santa Cruz, którąśmy wyminęli.
— Byłby to wielki tłumok, a przy spotkaniu nie widzieliśmy przy was żadnego.
— Ponieważ każdy niósł swój kawałek, jeśli pan nic przeciwko temu nie ma, sir, — uśmiechnął się drwiąco Buttler.
Well, master! Ale jakże się to stało, że nam brak wołu.
— Brak wam wołu? Ach, więc iluż was było?
Ten grubjański żart wywołał grzmiący śmiech finderów. Scout, bynajmniej niestropiony, odrzekł:
— Tak, zginął nam wół cugowy. Czy nie macie przypadkiem pojęcia, gentlemans, gdzie on może być?
— Skądże moglibyśmy wiedzieć? Szukajcie!
— Szukaliśmy oczywiście — i znaleźli.
— Więc bądźcie zadowoleni i dajcie nam pokój ze swym wołem! Nie mamy nic wspólnego z tem bydlęciem.
— A jednak! Rzecz w tem, że wół został uprowadzony i zarznięty prostem cięciem między dwoma odpowiedniemi kręgami, cięciem, które zadaje śmierć natychmiast. W ten sposób złodzieje bydła zarzynają zdobycz niedaleko miejsca kradzieży.
Well. A więc mniema pan, że wół został skradziony?
— Nietylko mniemamy, ale jesteśmy głęboko przeświadczeni.
— A więc ścigajcie złodzieja! Może go schwytacie. Jedyna to i najlepsza rada, jakiej wam mogę udzielić.
— Ścigaliśmy go właśnie. To dziwne, ale wołu brak lędźwi!
— Wcale nie dziwne, owszem, zupełnie zrozumiałe. Złodzieje wiedzieli dobrze, że będzie to najsmaczniejszy kąsek.
Well, byli zatem tych samych poglądów, co i wy, — wszak widzę waszą pieczeń.
W tej chwili Buttler zerwał się na równe nogi i zapytał groźnie:
— Co to ma znaczyć, sir? Czy przyrównuje pan naszą pieczeń do lędźwi skradzionego bydlęcia?
— Tak, i spodziewam się, że nic nie macie przeciwko temu.
W mgnieniu oka Buttler wziął strzelbę do ręki, a towarzysze jego skoczyli po swoje.
— Człowieku, — ofuknął scouta — czy wiesz na co narażają cię te zuchwałe słowa? Spójrz na dwanaście luf, w pana skierowanych, i powtórz swoje posądzenie!
— Spełniłem tylko swoją powinność. Jestem przewodnikiem ludzi, którzy tu stoją ze mną. Pochodzą z Niemiec i nie znają angielskiego. Mówiłem w ich imieniu, a teraz mogę odejść. Jestem scoutem, ale nie stróżem ich wołów. Niech sami dochodzą swojej szkody!
Odwrócił się i wycofał. Ze swego stanowiska miał; zupełną słuszność — był najemnikiem i spełniał obowiązki, za które mu płacili. Właściwie spełniał je nawet zbyt pilnie, narażając życie dla skradzionego wołu. Buttler i jego kamraci usiedli napowrót za stołem. Niemcy przypuszczali zapewne, że scout wyjaśni sprawę do końca, stali bowiem po jego odejściu bezradnie, dopóki Schmidt nie wpadł na nowy pomysł. Zwrócił się mianowicie do Sama Hawkensa, który ani myślał przerywać uczty, tak samo zresztą, jak obaj jego przyjaciele, i napozór nie zważał na rozgrywającą się przed nim scenę.
Panie Falke, czy słyszał pan, co powiedział nasz przewodnik?
— Mniej więcej — odpowiedział westman, kładąc do ust kawałek mięsa.
— Nie rozumieliśmy rozmowy. Czy uznał łych ludzi za złodziei?
— Tak.
— I jaki był skutek?
— Skutek? Hm, skutek ten, te stąd odszedł.
— Do djabła! Czy mam puścić płazem kradzież wołu?
— Czy nie? Pozwolił na tę kradzież, jeśli się nie mylę, hihihihi!
Schmidt wsłuchał się w brzmienie śmiechu, na który zwrócono jego uwagę.
— Pomóż mi pan przecież! Jesteś Niemcem, a zatem naszym ziomkiem, i powinieneś się ująć za nami.
— Ja powinienem? Czego możecie się spodziewać po błaźnie? Gdybyście usłuchali mojej rady, gdybyście utworzyli czworobok z wozów i strzegli zwierząt, nie skradzionoby wam wołu. Nie mogę nic wam doradzić, absolutnie nic.
— Ale tu siedzieć, bratać się ze zbirami i wsuwać kęsy kradzionego mięsa, to pan potrafi, co?
— Tak, to potrafię, gdyż zaproszono mnie do wieczerzy, jeśli się nie mylę.
Niemiec, srodze rozgniewany, stuknął kolbą o podłogę i zawołał:
— W takim razie dziękuję panu za ziomkostwo, i sam sobie poradzę!
— Jakże chce do tego przystąpić?
— Zmuszę tych łotrów, aby mi zapłacili! Jest nas czterech i mamy świetną broń.
— A tu stoi dwunastu zuchwałych mężczyzn, równie dobrze uzbrojonych. Porzućcie głupstwa! Wywołacie wilka z lasu, ale wołu nie wskrzesicie.
— Wiem o tem. Ale wartość jego w pieniądzach?
— Cl ludzie nie mają pieniędzy, a nawet gdyby mieli, nie moglibyście brać przemocą.
— Czy mam się uciec do podstępu?
— Niedźwiedź nie jest lisem, a prostak spryciarzem, hihihihi!
Schmidt miał już odpalić na to grubjaństwo, gdy znowu zastanowił go chichot Sama. Zapytał szybko:
— Czy istotnie nazywa się pan Falke?
— Tak, jeśli się nie mylę, hihihihi!
— Ale jest pan podobny do innego westmana.
— Jakiego westmana?
— Szi-So wymienił nazwisko, ale zapomniałem, jakie.
— Szi-So? — zapytał oszołomiony Sam. — Kto to?
— Młody nasz towarzysz, syn wodza Nawajów, który się nazywa Nitsas-Ini.
Z odruchem radości Sam zawołał:
— Nitsas-Ini? Jego syn u was? Czy wraca z Niemiec?
— Tak. Przyjechał z nami.
— Wyśmienicie, wyśmienicie! To zmienia postać rzeczy; nienapróżno prosi mnie pan o pomoc. Wracajcie spokojnie do obozu. Otrzyma pan odszkodowanie za zwierzę.
Teraz zwracał się do niego per pan. Wiadomość, którą usłyszał, usposobiła go przychylnie do wychodźcy.
— Mydli mi pan oczy, aby się mnie pozbyć? — niedowierzał Schmidt.
— Bynajmniej. Daję panu słowo, że dostaniecie całkowite odszkodowanie, a może nawet więcej. Ile kosztował wół?
— Sto trzydzieści dolarów.
— Otrzyma je pan. Ja to panu powiadam, a więc pewne jak amen, jeśli się nie mylę!
— Jest pan zatem westmanem, którego wymienił Szi-So?
— W każdym razie to ja, gdyż dawniej często widywałem Szi-So, kiedy gościłem u plemienia jego ojca. Powiedz mu pan, że jak najprędzej przybędę do waszego obozu, aby go przywitać. Gdzie był podczas moich odwiedzin przed wieczorem?
— Pojechał do rzeki.
— A scout panów, którego również nie widziałem?
— Ten polował na dzikiego indyka. Wypalę mu kazanie, że nas zawiódł.
— Żadnego z tego nie będzie pożytku. Ale idźże pan teraz! Obecność pana jątrzy tylko tych ludzi.
— Pójdę i nigdy już nie pozwolę się okraść. Od dziś będę zważał na każdą dobrą radę.
Skorzystam z tego i zmiejsca poradzę panu, ażebyś na Dzikim Zachodzie nie oceniał ludzi według stroju!
Skoro Schmidt i jego towarzysze zniknęli, Buttler zapytał Sama:
— Nie zrozumieliśmy ani słowa. Co mówił ten arcyladaco?
— Żądał odszkodowania.
— A coście odpowiedzieli?
— Odesłałem go z kwitkiem.
Finder był zadowolony.
— Jego szczęście, że pana usłuchał. Nie zwykliśmy robić wiele ceregieli z takimi ichmościami. Ale teraz siadajcie zpowrotem! Pokażmy, że ci głuptaskowie nie popsuli nam humorów.
Uczta rozpoczęła się odnowa. Jadła wkrótce zabrakło, więc tem gorliwiej raczono się trunkiem. Kiedy się beczka miała ku wyczerpaniu, Sam zaczął udawać, że kurzy, mu się z czupryny, a Dick i Will poszli za jego przykładem. Finderzy, uradowani i pewni powodzenia, wierzyli, że już niebawem ofiary ich będą całkowicie bezwolne. Nie lali przeto za kołnierz, lecz coraz skwapliwiej pociągali z dzbanów. Tak upływały kwadranse. Sam jedynie udawał, że oczy zaczynają mu się kleić, finderom natomiast powieki istotnie ciążyły. Przecież już poprzednio nie skąpili sobie gorzałki. Irlandczyk pierwszy strąbił się do utraty przytomności. Usiadł przy palenisku i zapadł w drzemkę. Nachylał się coraz bardziej, aż wreszcie legł na ziemi jak długi.
Sam pilnie baczył, aby herszt nie próżnował. Istotnie, Buttler niebawem musiał złożyć głowę na rękach, opartych o stół łokciami. Zdawał sobie sprawę, że zaprószył głowę, ale nie chciał się kompromitować wobec kamratów. Dlatego mrugał oczami, jak mu się zdawało, ukradkiem, i w ten sposób przekonywał towarzyszów, że symuluje. Finderzy pojęli, że powinni go naśladować, i naśladowali z ochotą i zapałem. Nie dziw, że wkrótce głucha cisza zastąpiła rumor i nieopisaną wrzawę pijacką.
Teraz podniósł się Hawkens, aby napełnić dzbany. Póki starczyło napoju w beczce, póty budził to jednego, to znów drugiego, nakłaniając do picia.
Wreszcie beczka została do dna opróżnioną i cała gromada usnęła snem głębokim, bardzo: głębokim, aczkolwiek nie snem sprawiedliwych. Sam, chcąc ich poddać próbie, obudził kilku finderów. Bełkotali nieprzytomnie i zapadali w sen ponownie. Jeden z nich wraził w Sama mętne spojrzenie i zapytał:
— Czy już są ululani, Buttlerze?
— Tak, jak bele, — odpowiedział Sam.
— A więc precz z nimi i noże pomiędzy żebra. Podzielimy się pieniędzmi; trupy zakopiemy. — Dlaczego nie odpowiadasz? — dodał po chwili. — A może chcesz ich puścić cało? To nie uchodzi! Śmierć ich postanowiona. Czy — — mam — — swoim — — nożem — — zacząć?
— Tak — odrzekł Hawkens.
— W takim — — razie — — biorę na — — siebie — — małego — grub — — grubego i — — —
Sięgnął ręką do pasa po nóż, podniósł się, lecz nie zdołał utrzymać na nogach; runął na ziemię i tak już leżał bez przytomności.
— Słyszeliśmy więc, — szepnął Dick Stone — mieli nas zamordować, ograbić i zakopać. Słusznie ich posądzałeś o złe zamiary, Samie. Co teraz poczniemy?
— Rzecz najprostsza — spętamy ptaszków. Znajdą się tutaj chyba rzemienie i sznury.
Tak, znalazło się sporo, i wkrótce już nietylko finderzy, ale także gospodarz i stara murzynka, również upita naumor, leżała skrępowana. Sam, zostawiwszy na straży obu towarzyszów, poszedł do wychodźców. Skoro się do nich zbliżył, usłyszał głos młodzieńczy:
Who is there? I shoot! — Kto tam? Bo strzelam!
— Sam Hawkens — brzmiała odpowiedź.
— Już? To wspaniale! Chodźcie, sir. Przejdź pan przez ten dyszel!
— Jestem za mały; wolę raczej przeczołgać się pod dyszlem.
Sam mógł się teraz przekonać, że jego nauka nie poszła w las, niestety już po szkodzie, — utworzono mianowicie czworobok z wozów i umieszczono pośrodku zwierzęta. Wartownik, który go zatrzymał, wyciągnął rękę na przywitanie. Był to Szi-So, syn wodza indjańskiego. Mówił najczystszą angielszczyzną.
Sam zapytał:
— Mam nadzieję, że rozmawia pan po niemiecku, mój młody przyjacielu, gdyż koło sześciu lat bawiłeś w Niemczech?
— Dosyć dobrze.
— A więc obudzimy śpiących i pomówimy z nimi po niemiecku. Ale uważaj! Kto nadchodzi?
Wsłuchali się w noc. Z wioski dobiegał tętent.
— To jeździec, jeden, — szepnął Szi-So. — Któżby to mógł być?
— To nie jeździec; znam doskonale ten tętent. To moja stara, dobra Mary, która pobiegła za mną. Zna ją pan z dawnych czasów?
— Tak, znam, ale proszę, niech mnie pan nie tytułuje na modłę białych, lecz mówi przez ty! Jestem Indsmanem i chcę nim pozostać; chcę pozostać wierny obyczajom swego plemienia.
— Właśnie, mój chłopcze! Nie wbiłeś się w dumę? W takim razie stary Sam nie przestanie cię kochać. Masz mi wiele do opowiedzenia, ale teraz nie czas na gawędy!
Muł zbliżył się do dyszla, gdzie wciąż jeszcze stał Sam, i otarł się o jego plecy. Głośna rozmowa wybiła ze snu wychodźców. Zbiegli się, ciekawi, kto przyszedł. Nie mogli poznać Sama, gdyż ognisko wygasło. Teraz Schmidt przywitał się z nim inaczej, niż za pierwszym razem, i kazał rozniecić nowy płomień. Przy świetle Szi-So przedstawił Samowi zebranych Niemców. Trzej młodzi, znani już nam wychodźcy, nazywali się Strauch, Ebersbach i Uhlmann; młody przyjaciel Indjanina nazywał się Adolf Wolf.
Zebrały się także kobiety i dzieci, wszystkie już podrastające. Oczywiście, że i scout nie pozostał w oddaleniu, wszyscy zatem wysłuchali relacji Sama o dzisiejszem jego spotkaniu z opryszkami. Prócz Indjanina nikt Sama dotychczas nie znał nawet ze słuchu. Zrozumieli jednak, słysząc jego zresztą skromne i proste opowiadanie o zakładach, o upiciu finderów, o ich skrępowaniu, że to nie jest zwykły obieżyświat Zrozumiał te zwłaszcza stary Schmidt. Wyciągnął do Sama rękę i rzekł z nutką ubolewania w głosie:
— Widzę, że powinienem pana prosić o wybaczenie. Nie poznałem się na panu. Mam nadzieję, że nie bierze mi pan tego za złe?
— Ani myślę! — roześmiał się westman. — Pocóż mam brać pana błędy — wolałbym ustąpić własnych. Błazen jest panu odpuszczony i pójdzie w zapomnienie, jeśli się nie mylę.
— Twierdzi pan zatem, że ci ludzie są finderami?
— Tak.
— I że mieli zamordować pana, Stone’a i Parkera?
— Tak.
— Są to powody dostateczne do ukarania ich na gardle, lub przynajmniej do uwięzienia. Będziemy ich zatem całą noc strzegli, a jutro rano przekażemy władzom.
— Nie, bynajmniej.
— Lecz co?
— Puścimy ich.
— Puścimy? Takich zbójów, którzy na pana życie nastawali? Czy ma pan nieco rozumu w głowie?
— W każdym razie nie mam go w butach, master Schmidt. Znać to odrazu, że pan przybył zdaleka i że nie znasz miejscowych stosunków. O jakich władzach pan mówi? Gdzie tu istnieją władze? A jeśli nawet istnieją, to cóż wskóramy? Czy mogę dowieść swego?
— Nie wątpię!
— Bynajmniej! Uważam tych ludzi za finderów, ponieważ jest ich dwunastu, a jeden z nich nazywa się Buttler. Czy dla sędziów jest to wystarczający dowód? Twierdzę, że chcieli nas zamordować, gdyż wyrwał się z tem pijany drab. Powiedziałem, że mają na nas napaść, gdyż tak przypuszczam, nie co o tem powie sędzia? I jeśli nawet przyzna słuszność i uwięzi finderów, będziemy musieli tutaj tak długo marudzić, i nawarzymy sobie tyle kłopotu, że pękniemy ze złości.
— No, dobrze! Sami więc złóżmy sąd. Skazujemy tych bandytów na śmierć i damy każdemu po kuli.
— Niech mnie Bóg uchowa! Nie jestem mordercą. Tylko w obronie własnego życia mogę przelewać krew ludzką,
— A więc chce ich pan naprawdę puścić na wolność?
— Tak.
— I żadna kara ich nie spotka?
— Jednak! Właśnie dlatego, że mają być ukarani, chcę ich puścić.
— Absurd!
— Absurd, powiada pan? Master Schmidt, znajdziesz w tem sens, jeśli się nie mylę. Trzeba tylko mieć jeszcze coś obok kaszy w głowie. Czy ma pan, hihihihi?
— Pan mi ubliża! — oburzył się Schmidt. Mimo danego poprzednio przyrzeczenia nie mógł się powstrzymać od tej uwagi.
— Ubliża? Nie! Rozmawiam z ludźmi tak, jak oni ze mną rozmawiają. Pytał się pan poprzednio, czy mam nieco rozumu w głowie. Wyjaśnię panu, że nie doszukasz się w mojem twierdzeniu żadnego nonsensu. Nie mamy dowodów, tylko przypuszczenia. Musimy zatem szukać dowodu. Jeśli puścimy ich teraz, oni na nas napadną, a wówczas weźmiemy drabów za czuby. Zdobędziemy dowody, które można będzie wypisać na ich skórze, jeśli się nie mylę.
— Jak? Czekać na ich napad? Niebezpieczeństwo, na które się narażamy, może nas doprowadzić do zguby!
— Bądź pan dobrej myśli! Wszystko zależy od tego, gdzie kto okiełza konia, przy głowie, czy przy ogonie. Zdaj się pan na mnie! Sam Hawkens, ten stary coon, znajdzie pułapkę na finderów. Wrócimy jeszcze do tego tematu. Muszę się rozmówić z Dickem Stone i Willem Parkerem. Rzecz najważniejsza chwilowo — to spełnienie mojej obietnicy: odszkodowanie za skradzionego i zarzniętego wołu. Czy chce je pan odebrać?
— Jeśli można, to natychmiast. Wątpię jednak, czy szubrawcy zapłacą całą sumę.
— Czemu nie mieliby zapłacić?
— Ponieważ zabrali tylko lędźwie, my zaś wzięliśmy resztę.
— To wszystko jedno. Wół zabity musi być zapłacony. A więc chodź pan po zapłatę! Ale wystrzegaj się, nie nazywaj mnie Samem Hawkensem! Nie chcę, aby ci ludzie wiedzieli, kim jestem.
— Kto z nas pójdzie do wioski?
— Tylko pan, master Schmidt. Poco nam świadkowie? Towarzysze pana mogą tutaj zostać, przygotować się do drogi i zaprzęgnąć woły do wozów, aby po naszym powrocie można było natychmiast wyruszyć do Tucsonu.
— Natychmiast, w nocy? Musimy przecież wypocząć. Zamierzaliśmy wyruszyć dopiero rano.
— Okoliczności wymagają, abyście zrezygnowali z wypoczynku.
Naraz odezwał się z tej strony; gdzie stały kobiety, głęboki, mocny bas, wymawiający słowa akcentem prawdziwie saskim:
— Słuchajno pan, z tego będą nici! Człowiek chce mieć swój należyty wypoczynek, a bydlę także. Więc zostaniemy tutaj i basta!
Sam ze zdziwieniem obejrzał niespodzianą oponentkę. Nie spodziewał się sprzeciwu ze strony kobiety, a cóż dopiero sprzeciwu wypowiedzianego takim tonem. Była to mocna koścista postać o bardzo męskim, pewnym siebie wyglądzie. Gdyby ognisko jaśniej płonęło, lub gdyby dzień był, dostrzegłby, że pod jej ostrym nosem ciągnie się ciemna krecha, której, nawet przy najlepszej woli, nie można inaczej nazwać, jak zarostem.
— Wytrzeszcza oczy, jak na upiora! — żachnęła się, spostrzegłszy zdziwiony wzrok westmana. — Nie będzie inaczej i basta! W dzień — jazda, w nocy — spać. Inaczej lada kto przyjdzie i porządek boski do góry dnem wywróci!
— Ale chodzi o bezpieczeństwo, o dobro wasze, droga pani! — tłumaczył Sam.
— Nie zawracaj kontrafałdy! — odpowiedziała. — Człowiek stateczny nie gna w egipskich ciemnościach po Ameryce. No, gdyby to było w domu, możebym przystała; ale na obczyźnie czeka się spokojnie, a jakże, aż zaświta. Zrozumiano?
— Wprawdzie rozumiem panią, droga lady, ale sądzę — —
— Droga lady? — przerwała. — Nie jestem pańska droga lady! Czy pan wie, kim właściwie jestem i jak ja się nazywam?
— Naturalnie, jest pani małżonką jednego z tych czterech gentlemans.
— Gentlemans! Mów pan po niemiecku, kiedy masz, przed sobą rodowitą Niemkę! Jestem pani Eberschbach z domu Morgenschtern, wdowa po młynarzu. Ten tutaj — wskazała na jednego z młodych wychodźców — jest to mój obecny pan i małżonek, kowal Ebersbach, Tak się tylko pisze, ale wymawia Eberschbach. I żeby mi pan zgóry wiedział, że nie będzie on tańczył tak, jak pan w dudy dmucha, ale tak, jak ja dmucham, bo jestem o jedenaście lat starsza i mam więcej rozumu i doświadczenia, niż on! Zostanę tutaj i on zostanie. Kiedy wszyscy ludzie śpią, my nie będziemy się uganiać po świecie!
Ponieważ nikt z wychodźców się nie odezwał, Sam powiódł okiem dokoła i rzekł:
— Jeśli panowie zwykliście słuchać tej wpływowej lady, mogę tylko prosić, abyście tym razem zrobili wyjątek.
Chciał mówić dalej, ale „wpływowa lady“ nie dopuściła go do słowa.
— Co pan też wygaduje! Wyjątek! A jużci, ja pozwolę! Nie nadmucha mi pan w kaszę! Co pan ślepiami na mnie świeci? Nic panu te fimfy nie pomogą. Słyszysz pan, ja tu rządzę! Rozumiesz pan? Kto zapłacił cały koszt? Za przejazd, a potem za drogę aż dotąd? i kto jeszcze będzie się wydatkował? Ja! Ja jestem kapitał! Teraz wie pan wszystko, a my pójdziemy spać!
Znowu nikt nie śmiał słówka wtrącić, nawet Schmidt, który przecież wydawał się przywódcą i który tak ostro potraktował był Sama. Mały westman podniósł się od ogniska i rzekł spokojnie: —
— Jak pani sobie życzy! Powiemy sobie dobranoc, jeśli się nie mylę. Będzie to nasze ostateczne pożegnanie, gdyż jestem przeświadczony, że nie zbudzicie się po tej nocy. Hihihihi!
Zamierzał odejść, lecz już baba zerwała się raptownie, zatrzymała go za rękę i zapytała:
— Co pan przez to rozumie, mały wyskrobku?
Przewyższała go o głowę.
— Rozumiem, że się nie obudzicie.
— A to dlaczego?
— Ponieważ będziecie nieboszczykami.
— Nieboszczykami? Ani myślę! Pani Rozalja Eberschbach nie tak łatwo umiera!
— Czy przypuszcza pani, że tych dwunastu włóczęgów będzie słuchało pani Rozalji Ebersbach?
— Nie mogą, choćby i chcieli; są uwiązani i spętani, jak pan sam opowiadałeś.
— Ale uwolnią się i napadną na was z chwilą, gdy się ze swoimi towarzyszami oddalę.
— Chcesz się pan oddalić?
— Naturalnie!
— A to dlaczego? Przecież to wasz święty obowiązek — strzec tych łotrów, dopóki my nie znajdziemy się w bezpiecznem miejscu! Co ja mam o panu sądzić, jeśli wydaje nas pan na sztych i umywa ręce!
— Niech pani myśli, co jej się podoba.
— Miłe słowa, niema co! Czy nie słyszał pan, że mężczyźni powinni być grzeczni dla dam i chronić je od niebezpieczeństwa? A pani Rozalja Eberschbach jest damą, zrozumiano!
Słusznie, ale kto się ucieka pod moją ochronę ten musi mnie słuchać. Zrozumiano? Mają na was napaść. Jeśli napadną tutaj, to znaczy, jeśli się znowu położycie, jesteście zgubieni. Jeśli wcale nie napadną, to nie mamy żadnego dowodu. Aby zdobyć dowód, musimy udać się do Tucsonu i poprosić komendanta o oddział żołnierzy do pomocy. Dlatego powinniśmy wyruszyć natychmiast, aby już rano stanąć w Tucsonie i przygotować pułapkę na finderów, zanim zdołają ją spostrzec. Czy potrafi pani wziąć to na rozum, pani Ebersbach z domu Młynarska?
— Dlaczego pan odrazu tak nie mówił? — zapytała zmienionym tonem. — A poza tem, jestem wdową po młynarzu, a nie Młynarską z domu. Ponieważ pan do mnie przemawia rozważnie, ja również rozważnie będę słuchała. Niech pan nie sądzi, że mam kiełbia w głowie! Więc zaprzągniemy woły i przygotujemy się do drogi. Ale co nie, to nie, Schmidt sam z panem nie pójdzie! Chcę też raz przynajmniej obejrzeć tych hultajów. Poczekaj pan chwilkę, przyniosę swoją flintę.
Podeszła do wozu, gdzie leżała broń. Skoro wróciła, mąż zaczął ją prosić:
— Zastanów się, Rozaljo! To nie dla kobiet. Pójdę zamiast ciebie.
— Ty? — odpowiedziała. — To nie dla ciebie! Nie baw się w mężczyznę i bohatera. Wiesz, że nie znoszę tej maskarady! Zostaniesz i poczekasz, póki nie wrócę!
Sam Hawkens, chichocząc w kułak, udał się w towarzystwie jej i Schmidta do wioski. Kiedy dotarli do szynku, finderzy, uciskani więzami, ocknęli się z oburzenia, i Buttler gniewnie coś przekładał obu strzegącym go westmanom.
— Czego on tu chce? — zapytał Sam Hawkens, zwracając się do przyjaciół.
— Czego ma chcieć? — odpowiedział Stone. — Naturalnie dziwi się, że my ich mamy, a nie oni nas. Pyta, czy to podziękowanie za poczęstunek.
— Tak — zawołał Buttler, szarpiąc więzami i usiłując podnieść przynajmniej tułów. — Co was opętało, żeście podczas snu tak się z nami obeszli? Przyjęliśmy was gościnnie, nie obrazili was, nie wyrządzili żadnej krzywdy, i za to — — —
— Nie wyrządziliście żadnej krzywdy — podchwycił Sam — i nie możecie sobie tego darować. Zresztą, poco tyle słów? Znamy wasze knowania, których mieliśmy paść ofiarą, i w podzięce zamierzamy wydać — was sędziemu.
Buttler zaśmiał się szyderczo i zapytał:
— Spodziewacie się, że uwierzy wam bez dowodów?
— Wygadaliście się przy winie.
— A nawet, jeśli to prawda, żaden sędzia nie będzie przywiązywał wagi do bredni pijanego. Wasze dowody spoczywają na kruchych podstawach, sir. Niech się zjawi sędzia; staniemy przed nim spokojnie.
— Niestety, to prawda. Wprawdzie możemy przysiąc, ale zmarnowalibyśmy tyle drogiego czasu z wami i z sędzią, że wolimy tego poniechać.
Najlepsza to myśl, jaką mogliście powziąć, spodziewam się zatem, że uwolnicie nas z więzów!
— Nie tak gwałtownie, sir! Musimy jeszcze zamienić słówko.
— Ale szybko! Czego chcecie jeszcze?
— Zapłaty za wołu, któregoście zarznęli.
— Co was obchodzi ten wół!
— Bardzo nawet. Przyłączyliśmy się bowiem do wychodźców. Jadą w góry, aby chwytać w sidła niedźwiedzie i bobry, podobnie jak my. Wobec tego łączy nas wspólność interesów i, co z tego wynika, obowiązkiem naszym jest dbać o wspólne dobro.
— A jednak nic wam do tego! — gniewał się Buttler. — Nic wam nie damy!
— Bagatelka! Nie dacie, sami weźmiemy. Jaka jest cena owego wołu, master Butteler?
— To nas nie obchodzi! Nie mamy już pieniędzy. Sami wiecie, że straciliśmy wszystko na zakładach.
— To też chcieliście odbić sobie straty — ograbić i nas i wychodźców. Policzymy za wołu sto pięćdziesiąt dolarów.
— Możecie policzyć nawet sto tysięcy! Nie jesteśmy w stanie zapłacić.
— Przeprowadzimy tranzakcję zamienną. Nie zostało wam chyba płótno w kieszeniach?
Zounds! Chcecie nam wypróżnić kieszenie?!
— Czemu nie?
— Sir, to byłby rabunek!
— Nie szkodzi. Cieszy nas, że możemy się zabrać do waszego rzemiosła.
— Nie jesteśmy rabusiami! Jeśli odbierzecie naszą własność, zaskarżymy was.
— Jestem ciekaw, co powie sędzia, kiedy was zobaczy. A więc naprzód, Dick i Will, spenetrujemy ich kieszenie!
Obaj wezwani z najwyższą przyjemnością zabrali się do roboty. Finderzy sprzeciwiali się, jak mogli, ale bez rezultatu. Kieszenie ich do dna wypróżniono. Znalazło się wiele rzeczy, między innemi kilka bardzo cennych zegarków, pochodzących na pewno z kradzieży, lub rabunku. Sam wziął zegarki, pokazał Schmidtowi i zapytał:
— Nie mają chłopięta gotówki. Czy przyjmie pan wzamian te zegarki?
— Skoro nie mają pieniędzy, tak, — odpowiedział Schmidt. — Ale kto wie, czy nie stracę na tem. Będę musiał sprzedać zegarki, a żaden kupiec nie zapłaci wartości.
— Nie biadaj pan! Nie stracisz ani grosza. Wartość zegarków przerasta co najmniej czterokrotnie cenę wołu.
— Ale moje sumienie, panie! A nuż to przedmioty kradzieży!
— Prawdopodobnie.
— Należą zatem do tych, których okradziono, a nie do nas.
— Słusznie. Ale ci ludzie i tak nigdy nie odzyskają zegarków. Prawdopodobnie zostali zamordowani, a nawet, jeśli żyją jeszcze, możecie wziąć bez skrupułów. Tu panują zgoła inne stosunki, niż tam, w zacisznej Europie.
— Jeśli nie można odnaleźć prawnych właścicieli, trzeba przedmioty kradzieży wydać władzom!
— Kogo pan ma na myśli? Żaden z tutejszych urzędników nie zada sobie trudu szukania właścicieli, lecz poprostu zachowa zegarki dla siebie i wyśmieje pana. Schowaj je zatem spokojnie, a jeśli sądzisz, że dopuszczasz się bezprawia, biorę odpowiedzialność na swoje sumienie.
— Skoro tak, to popełniłbym niewybaczalne głupstwo, gdybym się nadal wzbraniał.
Schował zegarki do kieszeni. W tej chwili Buttler zawołał:
— Co to ma znaczyć? Co on robi z mojeml zegarkami? To przecież — —
— Milcz łotrze! — przerwał Sam. — Uważa je za odszkodowanie, i możecie się tylko cieszyć, jeśli to będzie jedyna kara. Zresztą, nie będziemy uciekać przed odpowiedzialnością. Stąd pojedziemy do Tucsonu i jutro wieczorem rozbijemy obóz na węzłowem miejscu za miastem. Możecie jechać za nami i odwiedzić nas wraz z policją. Chętnie się przed nią wytłumaczymy.
— Tak, odwiedzimy was w obozie i odbierzemy, co nam skradziono. A teraz uwolnijcie nas z więzów!
— Bylibyśmy osłami! Jeśli was zwolnimy, jeszcze dzisiaj złożycie nam wizytę w obozie, a nie jutro. Zostaniecie w łykach. W dzień na pewno ktoś nadejdzie i uwolni was.
— Wynagrodzą was w piekle!
— Dziękuję, sir! I, abyście przypadkiem nie wyrządzili nikomu z nas krzywdy, zabierzemy wam amunicję. Możecie ją jutro odebrać wraz z zegarkami. Będziemy wasze rzeczy rzetelnie przechowywać.
Stone i Parker wyładowali strzelby; zabrali wszystkie patrony, kule i proch, co wprawiło zbójów w nieopisaną wściekłość.
Pani Ebersbach przyglądała się całej tej scenie. Nie zrozumiała ani słówka, ale mogła sobie wszystko łatwo wytłumaczyć. Był tu jeszcze inny świadek — Mary, muł Sama. Dotrzymując towarzystwa swemu panu, przednią część tułowia przechyliła naprzód i z najwyższą uwagą śledziła ruchy westmana.
Załatwiwszy się z finderaml, towarzystwo opuściło szynk. Westmani zamknęli drzwi i przywalili ja ciężkim głazem. Poczem wszyscy pięcioro pomaszerowali zpowrotem do obozu. Mary pędziła ztyłu. Zwykła iść za swoim panem niczem wierny pies krok w krok, o ile jej nie oznajmiał umówionym znakiem, że powinna zostać na miejscu. — — —




III
WYMARSZ DO TUCSONU

Podczas nieobecności Schmidta i pani Ebersbach, w obozie poczyniono zarządzenia do natychmiastowego wymarszu. Scout jechał na przodzie, a wraz z nim obaj młodzieńcy, których zachwycała konna jazda na czele samotnej karawany. Następnie jechały wozy, kierowane przez Dicka Stone’a i Willa Parkera. Sam jechał ztyłu z kantorem. Upatrzył w nim sobie towarzysza, gdyż sądził, że muzyk najlepiej go poinformuje o stosunkach, panujących wśród wychodźców. Musiały być nader dziwne, jeśli miał sądzić z tego, co dotychczas widział i słyszał. Ten oryginalny kantor, ta dostojna pani Rozalja Ebersbach, ten syn wodza indjańskiego, przybywający z Europy, ten młodzieniec, który wydawał się jego przyjacielem i wyodrębniał z pośród gromady, — kompanja, składająca się z takich osobistości, w każdym człowieku mogła wzbudzić ciekawość. Kantor, ku zadowoleniu Sama, natychmiast po wymarszu wdał się z nim w rozmowę, pytając:
— Nasza pani Rozalja poszła z wami do finderów. Chyba wypaliła orację? O, bo ona potrafi obracać językiem! Przemówiła do nioh?
— Ani słowa.
— Jestem zdumiony! Sądziłem, że obejdzie się z nimi całkiem fortissimo.
— Czyż włada angielskim?
— Zna tylko parę słów, które spamiętała po drodze.
— Jakże pan chce, aby się rozmówiła z tymi ludźmi, skoro rozumieją tylko po angielsku i hiszpańsku? Z dziesięciu lub dwunastu przyswojonych sobie wyrażeń nie skleisz długiego kazania. Poza tym miałem wrażenie, że ujrzawszy te dzikie oblicza, straciła odwagę i chęć do perory,
— Odwagę? Nie wierz w to! Pani Rozalia nie lęka się nikogo, choćby człowieka o najdzikszym wyglądzie. Ma jad na języku i przywykła do posłuchu.
— Zauważyłem. Wszyscy milczeliście, kiedy mi się przeciwstawiała.
— Tak, musieliśmy milczeć, aby nie ściągnąć na siebie gradobicia. Ale ceterum, dobre ma serce i, byleby tylko nie przerywać toku jej przemowy, można ją do rany przyłożyć. Oczywiście, kontrowersji nie znosi.
— To wielka wada, jeśli się nie mylę. Skoro nie zna się na czemś, powinna słuchać doświadczonych.
— O, pani Rozalja rozumie się na wszystkiem!
— Babskie gadanie! Cóż może wiedzieć o tutejszych stosunkach i postępowaniu, tutaj zaleconem? Jeśli się powtórzą takie sceny, jak dzisiejsza, możecie być przygotowani na niejedną i nie byle jaką przykrość.
— Pani Rozalja orjentuje się niebywale szybko. Wszak przyznała panu słuszność.
— Zdaje się, że i pan darzy ją największym szacunkiem, panie kantorze.
— Panie kantorze emeritus, jeśli mogę prosić! Doprawdy, tylko przez wzgląd na dokładność, gdyż wziąłem dymisję i nie sprawuję już urzędu. Tak, darzę ją szacunkiem, na jaki w zupełności zasługuje; jest dzielną i muzycznie wykształconą kobietą.
— Aha, muzycznie wykształconą, hihihihi! Czy i ona coś komponuje?
— Nie; ale gra.
— Na czem?
— Na ręcznej harmonji.
— Do pioruna, to co innego! Ręczna harmonja! Przedni instrument, jeśli się nie mylę. Tak, jeżeli gra na takiej harmonji, to zasługuje na szacunek. Nie słyszałem nigdy o damie, grającej na ręcznej harmonji.
— Ja też nie. Pani Rozalja jest wyjątkową kobietą. Zarobiła na harmonice niejednego pięknego talara.
— Ah, czy nie należała de orkiestry kobiecej?
— Nie, grywała do tańca.
— Brawo! Zdawało mi się, że pogardza pan tańcem?
— Owszem, ale tu zachodzą inne okoliczności. Pani Rozalja jest mianowicie z domu Morgenstern — —
— Wiem o tem.
— Poślubioną młynarzowi z pod Heimbergu — —
— Wdową po młynarzu — skinął z uśmiechem Sam Hawkens.
— Przy młynie był szynk z małą salą do tańca. Interes szedł z początku źle, dopóki ona się nim nie zajęła. Znowu oczywiste examplum potęgi muzyki. Żadnego syna Muzy, ani żadnej córy Muzy w potrzebie nie opuszcza. Pani Rozalja kupiła harmonję ręczną, grać się nauczyła i ściągnęła tem żądną tańca młodzież z całej okolicy. Ponieważ sama przygrywała do pląsów, więc nie potrzebowała muzykanta i uzbierała sobie piękny grosik, albowiem jedna runda dawała dwa fenigi od osoby. Mniej nie przyjmowała. Człowiek, wyróżniony przez Muzę, znać powinien swoją wartość. A więc nietylko tańczono, ale konsumowano i pito. Interes kwitł pysznie. Ergo, kiedy stary młynarz umarł, całe mienie pozostawił wdowie. Zasiadła więc na pełnym złota worku i była najbogatszą kobietą w wiosce. Sprzedała pomyślnie młyn i wkrótce została żoną naszego kowala.
— Który jest takim samym pantoflarzem, jak wy wszyscy!
— Czemu nie?
— Ale skądże zawędrowała do Ameryki?
— Ja jej nasunąłem tę świetną myśl.
— Pan? Hm! Przecież ta kobieta mogła zostać w ojczyźnie. Żyła w dostatku.
— Więc sądzi pan, że na obczyznę wyjeżdża się tylko w nędzy?
— Aleć zawsze powodem jest jakiś mus wewnętrzny, czy zewnętrzny.
— I tutaj był taki mus, mianowicie dążenie, stringendo do Nowego Świata. Kuźnia prosperowała kiepsko; pani Rozalji nic się już nie podobało w wiosce rodzinnej. Skoro usłyszała to wszystko, co mi naopowiadał Hobble-Frank, i dowiedziała się, że szukać zamierzam bohaterów swoich w Ameryce, nic już nie mogło jej powstrzymać od towarzyszenia mi do dalekiego kraju.
— Skąd pan ją zna, skoro pochodzisz z Klotzsche, a ona z Heimbergu? Czy obie te miejscowości leżą w sąsiedztwie?
— Nie. Heimberg leży w górach, Klotzsche zaś niedaleko Drezna. Ale ja sam z Heimbergu pochodzę; stale korespondowałem z ziomkami i często ich odwiedzałem. Mimo to nie narzucałbym się jej tak gwałtownie z myślą wyjazdu do Ameryki, gdyby nie nadarzyła się akurat sprawa Wolfa.
— Jaka sprawa?
— Nie wie pan jaszcza?
— Nie.
— Wolf, leśniczy z Heimbergu, ma w Ameryce brata bezdzietnego, posiadacza ogromnych lasów, olbrzymiej stadniny i, jak sądzę, nawet kopalni srebra. Ten bogacz prosił naszego Wolfa, żeby mu przysłał swego syna. Jeśli młodzieniec się spodoba, ustanowi go swym następcą i jedynym spadkobiercą. Leśniczy zapytał syna, studjującego wówczas w akademji leśniczej w Tharandt, a ten się chętnie zgodził wyjechać po zdaniu ostatecznych egzaminów.
— Czy to lekkomyślność, czy też oziębłość w stosunku do rodziców?
— Boże uchowaj! Ani trochę, raczej wprost przeciwnie. Leśniczy ma liczną rodzinę, a małą pensję. Ekspens, który ponosił dla wykształcenia starszego syna, takim dla niego był ciężarem, że uniemożliwiał należytą edukację pozostałych synów, zresztą bardzo zdolnych. Przez wzgląd na te ciężkie warunki Adolf z radością przyjął wezwanie stryja. Musiał wprawdzie opuścić ojczyznę i rodziców, ale obiecywał sobie, że, jako następca bogatego osadnika, będzie mógł wspierać rodzeństwo.
— Owszem, bardzo szlachetnie postąpił. Więc przyjął zaproszenie?
— Tak. Jedzie oto na czele karawany!
— Aha, to ten? Ten chłopak? Przecież w tak młodym wieku nie mógł ukończyć akademji leśniczej?
— A jednak ukończył, i to ze świetnemi atestatami. Jego wiedza znajdzie zastosowanie w rozległych dobrach stryja. Poza tem jeszcze jeden był powód, który go skłonił do szybkiego i chętnego wyjazdu do Ameryki. Tym powodem jest Szi-So.
— To wszak imię syna wodza?
— No tak. Zna pan, jak słyszałem, jego ojca. Czy wie pan, czemu stary wódz wysłał syna do Niemiec?
— Tak.
— Bardzo jestem rad z tego. Czy może mi pan to zagrać prima vista, czy też może to sekret?
— Nie widzę powodu, dla którego miałbym przed panem utaić to, co przynosi zaszczyt wodzowi i wynosi go ponad współplemieńców. Otóż za czasów jego młodości pewne plemię napadło na karawanę wychodźców. Wszyscy zostali wybici w pień, prócz jednej młodej dziewczyny Niemki. Wódz ją uratował, zawiózł do swego plemienia, aby wróciła do sił i zdrowia, poczem miano ją odstawić do najbliższego osiedla białych. Obchodzone się z nią delikatnie i żywiono wyśmienicie. Otóż krewni jaj byli zamordowani, znajomych nie miała; osiedle, dokąd miano ją odwieźć, było jej obce, spodobało się jej u Indjan, pokochała swego zbawcę — wodza Nitsas-Ini, Wielkiego Pioruna, została więc i poślubiła go. Nigdy tego nie żałowała i żyje z nim wyjątkowo szczęśliwie.
— Czy to być może! — rzekł kantor. — Czerwonoskóry i biała żona!
— Czerwonoskóry, mówi pan? To jakoś brzmi pogardliwie! Powiadam panu, Bóg jest Stwórcą i Ojcem wszystkich ludzi, kolor zaś twarzy nie jest kolorem duszy. Znałem Indjan, którzy mogliby zawstydzić tysiące i setki tysięcy białych Do takich należy Nitsas-Ini. Jego biała żona nie była wykształconą kobietą, lecz zwyczajną dziewczyną, ale jako Europejka przerastała pod każdym względem czerwone squaws i dziewczęta. Wkrótce stała się błogosławieństwem całego plemienia, wzorem dla wszystkich żon i córek. Zmieniła się atmosfera życia i wytworzyły inne formy. Jej mąż, wódz, był pierwszym i najgorliwszym uczniem. Nic nie miał przeciwko temu, że rozmawiała z dziećmi, któremi go obdarzyła, po niemiecku, że uczyła i kupiła im książki. Niebawem poznała Wonnetou, wielkiego Apacza; wraz z nim przybył Old Shatterhand, przyjaciel i obrońca wszystkich dobrej wiary czerwonoskórych. Z radością patrzyli na posiew białej squaw, na jej wpływ błogosławiony. Bawili też przez długi czas u Nawajów, później zaś często ich odwiedzali, aby utwierdzić i wykończyć dzieło tej szlachetnej kobiety. Nigdy już odtąd plemię Nawajów nie prowadziło wojny zaczepnej — chwytało za broń tylko w razie konieczności. Nawajowie są przyjaciółmi białych i dzięki temu władają swemi ojczystemi terenami. Zachowali swoje obrzędy, atoli, jeżeli chodzi o granice i podział własności, muszą się stosować do praw, a nie do zwyczaju. Posiadają własne pastwiska i olbrzymie lasy; ich bogactwo wzrasta z roku na rok. Biali squatterzy i łupieżcy ziemi, patrzący na ich posiadłości zawistnem okiem, nic nie mogą wskórać. Dzięki Old Shatterhandowi, rząd Stanów Zjednoczonych uważa obszary Nawajów nie za rezerwację indjańską, lecz za prywatną własność w uprawnionych rękach, broni zatem przed zakusami obcych przybyszów. Można nazwać ten obszar prawie cywilizowanym. Wielki Piorun był dosyć przewidujący, aby poznać, że na przyszłość nie starczy jego wiedzy, i że następca musi o wiele więcej umieć. Pod wpływem swej mądrej białej żony postanowił zatem wysłać swego pierworodnego do szkół bladych twarzy. Old Shatterhand bardzo żywo popierał ten pomysł. Jest Niemcem, rodakiem żony wodza, i oto oboje skłonili Nawaja, aby posłał syna do niemieckiego zakładu naukowego.
— Wiem, wiem już, — wtrącił kantor. — Znam ten zakład, gdyż Adolf Wolf uczył się tam, zanim wstąpił do akademji. Czemu Szi-So poszedł na leśnictwo?
— Ze względu na wielkie lasy, które znajdują się w posiadaniu jego plemienia. Jako następca wodza powinien posiadać wiedzę, któraby mu pozwoliła nietylko zachować odziedziczone bogactwu lasów, ale także je pomnażać. Wiadomo, że Stany Zjednoczone po macoszemu traktują gospodarstwo leśne, Szi-So powinien zatem ustrzec swoje plemię od szkód, wyrządzonych złą gospodarką. Ale pójdźmy dalej! Chciał mi pan powiedzieć, jaki był wpływ obu akademików na byłą młynarkę, panie kantorze?
— Tak, ale nadewszystko bądź pan łaskaw na przyszłość wziąć pod uwagę, że już swego urzędu nie piastuję, że więc przez wzgląd na dokładność powinien mnie pan tytułować panem kantorem emeritus. Nie chcę się stroić w piórka, które już dawno złożyłem, stałe zaś opuszczanie tego w najwyższym stopniu niezbędnego wyrazu wzbudza we mnie słuszną supozycję, że, przypisując mi dawne moje obowiązki kantora, wątpi pan o moim muzycznym talencie, a przecież tylko dlatego podałem się do emerytury! A zatem, Szi-So i Wolf często przyjeżdżali z Tharandtu do Heimbergu i odwiedzali młyn. A potem, kiedy młynarka wyszła za kowala, również i kuźnię. Dobrze się więc znali. Właśnie w owym czasie, gdy Hobble-Frank postanowił sprowadzić mnie do Ameryki i przedstawić bohaterów, Adolf otrzymał list od stryja, a Szi-So wezwanie do powrotu. Stryj Wolfa jest niebywale bogaty i, jak się wkrótce okazało, mieszka wpobliżu Nawajów. Fama o tem przebiegła natychmiast całą wioskę, składającą się przeważnie z biedoty, ergo z łatwością nakłoniłem kilkoro mieszkańców do towarzyszenia mi w tej podróży do Ameryki.
— Innemi słowy, skusił pan tych biednych ludzi! — rzekł z wyrzutem sam.
— Skusił? Co za dictum! Kantor emeritus, który po tysiąckroć na organach grał do nabożeństwa, zalicza się poniekąd do stanu duchownego, a zatem do takiego stanu, gdzie kusicieli szukać nie należy! Wiodłem, owszem, ale nie uwiodłem, gdyż wiozę ich ku szczęściu. Jestem pewny, że stryj Wolfa przyjmie ich bardzo dobrze. A pieniędzy do kupna ziemi, czy jakiegoś przedsiębiorstwa, też nie zbraknie.
— Sądziłem, że ci trzej są ubodzy.
— Tak, Schmidtowie, Strauchowie i Uhlmannowie nie mają żadnego majątku; ale Ebersbachowie, jak pan słyszał, są majętni, pani zaś Rozalja pożyczyła towarzyszom-wychodźcom pieniędzy. Widzi pan tedy, co to za dzielna kobieta! Mogła zostać w ojczyźnie, i tylko, z litości do tamtych trzech, z przyjaźni do mnie i z pociągu do dalekich krajów zdecydowała się wymaszerować. To ją zwłaszcza pociągało, że w Ameryce damy szczególnym się cieszą szacunkiem i względami.
— Ach tak, — uśmiechnął się Sam — a pani Rozalja Ebersbach, z domu Morgenstern, wdowa im młynarzu, jest przecież damą! Teraz zrozumiałem wiele niejasnych dotychczas okoliczności. Wszyscy zatem zamierzają osiedlić się u stryja Wolfa?
— Tak. Jeźeli jednak nie pozwoli, dalej pojadą.
— A pan? Co pan pocznie?
— Ja Odszukam Old Shatterhanda, Old Firehanda i Winnetou. Naturalnie, spotkam także Hobble-Franka.
— Już panu raz wspominałem, że, chociaż wyobrata pan sobie to spotkanie sielankowo, może się pan latami całemi uganiać po Dzikim Zachodzie, a nie zetknąć z żadnym z tych ludzi.
— Będę szukał, będę się dopytawał.
— Sądzi pan, że jesteś w niemieckiej wiosce lub miasteczku, gdzie poprostu wystarczy zapytać o pana Müllera, Meiera czy Schultza? Tutaj poszukiwani mogą dziesięćkrotnie ocierać się o pana, obozować tuż nieopodal, a nie poznasz ich wcale.
Oho! Ja już się domyślę, może pan być pewny! Dla twórcy tonów niema ciężkiego zadania. Kogo Muzy wyróżniły, tego wszystkie tony schodzą się w akordy. Poszukiwani bohaterzy skupią się dookoła mnie tak, jak wyszkoleni muzycy dokoła dyrygenta.
— Życzę tego panu! Teraz jednak powinieneś spocząć na wozie i uciąć sobie drzemkę.
— Drzemkę? Poco?
— Jutro prawdopodobnie nie będzie można spać. Będziemy musieli czuwać, bo finderzy zamierzają na nas napaść.
— Czy jest pan o tem przeświadczony, panie Hawkens?
— Tak. Pierwszy przechodzień, który nad ranem będzie mijał szynk, usłyszy krzyki zbójów i uwolni ich z więzów. A wówczas dosiądą koni i puszczą się w pościg.
— Do Tucsonu?
— Skądże! Nie pokażą się z pewnością w tem mieście. Okrążą Tucson i pojadą naszym tropem do miejsca, gdzie rozbijemy obóz. Odebrałem im amunicję, ale niewątpliwie zaopatrzą się w nową w San Xavier del Bac, aczkolwiek niewiele jej można tam dostać. A zatem, posłuchaj pan mojej rady i wsiadaj do wozu!
— Dziękuję! Nie będę spał.
— A to dlaczego?
— Najlepsze pomysły muzyczne wpadają mi do głowy właśnie podczas jazdy nocnej. Czynię studja do moich oper. Być może, odrazu w pierwszym akcie przepuszczę przez scenę taką karawanę, co przy świetle małego sierpa księżycowego sprawi wielkie wrażenie, tem bardziej że instrumenty naśladować będą trzaskanie z bicza, ryki wołów i turkot kół.
— Chciałbym być na premjerze — rzekł Sam poważnie. — Musi to sprawiać szczególną rozkosz estetyczną. A więc, czyń pan swoje studja i czuwaj, jeśli tak chcesz. Ale czyzawsze się pan tak rzuca to naprzód, to znów wtył? Przecież te wstrząsy strasznie wyczerpują!
— Stanowczo, ale, niestety, niema na to rady.
— Niema rady? Nie pojmuję! Jakto? Męczy pan siebie i marnuje konia.
— Muszę, najdroższy panie Samie. Komponuję stale i bez przerwy, nawet teraz, kiedy z panem rozmawiam. Melodje śpiewają mi w mózgu, muszę odmierzać ich takty. Poto istnieje wprawdzie nader czuły instrument, zwany metronomem, czyli miernikiem taktów. Ponieważ jednak nie mogę tego instrumentu wlec ze sobą po Dalekim Zachodzie, przeto wynalazłem wygodniejszy i praktyczniejszy metronom. Ten metronom polega na tem, że w prawidłowych interwałach to w jedną to w drugą stronę kiwam się w siodle. Wprawdzie, często szkapa, przypuszczając, że chcę zsiąść, zatrzymuje się w biegu, ale cóżto szkodzi? Skoro skończę kompozycję, napędzam ją znowu.
— Alę pozostaje pan przeto często wtyle!
— Owszem, to się zdarza.
— I może się bardzo źle skończyć.
— Nie sądzę, panie Samie!
— Jeśli pan pozostanie wtyle, w razie napadu czerwonej albo białej hołotki, nie zdołamy pana uratować.
— Na mnie nie napadnie żadna hołota; jestem od tego ubezpieczony.
— Bzdury!
— Nie mów pan o bzdurach, drogi panie Samie! Czy słyszał pan kiedy, aby jaka hołota napadła na znanego kompozytora?
— Nie, nie przypominam sobie.
— A widzi pan! Jako kompozytora wielkiej heroicznej opery i jako równoczesnego twórcę libretta otacza mnie szczególna opieka Muz. Przecież nie poto zsyłają na mnie natchnienie, aby wystawić na niebezpieczeństwo napadu i przedwczesnej śmierci, — zaprzepaścić na wieki moją wzniosłą aspirację. Czy szewc, skoro wykończy parę nowych butów, wstawi je następnie do pieca, aby spłonęły? A może pan sądzi, że Muzy są głupsze od roztropnego szewca?
— Nie mogę panu odpowiedzieć — nie rozmawiałem z żadną z tych pań. Ale nie mogę też jechać przy panu całą noc, ani nikogo zmuszać, aby pana nie spuszczał z oka; ponieważ jednak nie wolno wlec się, za karawaną, bo mamy za sobą wrogów, więc dla pewności przywiążemy pana.
— Przywiązać, panie Hawkens? Do czego? Może do konia?
— To niewiele się przyda, gdyż nie przeszkodzi koniowi się zatrzymywać. Nie, chcę pana przywiązać do ostatniego wozu.
— Sądzi pan, że mu się to uda?
— Bardzo nawet! Koń będzie musiał mknąć bez przerwy, mimo pana ruchów. Poza tem będzie pan samotny, i nikt ci nie zakłóci natchnienia.
— Słusznie, bardzo słusznie! To dobry pomysł — jestem panu ogromnie zobowiązany i chętnie służę bezpłatnym biletem na premjerę mojej opery. A może pan życzy sobie dwa bilety?
— Zastanowię się panie kantorze, jeśli przypadkowo — —
— Proszę, proszę bardzo, panie kantorze emeritus! Mogę panu przysiąc, że to tylko przez wzgląd na dokładność.
— Wiem, wiem! A ja pana zapewniam, że to tylko przez zapomnienie.
Sam wyciągnął rzemień z siodła i przymocował kantora do wozu, dzięki czemu nic już nie powstrzymywało nieustannego postępu, zarówno konia, jak i opery, a jeździec-kompozytor mógł się obejść bez ciągłej opieki. — —
Wozy toczyły się przez całą noc powolnym i ruchem wołów. Dopiero w dwie godziny po świcie podróżni ujrzeli przed sobą miasto, aczkolwiek odległość Tucsonu do San Xavier del Bac jest nieznaczna.
Widok tej stolicy nie był pocieszający. Już o tak wczesnej godzinie słońce prażyło chałupy, pokryte szlamem, i zwaliska murów. Wyjątkowo szkaradne kujoty oprowadzały karawanę, szczekając i wyjąc, a ludzie, otuleni w jaskrawe gałgany, wylegli przed drzwi i na skrzyżowania uliczek i krzywili szyderczo spalone słońcem twarze, skoro wymijał ich ostatni wóz, ciągnący za sobą pana emeritusa na koniu. Dobrotliwy kompozytor kiwał przyjaźnie głową, nie biorąc im za złe śmiechu. Zadowolony, że może się całkowicie zdać na swoją szkapę, nie przejmował się komizmem własnej sytuacji.
Za radą Sama zatrzymano się na równym, a raczej beznadziejnie ogołoconym placu, gdzie wkrótce zbiegła się sfora szczekających kundlów, czereda krzyczących dzieci i ciekawych opryszków, którzy dreptali koło wozów i szczególną uwagą darzyli „trójlistek“ oraz kantora.
Ponieważ wychodźcy przyswoili sobie zaledwie kilka wyrażeń angielskich, więc z konieczności Hawkens podjął się dowiedzieć, czy można w tem mieście dostać wody i paszy dla koni. Owszem, i siano i woda mogły się znaleźć, lecz w niepewnym stanie i po słonych cenach. Dziesięciu, dwudziestu próżniaków zaofiarowało się przywieźć żądane artykuły, byleby tą pracą, która przecież nie zasługiwała na miano pracy, zarobić garść centavos.
Niebawem Sam udał się do komendanta. Dowiedział się, że ów oficer wraz ze swym oddziałem wyjechał do Prescott i że prawie cała załoga wyruszyła w okolice Guadelupy, celem poskromienia powstających Mimbrenjów. Zaprowadzono tedy Sama do kapitana, który urzędował w zastępstwie komendanta. Ten dostojnik siedział właśnie przy rannej czekoladzie i czytał stary numer gazety, która tu w Tucsonie mogła być uważana za najnowszą. Na wchodzącego spojrzał niemal z wyrazem oszołomienia, ale twarz jego wypogodziła się szybko. Wybuchnął głośnym śmiechem, podniósł się i rzekł tonem nieskrywanej zarozumiałości:
— Człowieku, kim jesteś? Czego chcesz? Takiego Jack-pudding[9] chyba nigdy w życiu nie widziałem!
— Ani ja — odpowiedział Sam z tak wymownym gestem, że nie ulegało wątpliwości, kogo ma na myśli.
— On także? Co chciał przez to powiedzieć? Czy chciał mnie obrazić?
— Czy to obraza, kiedy panu potakuję? — odparł Sam spokojnie i poczciwie.
— Ach tak! W takim razie chwalę pana szlachetny samokrytycyzm. Powtarzam panu, jeszczem nigdy nie widział takiego arlekina, na jakiego pan wygląda. Przychodzi pan zapewne, aby prosić o pozwolenie na jakieś wesołe widowisko?
— A tak, tak, — roześmiał się Sam. — Odgadł pan, sir, i ma mi pan w tem pomóc, o ile się nie mylę.
— Pomóc? Czy uważa pan zastępcę komendanta, oficera armji Stanów Zjednoczonych, za takiego wesołka, jakim sam jesteś?
Sam, nie odpowiadając, znowu parsknął chichotem, następnie z zimną krwią przysunął krzesło i usiadł. Oficer już miał wybuchnąć gniewem, gdy Hawkens powściągnął go uprzejmem zapytaniem:
— Może słyszał pan o znanym Leaf of trefoil, kapitanie?
— Trójlistek? O jakim trójlistku mowa?
— O trzech myśliwych, o ile się nie mylę.
— Tak, znam ten trójlistek. Składa się z Dicka Stone, Willa Parkera i Sama Hawkensa, o którym mi opowiadano, że — —
— Pięknie, sir, pięknie! — przerwał westman. — A więc słyszał pan o tych trzech. Cieszy mnie, bardzo mnie cieszy! Wkrótce już dogadamy się do naszego wesołego przedstawienia i dowiemy również, kto jest pajacem. Czy wie pan, że Sam Hawkens podczas ostatniej wojny był scoutem?
— Tak, scoutem generała Granta. Dzięki wielkim zasługom, przemyślności wrodzonej i odwadze dobił się rangi kapitana. Ale co to ma wspólnego z panem?
— Wiele, bardzo wiele, sir, w każdym razie więcej, niż pan przypuszcza, gdyż wydaje mi się, że podówczas nie nosił pan jeszcze uniformu. — Otóż, trójlistek bawi obecnie tutaj.
— Tu? W Tucsonie?
Yes, sir. A Sam Hawkens, zasłużony kapitan armji Stanów Zjednoczonych, znajduje się jeszcze bliżej. W tej chwili siedzi w pokoju pana.
— Tu? W moim pokoju? — zawołał stropiony wojskowy, wytrzeszczonemi oczami wpatrując się w Sama, — W takim razie — w takim razie — pan jesteś — pan jesteś owym Hawkensem?
Yes, jestem nim, jeżeli się nie mylę.
Thunder-storm! Pan — Samem Hawkensem? Pan?
— Sądzę. Czemu nie?
— Ponieważ — ponieważ — ponieważ... — szeptał zakłopotany kapitan — ponieważ nie wygląda pan na to. Oficer nie nosiłby takiej odzieży!
— Nie wiem, dlaczego! Dlaczego właśnie oficer nie może ubierać się wedle swego gustu, sir? A to jest mój gust, gust Sama Hawkensa. Kto mi nie przyznaje dobrego smaku, proszę, niech nie przyznaje; nie mam nic przeciwko temu, póki milczy. Jeśli się jednak waży powiedzieć mi to w oczy, wówczas musi stanąć z bronią przy policzku, aby się dowiedzieć, czyja kula trafi dokładnie w serce przeciwnika!
Ton, jakim te słowa zostały wypowiedziane, wywarł głębokie wrażenie na oficerze. Czyniąc gest zaprzeczenia, odpowiedział grzecznie:
— To zbyteczne, sir, zupełnie zbyteczne! Dlaczego gentlemani, tem bardziej zaś koledzy, mają się zabijać bez powodu?
— Hm! Ponieważ pan poznał, że domniemany błazen jest gentlemanem i pana kolegą, więc oto moja ręka. Teraz zgodnie zastanówmy się nad wesołem przedstawieniem, w którem chce pan wziąć udział.
Ścisnęli sobie ręce, poczem Sam opowiedział o swem spotkaniu z dwunastoma jeźdźcami, których uważał za finderów. Kapitan słuchał z uwagą; wyraz zaciekawienia coraz wyraźniej malował się na jego twarzy. Wreszcie, skoro tylko Sam skończył, kapitan zerwał się na równe nogi i głosem podnieconym zawołał:
— Jeśli się pan tylko nie myli, Hawkens! Gdybyż to naprawdę byli finderzy! Co za połów!
Sam błysnął małemi oczkami i zapytał:
— Czy Sam Hawkens jest tak upośledzony, że przyjmuje za prawdę urojenia? To oni, powiadam panu, to oni!
— Ale dlaczego przyjechaliście do San Xavier del Bac, nie zabrawszy ich ze sobą? Byli przecież spętani i w waszej mocy!
— Czyż mogłem dowieść, że są złodziejami, mordercami i rabusiami, — że istotnie są finderami? Ten dowód chcę przez to uzyskać, że pozwolę im na nas napaść. Skoro ich wówczas schwytamy, będą straceni.
— Schwytać! A więc chce pan dopuścić do napadu?
Yes.
— W rzeczy samej?
— Naturalnie! A może pan mniema, że chcę tylko śnić o napadzie?
— To żart, a ja mówię poważnie! Nie mógłbym chyba lepiej zasłużyć na awans, niż chwytając tę występną szajkę teraz właśnie, kiedy zastępuję komendanta. Ale dopuścić do napadu, to znaczy narazić się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Jeśli zostaniemy na miejscu — słusznie. Ale mały Sam Hawkens zniknie ze swymi towarzyszami!
— W takim razie niema mowy o napadzie!
— Czemu nie? Napadną na wozy, a że nas nie będzie, przeboleją stratę. Czyn pozostaje mimo to przestępstwem, karanem według praw tutejszych śmiercią.
Well! Ale jak chcecie ich schwytać bez walki, a zatem bez wystawienia się na niebezpieczeństwo?
— To się zobaczy, to się ułoży, sir, jeśli nas tylko zechcecie poprzeć. Siadajcie na koń, i towarzyszcie nam wraz z oddziałem jazdy!
— Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pana posłuchać, lecz nie wolno mi opuszczać posterunku. Następnie, ponieważ mam tu mało ludzi, najwyżej mogę panu przydzielić porucznika i dwudziestu jeźdźców.
— To wystarczy, sir!
— Skoro pan tak twierdzi, zgoda; ale przedtem muszę wiedzieć, jak pan to wszystko sobie wyobraża. Czy jest pan pewny, że finderzy pojadą wślad za wami?
— Że pojadą, to tak pewne, jak ten mój stary kapelusz filcowy, hihihihi! Nie ośmielą się pokazać. w Tucsonie, lecz ominą miasto. Może się jednak zdarzyć, że jednego bandytę wyślą do miasta na zwiady. Przeto nikt więcej, prócz nas dwóch i ewentualnie porucznika, nie powinien znać planu. No, więc zakreślą łuk dookoła miasta. Natrafią znów na ślad naszych wozów i pojadą za nim prawie do samego naszego obozu. Oczywiście, zatrzymają się nieopodal i poczekają do zmroku. W nocy zaś nastąpi napad, jeśli się nie mylę.
— No, a wy? Nie zostaniecie przecież przy wozach, jak uprzednio sam pan powiedział?
— Będziemy się tego wystrzegali, hihihihi! Czy zna pan miejsce, gdzie droga do Guadelupy zbiega się z drogą z Babasaqui? I czy porucznik, którego chce pan nam przydzielić, zna tę drogę?
— Bywaliśmy tam niejednokrotnie.
Well, bardzo miło. Tam rozbijemy obóz; tam również znajdą wodę nasze zwierzęta. Pośle pan naprzód porucznika z oddziałem, ale musi się trzymać zdala od naszej drogi, aby nie wpaść w oczy finderom. My pojedziemy następnie i spotkamy się w umówionem miejscu. Skoro się ściemni, zapalimy wielkie jasne ognisko, aby finderzy mogli nas łatwo znaleźć. Opuścimy wozy i skryjemy się wpobliżu, aby tych łotrów, skoro się tylko ukradkiem zbliżą, uraczyć pięściami, powalić i wziąć w niewolę.
Kapitan w milczeniu chodził przez chwilę z kąta w kąt, wreszcie stanął przed Samem I rzekł:
— W pana interpretacji wszystko idzie jak z płatka. Finderzy wszakże nie napadną na was, nie posławszy uprzednio wywiadowcy pod wasz obóz.
— Nie zmieni to trybu naszego postępowania.
— W takim razie wywiadowca przekona się, że niema was w obozie!
— Opuścimy obóz dopiero po jego odejściu.
— W takim. wypadku musielibyście wiedzieć, kiedy podkradnie się pod obóz i kiedy cofnie!
— Będziemy wiedzieli, sir. Zdaje się, że uważa pan Sama Hawkensa za głupszego, niż jest w rzeczywistości, hihihihi! Jeśli finderzy mogą wysyłać swoich na zwiady, czemu my nie możemy? Powiadam wam, sir, że o wiele prędzej wyszpieguję tych drabów, niż oni mnie.
Oficer z powątpiewaniem potrząsnął głową i odpowiedział:
— Musielibyście ich szpiegować jeszcze za dnia. Słyszałem wiele, bardzo wiele o panu i jego towarzyszach; wiem zatem, jak chytrzy i śmiali jesteście, ale podchodzić tych opryszków w biały dzień — tu, gdzie niema lasu, tylko szczere pole? Poza tem jeszcze jedno: wy zapalicie wielkie ognisko, oni natomiast będą siedzieć po ciemku; zobaczą tedy wasz obóz już zdaleka, podczas gdy wy nie będziecie nawet wiedzieli, gdzie ich szukać.
— Tak pan sądzi? Istotnie? Sam Hawkens nie może wiedzieć, gdzie się ukryją ci gentlemani, hihihihi! Mógłby pan z równą słusznością powiedzieć, że moja głowa nie wie, gdzie nosi kapelusz! Proszę mi powiedzieć otwarcie, nie obwijając w bawełnę, czy chcesz się przyczynić do tego przedsięwzięcia, czy nie? Sami też damy im radę, ale wówczas będziemy musieli poczęstować drabów naszemi kulami. Ponieważ nie lubię krwi rozlewu, zwróciłem się do pana. Jeśli mi pan da do rozporządzenia dwudziestu ludzi, to znaczy czterdzieści rąk, wówczas dokonamy gołemi pięściami tego, co w przeciwnym wypadku sprawiłby tylko ołów i proch.
— Dobrze, przystaję, chciałbym jednak zasięgnąć zdania porucznika.
— Niech więc przyjdzie, sir! Sądzę, że nie nada innego kierunku lasce, którą chcę puścić wpław[10].
Kapitan przyprowadził porucznika. Po naradzie przyjęto plan Hawkensa. Obaj oficerowie byli bardzo ciekawi widoku Dicka Stone’a i Willa Parkera. Atoli Hawkens wyperswadował im, że tak wizyta u wozów, jak również wizyta obu wymienionych westmanów u nich zwróciłaby powszechną uwagę. Mógłby się o niej dowiedzieć szpieg finderów, poczem z nitki do kłębka Buttler domyśliłby się, że wychodźcy wezwali do pomocy garnizon Tucsonu. — Po omówieniu dalszych drugorzędnych szczegółów, Sam powrócił do towarzyszów bardzo zadowolony z rezultatów rozmowy z panem „kolegą“.  —   —   —






  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg informacji z katalogu BN: 1935
  2. Przewodnik.
  3. Strzelba.
  4. Nowicjusz.
  5. Skrócone: Racoon — szop.
  6. Trójlistek.
  7. Wyrażenie trapperskie, oznaczające nieszczęście.
  8. Sokół.
  9. Błazen.
  10. Wyrażenie trapperskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.