Król naftowy/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część czwarta
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


KRÓL NAFTOWY
część czwarta
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



1927[1]


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland


I
WYWIADOWCY

Skoro dwa indjańskie plemiona wykopią topór wojny i rozpoczną bezlitosną walkę na śmierć i życie, każde z nich wysyła wywiadowców w celu zbadania, gdzie przebywa w danym czasie wrogie plemię i ilu dorosłymi rozporządza wojownikami. Pierwsza wiadomość jest niezbędna już chociażby dlatego, że tak zwane dzikie szczepy wędrują, zresztą w obrębie pewnych rozległych granic, przenosząc namioty z miejsca w miejsce — zależnie od chwilowych potrzeb i zamiarów.
Ale to nie wyczerpuje zadania wywiadowców. Muszą — co jest rzeczą najtrudniejszą — dowiedzieć się, w jaki sposób wróg zamierza prowadzić walkę, czy jest dobrze zaprowiantowany, kiedy ma wyruszyć, jaką drogę obrać, i gdzie spodziewa się rozstrzygającej bitwy. Wywiadowcami zatem mogą zostać jedynie ludzie doświadczeni, dzielni, odważni, odznaczający się ponadto przezornością, chytrością i rozwagą.
W mniej ważnych i mniej niebezpiecznych wypadkach wybiera się młodzieńców, aby zyskali sposobność wykazania męstwa i zręczności, aby mogli zasłużyć na imię; w poważniejszych wysyła się starszych, wypróbowanych mężów. Bywa nawet, że sam wódz idzie na zwiady, o ile uważa przyszłą rozprawę za walną.
Skoro więc z obu stron wysyła się szpiegów, nieraz ci spotykają się ze sobą. Wtedy należy za każdą cenę unieszkodliwić, to znaczy zabić wrogich wywiadowców. Jeśli się uda, przeciwnik nie rozpozna sytuacji i przez to łatwiej będzie go rozgromić.
Otóż takie spotkania wymagają więcej przebiegłości, doświadczenia i męstwa, niż późniejszy właściwy bój. Zdarzają się też wówczas czyny, których rozgłos trwa długie lata, krąży z ust do ust.
Jak już niejednokrotnie wspominaliśmy, w czasie, do którego odnosi się nasze opowiadanie, powstały między kilkoma plemionami poważne zatargi, a mianowicie między Nijorami a bardziej wówczas na północ wysuniętymi Nawajami. Chelly, dopływ Rio Colorado, przegradzał ich naturalną granicą. Kraj zatem, leżący nad Chelly, był nader niebezpiecznym terenem przyszłych walk, a więc terenem najżywszej działalności wywiadowców.
Niebezpieczeństwo w tej miejscowości zagrażało nietylko czerwonym, lecz także białym, gdyż z doświadczenia wiadomo, że, ilekroć czerwonoskórzy walczą ze sobą, dopatrują się w bladych twarzach wrogów. Biali więc, aby się wyrazić obrazowo, wpadają między ostrza nożyc, które każdej chwili mają się zawrzeć.
Cel podróży króla naftowego, Gloomy-water, leżał nad Chelly. Grinley zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Sądził jednak, że osobiście nic mu nie grozi, albowiem znał oba plemiona i nigdy nie miał z niemi zatargów. Nie mógł zaś zwlekać z wykonaniem planu. Jeśli chciał osiągnąć cel, musiał się śpieszyć, aby nie dać czasu do namysłu, zwłoka bowiem mogła nadać sprawie niespodziewany obrót.
Co się tyczy Rollinsa i buchaltera, to słyszeli, że powstał rozdźwięk między Nijorami a Nawajami, ale, nie mając doświadczenia, nie wiedzieli, czem to dla nich pachnie. Król naftowy, oczywiście, nie kwapił się z wyjaśnieniem.
W odległości dnia jazdy od Chelly, mknąc po otwartej, trawą zarośniętej prerji, miejscami przerywanej zagajnikami, zauważyli nagle nawprost siebie jeźdźca, którego nie mogli przedtem dojrzeć, ponieważ dzieliła ich jedna ze wspomnianych grup zarośli. Był to biały. Dźwigał na plecach torbę skórzaną, dosiadał silnego indjańskiego pony, który, jak widać było, przebył niemało trudów. Obie strony znienacka zatrzymały się nawprost siebie.
Halloo! — zawołał nieznajomy. — Gdyby to byli czerwonoskórzy!
— Byłoby już po skalpie pana, — odparł król naftowy, zmuszając się do nienaturalnego śmiechu, który miał zamaskować jego własną trwogę naskutek tak nieoczekiwanego spotkania.
— Albo po waszym! — odpowiedział jeździec. — Nie pozwalam sobie tak łatwo zdzierać skóry z głowy.
— Nawet kiedy pięciu na jednego?
— Nawet kiedy pięciu czerwonoskórych. Miewałem więcej wrogów przed sobą, a jednak zachowałem swój skalp.
— Należy się panu wobec tego szacunek, sir. Czy można wiedzieć, kim jesteś?
— Czemu nie? Nie mam się czego wstydzić. — I, wskazując na torbę skórzaną, dodał: — Właściwie dziwi mnie nawet pana zapytanie. Nie wydajecie się westmanami. Z tej oto rzeczy powinniście byli poznać, że jestem kurjerem.
Był zatem jednym z owych dzielnych ludzi, którzy, wypełniwszy swą torbę listami i przesyłkami, bez bojaźni mkną przez prerje i wzgórza. Teraz, oczywiście, nie spotyka się już tych kurjerów.
— Czy jesteśmy westmanami, czy nie, to nie rzecz pana! — osadził go król nafty. — Widziałem pana torbę, ale wiem, że nigdy nie przejeżdżał tędy żaden kurjer. Wolą trzymać się drogi Albuquerque-San Francisco. Dlaczego pan z niej zboczył?
Kurjer pogardliwie zmierzył pytającego mądremi oczami i odpowiedział:
— Nie jestem obowiązany dawać panu wyjaśnienia i nie mam ku temu najmniejszej chęci, ale, ponieważ widzę, że mkniecie na spotkanie zagłady, więc powiem wam, że zboczyłem z kierunku ze względu na Nawajów i Nijorów. Moja droga prowadziła przez miejscowość, którą mądry człowiek woli teraz pozostawić wyłącznie czerwonym, mianowicie przez okolicę rzeki Chelly. Nie wie pan, że teraz właśnie drą się tam za włosy?
— Mniema pan chyba, żeś jest jedynym mędrcem na Zachodzie?
Król naftowy właściwie powinien był odpowiedzieć grzeczniej, ale przebyta chwila trwogi rozpętała jego gniew, wobec zaś jednego człowieka nie uważał za potrzebne powściągnąć swej natury. Kurjer obejrzał badawczo wszystkich spotkanych. Nie odpowiadając na grubiańskie zachowanie się króla naftowego, potrząsnął głową i rzekł spokojnie, przyczem wskazywał na bankiera i buchaltera:
— Śmiem twierdzić, że przynajmniej ci obaj panowie nie rozlali wiele krwi. Jeśliś pan tak dufny w siebie, że gardzisz radą, to przynajmniej tych panów chcę ostrzec i skłonić do ostrożności. Być może, nie wiedzą wcale, co czynią, i wiele ryzykują. Wszak żaden rozsądny człowiek nie wsunie głowy pod prasę, którą mają ścisnąć.
Zaniepokojony bankier zapytał:
— Co pan chce powiedzieć, sir? Jaką prasę ma pan na myśli?
— Tę, która się znajduje nad Chelly. Jedziecie prosto pod prasę. Wracajcie, póki czas, inaczej bowiem dostaniecie się pomiędzy noże skalpowe dwóch plemion, które chcą się nawzajem wytępić, a te szczątki, które po was zostaną, będą rzucone sępom i wilkom preryj na pożarcie. Usłuchajcie mnie; radzę to dla waszego dobra!
Szczera twarz, uczciwe oczy świadczyły o prawdzie jego słów. Rollins zapytał:
— Sądzi pan istotnie, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie?
— Tak, tak sądzę. Dziś rano odkryłem pierwsze ślady, które mnie przekonały, że wywiadowcy szpiegują się wzajemnie. To groźne dla mądrego człowieka ostrzeżenie. Czy musicie bezwarunkowo właśnie teraz jechać w tym kierunku? Czy nie możecie odłożyć tej nieostrożnej jazdy do lepszych, spokojniejszych czasów?
— Hm, możemy. Skoro się potwierdzi, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie, to uważam, że stanowczo....
— Nic podobnego! — przerwał król naftowy — Czy zna pan tego człowieka? Czy pan bardziej jemu ufa, niż mnie? Jeśli się lęka śladu w trawie, to rzecz jego, ale nie nasza!
— Kurjerzy są zazwyczaj doświadczonymi ludźmi. A kiedy chodzi o życie, a zatem o wszystko, cóżto za różnica, jeśli interes o kilka dni później dojdzie do skutku?
— Przecież! Nie mam zamiaru wiecznie się z tem nosić, sir!
— Aha, chodzi o interes, — uśmiechnął się kurjer. — Well, nie wtrącam się w takim razie. Spełniłem obowiązek i ostrzegłem was. Więcej nie można ode mnie żądać.
Mówiąc to, chwycił za cugle, aby puścić swego pony.
— Nie żądamy więcej — odparł król naftowy. — Wogóle niczego nie żądaliśmy od pana, może pan więc zachować swoje zdanie dla siebie. Dość mamy pana widoku!
I to nie wyprowadziło kurjera z równowagi. Rzekł tonem, jakim nauczyciel gani ucznia:
— Nigdy jeszcze nie spotkałem takiego chama, jak pan; istotnie, na Zachodzie włóczy się różne tałałajstwo. — I, zwracając się do bankiera, dodał: — Zanim usłucham rozkazu tego wolnego gentlemana, muszę jeszcze jedno panu powiedzieć: nawet w czasach spokojnych tutaj każdy interes jest niebezpieczny, skoro zaś nie można go odłożyć mimo ruchawek wojennych, jest to nietylko niebezpieczny, ale także wielce podejrzany interes. Miej się pan zatem na baczności, sir, abyś go nie opłacił głową!
Zamierzał puścić konia, atoli król naftowy wyciągnął nóż i krzyknął:
— To była obelga, człowieku! Czy mam wbić ci pomiędzy żebra tę ostrą stal? Jeszcze jedno słówko, a bez wahania — —
W tej chwili błysnęły lufy dwóch rewolwerów w rękach kurjera. Jeszcze bardziej błyszczały jego oczy, gdy, roześmiawszy się pogardliwie, odpowiedział:
— Spróbuj tylko, my boy! Odrzuć nóż, powiadam ci, bo wypalę! Oto dwanaście kul, messurs! Kto podniesie na mnie rękę, temu wypalę dziurę w skórze. A zatem — precz z nożem człowieku! Liczę do trzech. Raz — — dwa —
Widać było, że nie cofnąłby się przed spełnieniem groźby. Grinley stchórzył i schował nóż.
— To rozumiem! — śmiał się kurjer. — O, nie radziłbym panu się ociągać! Na dzisiaj dosyć; ale jeśli się jeszcze raz spotkamy, pozna mnie pan lepiej!
Odjechał. Nie zadawał sobie nawet tyle trudu, aby się obejrzeć. Grinley sięgnął po strzelbę. Buchalter położył mu rękę na ramieniu i rzekł niemal rozkazującym tonem:
— Nie rób pan więcej głupstw, sir! Chce pan zastrzelić tego człowieka?
— Więcej głupstw! — powtórzył król naftowy. — Czy już zrobiłem jakie?
— Stanowczo! Pańskie grubjaństwo, pańskie całe zachowanie się było głupstwem. Doprawdy nie rozumiem, z jakiego powodu potraktował pan obcesowo tak przychylnie dla nas usposobionego człowieka!
Grinley chciał właściwie ofuknąć go należycie, ale rozmyślił się i powiedział:
— Jeśli ja byłem grubjański wobec niego, pan jesteś taki wobec mnie; to się nawzajem znosi. Ten drab, uciekający przed śladami, jest tchórzem.
— Przecież, kiedy zagroził mu pan nożem, nie okazał się bynajmniej tchórzem; przeciwnie, to pan musiał ustąpić.
— Nie hańba. Djabeł niech się spokojnie przygląda, jak dwakroć po sześć kul patrzy mu w pierś! Ale dosyć o tem; jedziemy dalej!
Buttler i Poller zachowywali się podczas tej przykrej sceny zupełnie spokojnie, jednak znać było po nich, że cały jej przebieg niemało ich złościł. Rzucali, podobnie jak król naftowy, badawcze spojrzenia na Rollinsa i Baumgartena, usiłując wyczytać z ich min, jakie wrażenie wywarły przestrogi kurjera.
Nastrój był zupełnie zmieniony; milczano. Każdy był zajęty własnemi myślami. Słońce się skryło. Wyszukano dogodnemiejsce na biwak.Nie trzeba było starać się o zdobycie pożywienia, gdyż król naftowy zaopatrzył się dostatecznie w pueblu. Jedli w milczeniu i, dopiero kiedy się zupełnie ściemniło, odezwał się pierwszy Baumgarten:
— Czy zapalimy ognisko?
— Nie — odpowiedział Grinley.
— A więc i pan jest zaniepokojony?
— Zaniepokojony? Bynajmniej! Znam dobrze ten kraj i czerwonoskórych mieszkańców — o wiele lepiej, niż kurjer, który jechał tędy po raz pierwszy. O zaniepokojeniu, czy strachu nie może być mowy; nie należy jednak zaniedbywać środków ostrożności. Jeśli ten człowiek widział ślady, to nie znaczy jeszcze, aby to były ślady wywiadowców. Ale lepiej nie zapalać ogniska. Nie chcę nikomu dawać pretekstu do zarzutu nieprzezorności.
— Hm — mruknął bankier z namysłem. — A więc jest pan przeświadczony, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, o którem mówił kurjer?
— Nam — nie grozi. Aby jednak przekonać pana i uspokoić całkowicie, wyślę, aczkolwiek to zbyteczne, naprzód Pollera i Buttlera.
Obaj wymienieni oczekiwali tego. Nie odezwali się jednak ani słowem.
— Poco? Co oni zrobią? — zapytał bankier.
— Będą naszymi wywiadowcami. Wyprzedzą nas i postarają się ostrzec przed niebezpieczeństwem. Widzi pan zatem, że biorę w rachubę wszystkie możliwości, co pana, spodziewam się, dostatecznie uspokoi.
— Pięknie! Więc nie wszyscy wyruszymy jutro rano?
— Nie. Zostanę tutaj z panem i z Mr. Baumgartenem. Tylko Buttler i Poller pojadą naprzód. O ile odkryją niebezpieczeństwo, natychmiast wrócą, aby nas ostrzec.
— To mnie uspakaja, Mr. Grinley. Ten kurjer doprawdy napędził mi stracha.
Uspokojony, nie przeczuwał, że właśnie to zarządzenie miało umożliwić oszustwo, na którego ofiarę upatrzył go król naftowy.
Ponieważ obaj wymienieni mieli wcześnie wyruszyć, więc nie rozwodzono się dłużej, i wszyscy ułożyli się do snu. Ktoś jednak musiał czuwać; według kolei — pierwszy Baumgarten, drugi bankier. Skoro minął czas jego straży, obudził króla naftowego i położył się spać. Grinley siedział pół godziny nieruchomo; następnie nachylił się ku bankierowi i buchalterowi, aby się przekonać, czy śpią mocno. Obudził teraz pocichu Pollera i Buttlera. Wszyscy trzej podnieśli się i oddalili na taką odległość, że nikt ich nie mógł zobaczyć, ani usłyszeć; wszak musieli porozumieć się skrycie.
— Wiedziałem, że nas obudzisz, — rzekł Buttler. — Bodajby piorun zgładził tego kurjera, który mógł nam wszystko popsuć! Bądź co bądź, i ty powinieneś był inaczej się zachować.
— Robisz mi wyrzuty? — odburknął brat.
— Dziwisz się? Ten drab był nie w ciemię bity i, jak to się mówi, pobił cię na całej linji.
Oho!
Pshaw! Przyznaj, wszak to prawda! Im bardziej się unosiłeś, tem on był spokojniejszy. To wystarczyło, aby dać mu przewagę; Rollins i Baumgarten wynieśli niepożądane dla nas wrażenie. A następnie, incydent z nożem. Mieliśmy się zpyszna; poprostu przykuł nas do ziemi!
— Ty także nie mogłeś się poruszyć?
— Stanowczo nie! Wprawdzie brała mnie ochota przyciąć temu łotrowi języka, ale czułem, że to nie przelewki. Na pewnoby wystrzelił. Jeden na pięciu! Co muszą o nas myśleć Rollins i Baumgarten!
— Niech myślą, co chcą! Odzyskaliśmy ich zaufanie. Mówmy o czem lepszem! Opisałem wam dokładnie położenie jeziora naftowego. Czy sądzicie, że je znajdziecie?
— Bezsprzecznie.
— Jeśli wyruszycie wcześnie i nie napotkacie w drodze na przeszkody, już po południu staniecie u celu. Znajdziecie równie łatwo jaskinię, jak i Gloomy-water. Ukryłem tam czterdzieści beczek nafty i narzędzia. No, uważajcie! Musicie odrazu zabrać się do roboty, ponieważ dużo czasu zabierze wam zacieranie śladów. Pojedynczo potoczycie beczki aż do samej wody, poczem, skoro nafta spłynie do jeziora, umieścicie je zpowrotem do jaskini. Wejście do niej zamknijcie identycznie tak, jak je zastaniecie. Nawet najbardziej przenikliwe oko nie powinno go dostrzec. Następnie zatrzyjcie wszystkie ślady. Mam nadzieję, że uporacie się przed wieczorem.
— A skoro robota nad wodą będzie skończona, co wówczas? — zapytał Buttler.
— Wyśpicie się i wyjedziecie następnego rana na nasze spotkanie, aby nam oznajmić, żeście znaleźli jezioro i że droga jest zupełnie bezpieczna. Oczywiście, nie zapomnijcie się rozpływać w zachwytach nad naftą,
— Postaramy się, aby przemówiły do nich nasze zachwyty. Mam nadzieję, że i ty wówczas wywiążesz się ze swego obowiązku?
— Naturalnie!
— Ile właściwie chciałeś nam dać?
— Dostaniecie razem pięćdziesiąt tysięcy dolarów, któremi się podzielicie.
Mówiąc to, uchwycił brata za rękę i uścisnął na znak, że powiedział to dla zamydlenia oczu Pollerowi. Ten bowiem miał otrzymać nie pieniądze, lecz pchnięcie nożem albo kulę. Poller nie przeczuwał tych złowrogich zamiarów; ufał obu oszustom i zawołał półgłosem z uciechą:
— Pięćdziesiąt tysięcy, któremi się podzielimy! A więc ja dostanę dwadzieścia pięć tysięcy?
— Tak — skinął Grinley.
— Wspaniale! Należę do was ciałem i duszą. Bodajbyśmy to mogli dostać natychmiast w gotówce!
— Niestety, nie może to być. Wypłaci przekazem na Frisco.
— A więc wszyscy trzej pojedziemy następnie do San Francisco?
— Wszyscy trzej.
— No, chętnie odbędę tę drogę. Dla dwudziestu pięciu tysięcy dolarów jedzie się nawet dalej.
Well. Ale jeszcze jedno. Nie czuję się bynajmniej tak bezpieczny, jak udawałem. Miejcie się na baczności. Nikt was nie powinien zobaczyć. Musicie dotrzeć do Gloomy-water i poczynić odpowiednie przygotowania. To byłoby okropne, gdybym, dotarłszy tam wraz z obu głupcami zastał tylko wodę.
— Bądź spokojny! — rzekł Buttler. — Jeśli się nam co złego przytrafi, nie będziemy mogli wyjechać na wasze spotkanie, z czego zmiarkujesz, że plan się nie powiódł.
— Słusznie! W takim razie nie poprowadzę ich do jeziora.
— Cóż więc poczniesz?
— Oczywiście, będę szukał waszych śladów, aby nieść wam pomoc, jeśli to będzie konieczne.
— Mamy nadzieję. Jesteś nam potrzebny równie, jak my tobie. Jeden nie powinien drugiego wydawać na sztych. — A teraz wracajmy do obozu!
Wróciwszy do Roliinsa i Baumgartena, zastali ich pogrążonych w mocnym śnie. Noc przeszła bez wypadków. Skoro świt, Buttler i Poller wyruszyli przed siebie.
Rollins i Baumgarten sądzili, że obaj wywiadowcy wyprzedzą ich o niewielką przestrzeń, król naftowy jednak ich inaczej poinformował:
— Wyjechali jako wywiadowcy, muszą zatem rozglądać się dookoła i jechać powoli. Dogonilibyśmy ich też szybko i bylibyśmy zmuszeni stale się zatrzymywać. Dlatego lepiej będzie, jeżeli pozwolimy im zbadać drogę w całej rozciągłości.
— A kiedy pojedziemy za nimi?
— Jutro rano.
— Tak późno?
— Czyż to późno? Sami żądaliście, abyśmy nie zaniedbali żadnego środka ostrożności. Jeśli obaj spotkają w drodze wrogów, wrócą, aby nam o tem zameldować. Jeśli zaś do wieczora nie wrócą, będzie to pewny znak, że nie mamy się czego lękać, i jutro, na dobrze wypoczętych wierzchowcach, będziemy mogli rozwinąć podwójną szybkość.
Dzień upłynął; zapadł wieczór, a Buttler i Poller nie wracali, co wprawiło trzech jeźdźców w pogodny nastrój. Bankier przez całą noc nie mógł przymknąć oka. Opanowało go gorączkowe podniecenie, A zatem nazajutrz był ów wielki dzień, w którym miał ubić największy i najznaczniejszy interes, interes, o jakim nawet śnić nie mógł! Miał zostać królem naftowym, posiadaczem niewyczerpanego źródła oleju skalnego! Jego nazwisko miało znaleźć się w rzędzie nazwisk największych miljonerów; tak, w krótkim czasie stanąłby obok słynnych tak zwanych „czterystu“ New-Yorku! Nie dawała mu ta myśl spokoju. Nie próbował nawet zasnąć, mimo że noc szarzała. Zaczął budzić Grinleya i Baumgartena, aby ich przynaglić do wyjazdu.
Gotowi byli wyruszyć i, kiedy słońce się wyłoniło, mieli już za sobą kilka mil drogi.
Miejscowość była górzysta: wyżyny porastały gęstemi lasami, doliny soczystą trawą. Tu spotykali wydeptane ślady swoich towarzyszów. W południe musieli się zatrzymać, aby dać koniom jednogodzinny wypoczynek.
— Za kwadrans znajdziemy odpowiednie miejsce — oznajmił król nafty — głęboką kotlinę, dobrze ocienioną z południa. Tam panuje orzeźwiający chłód.
Zjeżdżali po dosyć stromej pochyłości. Grunt, pokryty drzewami iglastemi, opuszczał się tak raptownie, że musieli zsiąść z koni i prowadzić je za uzdy.
— Jeszcze dwieście kroków, — powiedział Grinley — a zobaczycie dolinę wprost przed sobą. Nie jest wielka. Pośrodku znajduje się olbrzymi blok skalny, obok którego wznosi się wielowiekowy buk.
Przebywszy ten dystans, zatrzymali się oszołomieni niespodziewanym widokiem. Wprost pod ich nogami skała spadała niemal pionowo; stali na brzegu kotliny, otoczonej wysokiemi skałami. Z uwięzi tej prowadziły dwa wąskie wyloty: jeden na północ, drugi na południe. Miejsce, na którem się zatrzymali, — był to najniższy odcinek zachodniej krawędzi — przypominało altanę. Ponieważ jej opoka wrzynała się w głąb doliny, blok, o którym wspominał król naftowy, wznosił się w niewielkiem oddaleniu. Buk przy bloku miał tak przepiękny kształt, że wprawiłby każdego w nieopisany zachwyt.
— Co za pyszne drzewo! — zawoiał Baumgarten. — Takiego — —
Pst! — ostrzegł go Grinley, chwytając za ramię. — Cicho! Nie jesteśmy tu sami. Czy widzicie dwóch Indjan na północnej stronie bloku? Za blokiem zapewne pasą się ich konie.
W rzeczy samej, dwaj Indjanie siedzieli na bloku w miejscu ocienionem. Tam nie dosięgały ich rozżarzone promienie słońca. Ponieważ byli wymalowani barwami wojennemi, trudno było rozróżnić ich twarze. Jeden z nich nosił dwa białe pióra orle w czuprynie. Teraz dopiero trzej podróżni zauważyli ciemną kresę w trawie, która zaczynała się u południowego wylotu i ciągnęła do bloku, niczem długi sznur.
— To ślad obu czerwonoskórych — oświadczył Grinley. — Przybyli z południa i pojadą, wypocząwszy, na północ.
— Ale w takim razie nie możemy zejść! — odpowiedział zatroskany bankier. — Od czasu przygody w pueblu nie dowierzam żadnemu Indjaninowi. Cóż to mogą być za jedni?
— Znam ich i znam nawet imię jednego. To Mokaszi, wódz Nijorów.
— Co oznacza to imię? — zapytał buchalter.
Mokaszi, to po indjańsku bawół. W tych czasach, kiedy bizuny wielkiemi jeszcze trzodami ciągnęły przez sawany, wódz Nijorów ubił ich mnóstwo. Stąd jego imię.
— Chyba on pana również zna.
— Tak, gdyż bawiłem kilkakrotnie u jego plemienia.
— Jakże jest względem pana usposobiony?
— Przyjaźnie. Tak przynajmniej było niegdyś, a usposobienie nie może się zmienić w stanie pokoju. Teraz jednak, kiedy wykopano topór wojny, nikomu nie można ufać.
— Hm, cóż należy czynić?
— Naprawdę nie wiem. Jeśli zjedziemy nadół, może nas przyjmie przyjaźnie, a może i nie. W każdym jednak razie dowie się o naszej obecności, czego należy uniknąć.
— Czy nie możemy go ominąć drogą okrężną?
— Możemy, ale wypadnie nam droga tak długa, że nie dotrzemy dzisiaj do jeziora nafty. Nie zapominajmy również, że Buttler i Poller na pewno wyruszą na nasze spotkanie. To rzecz wielce nieprzyjemna, że ci obaj Nijorowie właśnie tutaj — —  — stój! — przerwał. — Cóżto takiego?
Zobaczył coś, co wszystkich trzech przejęło największem zaciekawieniem. Mianowicie u południowego wylotu, skąd szedł ślad Nijorów, ukazali się dwaj uzbrojeni w strzelby Indjanie, nie na koniach, lecz pieszo. Ci również mieli na twarzach farby wojenne; jeden nosił we włosach pióro orle, był zatem, jeśli nie wodzem, to w każdym razie wyróżniającym się szczególnemi zaletami wojownikiem.
— Czy to są także Nijorowie? — zapytał Rollins.
— Nie, Nawajowie, — odpowiedział pocichu król naftowy, jakgdyby w obawie, że mogą go usłyszeć czerwonoskórzy.
— Czy zna ich pan?
— Nie. Ten z piórem we włosach jest jeszcze młodym wojownikiem, który zdobył wyróżnienie chyba już po moim ostatnim pobycie u Nawajów.
— Do pioruna! Kładą się w trawie. Poco?
— Nie odgadujecie? Wszak to wywiadowcy Nawajów. Tu zetkną się przedstawiciele obu plemion. Popłynie krew! Nawajowie napotkali ślad Nijorów i poszli za nimi do doliny. Uważajcie, co się zdarzy!
Trząsł się z podniecenia, podobnie jak obaj towarzysze. Mogli ze swego stanowiska niepostrzeżenie obserwować dolinę.
Obaj Nawajowie pełzali na koniuszkach rąk i nóg, śladem Nijorów, ku blokowi skalnemu.
— Do licha! — zawołał król naftowy. — Mokaszi i jego towarzysze będą zgubieni, jeśli przesiedzą tu jeszcze jedną choćby minutę!
Panie Boże! — odezwał się podniecony buchalter. — Czy nie możemy zapobiec rozlewowi krwi?
— Nie, nie —  — i —  — ale tak — — ale tak!... — odpowiedział Grinley, dysząc gwałtownie. — Musimy wykorzystać okazję.
Obaj Nawajowie znajdowali się w odległości niespełna dziesięciu kroków od bloku. Nijorowie, znienacka napadnięci, zginęliby niechybnie.
— Wykorzystać? Jakto? — zapytał bankier.
— Przekona się pan natychmiast!
Szybkim ruchem zdjął dubeltówkę z siodła i przyłożył do skroni.
— Na miłość Boską, nie chce pan chyba strzelać! — przeraził się Baumgarten, ale już padł pierwszy strzał, a po sekundzie rozległ się drugi. Pierwsza kula ugodziła w głowę Nawaja, noszącego pióro orle, i zabiła go na miejscu. Druga trafiła jego towarzysza; skoczył pod górę, raz drugi, i runął na ziemię.
Boże! Zastrzelił ich! — zawołał przerażony Rollins.
— Ku mojemu i waszemu pożytkowi — odpowiedział chłodno król naftowy, opuszczając strzelbę i wysuwając się naprzód, aby go ujrzano z dołu.
Na Nijorach strzały wywarły piorunujące wrażenie. Z początku zerwali się na równe nogi, ale natychmiast upadli w trawę, aby utrudnić celowanie. Sądzili, że strzały są przeznaczone dla nich, gdyż, oddzieleni blokiem, nie mogli widzieć obu martwych Nawajów. Wówczas zawołał król naftowy:
— Mokaszi, wódz Nijorów, może się spokojnie podnieść; nie powinien się ukrywać, ponieważ jego wrogowie nie żyją.
Mokaszi podniósł oczy. Ujrzawszy wołającego, wydał okrzyk zdumienia i zapytał:
Uff! kto strzelał?
— Ja.
— W kogo?
— W dwóch Nawajów.
— Gdzie?
— Za waszą skałą. Idźcie! Tam ci nie żyją.
Przezorny czerwonoskóry, zanim go usłuchał, podpełzł ku krawędzi i wyjrzał z największą ostrożnością. Poczem powoli podniósł głowę, wyciągnął nóż i, tak przygotowawszy się do walki, w trzech, czterech szybkich susach poskoczył ku ciałom. Stwierdziwszy, że są martwi, podniósł się i zawołał do króla naftowego:
— Masz słuszność, nie żyją. Zejdź nadół!
— Nie jestem sam. Mam dwóch towarzyszów.
— Białych?
— Tak.
— Przyprowadź ich!
— Czy usłuchamy go? — zapytał Rollins króla naftowego.
— Naturalnie.
— Czy to nie jest niebezpieczne?
— Ani trochę! Uratowałem obu Nijorów od niechybnej śmierci, a zatem winni nam wdzięczność.
— Ale, sir, to morderstwo, podwójne morderstwo!
Pshaw! Niech się pan nie ośmiesza! Dwaj Indjanie musieli w każdym razie zginąć. Gdybym przyglądał się z założonemi rękami, śmierć spotkałaby obu Nijorów. Gdybym ich ostrzegł, doszłoby do walki czterech, z której, nie wiem, czy któryś wyszedłby cało. Zarznęliby się wszyscy nawzajem. Skierowałem wyrok losu przeciwko Nawajom, zyskując przez to wdzięczność i przyjaźń wodza Mokaszi. Teraz nie mamy żadnych trosk. Nasz interes musi się powieść, gdyż Nijorowie nas ochronią. A więc chodźcie ze mną spokojnie!
Usłuchali go, nie mogli jednak opanować uczucia zgrozy, którą przejmował ich ten człowiek, zabijający, bez skrupułów, obcych ludzi dla własnej korzyści.
Droga wypadała przez południowy wylot. Mijając go, nie spostrzegli płonących oczu, obserwujących ich skroś zagajnik. Zniknęli za wąskim przesmykiem, i oto za krzewiną podniósł się jakiś czerwonoskóry i zazgrzytał:
Uff! Ten chudy był mordercą. Nie mogłem pomóc moim braciom, ale pomszczę ich krwawo! Znowu się nachyliwszy, zniknął w krzewinie. To był Nawaj. Zapewne został tutaj na straży, podczas gdy jego nieszczęśliwi towarzysze weszli do kotliny. — —
Król nafty wraz z bankierem i Baumgartenem spokojnie podjechali do wodza, który ich oczekiwał u bloku skalnego. Mokaszi poprzednio, naskutek zbyt wielkiego oddalenia, nie rozpoznał twarzy Grinleya. Skoro teraz ów się zbliżył, czoło wodza zmarszczyło się posępnie pod strychami farby.
— Skąd przybywają trzej biali? — zapytał.
Król naftowy spodziewał się o wiele przyjaźniejszego powitania. Był rozczarowany. Zeskakując, podobnie jak jego towarzysze, z konia, odparł:
— Nasz ślad rozpoczął się nad Rio Gila.
— A gdzie się skończy?
— Nad wodą Chelly.
— Jesteście sami?
— Tak.
— Czy przyjadą za wami jeszcze jacyś biali?
— Nie. A jeśli przyjadą, to nie nasi przyjaciele.
— Czy wiecie, że zdruzgotaliśmy fajkę pokoju?
— Tak.
— A jednak odważyliście się przybyć tutaj?
— Wojujecie przecież z Nawajami, a nie z białymi.
— Białe twarze są gorsze, niż psy Nawajów. Kiedy nie było tu jeszcze białych, pokój panował między wszystkimi czerwonymi. Białym wyłącznie zawdzięczamy, że tomahawk pożera nasze życie.
— Chcesz przez to powiedzieć, że jesteście naszymi wrogami?
— Tak, waszymi śmiertelnymi wrogami.
— A jednak zawdzięczacie życie moim dwom kulom! Czy chcecie nas za to smażyć na palu męczarni?
Wzgardliwy uśmiech osiadł w kącikach ust wodza.
— Mówisz o palu męczarni, — rzekł — jakgdybyś był w naszej mocy, a jednak jest nas dwóch, a was trzech. Zdajesz się posiadać odwagę żaby, która po pierwszem spojrzeniu skacze wężowi do paszczy.
Ta obelga była nietylko świadectwem panujących obecnie w dorzeczu Chelly wrogich stosunków. Prawdopodobnie Grinley cieszył się u Nijorów opinją zgoła inną, niż mówił. Czuł, że bankier i jego towarzysz mogą wpaść na tę myśl, i dlatego zapytał:
— Mokaszi, dzielny wódz, nie zna mnie już więcej?
— Moje oko nigdy nie zapomina twarzy, nawet jeśli widziało ją jeden raz.
— Ja zaś nigdy jeszcze nie wyrządziłem krzywdy wojownikom Nijorów!
Uff! Czemu tak mówisz? Gdybyś dotknął palcem choćby jednego z moich wojowników, straciłbyś skalp!
— Czemu do mnie przemawiasz tak groźnie? Czy twoje życie jest tak mało warte, że nawet nie pozdrowisz swego zbawcy?
— Powiedz, kiedy ujrzałeś Nawajów, których zabiłeś, i jak długo ich ścigałeś.
— Ujrzałem ich na dwie minuty przed wystrzałami, które cię uratowały.
— Co złego ci wyrządzili?
— Nic.
— Nie miałeś do nich żadnej urazy?
— Nie.
— A jednak ich zabiłeś!
— Aby ciebie ocalić!
— Psie! — huknął Mokaszi na białego, błyskając oczami. — Wielu myśliwych i wojowników zawdzięcza mi życie, a nie wypominałem im tego ani razu przez długie lata. Ty natomiast stoisz przede mną od kilku chwil zaledwie i już pięciokrotnie nazwałeś się moim zbawcą. Jeśli się sam w ten sposób wynagradzasz, to nie możesz oczekiwać ode mnie żadnego podziękowania. Czy pragnąłem twojej wyręki?
Grinley, chociaż ogromnie zmieszany, ośmielił się wtrącić:
— Nie. Ale, gdyby nie ja, w tej chwili już stygłoby twoje ciało.
— Skąd ta pewność? Widzisz tu przy skale nasze konie, które oznajmiają nam zbliżanie się każdego człowieka. Właśnie słyszeliśmy, jak parsknęły, i uchwyciliśmy za noże, gdy padły twoje strzały. Nawajowie nic złego ci nie wyrządzili. Nie walczyłeś z nimi — zastrzeliłeś ich z ukrycia. Nie jesteś wojownikiem, lecz mordercą. Tam leżą ich ciała. Czy mogę zedrzeć a nich skalpy? Nie — padli od twoich zdradzieckich strzałów. Gdybyś zaś nie przybył, przyjąłbym ich, uprzedzony parskaniem naszych koni, przyjąłbym nożami i przyozdobiłbym pas nowym skalpem. Czy znasz tego, który nosi w głowie pióro? Jego imię jest Khasti-tine[2], aczkolwiek czas jego życia wynosił dwadzieścia zim i lat. To imię zaszczytne otrzymał naskutek mądrości i odwagi. I takiego wojownika zamordowałeś! I mnie pozbawiłeś zaszczytu zwycięstwa! I ty żądasz — zamiast zemsty — zapłaty!
Pod królem naftowym nogi się uginały. Towarzysze jego byli niemniej przestraszeni. Wódz ciągnął dalej:
— Wszyscy biali są tacy, jak ty. Ilu jest śród nich dobrych ludzi? Na jednego Old Shatterhanda, w którego sercu mieszka miłość, przypada po stokroć sto innych, którzy gotują nam zgubę. — Zatrzymajcie się tutaj, dopóki nie wrócę! Jeśli się odważycie odjechać, będziecie zgubieni!
Dał znak drugiemu Nijorowi i poszedł z nim, badając szczegółowo ślad, ku wyjściu, za którem obaj znikli.
O biada! To brzmi inaczej, zgoła inaczej, niż myśleliśmy! — biadał bankier. — Nawarzył pan nam piwa, którem możemy się udławić!
— Morderca! — odezwał się buchalter. — Wódz miał rację. Czemu pan strzelał? Ten Khasti-tine, tak młody, a jednak tak słynny! Czy sam pan się nie wzdraga na myśl o swym czynie?
— Milczcie! — żachnął się król naftowy. — Miałem słuszność — ocaliłem wodza przed śmiercią. To parskanie koni jest wykrętnem kłamstwem!
— Bardzo wątpię! Ten człowiek wygląda na prawdomównego. Czyśmy nie stali przed nim jak sztubacy? Najlepiej będzie czmychnąć, zanim wróci!
— Nie waż się pan, Mr. Baumgarten! Zdaje się, że wódz ma wpobliżu większą ilość wojowników. Jeśli drapniemy, będą nas ścigać, a wówczas możemy się pożegnać z życiem. Teraz jednak prawdopodobnie nas puści. Poczekajmy!
Upłynął kwadrans, zanim Nijorowie wrócili. Mokaszi oświadczył:
— Zemsta stoi za tobą i ręka zagłady doścignie ciebie, jeśli nawet nie przyłożę się do twojej zguby. Było nie dwóch, lecz trzech Nawajów. Trzeci stał w przesmyku na straży i widział wszystko, nie mogąc zapobiec zbrodni. Postawi swe mokasyny na twoich śladach, i będzie cię dopóty ścigał, dopóki nie zatopi noża w twem sercu. Skalp na twojej czaszce nie siedzi mocniej, niż krople deszczowe, które wiatr zdmuchuje z gałęzi. Nie będę cię prześladował i nie będę chronił. — Czemu dążycie do Chelly? Czego tam szukacie?
— Ziemi — odparł markotnie doniedawna tak zarozumiały król nafty.
— Czy należącej do ciebie?
— Tak.
— Kto ci podarował?
— Nikt.
— A jednak twierdzisz, że należy do ciebie!
— Tak, to tomahawk-improvement.
— Ubolewam, że muszę to słyszeć.
— Dlaczego? — Ponieważ jest to słowo złodziei i rabusiów! Ziemia nad Chelly! Ona jest twoja! A tu oto stoi Mokaszi, wódz Nijorów, prawowitych właścicieli całego obszaru nad Chelly! Psy parszywe! Coby powiedziały białe twarze z tamtej strony wielkiego morza, gdybyśmy do nich przyszli i twierdzili, że ich kraj jest nasz? My natomiast mamy pozwolić, aby nam wszystkie ziemie wydarto! Ziemia nad Chelly, która do ciebie należy, aczkolwiek nie odkupiłeś jej od nas, ani nie dostałeś w podarunku! Moja pięść jest zbyt dumna, aby ciebie zmiażdżyć. Fora stąd, fora na szmat ziemi, którego tak pragną wasze dusze! Osiądźcie na nim — niedługo będziecie czekali na krwawy plon!
Rozkazująco wyciągnął rękę ku północnemu wylotowi. Szybko dosiedli koni i pomknęli galopem, z najwyższą radością opuszczając kotlinę, która mogła stać się dla nich placem kaźni.
Aby zrozumieć słowa i gniew wodza, trzeba wiedzieć, w jaki sposób biali zwykli wchodzić w posiadanie indjańskich terenów. Według prawa osadniczego każda głowa rodziny, każdy dwudziestojednoletni mężczyzna, który jest obywatelem, albo chce nim zostać, może przyswoić sobie bez zapłaty niezajętą parcelę 160-cio akrową. Musi jedynie zamieszkać na niej i uprawiać ją przez pięć lat. Poza tem miljony akrów zostają wyznaczone dla towarzystw kolejowych.
Aby zostać właścicielem takiego szmatu ziemi przez tomahawk-improvement, wystarczy tylko siekierą wykarczować kilka drzew, sklecić chatkę i zasiać trochę zboża. Któżby się pytał o zdanie Indjan, dziedzicznych właścicieli tych wszystkich obszarów! — —
Trzej biali, wyjechawszy z kotliny, przeprawili się milcząco przez rzadki las. Król naftowy, rozwścieczony nieprzyjemnem zajściem, szukał w myślach sposobu, któryby mu wrócił zachwiane poważanie obu towarzyszów. Po dłuższym czasie, przerywając milczenie, rzekł:
— Tacy już oni są, ci czerwonoskórzy szubrawcy! W najwyższym stopniu niewdzięczni! Długo żyjesz z nimi w pokoju i wyświadczasz niezliczone przysługi, aż którego pięknego poranka łamią wierność i zapominają, co ci winni.
Yes — skinął Rollins. — To była niezbyt przyjemna sytuacja. Możemy być zadowoleni, żeśmy uszli cało. Sądziłem, że stracimy życie.
— Stracilibyśmy życie, gdyby mi wódz nie przyznał milcząco słuszności, bo wszak musiał uznać, żem jego zbawcą. Aie nigdy już w życiu nie wyświadczę przysługi Indjaninowi.
— Słusznie! Te czerwone łotry nie zasługują na naszą przychylność.
Z tych słów bankiera można było wnioskować, że nie gani króla naftowego za jego postępowanie. Zaliczał się do owych prawdziwych Yankee, dla których życie ludzkie nie odgrywa roli. Niebezpieczeństwo, które mu groziło, minęło, zapomniał wiec także o wrażeniu, jakie wywarło nań zabójstwo obu Nawajów. Inaczej jednak miała się rzecz z Baumgartenem. Jako Europejczyk posiadał czulsze sumienie; uważał czyn Grinleya za występek, i nie taił swego oburzenia. Zapytał więc króla nafty poważnym tonem nagany:
— Czy wogóle wyświadczył już pan kiedy przysługę Indjaninowi?
— Ja? Co za pytanie! Właśnie ci Nijorowie zawdzięczają mi bardzo wiele!
— Bynajmniej nie znać tego było po wodzu!
— Ponieważ jest niewdzięcznym hyclem. Zdaje się, że chce mi pan robić wyrzuty, zamiast myśleć o wdzięczności, jaką mi jesteś winien za wyrwanie z puebla! Hm. Muszę panu oświadczyć, że, im dłużej o tem myślę, tem więcej nastręcza mi się pytań, na które nie znajduję odpowiedzi.
Grinley zpodełba obrzucił go badawczem spojrzeniem, powściągnął swój gniew i zapytał spokojnie:
— Jakież to są pytania? Czy mogę się dowiedzieć?
— Nie uważam tego za konieczne.
— Nie? Być może, zdołałbym pana objaśnić.
— Nietylko być może, ale na pewno. Mógłby pan, ale czy pan zechce, o tem bardzo wątpię.
— Jeśli mogę, to chcę, sir!
— Nie mówmy o tem więcej! Ponieważ jednak podkreśla pan tak mocno, że zawdzięczamy panu życie, chcę panu przypomnieć: nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
— Co pan rozumie przez to?
— Bardzo możliwe, że skwitujemy się z panem, i nie będziesz mógł wymagać od nas nadal wdzięczności.
— Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób!
— Bardzo zwyczajnie: jeśli chodzi o nasz interes, nie może pan żądać wdzięczności, ponieważ dostaniesz zapłatę. A co się tyczy wydobycia nas z puebla, to wprawdzie zapisaliśmy to na pana dobro, ale może już niebawem będziemy musieli wykreślić tę pozycję, ponieważ zabił pan obu Nawajów.
— Cóżto ma wspólnego?
— Nie pytaj pan tak, jakgdybyś był nowicjuszem! Nie jest rzeczą wykluczoną, że spotkamy Nawajów.
— Co z tego?
— Pomszczą śmierć obu wywiadowców.
Pshaw! Skąd mogą wiedzieć, co się zdarzyło?
— Skąd? Czy nie słyszał pan, co mówił Mokaszi? Było trzech Nawajów, a nie dwóch. Trzeci będzie nas ścigał.
Król naftowy nastroił twarz, która miała dotychczas wyraz powagi i namysłu, do szyderczego śmiechu i rzekł:
— Teraz widać, co z pana za mądry ptaszek! Czy mniema pan, że Mokaszi szczerze wyraził swoje zdanie?
— Tak.
— Istotnie? Muszę wobec tego oświadczyć, że nigdy z pana nie będzie prawdziwy westman. Mokaszi wyruszył na zwiady. Fakt, że nie wyręczał się zwyczajnymi wojownikami, świadczy o tem, że przykłada do wywiadu ogromną wagę. Natrafił na trzech wrogów, którzy też są wywiadowcami, i musi uczynić wszystko, aby ich unieszkodliwić. Dwóch zastrzeliłem własnoręcznie; trzeci jeszcze żyje i widział Nijorów. Nie będzie nas teraz ścigał, lecz jak najprędzej pomknie do swego plemienia, aby donieść o wrogach. Mokaszi musi za wszelką cenę starać się temu zapobiec; puści się śladem Nawaja, aby go dogonić. Czy pojął pan, czy nie?
— Hm! — mruknął Baumgarten. — Może jest tak, jak pan mówi, a może i nie.
— Jest tak — nieinaczej. Zapewniam pana i — —
Umilkł, osadził konia i uważnie spojrzał wdal. Z małej otwartej prerji, na której się znajdowali, widać było skraj lasu. Od ciemnego tła drzew odbijały postacie dwóch jeźdźców, którzy natychmiast się zatrzymali, kiedy zauważyli trójkę podróżnych.
— Dwaj ludzie — rzekł Grinley.
— Zdaje się, że to biali. Stawiam sto na jeden, że to Buttler i Poller. Jest nas trzech na dwóch, nie trzeba się więc lękać. Naprzód!
Puścili konie w cwał ku obu jeźdźcom, którzy ze swej strony pomknęli na ich spotkanie. Wkrótce poznali się wzajemnie. Z odległości, na jaką dobiegają słowa, król naftowy zapytał:
— To wy? To dobry znak! Czy droga jest wolna?
— Tak — odkrzyknął Buttler.
— Wolna, jak podczas pokoju. Nie natrafiliśmy nawet na ślad Indjanina.
— I znaleźliście Gloomy-water?
Yes. Z łatwością.
— No? A nafta?
— Wspaniała, naprawdę wspaniała! — odpowiedział zapytany, rozpływając się w uśmiechu. Następnie zwrócił się do bankiera i dodał: — Bądź pan łaskaw i powąchaj nas! Jak się panu podoba nasz zapach? Czy to olejek różany, sir?
Oczywiście obaj, naskutek dokonanej roboty, mocno trącili naftą. Twarz Roliinsa promieniała z radości.
— Olejek różany? Oczywiście, że nie, lecz coś bardziej miłego dla mnie! Ile czasu wymaga, messurs, zebranie funta olejku różanego? Nafta natomiast tak nadmiernie tryska z ziemi, że można zebrać dziennie setki beczek. Zapach wasz jest milszy dla mnie, niż wszystkie wonności świata. Jak pan sądzi, Mr. Baumgarten?
— Tak — potwierdził buchalter, przybierając również weselszy i pewniejszy wyraz twarzy.
Well! Do tej pory nie chciał pan wierzyć, spostrzegałem to nieraz. Czy przyznaje pan?
— Nie chcę zaprzeczać, sir.
— Ale teraz? Teraz chyba nabrałeś ufności?
Król naftowy odpowiedział zamiast Baumgartena:
— I ja zauważyłem, że Mr. Baumgarten mało mi okazuje zaufania, ale jestem zbyt dumny, aby się obrażać. Teraz przekona się, że ma przed sobą człowieka honoru, który w zupełności zasługuje na zaufanie. Ale czy zostaniemy tutaj na otwartej prerji? Mogą nas łatwo zauważyć jacyś Indjanie.
— Indjanie? — zapytał Buttler, puszczając konie naprzód w kierunku lasu, z którego był przyjechał. — Czy natrafiliście na Indjan?
— Tak.
— Do licha! Kiedy?
— Niedawno.
— Na jakich?
— Nijorów. Nawet na samego ich wodza.
— I wyrwaliście się z tych opałów bez uszczerbku?
— Chwała Bogu! Mogło być gorzej.
Opowiedział zajście, rozumie się, zyskując uznanie Buttlera i Pollera. Tymczasem wjechali do lasu, co zmusiło ich do przerwania rozmowy, gdyż drzewa stały tak blisko siebie, że trzeba było przedzierać się pojedyńczo. Bankier był wielce z tego niezadowolony — pragnął bowiem dowiedzieć się dalszych o jeziorze nafty szczegółów.
Po pewnym czasie las się urwał i wyjechali na trawę sawany. Teraz mogli się ponownie złączyć, z czego skorzystał Rollins, aby zadać pytanie o Gloomy-water. Buttler i Poller zadośćuczynili jego ciekawości w taki sposób, że niecierpliwość bankiera wzmogła się i przyprawiała go o coraz większe podniecenie. Skoro oświadczył, że wprost wyskakuje ze skóry, Buttler począł uspakajać:
— Cierpliwość pana nie będzie wystawiona na długą próbę. Pozostało nam półtora godzin drogi.
— Półtora godzin? Spotkaliśmy was pół godziny temu. Razem więc dwie godziny. A zatem opuściliście jezioro nafty dopiero przed dwiema godzinami?
— Tak; mniej więcej.
— Czemu nie wcześniej? Czy można zwlekać z tak ważną wiadomością, jaką mieliście mi przywieźć.
Pytanie zaskoczyło oszustów. Bankier nie powinien był domyślić się ciężkiej pracy, którą wykonali nad Gloomy-water. Buttler jednak znalazł prawdopodobną odpowiedź.
— Mieliśmy obowiązek dbać o wasze bezpieczeństwo. Musieliśmy zatem przeszukać całą okolicę jeziora. Nie było to łatwe zadanie. Teren jest uciążliwy, my zaś, nadomiar, musieliśmy posuwać się bardzo powoli, gdyż tak nakazywała ostrożność. Dlatego dopiero przed kilku godzinami dokonaliśmy tej pracy.
— I nie dostrzegliście nic podejrzanego?
— Nie, absolutnie nic. Może pan być spokojny, sir.
Rollins nietylko był spokojny, lecz wpadł w tak wesoły i rozkoszny humor, jak rzadko kiedy. Za godzinę, nie o wiele później, stanie na miejscu, gdzie oczekuje go majątek wielo-, wielomiljonowy! Chętnieby objął wszystkich towarzyszów, poprzestał jednak na uściśnięciu dłoni buchaltera i rzekł:
— Nareszcie, nareszcie u celu! I nareszcie poza niepewnością! Czy pana to nie cieszy?
— Naturalnie, sir, — brzmiała szczera odpowiedź.
Naturalnie, sir, — powtórzył Rollins, potrząsając głową. — To brzmi tak zimno, tak obojętnie, jakgdyby cała sprawa pana nie obchodziła!
— Wie pan doskonale, że zajmuję się pana interesami niemniej, niż własnemi. Cieszę się więc, ale nie zwykłem głośno wyrażać swej radości.
Well, znam już pana, Mr. Baumgarten. Teraz jednak mógłbyś być nieco głośniejszy. Nie powiedziałem jeszcze panu, ale możesz chyba pomyśleć, że zabierając pana ze sobą, miałem pewne w stosunku do pana zamiary. Udział pana w tym interesie będzie większy, niż pan sądzi. Czy mniema pan, że ja zamierzam wraz z rodziną wyjechać z Arkanzasu, aby osiąść na Dzikim Zachodzie? Ani mi się śni! Moją właściwą i stałą siedzibą pozostanie nadal Brownsville. Będę musiał jednak sprowadzić inżynierów i zostawić dyrektora, któremu mógłbym zaufać. Jak pan sądzi, kto to może być?
Wymownie spojrzał na buchaltera zpodełba i, nie otrzymawszy odpowiedzi, dodał:
— A może pan pragnie całe życie spędzić w Bronsville?
— Nie miałem jeszcze powodu do zastanawiania się nad tą kwestją, Mr. Rollins.
Well, bądź pan zatem tak dobry i zastanów się. Cóż bowiem, jeśli dyrektor, o którym mówię, nazywa się Baumgarten?
Niemiec podskoczył na siodle i zapytał:
— Czy mówi pan poważnie, sir?
Yes! Wie pan, że nie żartuję w kwestjach tak poważnych. Stanowisko jest odpowiedzialne i ciężkie. Dlatego, oprócz pensji, będzie pan zainteresowany w zyskach. Czy przyjmujesz, sir?
— Z całego serca!
— A więc przybijmy! Oto moja ręka.
Baumgarten wyciągnął swoją i rzekł:
— Nie chcę tracić zbytecznych słów, Mr. Rollins. Zna mnie pan i wie, że nie jestem niewdzięczny. Mojem największem życzeniem będzie sprostać stanowisku, które mam objąć.
— Sprosta pan; wiem o tem.
— Nie mógłbym tego twierdzić z całą pewnością. Prawdą jest to, co mówił niejednokrotnie Mr. Grinley: nie znam Zachodu. Tu zaś potrzebni są ludzie doświadczeni.
— Postaram się, aby pan miał takich da pomocy.
— Niejedną też walkę przyjdzie nam stoczyć. A może pan mniema, że Indjanie pozwolą się zagnieździć tutaj tak ogromnemu przedsiębiorstwu?
— Nie poradzą.
— Hm! Będą twierdzić, że miejsce jest ich własnością, i — —
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy zbytecznemi myślami! — przerwał mu król naftowy. — Słyszał pan przecież, co mówił Mokaszi? Że mogę; spokojnie osiąść na „swoim“ szmacie ziemi.
— Mówił ironicznie.
— A jednak!
— Pięknie! Ale czy to miejsce naprawdę należy do Nijorów? Czy inne plemiona, naprzykład Nawajowie, nie mają pretensyj do tych terenów?
— Jakie tam czerwoni mają pretensje — nas to nie obchodzi. Mam mój tomahawk-improvement, który panu odstępuję. Dokument odnośny leży w mojej kieszeni. Zresztą, poddał go pan badaniu w Brownsville; stwierdził pan, że jest dobry i ważny. Będzie pana własnością, skoro da mi sir przekaz na San Francisco. Wówczas zostanie pan — według praw Stanów Zjednoczonych — prawowitym właścicielem Gloomy-water, i żaden Indjanin nie będzie mógł pana wypędzić.
— Słusznie, sir. A jeśli czerwonoskórzy nie będą się liczyli z temi prawami?
— Należy ich zmusić. Oczywiście, zwerbujecie ludzi, którzy umieją się obchodzić z nożami i strzelbami. To ugłaska lndjan. Zresztą, może pan być pewny, że przedsiębiorstwo niebawem przyciągnie białą ludność, która zdoła nietylko oprzeć się najściu czerwonych, ale także wypędzić ich z tego całego kraju. Postawcie tylko swoje maszyny! Wszak wiecie, że maszyna jest nieubłaganym prześladowcą Indjan.
Miał słuszność. Gdziekolwiek ukazuje się biały i sprowadza maszyny o żelaznych rękach i nogach, tam czerwony musi ustąpić. Tak chce los nieubłagany.
Maszyna jest niepokonaną przeciwnością, aliści nie tak okrutną, jak broń, jak woda ognista, jak ospa i inne choroby, których ofiarami stali się, są i będą jeszcze pozostali nieliczni Indjanie, znikający z powierzchni ziemi, podobnie jak bizuny tak doszczętnie wytępione ze stepów, że dzisiaj tylko pojedyncze, rzadkie okazy oglądać można w ogrodach zoologicznych. — — —




II
NAD JEZIOREM NAFTY

Jeszcze przed upływem oznaczonego czasu pięciu jeźdźców znalazło się między wyżynami śród ciemnych lasów iglastych. Jedynie gdzie niegdzie jasne listowie nieco urozmaicało posępny widok.
— Dojedźmy tylko do Gloomy-water! — rzekł król naftowy. — Tam jest ciemniej, niż tutaj.
— Czy daleko jeszcze?
— Nie. Najbliższy wąwóz zaprowadzi nas do celu.
Niebawem wjechano do wąwozu. Z obu stron wznosiły się posępne skały, obwieszone czarnemi drzewami. Na dole wił się wężykowato cienki, wąski strumyk, na powierzchni którego płynęły tłuste oka. Grinley, dostrzegłszy je, z zadowoleniem spojrzał na Buttlera i Pollera. Nie mógł się z nimi dotychczas porozumieć i nie był pewny, czy skrupulatnie wykonali jego zlecenia. Teraz jednak, upewniony plamami na strumyku, wskazał je bankierowi i rzekł:
— Spójrz pan, Mr. Rollins! Jest to odpływ Gloomy-water. Jak pan myśli, co na nim pływa?
— Nafta? — odpowiedział zapytany, uważnie się przyjrzawszy.
— Tak, nafta.
— Istotnie, istotnie! Szkoda wielka, że wypływa bez pożytku!
— Niech tam, niewiele upłynie. Bodajże najlepszą okolicznością jest to, że jezioro ma tylko ten jeden — tak nieznaczny i niegodny wspomnienia odpływ. Później będzie się pan mógł postarać, aby nawet ta nieznaczna ilość nie wyciekała.
— Słusznie! Ale, Mr. Grinley, czy nie czuje pan zapachu? Jest coraz silniejszy, im bardziej się zbliżamy do celu.
— Naturalnie! Poczekaj pan, aż dojedziemy do jeziora. Dopiero się pan zdziwi!
Zapach nafty w rzeczy samej coraz bardziej się wzmagał. Naraz ściany wąwozu rozstąpiły się i zdumionym oczom bankiera i buchaltera ukazał się wydłużony owalny basen jeziora. Na wąskim obrębie ziemi między obwodem jeziora a stromemi skałami rosły olbrzymie czarne jodły. Takie same drzewa wznosiły się dokoła na skałach, aż do lasu,, który na górze stał niczem strażnik, nie przepuszczając najdrobniejszego promienia słonecznego.
Na dole, mimo jasnego dnia, zalegał zmierzch. Żaden wiaterek nie poruszy gałęzi; żaden ptak nie zakłóci spokoju; żaden motyl nie sfrunie nad kwiatami. Wydawało się, że tu życie zamarło. Wydawało się? O nie, nietylko wydawało się, ale naprawdę zamarło. Na jeziorze pływały niezliczone zdechłe ryby, których matowe łuski odbijały w sposób szczególny od ciemnej, oleistej połyskującej powierzchni. Dodajmy do tego niebywale silny zapach nafty. Ten nieoświetlony staw, który leżał przed widzami jak znieruchomiałe w śmierci oko, słusznie nosił nazwę Gloomy-water — Ciemna woda. Wywierał tak przygnębiające wrażenie, że Rollins i Baumgarten przez dłuższy czas stali na brzegu, nie mówiąc słowa.
— No, oto jest Gloomy-water, — przerwał milczenie król naftowy. — Co pan o tem myśli, Mr. Rollins? Jak się tu panu podoba?
Budząc się ze zdumienia, jak ze snu, bankier odetchnął głęboko i odpowiedział:
— Jak mi się podoba? Co za pytanie! Zdaje się, że starożytni Grecy wierzyli w wodę, przez którą umarli przeprawiają się do zaświatów. Ta woda musiała wyglądać tak, jak nasze jezioro, nieinaczej.
Nic nie wiem o tej wodzie greckiej, ale mogę się założyć, że niepodobna jej porównać z naszem jeziorem, ponieważ nie posiadała nafty. Zejdźcie z konia, sir, i zbadajcie naftę. Obejdziemy jezioro wokoło!
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, które następnie przywiązali, ponieważ zwierzęta parskały i wierzgały, pragnąc uciec. Niepokoił ich i wstrętem przejmował zapach nafty. Grinley podszedł do wody, zaczerpnął ręką, powąchał, obejrzał i rzekł triumfująco do bankiera:
— Tu oto dolary płyną miljonami, sir. Przekonaj się pan osobiście!
Roilins również zaczerpnął, poszedł dalej i znów nabrał wody; badał jezioro w rozmaitych miejscach. Nie mówił nic, tylko wciąż kiwał głową. Zdawało się, że stracił mowę; oczy świeciły nienaturalnym blaskiem, wyraz twarzy uzmysławiał podniecenie, które go ogarnęło. Ruchy były szybkie i przytem niepewne, stłumione. Ręce drżały i zdawało się, że musi zebrać siły, aby wreszcie drżącym głosem zawołać:
— Któżby to pomyślał! Ktoby mógł pomyśleć! Mr. Grinley, uważam, że wszystko, co pan mówił, było niedostateczne.
— Istotnie? Cieszy mnie to, niezmiernie cieszy, sir! — roześmiał się król naftowy. — Czy przekonał się pan wreszcie, że jestem uczciwym człowiekiem?
Rollins wyciągnął obie ręce i odpowiedział:
— Podaj mi pan ręce; muszę je uścisnąć. Jest pan człowiekiem honoru. Wybacz pan, że kilkakrotnie nasuwały się nam wątpliwości. Nie nasza to wina!
— Wiem, wiem, sir, — skinął Grinley poczciwie. Tamci obcy zbałamucili pana. Nie powinien pan był ich słuchać; ale teraz wszystko jest w porządku, wszystko! Zbadaj pan naftę, sir!
— Już zbadałem.
— No, i...
— Jest to najpiękniejsza, najczystsza nafta na świecie! Skąd się bierze? Czy jezioro ma dopływ?
— Nie. Musi tutaj być jakieś źródło podziemne, a może nawet dwa: jedno źródło wody, drugie — nafty. Widzi pan, że należy tylko czerpać i wlewać do beczek.
Rollins był nieprzytomny z zachwytu, atoli Baumgarten, trzeźwiejszy, podjął ostatnie słowa Grinleya:
— Tak, trzeba tylko czerpać. Ale skoro już wszystko będzie wyczerpane? Kiedy i jak nastąpi wówczas przypływ nafty?
— Oczywiście szybko, tak szybko, że nie będzie przerwy w pracy!
— Nie twierdziłbym tego bez uprzedniego zbadania. Wszak tylko tyle może dopłynąć, ile odpływa. A teraz obejrzyjno pan ten znikomy odpływ, który był naszym drogowskazem. Przypuszczam, że woda nie unosi stąd więcej nafty, niż litr na godzinę. To jest plon, cały plon, jakiego możemy oczekiwać.
— Tak pan myśli? Nie więcej? Nie więcej, niż litr na godzinę? — zapytał bankier rozpaczliwie.
Z niedomkniętemi ustami, z twarzą śmiertelnie pobladłą oczekiwał odpowiedzi.
— Tak, Mr. Rollins, tak jest, — odpowiedział buchalter. — Musi pan przyznać, że dopływ nie może być większy, niż odpływ. A nawet, jeśli jest dziesięciokrotnie, stokrotnie obfitszy! Co znaczy sto litrów nafty na godzinę? Nic, absolutnie nic. Weź pan na rozwagę wielkość kapitału, oddalenie tej miejscowości, niebezpieczeństwa, trudność sprzedaży — i sto litrów na godzinę!
— Czy nie może być więcej? Czy się pan nie myli?
— Nie, stanowczo nie. Jak dawno istnieje to jezioro? Niezliczone mnóstwo lat. Od czasu powstania upłynęły setki, lub tysiące lat, — a tak mało przypłynęło oleju skalnego. Gdyby nafty było więcej, jakże wysoko musiałaby leżeć na wodzie! Nie, nic tu się nie da eksploatować!
— Nic, nic! — powtarzał bankier, rękoma chwytając się za głowę. — A zatem nadzieja, cała radość daremna! Napróżno, napróżno odbyliśmy tak daleką, tak bardzo daleką podróż! Kto może to wytrzymać, kto może wytrzymać! Równie przerażony był król naftowy. Z jakiemi trudami, śród ilu niebezpieczeństw znosił tu pieszo i ukrywał naftę? Ile go to kosztowało! A teraz, kiedy stał u celu, wszystko to miało zniszczeć! Widział płomienie przed oczami; czuł się bezradnym — nie mógł dobyć głosu, i skierował spojrzenie, szukające pomocy, ku swemu przyrodniemu bratu, Buttlerowi.
Ten już nieraz dowcipnie ratował go z opałów, a i teraz okazało się, że były herszt finderów niełatwo daje się zbić z pantałyku. Roześmiał się krótko, wzgardliwie, i rzekł do bankiera:
— Czemu pan biada, Mr. Rollins? Nie mogę pana zrozumieć! Gdyby tak było, jak ten pan mówi, to Grinleyowi na myślby nie przyszło pokładać tak wielkich nadziei w Gloomy-water.
— Tak pan sądzi? — zapytał szybko Rollins, odzyskując nadzieję.
— Tak, tak sądzę! I gdyby naftę można było czerpać w taki sposób pojedyńczemi beczkami, to zachowałby placer dla siebie, a nie proponowałby panu. Otóż wydobycie nafty wymaga bardzo kosztownych przygotowań, na które nie ma środków.
— Przygotowania? Jakie?
— Hm! Dziwi mnie bardzo, że sam pan nie pojmuje. Czy studjował pan kiedyś fizykę?
— Nie.
— Hm. Szkoda! Nie mogę zatem dać panu szczegółowych wyjaśnień. Ale spróbuję wyklarować tę rzecz poglądowo. Przypuśćmy, że koń pana leży w trawie, a pan siedzi na siodle. Czy koń będzie mógł się z panem podnieść?
— Tak.
— Nie sądzi pan zatem, że jesteś dlań zbyt wielkim ciężarem?
— Nie. Podniesie się.
Well. Załóżmy jednak, że leży nie koń, lecz pies domowy. Czy podniesie pana?
— Nie.
— Czemu nie?
— Ponieważ jestem dlań zbyt ciężki.
— No, więc zastosuj to pan do nafty!
— Jakto? — zapytał Rollins, który nie zrozumiał przykładu.
— Mój przykład mówi, że ciężkie ciało powstrzymuje lżejsze, na którem leży. Rozumie pan?
— Teraz tak.
— A także pan, Mr. Baumgarten?
— Tak — skinął zapytany, który z uwagą śledził bieg myśli Buttlera.
— A czy wie pan, co jest cięższe, woda czy nafta?
— Woda — odpowiedział buchalter.
Very well! No, a teraz pomyśl pan, jak ciężka jest woda, która wypełnia to całe jezioro!
— Tysiące centnarów.
— A na dnie jeziora znajduje się źródło nafty, to znaczy mały otwór, przez który nafta chce się wydostać. Atoli na tym otworze spoczywają tysiące centnarów wody. Czy nafta może się więc wydostać?
— Nie...
Baumgarten wpadł w pułapkę. Był kupcem; nie znał się na prawach fizyki i nie wiedział, że nafta właśnie jako lżejsza idzie wgórę. Grinley odetchnął swobodnie. Na twarzy Buttlera pojawił się uśmiech zwycięski. Ciągnął dalej:
— A zatem nafta, która płynie z ziemi, nie może iść wgórę. Widzimy tu tylko nieznaczną ilość, która wydobywa się z jakiejś małej rysy. Lecz dajcie pompę i wypompujcie wodę z jeziora, albo postarajcie się usunąć ją w inny sposób! Wówczas zobaczycie, jakim potężnym, jakim stustopowym strumieniem przeszyje powietrze i ile setek beczek wypełni w ciągu jednego dnia! Gdyby Grinley miał pieniądze, nie zwracałby się do pana!
Poskutkowało. Bankier cieszył się odnowa, a Baumgarten stracił skrupuły. Że nafta była — to widoczne. Trzeba było tylko utorować jej jakiś odpływ. Długo jeszcze żonglowali oszuści prawami fizyki. Rollins wreszcie zdecydował się ubić interes, chciał jednak uprzednio obejrzeć cały obwód jeziora.
— Proszę bardzo, Mr. Rollins, — rzekł Grinley. — Poller pana odprowadzi!
Wymieniony oddalił się z Rollinsem i Baumgartenem. Skoro odeszli, król nafty odetchnął swobodnie:
— Do stu tysięcy kartaczy, co za fatalna sytuacja! Niemal że w ostatniej chwili nie odstąpili od geszeftu. Twój wykręt był wspaniały!
— Tak — roześmiał się Buttler. — Gdyby nie ja, mógłbyś jezioro zachować dla siebie. Ale teraz jestem przeświadczony; że pójdą na lep.
— Trudno uwierzyć, aby tak naiwne wyjaśnienie zdołało ich uspokoić!
Pshaw! Rollins jest głupi, a Baumgarten za uczciwy.
— Przejdą koło jaskini. Czy jej nie zobaczą? — Nie. Wiele potu spłynęło z nas przy pracy. Postaraj się zatem, aby interes dzisiaj został zakończony. Nie możemy marudzić ani godziny, bo nie należy ufać czerwonoskórym. Możemy tu zostać najwyżej do świtu. Jakże się następnie załatwimy z tymi głupcami — nożem czy kulą?
— Hm, wolałbym tego uniknąć.
— Pozostawić ich przy życiu? Co ci do głowy strzeliło!
— Nie chciej zrozumieć mnie fałszywie! Wspomnienie trupów będzie mi mąciło spokój. Jak myślisz, może ich umieścimy w jaskini?
— Niezła myśli Weźmiemy łotrów w łyka i zamkniemy w jaskini. Zginą i tak, nie zmuszając nas do przyglądania się ich śmierci. Przystaję. Ale kiedy?
— Skoro tylko dostaniemy pieniądze. Uraczymy ich w głowy uderzeniem kolb.
— A Poller?
— Jego nie. Prawdopodobnie przyda nam się jeszcze. Póki się nie wydostaniemy z tej niebezpiecznej miejscowości, lepiej jechać w trójkę, niż we dwójkę. Następnie będziemy łatwo mogli się go pozbyć. — — —
Tak, miejscowość owa była dla nich stanowczo niebezpieczna. Nie przeczuwali, że są inwigilowani. Nieopodal, u wylotu wąwozu, za krzewami leżał Indjanin i notował sobie w pamięci wszystko, co się rozgrywało przed jego oczami. Był to Nawaj, świadek morderstwa, popełnionego na obu wywiadowcach a jego towarzyszach. Grinley i Buttler ułożyli się w trawie. Zauważywszy to, Indjanin rzekł do siebie:
— Zostają nad jeziorem, tak prędko nie opuszczą tej miejscowości. Mam dosyć czasu, aby wrócić do swoich i sprowadzić ich tutaj.
Wydostał się z krzewów i znikł w wąwozie, nie pozostawiając za sobą śladu nóg. — — —
Po pewnym czasie trzej biali wrócili z przeglądu i podeszli do Buttlera i Grinleya.
— No, messurs, — zapytał król naftowy. — Widzieliście wszystko. Co postanowiliście?
— Kupić — odpowiedział bankier.
— Jesteście zatem przekonani, że robicie dobry interes?
— Tak, aczkolwiek nie tak dobry, jak pan sobie wyobraża.
— Porzućmy targi, sir! Nie spuszczę ani dolara z żądanej ceny, i wogóle nie chcę tracić czasu. Uważam za rzecz możliwą, że Indjanie są za nami, i pragnę zachować swój skalp na głowie.
— A więc czem prędzej jedźmy! — rzekł z lękiem Rollins.
— Tak, ale przedtem musimy zakończyć sprawę. Postanowiliśmy zawrzeć kontrakt nad jeziorem. Skoro tylko podpiszemy i wymienimy papiery, będziemy mogli wyruszyć zpowrotem.
— Dobrze. Mr. Baumgarten, czy ma pan jeszcze jakieś wątpliwości?
Zanim jednak buchalter zdążył odpowiedzieć, Grinley wtrącił gniewnie:
— Jeżeli pan jeszcze teraz mówi o wątpliwościach, Mr. Rollins, muszę to naprawdę uważać aa obrazę! Powiedz pan krótko, chce pan, czy nie?
Zahukany bankier odpowiedział:
— Chcę. To się rozumie samo przez się.
— No dobrze! A więc dobijamy do przystani. Dokumenty są już dawno sporządzone i wymagają tylko podpisu. Weź pan atrament i pióro!
Rollins wyjął przybory piśmienne z torby u siodła. Po położeniu podpisów otrzymał akt kupna, wzamian podpisał przekaz na San Francisco. Grinley obejrzał czek chciwem spojrzeniem i, roześmiawszy się w sposób nader szczególny, rzekł:
— Tak, Mr. Rollins, teraz jesteś pan właścicielem tych niezwykłych terenów naftowych. Życzę panu wiele szczęścia! A ponieważ wszystko, co się tutaj znajduje, jest teraz własnością pana, do której nie mam już żadnych praw, przeto odkryję tajemnicę, która może się panu bardzo przydać.
— Co za tajemnica?
— Ukryta jaskinia.
— Nic więcej?
— Oho! Mówi pan tak, jakgdyby nie miało to żadnego znaczenia! A przecież ta jaskinia może wam z początku przydać się jako komora lub jako kryjówka przed napaścią Indjan. Być może nawet, pozostaje ona w związku z podziemnemi zbiornikami nafty, które tutaj bezwzględnie istnieją.
— Ach, zbiorniki nafty? Czy to możliwe?
— Nawet bardzo. Nie zbadałem jeszcze.
— A więc powiedz pan szybko, gdzie ona! Muszę zobaczyć; później każę ją wysondować.
— Chodźcie! Zaprowadzę was.
Poszli wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie blok skalny zbliżał się do wody. U stóp bloku w znosił się kopiec kamieni. Buttler i Poller zaczęli usuwać jego wierzchołek. Niebawem ukazał się otwór, prowadzący do skały.
— Jaskinia! — zawołał bankier. — Rozszerzmy wejście. Szybko! Pomóż mi pan, Mr. Baumgarten!
Obaj nachylili się, aby pomóc w pracy. Buttler odwrócił się i spojrzał pytająco na Grinleya. Ten skinął. Uchwycili strzelby. Każdy z nich zamierzył się kolbą — — bankier i Baumgarten runęli, uderzeni w głowy. Oszuści spętali im ręce i nogi, i umieścili ich głęboko w jaskini. Gdyby więźniowie nie stracili przytomności, ujrzeliby mnóstwo beczek, któremi kryjówka była niemal przepełniona.
Następnie usypano zpowrotem kamienie, całkowicie zakrywające otwór. Nie trzeba chyba dodawać, że trzej bandyci obrabowali swoje ofiary ze wszystkiego, co mogło im się przydać. Poczem wrócili do koni.
— Nareszcie! — rzekł król naftowy. — Jeszcze żaden interes nie nastręczył mi tyle trudów i kłopotów, co ten. A jednak nie koniec na tem! Trzeba teraz zawieźć przekaz do San Francisco. Mam nadzieję, że przybędziemy tam szczęśliwie. Naturalnie, ruszamy natychmiast?
— Tak — odpowiedział Poller. — A le przedtem musimy się podzielić.
— Czem? — Przedmiotami, któreśmy zabrali.
— Czy koniecznie już teraz?
— Zawsze lepiej, jeśli każdy wie, co do niego należy.
Grinley pragnął go właściwie natychmiast zmiażdżyć; lecz, pomyślawszy sobie, że to, co mu teraz wręczy, odbierze następnie z łatwością, oświadczył dobrodusznie:
— Koni, oczywiście, nie będziemy krajać. Nie pójdziemy też do wójta. Jesteśmy przyjaciółmi i nie posprzeczamy się o drobnostki.
Usiedli i rozłożyli przed sobą zrabowane strzelby, zegarki, pierścienie, sakiewki i inne rzeczy, aby je oszacować i odpowiednio pomiędzy siebie podzielić. — — —
Tymczasem ośmiu Indjan skradało się wąwozem, prowadzącym nad jezioro. Byli to Nawajowie. Na ich czele sunął wywiadowca. U wylotu wąwozu zatrzymali się i skroś zagajnik śledzili trzech białych przy podziale łupu.
Uff! — szepnął najstarszy Indjanin, zwracając się do wywiadowcy. — Jest tak, jak mój brat oznajmił: jezioro jest pełne nafty. Skąd się to wzięło?
— Białe twarze wiedzą chyba — odpowiedział zagadnięty.
— Czy mój brat nie zliczył pierwej pięciu białych? Widzę tylko trzech.
— Poprzednio było pięciu; brak dwóch.
— Który zamordował naszego brata Khastitine?
— Ten, który trzyma w ręku dwie strzelby.
— Umrze okrutną śmiercią; ale także i dwaj pozostali zginą na palu męczarni. Uff! Dzielą pomiędzy siebie rzeczy, które leżą przed nimi. Każdy dostaje co innego. Czwarty i piąty zniknęli. Te rzeczy były ich własnością! Czyżby ich zamordowano?
— Dowiemy się. Kiedy mamy ich schwytać?
— Natychmiast. Widzą przed sobą tylko łup, i będą tak oszołomieni raptownym napadem, że pokonamy ich bez oporu. Niechaj bracia moi spieszą za mną!
Skoczył, a za nim siedmiu towarzyszów. Trzej oszuści zostali napadnięci tak znienacka, że tkwili już w pętach, zanim zdążyli się poruszyć.
Czerwoni uwinęli się w milczeniu. Pięciu przysiadło się do jeńców; trzech przeszukało kotlinę. Wróciwszy, zameldowali:
— Obaj biali znikli bez śladu. Nie znaleźliśmy nikogo, mimo skrzętnego poszukiwania.
— Czy nie wdrapali się na skałę? — zapytał przywódca.
— Nie. Nie odkryliśmy śladów.
— Zaraz się dowiemy, gdzie ich szukać!
Wyciągnął nóż, przystawił do piersi króla naftowego i zagroził:
— Ty jesteś tym łotrem, który zamordował brata naszego, młodego Khasti-tine. Jeśli mi natychmiast nie powiesz, gdzie znikli obaj biali, którzy wam poprzednio towarzyszyli, wbiję ci to żelazo w serce!
Rozkaz wprawił Grinleya w nieopisane przerażenie. Jeśliby usłuchał, Indjanie na pewnoby wydobyli bankiera i buchaltera z jaskini, do czego nie mógł dopuścić. Gdyby jednak nie usłuchał, przywódca naprawdę mógłby wykonać pogróżkę i dźgnąć go nożem. Co czynić? I znowu chytrzejszy Buttler wyratował go z kłopotu, mówiąc do Indjanina:
— Jesteś w błędzie! Człowiek, którego chcesz dźgnąć, nie jest mordercą Khasti-tine. Myśmy niewinni jego śmierci!
Indjanin odstąpił od Grinleya i zwrócił się do Buttlera:
— Milcz! — zgromił go. — Wiemy, kto jest mordercą.
— Nie, nie wiecie!
— Ten nasz brat był świadkiem!
Wskazał na wywiadowcę.
— Myli się! Widział nas dopiero przy wodzu Nijorów. Ale kiedy padły strzały, staliśmy tak, że nie mógł nas widzieć.
— A więc wypierasz się obecności przy zamordowaniu obu naszych braci?
— Nie. Nigdy jeszcze nie skłamałem i przez myśl mi nie przeszło zadawać kłam prawdzie. Zbrodnię popełnili obaj biali, o których pytałeś.
— Uff! — krzyknął Indjanin. — Nie widzimy ich, a więc odjechali. Chcesz się ratować, na nich zwalając winę!
— Odjechali, powiadasz? Dokąd mogli odjechać? Jesteście wywiadowcami, a więc wojownikami, posiadającymi dobre oczy. Czy widzieliście ślady, które na pewnoby były widoczne, gdyby istotnie odjechali?
— Nie. Chcesz przez to powiedzieć, że są tu jeszcze?
— Tak.
— Gdzie?
— Tu! — wskazał na wodę.
Uff! W tem jeziorze?
— Tak.
— Utopili się zatem?
— Tak.
— Nie kłam! Niktby nie wszedł do tej wody.
— To prawda. Nie chcieli wejść, lecz musieli.
— Kto ich zmusił?
— My. Utopiliśmy ich.
— U—to—pi—liście ich —? — zapytał Indjanin. Był dzikim, a jednak czyn ten przejął go taką zgrozą, że mógł jedynie wybełkotać zapytanie. — Utopiliście? Czemu?
— Za karę. Byli naszymi śmiertelnymi wrogami.
— A jednak jechali z wami! Nikt nie jeździ w towarzystwie swoich śmiertelnych wrogów!
— Poznaliśmy ich intencje dopiero po przybyciu do kotliny. Chcieli wziąć w posiadanie jezioro nafty i w tym celu nas zamordować. Przejrzeliśmy ich i unieszkodliwili, wtrącając do wody.
— Czy nie stawiali oporu?
— Nie. Powaliliśmy ich znienacka kolbami.
— Dlaczego nie widać trupów? — Ponieważ przywiązaliśmy im kamienie do nóg; poszły na dno.
— Czerwonoskóry milczał przez chwilę. Następnie rzekł:
— Chcę wierzyć, że mówisz prawdę. Brzydzę się wami! Utopiliście synów własnej rasy, niczem psy parszywe. Zabiliście ich z ukrycia, nie mocując się z nimi. Jesteście złym i ludźmi!
— Czy mogliśmy postąpić inaczej? Czy mieliśmy czekać, aż wykonają swój plan i zastrzelą nas z zasadzki? Tak bowiem planowali; podsłuchaliśmy ich rozmowę.
— Co sobie o tem myślicie, mnie nie obchodzi. Żaden czerwonoskóry nie topi Indjanina, nawet najzawziętszego wroga. Czy byliście już kiedyś nad tą wodą?
— Tak, ja, — odpowiedział król naftowy.
— Kiedy?
— Przed wielu miesiącami.
— Czy była tu już wówczas nafta?
— Tak. Dlatego właśnie sprowadziłem jeszcze kilku białych, aby pokazać im naftę. Chciałem wraz z nimi założyć towarzystwo eksploatowania oleju skalnego. Ci obaj wszakże zamierzali pozbyć się nas skrytobójczo.
Uff! Poprzednio nie było tu nigdzie nafty. Dopiero niedawno musiała się wydobyć z ziemi. Ale jakże mogliście się uważać za właścicieli jeziora! Należy do czerwonych. Białe twarze są bandytami — przyszli do nas, aby wydrzeć naszą własność. Tomahawk został wykopany. Bodajbyście zostali w domu, zamiast iść w objęcia śmierci!
— Śmierci? Czy jesteście uczciwymi wojownikami, czy mordercami? Wszak nic wam złego nie wyrządziliśmy!
— Milcz! Czy Khasti-tine nie został zamordowany wraz z towarzyszem?
— Niestety... Ale nie myśmy go zabili!
— Byliście obecni; mogliście zapobiec zbrodni.
— Obaj hultaje wystrzelili tak szybko, że nie mieliśmy czasu ich powstrzymać.
— To was nie ocali! Znajdowaliście się w towarzystwie morderców. Umrzecie niechybnie. Zaprowadzimy was do naszego wodza. Starsi plemienia zawyrokują, jaką śmiercią macie umrzeć.
— Przecież ukaraliśmy obu morderców! Winniście nam za to wdzięczność.
— Wdzięczność? — syknął czerwonoskóry — „Sądzisz, żeś nam oddał przysługę? Wolelibyśmy, aby żyli jeszcze; moglibyśmy zedrzeć z nich skalpy i spalić ich przy palach męczarni. Pozbawiliście nas tej przyjemności. Wasz los przesądzony — śmierć was czeka. Rzekłem!
Odwrócił się na znak, że uważa rozmowę za skończoną. Wypróżniono kieszenie jeńców; Indjanie zabrali całą ich zawartość. Skoro jednak przywódca zobaczył przekaz pieniężny, ujął go ostrożnie koniuszkami palców, włożył zpowrotem do kieszeni Grinleya i rzekł:
— Zaczarowany papier mówiący... Żaden czerwony wojownik nie bierze tego do ręki, gdyż później może zdradzić wszystkie jego myśli, słowa i czyny.
Tymczasem dzień upłynął i nad jeziorem zaczęło się zupełnie ściemniać. Indjanie zostaliby tu przez noc, gdyby nie ostry zapach nafty. Jeńców wsadzili na konie i ruszyli zpowrotem przez wąwóz do miejsca w lesie, gdzie była woda. Tu Indjanie zeskoczyli z koni, przywiązali jeńców do trzech drzew i poczynili przygotowania do noclegu. Czuli się bezpiecznie; gdyby wszakże wiedzieli, co się za nimi czai, pomknęliby, co koń wyskoczy. — — —
Otóż Mokaszi, wódz Nijorów, po odjeździe białych zbadał po raz drugi dokładniej ślady wywiadowców Nawajów. Już poprzednio stwierdził obecność trzeciego wywiadowcy. Teraz chciał go odszukać.
Po długiem poszukiwaniu znalazł ślad, który wkrótce, drogą okrężną, zetknął się i połączył ze śladem białych.
Ten Nawaj chce się zemścić na mordercach; skrada się za nimi. Z tego można wnosić, że droga do jego oddziału prowadzi w tym samym kierunku. Pojedziemy za nimi i schwytamy w niewolę.
Tak mówił wódz i pojechał z początku w przeciwnym kierunku — do kryjówki w lesie, gdzie obozowało przeszło trzydziestu Nijorów, awangarda, która wyprzedzała wojsko. Teraz, na czele tych ludzi, wrócił do tropu Nawajów i jechał za nimi ostrożnie. Po drodze zauważył, że do trzech białych przyłączyli się jeszcze dwaj, mianowicie Buttler i Poller.
Indjanie zbliżyli się do wąwozu, który prowadził nad jezioro nafty. Tam, z ukrycia, po krótkim czasie zobaczyli wywiadowcę Nawajów, wychodzącego z wąwozu. Jeden z Nijorów chwycił za strzelbę, jakgdyby pragnąc strzelić; wódz powstrzymał go przeczącym gestem i szepnął:
— Niech ucieka! Niebawem powróci i przyprowadzi innych Nawajów. Wówczas schwytamy ich wszystkich.
Już po krótkim czasie okazało się, że słusznie przypuszczał, gdyż wywiadowca wrócił z siedmiu innymi. Wszyscy wkroczyli do wąwozu. U wylotu zsiedli z koni, aby napaść na białych.
Nijorowie czekali. Mokaszi niemało się zdziwił, kiedy następnie zobaczył Nawajów tylko z trzema białymi jeńcami. Chciał napaść na nich w momencie, kiedy wychodzili z wąwozu, po namyśle jednak napomniał swoich ludzi, aby pozostali w ukryciu. Przedewszystkiem chciał wybadać, czemu brak dwóch białych. Dlatego przepuścił wrogów i z kilkoma ludźmi zakradł się nad Mroczną Wodę. Przeszukali szybko, ale ostrożnie, całą kotlinę, nie znajdując nigdzie śladu obu białych.
— Nie mogli odejść! — rzekł Mokaszi. Nie żyją, a że nie widać ich ciał, więc zostali strąceni w wodę.
Opuścił wraz z towarzyszami jezioro i wrócił do kryjówki pozostałych. Tam zostawili konie pod nadzorem dwóch strażników; z pozostałymi dwudziestu ośmioma Mokaszi pieszo poszedł śladem Nawajów. Wrogowie nie mogli się bardzo oddalić, gdyż zapadł wieczór.
Dogasające światło dnia pozwalało jeszcze poznać ich ślady; gubiły się w lesie. Mokaszi nie był zbity z tropu. Aby znaleźć Nawajów, należało tylko trzymać się dotychczasowego kierunku.
Niewiele czasu upłynęło, gdy poczuł zapach spalenizny i zobaczył mdły blask małego indjańskiego ogniska. Zatrzymał się i szepnął do swoich ludzi:
— Ci Nawajowie nie są wojownikami, lecz młodymi chłopcami bez rozwagi. Jaki wywiadowca rozpala w nocy ognisko! Moi bracia mogą okrążyć i, skoro tylko wydam okrzyk wojenny, rzucić się na nich. Musimy ich schwytać żywcem, aby przywiązać do pala męczarni.
Nijorowie skradali się, jak ciche cienie, pośród drzew. Mokaszi przysunął się jak najbliżej do ogniska i upatrzył sobie jednego Nawaja. Kiedy po kilku minutach osądził, że jego ludzie są gotowi, wydał znany, przeraźliwie brzmiący okrzyk i skoczył między Nawajów, aby schwytać upatrzonego. W tej samej chwili jego wojownicy powtórzyli okrzyk i rzucili się zewszechstron na wrogów, nie spodziewających się ataku i wskutek tego niezdolnych do oporu. Powalili ich, nie pozostawiając im czasu do sięgnięcia po broń.
— Bogu dzięki! — szepnął król naftowy. — Jesteśmy uratowani.
— Albo nie! — odrzekł Poller.
— O, na pewno! Mokaszi raz już nas puścił. Z jakiego powodu miałby teraz zatrzymywać?
— Cóż z tego? Ci czerwoni szubrawcy nie pytają o powód.
— Poczekajmy! Przekonacie się, że mam słuszność.
Nikt nie zwrócił uwagi na te szepty. Nawajowie leżeli spętani na ziemi. Nijorowie dzielili między siebie ich broń. Mokaszi stał koło ogniska.
— Synowie Nawajów niechaj mi powiedzą, który z nich jest przywódcą! — rozkazał.
— Ja — odpowiedział najstarszy.
— Jakże się nazywasz? — Nazywają mnie Rączym Rumakiem.
— To imię jest trafne. W ucieczce przed wrogiem bywasz bardziej rączy od mustangów prerji.
— Mokaszi, wódz Nijorów, kłamie. Żaden jeszcze wróg nie oglądał moich pleców!
— Wymieniłeś moje imię; a zatem znasz mnie?
— Tak, widziałem ciebie. Jesteś mężnym i odważnym wojownikiem. Chciałbym z tobą walczyć. Twój skalp zawisłby u mego pasa.
— Mego skalpu nie posiędzie żaden wojownik, a cóż dopiero taki, jakim ty jesteś. Czyż Wielki Duch stworzył was bez mózgu? Czyż nie wiecie, że Nijorowie również wysłali wywiadowców? Jakiż to wywiadowca przechodzi przez las i po trawie, nie oglądając się za śladami wrogów? Każdy szpieg przedewszystkiem stara się ukryć; wy zaś rozpaliliście ognisko, jakgdybyście chcieli nas zwabić. Nigdy już nie znajdziecie okazji do popełnienia takich pomyłek, umrzecie bowiem przy palu, doznawszy uprzednio takich męczarni, że głosy wasze będą się rozlegały ponad wszystkiemi górami.
Rączy Rumak odpowiedział:
— Męczcie nas! Umrzemy jak wojownicy; nie wydamy żadnego dźwięku i nie mrugniemy powieką. Wojownicy Nawajów uczyli się przezwyciężać ból. — Co zrobicie z tymi białymi?
Król naftowy odezwał się:
— Mokaszi, szlachetny i znakomity wódz, puści nas na wolność.
Lecz szlachetny i znakomity wódz zgromił śmiałka:
— Psie! Kogo pytano, mnie, czy też ciebie? Jak śmiesz odzywać się, zanim ja zdążyłem usta otworzyć?
— Ponieważ wiem, że uczynisz to, co mówiłem.
— Co ja uczynię, dowiesz się niebawem. Raz jeden was puściłem, aby pokazać, w jakiej mam was pogardzie. Ale po raz drugi nie puszczę. Było was pięciu. Gdzie są dwaj pozostali?
— Nie żyją — odpowiedział Grinley ciszej, niż poprzednio.
— Nie żyją? Kto ich zabił?
— My.
— Dlaczego?
— Ponieważ dowiedzieliśmy się, że czyhają na nasze życie. Chcieli nas zamordować.
Mokaszi, zdumiony, podniósł brwi i zawołał:
Uff! Was skrycie zamordować? Dokładnie obejrzałem oczy i twarze tych mężów. Byli to zacni i uczciwi ludzie: wy natomiast jesteście mordercami i złodziejami, których należy tępić jak dzikie i jadowite zwierzęta. Gdzie są trupy? Nie widziałem ich.
— W jeziorze.
— Nie widziałem śladu krwi. A zatem nie zabiliście ich przed wrzuceniem do wody?
— Nie.
— Utopiliście ich?
— Tak.
Król naftowy z trudem wypowiedział to potwierdzenie. Skutek nastąpił zmiejsca; wódz kopnął go nogą, splunął mu w twarz i zawołał:
— Potworze, szkaradny potworze! Nie jesteś człowiekiem, lecz gadem, — umrzesz zatem śmiercią, na jaką zasłużyłeś. Nietylko zabić towarzyszów, którzy ci nic nie zawinili, ale, co więcej, utopić! Napadłeś na nich zdradziecko, podobnie jak zdradziecko zamordowałeś Khasti-tine!
Usłyszawszy ostatnie słowa wodza, Rączy Rumak podniósł się, na ile mu więzy pozwalały i rzekł:
— Co powiedział Mokaszi? Kto zamordował Khasti-tine?
— Ten biały, który w zaślepieniu wierzy, że go puścimy.
Uff! Twierdził, że mordercami byli obaj utopieni!
— Kłamstwo! On sam chlubił się przede mną, że zabił obu wywiadowców Nawajów. Ten tchórzliwy łotr drży teraz ze strachu i zwala winę na dwóch uczciwych ludzi, których również zamordował. Obaj zastrzeleni wywiadowcy i obaj zamordowani biali będą straszliwie pomszczeni, aczkolwiek nie należą do mego plemienia. Spójrzcie na tych trzech białych! Będą doznawali takich katuszy, że zapragną śmierci, a wkońcu zostaną utopieni, jak utopili swoje ofiary! Powiedziałem!
Znów plunął Grinleyowi w twarz, kopnął mocno Buttlera i Poliera i odwrócił się od nich.
Wysłał jednego wojownika po konie. Skoro nadjechały, wyjęto z juków suszone mięso i zabrano się do jedzenia. Nawajom wydzielono posiłek, natomiast trzej biali nie otrzymali ani kęska.
— Piekielna historja! — szepnął Buttler do Grinleya. — To potopienie całkiem nas gubi. Może byłoby lepiej wyznać prawdę?
— Nie — odpowiedział król naftowy. — Czerwoni łotrzy oswobodziliby bankiera i buchaltera, lecz nasza sytuacja nie polepszyłaby się bynajmniej. Ponadto, stracilibyśmy przekaz.
Pshaw! Co nam po nim, skoro mamy się smażyć przy palu męczarni!
— Nie dojdzie jeszcze do tego!
— A więc nie straciłeś nadziei?
— Naturalnie! Nie po raz pierwszy wpadam w opały; jednakże, jak widzisz, zawsze wychodziłem z nich cało. A jeśli nawet przywiążą mnie do pala, nie wyrzeknę się nadziei, póki mi jej nie pozbawią ciosem śmiertelnym. Jak ci wiadomo, niejeden już wisiał przywiązany do pala, a jednak ocalał.
— Miał przyjaciół, którzy go uratowali, ale; kogo my mamy?
Hm!
— Nikogo, ktoby dla nas chciał zadzierać z czerwonymi. Jeśli sami się nie uwolnimy, jesteśmy straceni.
Miał aż zbyt wiele słuszności. Gdyby zasłużyli na przyjaciół, pomoc byłaby o wiele bliżej, niż mogli marzyć. Blisko bowiem byli Old Shatterhand i Winnetou. — — —
Obaj ci mężowie, od chwili, kiedy podsłuchali króla nafty i jego towarzyszów, byli zdecydowani jechać za nimi do Gloomy-water. Ale że musieli przedtem uwolnić uwięzionych w pueblu, więc Grinley ubiegł ich o dwa dni drogi. Wysławszy jednak do jeziora Buttlera i Pollera, zmarnował jeden dzień na oczekiwaniu. Drugi — zyskali Winnetou i Old Shatterhand, a to dlatego, że ich towarzysze dosiadali najlepszych koni Pueblosów i mogli za nimi nadążyć. A przytem, nie jechali śladem króla naftowego; Apacz znał drogę, która, dzięki ominięciu rozmaitych trudności terenu, szybciej prowadziła do celu. To też oddział jeźdźców niedługo przed zachodem znalazł się w odległości dwóch godzin drogi od jeziora — sprawność godna podziwu, jeśli się zważy, że oddział składał się z kobiet i dzieci.
Od puebla aż do tego miejsca nie natrafili na żadne ślady. Teraz droga Winnetou zeszła się Z drogą króla naftowego w miejscu otwartem, które raczej należałoby nazwać polaną leśną, niż prerją. Ślad ściganych ciągnął się szeroką i prostą krechą. Oddział się zatrzymał. Winnetou i Old Shatterhand zeskoczyli z koni, aby się przyjrzeć śladom. Pozostali byli przyzwyczajeni zdawać się na tych równie znakomitych jak domyślnych ludzi. Nawet Sam Hawkens, tak przemyślny i doświadczony westman, zabierał głos jedynie na zaproszenie obu wielkich myśliwych.
Ślad wydawał się dosyć trudnym do odczytania, gdyż Old Shatterhand szedł wciąż naprzód, Winnetou zaś wstecz. Upłynął kwadrans, zanim się znów spotkali w miejscu, gdzie zatrzymał się cały oddział. Wszyscy słyszeli ich rozmowę.
— Cóż mój brat powie? — zapytał Old Shatterhand. — Rzadko natrafiałem na ślady tak trudne do odczytania.
Winnetou spoglądał wprost przed siebie, jakgdyby szukając wdali wyjaśnienia, i odpowiedział z właściwą mu stanowczością:
— Jutro zobaczymy trzy grupy ludzi: białych oraz wojowników dwóch wrogich plemion.
— Tak, tak i ja myślę. Czerwoni — to Nawajowie i Nijorowie. Te trzy partje tropią się wzajemnie nad Gloomy-water.
— Mój biały brat ma słuszność. Z początku przejeżdżało tędy pięć koni — to biali, których ścigamy. Następnie nadjechał pojedynczy jeździec, a za nim oddział liczący trzydziestu ludzi.
Rzekłszy to, spojrzał na zachód, na położenie słońca, i dodał:
— Byłoby dobrze dzisiaj jeszcze dotrzeć do Gloomy-water; ale za mało jest czasu i zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Co o tem myśli Old Shatterhand?
— Przyznaję ci słuszność. Zanim dotrzemy do jeziora, zapadnie noc, a zatem za późno będzie, aby coś przedsięwziąć. Nie zobaczymy nic, a tymczasem wrogowie mogą nas odkryć. Trzeba zważyć, że nasz oddział nie składa się z samych mężczyzn.
— Słusznie! Dopiero jutro nad ranem pojedziemy do jeziora, a zatem zaraz rozbijemy obóz.
— Gdzie?
— Winnetou zna miejsce oddalone o godzinę od Gloomy-water. Tam można nawet wzniecić ognisko, którego nikt nie dojrzy i nie wywącha. Niech moi bracia jadą za mną!
Pojechał, nie obejrzawszy się, czy towarzysze za nim jadą. Old Shatterhand zatrzymał się jednak, gdyż zobaczył, że pozostali westmani zsiedli z koni i zkolei zaczęli badać ślady.
Badali, dzielili się zdaniem i nie mogli dojść do porozumienia. Wreszcie Old Shatterhand ich napomniał:
— Pośpieszcie się, messurs! Winnetou jest już daleko i za chwilę zniknie w lesie.
— Tak, sir, — odpowiedział Droll, drapiąc się za uchem. — Obaj macie słuszność. Nasze bractwo jednakże nie tak prędko radzi sobie z takim fantem, jeśli to konieczne.
— Cóż znajdujecie niejasnego?
— To, coście mówili o dwóch czerwonych partjach. Z początku jechało pięciu; naturalnie był to król naftowy z towarzyszami. W końcu nadjechało mniej więcej trzydziestu Indjan i to jest jedna partja. Nie?
— Tak.
— A druga partja?
— Samotny Jeździec, który jechał za białymi.
— Czy nie mógł należeć do trzydziestki?
— Nie.
— Mogli go przecież wysłać naprzód.
— Nie. W tym wypadku wróciłby, aby ich zawiadomić o białych, co jednak nie nastąpiło. Wiemy, że tomahawk został wykopany, i jeśli tutaj wybuchnie wojna, to tylko między Nawajami a Nijorami. Te oba plemiona przedewszystkiem wysłały wywiadowców. Trzydziestu wspomnianych jeźdźców stanowi awangardę. Natrafili na ślad samotnego jeźdźca i jadą za nim, aby napaść na jego towarzyszów.
— Towarzyszów? Czy ma jakichś towarzyszów?
— Rozumie się! Żadne plemię podczas wojny nie wysyła jednego tylko wojownika na zwiady. Wywiadowcy wyruszają oddziałami; jakiś powód skłonił widać czerwonego do oddalenia się od swych towarzyszów. Obecnie do nich wraca. Tropi go trzydziestu jeźdźców.
— I to właśnie śladem białych?
— Może to przypadek, a może i nie. Żaden wywiadowca nie lekceważy natpokanego śladu. Musi iść za nim, dopóki się nie dowie, kto go wyciągnął. Mogę nawet śmiało określić, do jakich plemion należeli ci wywiadowcy.
— Ja też mogę — wtrącił Hobble-Frank.
— Istotnie? — zapytał Old Shatterhand. — Proszę więc powiedzieć!
— No, trzydziestu było Nijorów; tamten jeden był Nawaj. To prawda, jakem znakomity Hobble-Frank.
— A ma pan podstawy do wydania takiego sądu?
— Tak oczywiste, jak kresa mego kapelusza. Wszak to fakt dowiedziony, że Nawajowie to odważne plemię. Nie?
— Tak.
— Odważniejsze od Nijorów?
— Być może.
— Więc co dowodzi większej odwagi? Kiedy trzydziestu, czy też kiedy jeden waży się jechać w tak niebezpiecznej miejscowości?
— To drugie.
— A więc! Okazał więcej odwagi, niż trzydziestu prześladowców, przeto jest Nawajem, a oni Nijorami. Czy to prawda, czy nie?
— Ja również doszedłem do wniosku, że pojedynczy czerwony jest Nawajem, a reszta Nijorami, choć z innych przestanek. Ale nie czas na wyjaśnienie! Nie widać już Winnetou. Dogońmy go czem prędzej!
Westmani dosiedli rumaków i popędzili w gapie za Apaczem. Zanim jeszcze słońce się ukryło Winnetou zjechał z tropu na lewo w las, gdzie wkrótce dotarł do zagłębienia, wyglądającego jak zapadnięta sztolnia. Może była to jaskinia podziemna której pokrywa ongi się złamała. Apacz wskazał nadół i rzekł:
— Rozbijemy obóz na dole. Jeśli postawimy na górze wartownika, na dole będziemy mogli rozpalić ognisko, niewidzialne dla wrogów.
Ziemia opadała niezbyt stromo, więc łatwo było sprowadzić konie. Na gałęziach zagajników znalazło się dosyć paszy dla zwierząt. Na brzegu zostawiono strażnika, a w głębi rozpalono ogień i gotowano na nim wieczerzę.
Dzień następny był tematem rozmów, które nie przeciągnęły się jednak długo, gdyż, zmęczęni długą jazdą, wszyscy rychło się pokładli do snu. Przed spoczynkiem Old Shatterhand odbył krotką naradę z Winnetou.
— Być może, jutro dojdzie do rozprawy, — rzekł — przed którą trzeba będzie usunąć kobiety i dzieci, a nawet mężczyzn wychodźców. Jako niedoświadczeni będą nam tylko zawadą. Czy nie lepiej zostawić ich tutaj, w miejscu bezpiecznem i doskonale nadającem się na kryjówkę?
— Jeśli walka jest pewna, brat mój ma zupełną słuszność. Ale co, jeśli będziemy musieli prędko opuścić Gloomy-water? Może nie będziemy mieli czasu wracać tutaj.
— Hm, tak! Należy się spodziewać, że będziemy musieli się śpieszyć. Obawiam się, że Indjanie wezmą w niewolę pięciu białych.
— Winnetou sądzi, że to już się stało.
— W takim razie powinniśmy się śpieszyć, aby ich uwolnić. Gdybyśmy byli zmuszeni uprzednio wrócić tutaj, stracilibyśmy sporo cennego czasu. A jednak, nie jest bezpiecznie jechać bez wytchnienia do jeziora z kobietami i dziećmi.
— Można uniknąć tego niebezpieczeństwa, a przecież nie tracić czasu.
— Wiem. Jeden z nas musiałby wyjechać bardzo wcześnie, aby wybadać okolice Mrocznej Wody.
— Tak — potwierdził Apacz. — Będzie nim Winnetou. Mój brat Old Shatterhand musi tutaj zostać, ponieważ lepiej się umie porozumiewać z tymi ludźmi, niż ja. Winnetou obroni te białe squaws i babies, ponieważ przyrzekł, — ale nie umie zabawiać ich rozmową. Wyruszę, nim zaświta. Mój brat z towarzyszami będzie jechał powoli po moim śladzie. O ile spostrzegę jakieś niebezpieczeństwo, zostawię po drodze znaki ostrzegawcze, albo wrócę do was.
Tak uchwalono. Skoro Old Shatterhand obudził się nazajutrz rano, Winnetou już nie było. Wyruszono po godzinie. Westmani, oczywiście, nie uprzedzili wychodźców, że jazda dzisiejsza jest niebezpieczna; polecono im jednak zachować ciszę.
Winnetou postarał się, aby ślad jego był łatwo czytelny. Jechano za nim powoli, stosując się do niezbędnego na zwiadach tempa, i dlatego przybyto do okolic jeziora dopiero po dwóch godzinach. Naraz jeźdźcy ujrzeli Winnetou, cwałującego na ich spotkanie.
— Do piorunów, zły znaki — rzekł Dick Stone.
A ja myślę, że jest wręcz przeciwnie, — oświadczył Hobble-Frank. — Powie nam, jak się rzeczy mają. Gdyby nie nadjechał, nie moglibyśmy głów wywikłać z niejasnych przypuszczeń.
— Nie. Gdyby wynik zwiadów był pomyślny, Winnetou czekałby na nas nad jeziorem.
— Nie kłóć się, stary szopie! Zaraz się dowiemy, kto ma rację!
Apacz nadjechał. Oddział zatrzymał się i Winnetou oznajmił:
Wracam nie dlatego, żeby groziło wam niebezpieczeństwo. Minęło już. Wracam, ponieważ mnie nic nie zatrzymało. Moi bracia mogą za mną jechać!
Na szczegółowe zapytania niektórych towarzyszów natarczywych odpowiedział:
— Winnetou opowie na miejscu, nie wcześniej.
Oddział ruszył. Ślad tych, co poprzedniego dnia jechali tędy, był tylko miejscami wyraźny; na gruncie kamienistym mogło go odkryć tylko oko tak przenikliwe, jak Apacza. Wreszcie ujrzano wąwóz, prowadzący do jeziora. Winnetou zatrzymał się i rzekł:
— Tym wąskim wąwozem trzeba jechać, aby dotrzeć do Gloomy-water. Winnetou dowiedział się, co się tu wczoraj rozegrało. — I, wskazując na wierzchołek góry, dodał: — Tam na górze obozowało siedmiu wywiadowców Nawajów. Ósmy był ten samotny jeździec, którego ślad wczoraj odkryliśmy. Jechał za białymi i, skoro znaleźli się nad jeziorem, sprowadził swoich siedmiu towarzyszów, aby białych schwytać w niewolę.
— Czy im się powiodło? — zapytał Hawkens.
— Tak, zaskoczyli białych. Ale tymczasem nadeszło trzydziestu Nijorów i zaczaiło się za drzewami. Moi bracia mogą jeszcze wyraźnie rozpoznać ich ślady. Czekali na powrót Nawajów i jeńców znad jeziora, poczem pojechali za nimi, aby na nich napaść.
— Czemu zwlekali? Teren jest jakby stworzony do napadu.
— Winnetou zastanawiał się nad tem, ale nie znalazł odpowiedzi. Może później dowiemy się, czemu Nijorowie czekali. Nawajowie wraz z jeńcami udali się do miejsca w lesie, gdzie płynie woda. Tam rozbili obóz i tam ich naszli Nijorowie.
— A zatem odbyła się krwawa walka?
— Moje oko nie mogło odkryć kropli krwi, a więc do walki we właściwem tego słowa znaczeniu nie doszło. Nawajowie byli tak zaskoczeni, że znaleźli się w pętach, zanim mogli pomyśleć o oporze. Nijorowie zostali na noc wraz z białymi i czerwonymi jeńcami na tem samem miejscu, O świcie odjechali.
— Dokąd? — zapytał Sam Hawkens.
— Nie wiem. Nie mogłem śledzić ich tropu, ponieważ miałem na was czekać.
— Musimy więc jechać za nimi! Nie dbam o króla naftowego ani o obu łotrów, którzy mu towarzyszą. Tych mogą sobie oskalpować. Ale bankiera i buchaltera trzeba bezwzględnie uwolnić. Jedno jest niejasne. Nad jeziorem przecież dosyć paszy i wody dla koni. Czemu czerwonoskórzy nie zostali tam? Dlaczego obozowali w lesie, jeśli się nie mylę?
Old Shatterhand dotychczas nie odzywał się wcale. Słuchając Apacza, przypatrywał się równocześnie płytkiemu odpływowi jeziora, przeciekającemu przez wąwóz. Teraz, po zapytaniu Sama, wskazał na ową wodę i odpowiedział:
— Zdaje się, że stąd spływa wyjaśnienie.
— Jakto?
— Czy nie czujecie? Obejrzyjcie wodę. Patrzcie, jakie tłuste plamy!
Wszyscy spojrzeli na wodę, wdychając powietrze, poczem oświadczyli, że pachnie naftą.
— Czy mój brat widział naftę na jeziorze? zapytał Old Shatterhand wodza Apaczów.
— Tak — skinął Winnetou.
— W takim razie król naftowy dobrze przeprowadził swój plan. Jedźmy! Muszę obejrzeć jezioro.
— Ale stracimy przez to wiele czasu — wtrącił Sam Hawkens. — Wszak zamierzamy ścigać Nijorów!
— Nie uciekną. Z jeńcami nie mogą szybko jechać.
Skierował konia ku wąwozowi. Oddział pojechał za nim. Zapach nafty wzmagał się z każdą chwilą. Wreszcie ujrzeli przed sobą jezioro. Ciemna, ponura powierzchnia przykuła do siebie wszystkie spojrzenia. Tylko jedna osoba odniosła odrębne wrażenie, mianowicie pani Rozalja Ebersbach. Ujrzawszy jezioro, wydała okrzyk przestrachu, ześlizgnęła się z konia, pośpieszyła ku wybrzeżu, zanurzyła palec w wodzie, obejrzała go, powąchała, poczem zawołała:
— Pioruny, wspaniałe odkrycie! Panie Hobble-Frank, powąchaj-no pan mój palec! Czy pan czuje, co to jest?
Podsunęła palec pod jego nos. Cofnął głowę i odpowiedział:
— Gdybym chciał powąchać, wsadziłbym nos w jezioro. Miałbym zapach nafty z pierwszej ręki.
— A więc przyznaje pan, że to nafta?
— Naturalnie! A może pani myśli, że uważam to za sok jagodowy? W takim razie nie zna pani mego nosa, który jest bardziej szlachetny, niż ja sam.
— Ale taka ilość, taka ilość! — zawołała prawie nieprzytomna. — Wiedziałam wprawdzie, że nafta w Ameryce tryska z ziemi, lecz nie chciało mi się wierzyć. Ale teraz płynie oto przed mojemi własnemi najżywszemi oczami! Zostaję tutaj i nikt mnie nie usunie! Nawet dziesięć wołów nie odciągnie mnie stąd, nawet jeśli pan im pomoże, panie Hobble-Frank!
— Tak? Czego pani tutaj sobie życzy?
— Założę handel naftą. Interes, jak się patrzy! Ta nafta nie kosztuje nawet szeląga, a tam u nas, w ojczyźnie, litr kosztuje dwa grosze. Tak, zostanę; osiądę tutaj i będę handlowała naftą!
Klasnęła w dłonie na znak, że nic nie zdoła zachwiać jej postanowienia. Frank odezwał się ze śmiechem:
— Niechże pani osiądzie w tej pięknej miejscowości! Ale zaraz pierwszego dnia przybędą Indjanie, wyrwą pani włosy — i to pojedyńczo. Pani sądzi, że można tu osiąść, jak w domu w fotelu ojcowskim, lub na ławce? Chce pani handlować? Kto tu przyjdzie po kupno? Z czego pani będzie żyła? I czem będziesz oddychała? Jeśli pani tu zostanie przez trzy dni, nasiąknie pani takim zapachem, że nie zmyje go cały ocean transatlantycki.
Ostrzeżenie podziałało na panią Rozalję, która z zamyśloną miną zwróciła się do męża po radę. Tymczasem reszta towarzystwa otrząsnęła się ze zdziwienia. Klęcząc na brzegu, badano naftę i głośno dzielono się spostrzeżeniami. Winnetou i Old Shatterhand wycofali się, aby obejść dokoła jezioro i przeszukać brzeg dokładniej, niż poprzednio Apacz.
Największe wrażenie wywarła nafta na kantorze. Pozostali dawno już ocknęli się, a on stał wciąż jeszcze na miejscu. Wraził rozszerzone oczy i otwarte usta w powierzchnię wody. Wreszcie Hobble-Frank zwrócił nań uwagę, podszedł i, dając mu klapsa w plecy, rzekł:
— Cała pana imaginacja zdrętwiała? Naprawdę, wydaje mi się, że pan stracił mowę ojczystą! Jeśli pan nie potrafi mówić, to spróbuj przynajmniej wyśpiewać kilka tonów, panie kantorze!
Kantor odzyskał mowę. Odetchnął głęboko, bardzo głęboko, i odpowiedział:
— Kantor emeritus, jeśli mogę prosić, panie Frank! Czuję się w szczególny sposób zemocjonowany. To nadzwyczajny widok! Opanowała mnie myśl, myśl równie dzika i nieopisana, jak to jezioro, powiadam panu.
— Jaka myśl, panie kantorze emeritus? Czy mogę wiedzieć?
— Tak. Panu to opowiem, sub conditione, że zachowa pan tajemnicę.
— O, może pan być pewny mojej dyskrecji! Czy ta myśl jest tajemnicą?
— Jeśli się dowie o niej inny kompozytor, natychmiast mnie ubiegnie. Wszak wiadomo panu o mojej operze heroicznej?
— Tak — — dwanaście aktów.
— Tak jest. A czy wie pan również, co wprowadzę do tej opery?
— Naturalnie, że wiem.
— No cóż?
— Muzykę.
— Oczywiście. To się samo przez się rozumie! Chodzi mi jednak o treść tej muzyki, o treść, odnoszącą się do inscenizacji.
— Wobec tego muszę oświadczyć, że zajmowałem się wprawdzie wszystkiemi naukami, ale co się tyczy muzycznej inscenizacji, to dopiero zaczynam ją studjować. A zatem dalej! Co pan chce wprowadzić?
Kantor zbliżył usta do ucha Franka, przystawił obie dłonie i szepnął:
— Wprowadzę takie —  — jezioro nafty!
Frank cofnął się o krok i zapytał:
— Czy na scenie?
— Tak! Nieprawdaż, jest pan zdumiony? — zapytał triumfujący emeritus. — To nawet podważy Ben Akibę!
— Ben Akibę? Dlaczego?
— Twierdził, że wszystko już było. A przecież jeziora nafty na scenie jeszcze nigdy, nunquam nie było!
— Być może. Ale, co się tyczy Ben Akiby, to się pan bezwarunkowo myli. Czy wie pan, kto powiedział, że wszystko było?
— Właśnie Ben Akiba.
— Nie. Mówi pan ni w pięć, ni w dziewięć. To Benjamim Franklin oświadczył, że wszystko już było, kiedy, po wynalezieniu piorunochronu, przechodził koło gumna, na którem już dawno sterczał piorunochron. A Ben Akiba, o ile panu wiadomo, był perskim wodzem, który pokonał greckiego cesarza Granikusa w bitwie morskiej przy Gideonie i Ajalonie.
— Drogi panie Frank, Gideon i Ajalon — to z Biblji, z księgi sędziów, gdzie Jozue — — —
— Milcz pan z łaski swojej! — zgromił go urażony Frank. — Skąd Gideon i Ajalon — to rzecz moja, a nie pana. Nie wtrącaj się pan do mojej wiedzy, jak ja się nie wtrącam do pańskiej! Wszak zostawiam panu wolną wolę. Czy pan wprowadza do opery jezioro nafty, czy operę do jeziora nafty, to mnie nic a nic nie obchodzi!
Odwrócił się i przyłączył do Drolla, Sama, Dicka Stone i Willa Parkera, którzy, podobnie jak Old Shatterhand i Winnnetou, zaczęli badać teren. Old Shatterhand zauważył ich, pośpieszył szybko i poprosił.
— Miejcie się na baczności, messurs; nie zacierajcie śladów! Co właściwie chcecie tutaj wypatrzeć?
— Chcemy odszukać miejsce, gdzie napadnięto na pięciu białych, — odpowiedział Hawkens.
— Nie odszukacie. Nasze konie zatarły wszelkie ślady nieopodal wąwozu. My szukamy czego innego, znacznie ważniejszego
— Czego, sir?
— Jaskini, gdzie ukrywano beczki z naftą. Hultaje dobrze zatarli ślady.
— Nie do wiary! Jaskinia, która może pomieścić tyle beczek, musi być obszerna, a zatem mieć szersze wejście. Wytoczono beczki nad wodę i po odszpuntowaniu i wypróżnieniu ukryto zpowrotem. Musiały przecież pozostać ślady!
— Naturalnie. Ale właśnie te ślady znakomicie zatarto.
— Pozwólcie szukać, sir! Na pewno wykryjemy.
— Dobrze, ale starajcie się nam nie przeszkadzać.
Zazwyczaj tak domyślni westmani przeszukali całą kotlinę; upłynęła godzina, a nie osiągnęli celu. Winnetou, niedościgniony mistrz w szukaniu śladów, stracił wszelkie nadzieje i rzekł do Old Shatterhanda:
— Mój biały brat nie powinien się trudzić. Tylko przypadek może nam odkryć jaskinię.
Aliści Old Shatterhand był bardziej uporczywy. On nie miałby znaleźć miejsca, którego istnienie zostało absolutnie stwierdzone? Uważał za punkt honoru osiągnięcie celu, i odpowiedział:
— Co potrafi przypadek, do tego i my jesteśmy zdolni. Poco uczono nas myśleć? Zamknął oczy, aby nic mu nie przeszkadzało, i stał przez chwilę cicho i nieruchomo. Winnetou obserwował go, zobaczył szczególny wyraz twarzy i zapytał:
— Mój brat znalazł drogę?
— Tak, — rzekł Old Shatterhand, otwierając ponownie oczy, — co najmniej mam nadzieję. Nietrudno będzie znaleźć jaskinię. Było z czterdzieści ciężkich pełnych beczek. Takie baryłki musiały trawę tak ugnieść, że niepodobna jej podnieść rękoma. Będzie leżała przez szereg jeszcze dni. Lecz ta praca została dokonana dopiero w wczoraj, najwyżej przedwczoraj. Trawa zatem musi jeszcze być zgnieciona. Czy mój czerwony brat podziela moje zdanie?
— Old Shatterhand ma słuszność — potwierdził Apacz.
— Ślad zatem ciągnie się tamtędy, gdzie niema trawy. Droga od brzegu do skały z jaskinią jest niezarośnięta.
Uff, uff! — krzyknął Winnetou. Bronzowa jego twarz spłonęła rumieńcem radości, czy też wstydu, że sam nie wpadł na tę myśl.
— Zresztą, — dodał Old Shatterhand — należy sądzić, że przy przenoszeniu barył została rozlana nafta i że brzeg został uszkodzony. Byłoby to widoczne, gdyby brzeg pokrywała darnina. Natomiast na gołej ziemi, czy kamieniu można było uszkodzenie naprawić. A teraz niech mój czerwony brat przeszuka całe wybrzeże; wszędzie ujrzy trawę i darninę, za wyjątkiem dwóch miejsc, które wnet przeszukamy.
Jedno z owych miejsc znajdowało się blisko wylotu kotliny. Tam poszli obaj w towarzystwie westmanów, ciekawych wyniku.
Szeroki, może na trzy łokcie, pozbawiony roślinności pas piasku szlamistego i żwiru ciągnął się od skał do jeziora. Myśliwy ukląkł wpobliżu jeziora i obwąchał ziemię.
— Znalazłem! — zawołał. — Tu pachnie naftą. Rozlano tu zapewne nieco płynu.
Rękoma odgarnął ziemię. Grunt był zwilżony naftą. Zasypano go warstwą piachu.
— A więc tu wypróżniono beczki — rzekł. — Jeśli nawet brzeg został uszkodzony, łatwo było to zamaskować żwirem. Jaskini należy szukać tam, gdzie ten pas dochodzi do skał. Zobaczymy!
Szedł owym pasem, który kończył się u skały wysokim nasypem; pozostali poszli za nim. Zatrzymał się przed nasypem, obejrzał go i oświadczył:
— Tak. Jesteśmy u celu. Za tym kopcem znajduje się jaskinia.
Hobble-Frank chciał się pochlubić swojem znawstwem i zapytał:
— To stwierdził pan jednem spojrzeniem, panie Shatterhand?
— Tak — odparł zapytany.
— W takim razie i ja musiałbym poznać. Czy mogę spojrzeć?
— Proszę bardzo!
Frank oglądał nasyp ze wszystkich stron, ale zdawał się nic nie znajdować.
— No? — zapytał Old Shatterhand. — Co pan widzi, miły Franku?
— Kupę podobną do każdej innej; ta się nazywa kupą kamieni, gdyż jest kupą, składającą się z kamieni.
— Czy widzi pan tylko kamienie?
— Tak. Nic poza tem.
— Niech pan rozważy, że w takich okolicznościach nawet najmniejsza drobnostka nabiera ogromnej wagi!
— Tak, a zatem mam szukać drobnostki najmniejszej. Ale nic nie znajduję!
To samo mogli orzec pozostali. Tylko Apacz wydał cicho radosny okrzyk — Uff! — Jego spojrzenie padło na martwego chrabąszcza, do połowy wysuniętego z pod kamienia.
— Dziwne! — roześmiał się Old Shatterhand. — Tylko Winnetou zmiarkował, co mam na myśli. Frank, czy nie widzi pan tego czarnego chrabąszcza, który do połowy wychylił się z pod kamienia?
— Tak, chrabąszcz. Zauważyłem od początku.
— No, i — — —?
— No — — i — —? Co no, co i? Chrabąszcz i nic więcej!
— Nic więcej? Nawet bardzo wiele, gdyż stwierdza, że stoimy przed jaskinią.
— Jakto? Ten? Co on może twierdzić? Gdyby nawet rozmawiał po ludzku, to przecież tylko za życia.
— Tak. Co go jednak pozbawiło życia?
— Czy ja wiem? Może zwężenie kiszek, może zapalenie stawów.
— Weź go pan i obejrzyj!
Frank musiał podnieść kamień, aby wziąć chrabąszcza.
— Kamień go przycisnął — oświadczył po zbadaniu.
— Słusznie! Ale jakże się to mogło zdarzyć? Czy ten owad sam się wtłoczył pod kamień z samobójczą intencją?
— Nie. Nato był chrabąszcz za słaby. Kamień opadł nań i — — —
Urwał, namyślał się przez chwilę, uderzył ręką w czoło i zawołał:
— Nareszcie złapałem byka za rogi! Teraz pojmuję! Czy można było pomyśleć, że taki roztropny człek, jak ja, okaże się tak bajecznie głupi! Kamienie przyprawiły biednego chrabąszcza o śmierć. Więc kopiec z początku usunięto, a potem znowu usypano. Poco i dlaczego? Ponieważ zamyka wejście do jaskini i — —
Hobble-Frank znowu umilkł i nadstawił ucha.
— Co takiego? Zapytał Old Shatterhand.
— Słyszałem coś — odparł Frank.
— Gdzie? W jaskini?
— Tak. Głuchy szmer jakgdyby podziemnego głosu. Boże miłosierny! Chyba to nie niedźwiedź!
— Wątpię!
— Ale jakież to brzmienie! Posłuchaj pan! Znowu słyszę!
Old Shatterhand ukląkł i nasłuchiwał. Naraz skoczył na równe nogi i zawołał:
Panie Boże, tam są ludzie! Wołają o pomoc! Usuńcie kamienie, natychmiast, natychmiast!
Dziesięć rąk zabrało się bezzwłocznie do wykonania rozkazu. Po kilku chwilach ukazał się otwór jaskini.
— Czy jest tam kto? — zapytał Old Shatterhand po angielsku.
Yes — odpowiedziały dwa głosy równocześnie.
— Któż taki?
— Nazywam się Rollins — a ja Baumgarten — odpowiedzieli obaj.
— Rollins i Baumgarten! — rozległo się dookoła.
To była wielka niespodzianka. Wszyscy sądzili, że obaj ci ludzie dostali się do rąk Nijorów, po uprzedniem schwytaniu przez Nawajów. Uwięzieni byli uszczęśliwieni głosem ludzkim i światłem dziennem, które przenikało przez coraz większy otwór. Pomyśleli, że to może jednak być król naftowy z Buttlerem i Pollerem. Dlatego bankier zapytał o nazwiska.
— To my, — odezwał się Hobble-Frank, zawsze skory do usług, — zbawcy w potrzebie: Winnetou, Old Shatterhand, Droll, Sam, Dick i Will. Przekonacie się naocznie. Wchodzę do was!
Wlazł do otworu, z którego rozległ się okrzyk radosny. Wkrótce cały nasyp został usunięty. Otwór był średniej wysokości ludzkiej i tak szeroki, że łatwo było przenieść baryłkę. Frank zatrzymał innych i rzekł:
— Zostańcie! Zaraz przyjdziemy. Muszę przedewszystkiem przeciąć im pęta.
Nadeszli śmiertelnie bladzi z przebytego strachu, osłabieni pod wpływem więzów i odurzeni zapachem nafty, panującym w jaskini. Uścisnęli ręce znajomym z rancha Fornera, poczem pełnemi czci spojrzeniami zmierzyli Old Shatterhanda i Winnetou.
— Mogliście łatwo przeprawić się na tamten świat — oświadczył Old Shatterhand. — Długośmy napróżno szukali tej jaskini i już zamierzaliśmy opuścić jezioro. Gdybyśmy ten zamiar wykonali, zginęlibyście powolną śmiercią. Naturalnie, jesteście spragnieni i głodni?
— Ani jedno, ani drugie, — odpowiedział Baumgarten. — Dziękuję panu, sir! Nie myśleliśmy o jedzeniu, ani o piciu, lecz o straszliwej śmierci, któraby nas dotknęła, gdyby nie wasza pomoc.
— Czyście się nie spodziewali, że przyjaciele pojadą za wami?
— Jakże mogliśmy? Sądziliśmy, że jęczą uwięzieni w pueblu. Mogę pana zapewnić że wdzięczność, którą — —
— Nie mówcie o tem! — przerwa! Old Shatterhand. — Odłóżcie podzięki na później! Teraz naewszystko chcę się dowiedzieć o czemś ważniejszem. Prawdopodobnie, mimo osłabienia, możecie odpowiadać.
— O, na świeżem powietrzu czujemy sie znacznie lepiej!
— Pięknie! Zresztą, nie jest pan nam obcy. Winnetou i ja widzieliśmy już pana.
— Ach! Kiedy i gdzie? — zapytał bankier.
— O dzień jazdy do puebla, gdyście wieczorem siedzieli nad strumykiem. Podpełzliśmy do was między gałęźmi tak blisko, żeśmy słyszeli waszą rozmowę.
Good luck! A więc dowiedzieliście się o placerze nafty.
— Tak.
— I żeśmy dążyli do Gloomy-water?
— Gdzie niema nafty... Tak, słyszeliśmy.
— Sądziliście, że niema tam nafty? Dlaczegoście się nie pokazali? Dlaczegoście nas nie ostrzegli?
— Dlaczego? Ponieważ zachodzi pytanie, czybyście mi uwierzyli. Wszak was ostrzegano bez skutku. Zresztą, nie mieliśmy czasu zajmować się królem nafty. Musieliśmy jechać do puebla, aby uwolnić jeńców.
— I samowtór podołaliście?
— Jak widzicie, tak.
— Ależ to być nie może! — zawołał Rollins, szeroko wytrzeszczając oczy. Dwóch ludzi! I nikt więcej! Jakże pan tego dokonał, sir?
— Później panu opowiemy, Mr. Rollins. Teraz chcielibyśmy się dowiedzieć cd pana, w jaki sposób uciekliście z puebla i co się później przytrafiło. Siądźcie i opowiadajcie!
Całe towarzystwo usiadło na trawie, i bankier zdał sprawę z przygód ostatnich dni kilku. Można sobie wyobrazić, w jaki sposób odzywał się teraz o trójce oszustów. Atoli Old Shatterhand przerwał:
— Gniewaj się nietylko na nich, ale także na siebie, sir! Zaufanie, którem obdarzałeś tych szubrawców, jest niepojęte. Podobnie ta beztroska, z którą pan wystawiał się na niebezpieczeństwa, jest dla mnie, naprawdę, niezrozumiała.
— Uważałem Grinleya za uczciwego człowieka — bronił się Rollins cichym głosem.
Pshaw! Temu łotr patrzy z oczu. A również kiedy chodzi o tak wielkie sumy i takie przedsiębiorstwo, inaczej się do rzeczy należało zabrać.
— Wywierał na mnie presję. Wszystko miało się odbyć w tajemnicy.
— Aha! Czy Mr. Baumgarten jest ekspertem w kwestjach nafty?
— Nie.
— Co z was zs ludzie! Powinniście byli przynajmniej zabrać ze sobą fachowca!
— Grinley sądził, że chwilowo to zbyteczne. Ponieważ nafta pływa na powierzchni wody, więc trzeba tylko rzucić na nią okiem, aby się przekonać, że interes jest naprawdę świetny.
— A kiedyście tu przybyli i zobaczyli, jak nafta pływa na powierzchni wody, byliście bardzo zachwyceni?
— Naturalnie! Przyznaje pan chyba, sir, że to pierwszorzędny placer nafty?
Old Shatterhand zmierzył go zdumionym spojrzeniem, zanim odpowiedział:
— Widzi mi się, że jeszcze teraz nie zdaje pan sobie sprawy z sytuacji. Uważacie to jezioro za naturalny basen nafty?
— Stanowczo! Grinley mówił prawdę; ale, po otrzymaniu naszego przekazu, szubrawcy powalili nas i zamknęli w jaskini. Prawdopodobnie zamierzają teraz sprzedać jezioro komu innemu.
— Czyście nie obejrzeli jaskini?
— Jakże mogliśmy? Kiedyśmy się ocknęli, w jaskini było ciemno. Silny zapach nafty świadczył, że tam jest właściwe jej źródło.
— To słusznie. Ale nie jedno źródło, lecz wiele źródeł, skleconych z drewnianych klepek.
— Klepek? Nie rozumiem!
— A więc zejdźcie tam i rozejrzyjcie się, messurs! Wprawdzie nie byłem jeszcze w jaskini, ale, sądzę, że znam jej zawartość. Przedtem chciałbym zapytać, czy dobrze obejrzeliście naftę?
— Naturalnie.
— I jakie pan wyniósł przekonanie?
— Oględziny wypadły jak najpomyślniej.
— Moje również — roześmiał się Old Shatterhand. — Nie jest to ropa naftowa, z której dopiero wyrabia się olej lampowy, smarowy i naftę. Jest to już nafta rafinowana. Czy to nie wydało się wam podejrzanem?
— Nie. Chce pan powiedzieć, że to nie jest ropa naftowa?
— Tak. To mam na myśli.
— A cóżto takiego?
— Sam pan odpowie na to pytanie, skoro obejrzysz jaskinię. Jak pan sądzi, od jakiego czasu jezioro obfituje w naftę?
— Kto może wiedzieć! Od stuleci może, albo i dłużej.
— Kto może wiedzieć? Ja wam powiem: od onegdaj.
— Od — — oneg — daj? — powtarzał bankier. — Znowu pana nie rozumiem, sir!
— Nie? W takim razie muszę wyrażać się jaśniej. Przecież Bóg pana obdarzył wzrokiem — czy nie widzisz ogromnych ławic zdechłych ryb?
— Naturalnie.
— Co mogło przyprawić je o śmierć?
— Oczywiście, nafta. Ryba nie może żyć w nafcie.
— Doskonale! Od jak dawna mogą być te ryby nieżywe?
— Może od dwóch dni, niedłużej, gdyż inaczej dawnoby zgniły.
— A gdzie się znajdowały za życia? Czy spacerowały pod drzewami? Ryby nie żyją od dwóch dni, a zatem do onegdaj żyły w jeziorze. Nafta je zatruła. A więc, od jak dawna nafta znajduje się w jeziorze?
Teraz dopiero bankierowi rozjaśniło się w głowie. Zerwał się na równe nogi, wraził oczy w Old Shatterhanda, powiódł wzrokiem po jego towarzyszach, poruszył wargami, — lecz nie mógł dobyć głosu.
— No, jakże, sir, nie chce mi pan dać odpowiedzi? Jeśli od onegdaj znajduje się tutaj pewien gatunek nafty, wyrabiany w rafinerjach, więc chyba można się pytać, jak należy wyjaśnić tak wielce interesujący i niepojęty fakt. Odpowiedź znajdzie pan w jaskini. Wejdź pan, Mr. Rollins!
— Wejdę, wejdę! — zawołał bankier. — Wpada mi coś na myśl, coś tak niezwykłego, że nie mogę tego wypowiedzieć. Chodź pan, Mr. Baumgarten!
Pociągnął za sobą buchaltera i znikł w jaskini. Towarzystwo usłyszało stamtąd parę okrzyków; potem rozbrzmiało toczenie się kilku beczek; wkońcu bankier wyskoczył i zawołał w podnieceniu:
— Co za szwindel! Co za oszustwo! Sprowadzono naftę, aby wyłudzić ode mnie pieniądze!
— Tak jest, sir, — potwierdził Old Shatterhand. — Kiedy tylko usłyszałem o nafcie, byłem przeświadczony, że to szwindel. Król naftowy wysłał naprzód Buttlera i Pollera nie na zwiady, lecz w celu wypróżnienia beczek i ukrycia ich następnie w jaskini. To oszustwo zostało przygotowane oddawna, starannie, z wielkim nakładem pracy. Przecież niełatwo sprowadzić tutaj czterdzieści baryłek nafty.
— Ale też dobrze im zapłacono, hihihihi! — roześmiał się Sam Hawkens. — Chcecie wyczerpać naftę i napełnić ponownie beczki, czy też zabierze pan ze sobą puste baryłki, Mr. Rollins?
— Nie drwij pan ze mnie! — zawołał bankier. — Moje pieniądze, moje pieniądze, piękne pieniądze! Muszę je odzyskać za wszelką cenę. Musi mi pan pomóc, Mr. Shatterhand!
— Tymczasem nie chodzi o pieniądze, lecz o przekaz, — odpowiedział myśliwy. — Uważa pan, że na ten przekaz wypłacą im pieniądze w San Francisco?
— Pewnie, jeśli łotrom uda się zbiec z niewoli i dotrzeć do Frisco. Wszak mówił pan poprzednio, że schwytali ich Nijorowie.
— Tak jest. Z początku napadli na nich Nawajowie, a potem wszyscy razem dostali się w ręce Nijorów.
— Prawdopodobnie Indjanie ograbili jeńców. Jak pan sądzi, sir?
— Na pewno.
— A więc odebrali królowi nafty przekaz? W takim razie czek nie dojdzie do San Francisco!
— Ja też tak sądzę, aczkolwiek nie twierdziłbym, że odebrali Grinleyowi kwit. Niektóre plemiona są tak ucywilizowane, że znają sztukę czytania a nawet pisania, ale do takich nie zaliczają się tutejsze szczepy. Dziki Indjanin uważa każde pismo za czary, których nie powinien dotykać. Dlatego mogło się zdarzyć, że Nijorowie zostawili Grinleyowi przekaz. Jeśli mu się uda zbiec, pojedzie do Frisco i odbierze pieniądze.
— A więc najlepiej go wyprzedzić! Jak się pan zapatruje na podróż moją i Baumgartena do Frisco w celu uprzedzenia tamtejszego banku? Skoro szubrawiec przyjdzie z czekiem, zostanie bezzwłocznie aresztowany.
— Wobec obecnie panujących tutaj stosunków trzeba tej myśli zaniechać. Nie zajedzie pan daleko. Zresztą, zbyteczna jest podróż do San Francisco, gdyż wystarczy jechać do Prescott, aby zawiadomić tamtejszą władzę i ostrzec bank przez pocztę.
— Słusznie, bardzo słusznie! A więc ruszamy do Prescott! — Nie tak prędko, Mr. Rollins! Stąd do Prescott jest co najmniej dziesięć dni jazdy, ponieważ długość linji powietrznej wynosi prawie pięćdziesiąt mil geograficznych. A co najważniejsze, czy zna pan drogę?
— Nie. Może kto z waszych znajomych zechciałby towarzyszyć nam za dobrą zapłatę.
— Żaden z nas nie najmuje się na przewodnika. Należy także rozważyć, że droga do Prescott wypada przez miejscowości, te raz bardzo niebezpieczne. Trzy osoby — wy obaj i przewodnik? Nawet jeśli te będzie dzielny zuch, należy sądzić, że nie dotrzecie do celu.
A więc mam z założenemi rękami czekać, aż stracę majątek?
Szi-So, młody Nawaj, podszedł do Shatterhanda i rzekł:
— Sir, czy pozwoli mi pan odpowiedzieć na pytanie, zadane przez Mr. Rollinsa?
— Proszę — skinął myśliwy.
Szi-Szo zwrócił się do bankiera i rzekł pewnym siebie tonem:
— Niech się pan nie smuci, sir! Otrzyma pan przekaz zpowrotem.
— Istotnie? — zapytał ucieszony Rollins. — W jaki sposób?
— Ode mnie. Jestem Nawaj. Nijorowie są teraz naszymi wrogami. Schwytali w niewolę ośmiu Nawajów, moich braci. Mam obowiązek pokusić się o uwolnienie tych jeńców. A wówczas także król naftowy wpadnie w moje ręce. Odbiorę mu przekaz i zwrócę panu.
Bankier ze zdumieniem obejrzał młodzieńca, który mówił z taką pewnością siebie.
— Chce pan uwolnić swoich braci, mój mały sir? Czy wie pan, ilu Nijorów ich napadło?
— Tylko trzydziestu.
— Tylko?! I pan sam zamierza z nimi stanąć do walki?
— Nie lękam się ich. Zresztą, nie będę sam. Odszukam wojowników mego plemienia.
— Czy wie pan, gdzie obozują?
— Było ośmiu wywiadowców; z tego należy sądzić, że wojownicy obozują niedaleko.
— Ale, Szi-So, nim ich znajdziecie, upłynie sporo czasu i Nijorowie tymczasem uciekną.
— Nie uciekną! — wtrącił Old Shatterhand. — Co powie o mojem postanowieniu Winnetou?
Nie wyraził jeszcze tego postanowienia, a jednak Apacz zrozumiał go i natychmiast odparł:
— Pochwalam. Udamy się w pościg za Nijorami, odbijemy Nawajów i odbierzemy czek od króla naftowego.
— Dziękuję wam, dziękuję! — zawołał ucieszony Rollins. — Wobec tego nie ulega wątpliwości, że odzyskam pieniądze! Ale kiedy wyruszymy? Naturalnie, że natychmiast, moi panowie?
— Jak najprędzej — odpowiedział Old Shatterhand. — Przedtem jednak obejrzę jaskinię, a następnie Winnetou zaprowadzi mnie do miejsca w lesie, gdzie obozowali Nijorowie.
Dopiero teraz zbadano wnętrze jaskini. Była to naturalna grota, wydrążona przez spływające z lasu zacieki. Stąd to wąskie pasmo piasku i gruzu, które prowadziło do Mrocznej Wody. Stało tutaj czterdzieści baryłek od nafty, parę haków i topór nic więcej. Dwie beczki były rozbite; zabrano szczapy, gdyż stanowiły świetny materjał palny, który mógł się przydać w miejscach pozbawionych drzewa.
Następnie Winnetou i Old Shatterhand poszli zbadać miejsce, gdzie obozowali Nijorowie. Towarzystwo, oczekując ich powrotu, rozłożyło się na trawie. Utworzyły się liczne grupy. Ale wszystkich zajmował jeden i ten sam temat: przeżycia ostatnich kilku dni, czyny Old Shatterhanda i Winnetou.
Zwłaszcza Hobble-Frank prawił o nich wiele. Siedział wraz z niemieckimi wychodźcami i opowiadał właściwą sobie drastyczną gwarą kilka zdarzeń ze współżycia z Old Shatterhandem i Winnetou. Kantor przysłuchiwał się z wielką uwagą i wykorzystał pauzę w opowiadaniu Franka, aby zauważyć:
— Oto właśnie, czego mi trzeba! Takie czyny chcę pokazać na scenie! Ale natrafiam na trudność, do której przezwyciężenia może się pan przyczynić, panie Hobble-Frank.
— Jaka trudność? Ja właśnie lubię trudności. Zadanie łatwe — ani mnie grzeje, ani ziębi. Ale trudne, żądające wysiłku, — oto, co zawsze było moją namiętnością. A więc zwracaj się pan do mnie, panie kantorze emeriticus! Jaką trudność ma pan na myśli?
— Hm! Czy słyszał pan, aby Old Shatterhand, lub Winnetou śpiewali?
— Śpiewali? Nie!
— Ale wszak umieją śpiewać? A może pan myśli, że nie?
— Czy umieją śpiewać? Co za pytanie! Wstydziłby się pan o tem wątpić! Powiadam panu, że ci dwaj panowie umieją wszystko bez wyjątku, a zatem także śpiewać.
— Nie przemawiaj tak surowo, panie Hobble-Frank! Nie chciałem ich urażać. Jak pan sądzi, czy Old Shatterhand zaśpiewa, jeśli go o to poproszę?
Hm! — mruknął Hobble-Frank z uśmiechem powątpiewania.
— A Winnetou?
— Ten na pewno nie! Jest mistrzem we wszelkich sztukach, sądzę przeto, że i pierwszorzędnym śpiewakiem; ale, jeśli mam być szczery, nie mogę sobie nawet wyobrazić Winnetou śpiewającego.
— Naprawdę nie?
— Nie. Wyobraź pan sobie tego znakomitego wodza z rozkroczonemi nogami i rozwaloną gębą na sali koncertowej, śpiewającego śliczną pieśń: Jasne słoneczko późno dziś wstało.
— Słowa pana nie są pozbawione pewnej racji. Ale przecież Indjanie także śpiewają!
— Naturalnie! Słyszałem już niejednego śpiewaka w mokasynach.
— Jakżeto brzmiało? Co śpiewali? Czy na jeden głos, czy też na wiele? To bardzo dla mnie ważna sprawa.
— Znowu pan zadaje dziwaczne pytanie! Kiedy jeden śpiewa, mamy śpiew na jeden głos. A może pan sądzi, że jeden człowiek może śpiewać na osiem głosów? Kiedy dwunastu śpiewa — jest śpiew na dwanaście głosów. Każdy dudek na tem się pozna. Chce pan wiedzieć, jak to brzmi? No, nie tak, jak u wielkich kompozytorów Mozarta, Galvaniego, Correggio. Niełatwo jest opisywać głos. Wyobraź pan sobie jednak wielkie miechy kowalskie, w których siedzą: biały niedźwiedź, kogut i troje prosiąt; zacznij pan wyciągać i ściskać te miechy, a będzie to brzmiało jak prawdziwa indjańska operetka. Czy zrozumiał pan?
— Tak. Exemplum pana jest dosyć jasne.
— No, więc co pan chce od Old Shatterhanda i Winnetou? Dlaczego mają śpiewać?
— Ponieważ chciałbym wiedzieć, jakie mają głosy.
— Piękne głosy, oczywiście, bardzo nawet piękne głosy! Obraziłby pan ich, gdybyś nie dowierzał mojemu zapewnieniu.
— Że piękne, nie wątpię; chciałbym jednak wiedzieć, czy to tenory, barytony, czy basy?
— Czy zależy panu na tej wiadomości?
— Tak. Wszak będą głównymi bohaterami mojej opery. A zatem muszę znać tonację ich głosów.
— Banialuka! Tonacja głosów! Poco panu wiedzieć o tem zgóry? Old Shatterhand i Winnetou wystąpią i zaśpiewają. Dobrze — więc czekaj pan, a dowiesz się, czy mają tenory, basy, czy barytony! Niema przecież potrzeby frasować się o to zgóry.
— Mylisz się pan! Wszak muszę przedtem skomponować opus, które będą śpiewać!
— Naturalnie! To obowiązek pana jako kompozytora.
— A więc muszę wiedzieć, czy ułożyć śpiew na bas, czy na tenor!
— Kładź go pan w partyturę — tam jego miejsce! Później znajdzie go kapelmistrz, jeśli zna się na muzyce, o czem nie chcę wątpić.
— Ależ — gorączkował się kantor — zanim opracuję partyturę, muszę wiedzieć, jaki głos — —
— Zostaw mnie pan ze swoim głosem w spokoju! — rozzłościł się Frank. — Powiedziałem już panu, co o tem myślę. Przecież posiada pan coś na podobieństwo ludzkiego rozumu, a więc chyba wystarczy panu raz powiedzieć. Zmiarkuj pan to sobie, że prawdziwa mądrość nigdy nie wymaga powtórzenia!
Kantor otworzył usta do odpowiedzi; dlatego Hobble-Frank dodał:
— Milcz pan! Pozwól mi się pan wypowiedzieć! Rada, której panu udzielam, jest wyśmienita i oszczędzi panu wiele czasu, troski i roboty. Niech pan skomponuje swoją heroiczną operę, ale niech pan sobie głowy nie zaprząta basem, czy tenorem: kiedy podniosą kurtynę i artyści zaczną śpiewać, wówczas samo się okaże, czy się nadają na tenorów, czy też urodzili do kontrabasów. Chyba to rzecz śpiewaka, czy brać ton wysoki, czy niski. Ja, naprzykfad, nie pozwoliłbym sobie narzucać tenora, skorobym miał kontrabas w gardle. Zechciej mi pan wierzyć! Mogę o tem wyrokować, gdyż za owych czasów, kiedy byłem pomocnikiem leśniczego w Moritzburgu, należałem do miejscowego kółka śpiewaczego, i nawet piastowałem poufną godność klucznika; mianowicie, po ćwiczeniach, zamykałem na klucz nuty i pałeczki, co, zdaje się, ma jakieś znaczenia!
Hobble-Frank nie poprzestałby na tem; ale oto wrócili Winnetou i Old Shatterhand i zalecili przygotować się do wymarszu.
— Szliśmy — oznajmił Old Shatterhand — jakiś czas po śladzie Nijorów. Zdaje się, że zdążają ku Chelly, z czego powinniśmy być zadowoleni, tamtędy bowiem prowadzi również nasza droga. — — —




III
KANTOR EMERITUS

Oddział ruszył w drogę. Nie było czasu zasypywać zpowrotem jaskini. Pozostawiono ją otwartą.
Po przebyciu wąwozu, Winnetou, jadący na czele, skierował się ku miejscu, gdzie Nijorowie spędzili noc ubiegłą. Natknęli się na ich szlak. Prowadził na wyżynę, a następnie do długiej doliny, która się kończyła sawaną, tak obszerną, że niepodobna było dojrzeć jej granic. Ślad Indjan gubił się w tym płaskowyżu.
Tutaj nasi podróżni nie lękali się nieoczekiwanego spotkania z wrogiem; każdą istotę można było ujrzeć już zdala. Dlatego obaj przewodnicy pozwolili swoim towarzyszom jechać w dowolnym szyku i porozumiewać się głośno.
Kantor nie był zadowolony z odpowiedzi Franka. Zbliżył się do niego i zapytał:
— Panie Hobble-Frank, czy zechce mi pan wyświadczyć przysługę?
— Czemu nie? Ale jaką?
— Nie uszła mojej uwagi zażyłość pana z Old Shatterhandem. Spełni każdą pana prośbę. Namów go pan, aby zaśpiewał jakąś pieśń, chociażby jedną tylko strofę! Zgoda?
— Nie, drogi przyjacielu, nie mogę go o to prosić; ślicznieby mnie osadził, a jakże! Spróbuj pan sam. Zresztą, mówi pan stale o muzyce, a nie o tekście. Czy nie zna go pan?
— Nie.
— No, w takim razie nie wolno panu tracić czasu. Zwróć się czem prędzej do poety obdarzonego talentem!
— Sądzę, że sam stworzę podobny tekst. Zresztą, napróżno szukałbym tutaj poetów.
— Tak? Do kroćset! Sądzi pan zatem, że niema tu poety?
— Tak.
— Słuchaj pan, ulegasz optycznemu złudzeniu, z którego muszę pana wyleczyć. Jest między nami poeta.
— Naprawdę? Kogo pan ma na myśli? Hobble-Frank skierował palec ku piersi i z naciskiem rzekł:
— Siebie.
— Ach, pan? Czy pisze pan poezje?
— A jakie!
— Nieprawdopodobne!
— Ach, co tam nieprawdopodobne! Umiem wszystko! Powinien to pan był już zauważyć! Powiedz-no, master, słówko, a dam panu dwadzieścia do niego rymów! W ciągu dwóch, najwyżej trzech godzin ułożę tekst operowy, że tylko paluszki lizać. Jeśli pan wątpi, to, proszę, niech mnie pan wypróbuje!
— Pana wypróbować? Weźmie mi pan za złe.
— Ani mi przez myśl nie przejdzie. Jakże lew, lub orzeł może brać coś za złe jaskółce! A więc, powiedz pan, co mam skomponować!
— No dobrze, zrobimy próbę! Pomyśl pan sobie pierwszy akt mojej opery! Podnosi się zasłona. Widać prastary las. Pośrodku, na ziemi, Winnetou podkrada się do wroga. Co ma śpiewać?
— Śpiewać? Nic, naturalnie!
— Nic? Dlaczego? Przecież musi coś śpiewać. Skoro kurtyna idzie do góry, publiczność chce coś usłyszeć!
— W takim razie ta publiczność jest beznadziejnie głupia! Winnetou, skradający się do wroga, miałby śpiewać! Czy nie pojmuje pan, że wróg na pewno usłyszy i zwieje?
— Tak, tutaj, na Dalekim Zachodzie. My jednak mówimy o scenie. Winnetou musi śpiewać, musi bezwarunkowo!
— No, jeśli naprawdę musi, jeśli jego śpiew jest nieodzowny, to niech sobie śpiewa.
— Lecz jakie słowa? Publiczność nie zna go jeszcze; jego śpiew powinien przedstawić go widowni.
— Pięknie! Mam już. Pełza więc po ziemi i śpiewa:

Jam Winnetou, wódz czerwony.
Na dzikiej prerji urodzony.
Mam wyczulony słuch
I wzrok mój starczy na dwóch.
W trawie na brzuchu pełzam sobie.
Zapach ogniska węchem łowię.

Wypowiedziawszy ten wiersz, obrzucił kantora triumfującem spojrzeniem, jakgdyby oczekując najwyższego uznania. Ponieważ emeritus milczał, Frank odezwał się pierwszy:
— No, co pan o tem powie? Jest pan zachwycony, czy nie?
— Nie — wyrzekł zapytany.
— Nie? Wszak spodziewam się, że umiał pan wysoko ocenić to, coś przed chwilą usłyszał. Niech pan wyrazi swoje zdanie!
— Rozgniewałbym pana.
— Nie! Niema takiego stworzenia śród nas, któreby mogło mnie rozgniewać. Duchowo góruję ponad wszystkiem.
— No, niechże się więc pan dowie, iż te dziadowskie rymy, opiewające, że Winnetou urodził się w Ameryce, że ma oczy, że łowi węchem, a nie uszami, chociaż ma i uszy, że pełza nie na grzbiecie, lecz na brzuchu, — nic nie wyrażają! Treść ich jest tak oczywista sama przez się, że trzeba ją pominąć. A zatem, proszę, niech pan co innego wymyśli!
W miarę, jak kantor wypowiadał swój sąd, oczy Hobbie-Franka coraz się bardziej rozszerzały, a brwi podnosiły. Słuchał z takim wyrazem twarzy, jakgdyby nie dowierzał własnym uszom; poczem rozwalił usta i wybuchnął:
— Co pan gada? Co pan za sieczkę wymłócił? Co ja ułożyłem? Dziadowskie rymy?
— Tak, tak się zwykle nazywa tego rodzaju wiersze, panie Hobble-Frank, — odpowiedział swobodnie kantor.
— Dziadowskie wiersze, dziadowskie wiersze! Czy mnie słuch nie zwodzi? Ja, znakomity myśliwy prerji, westman Hobble-Frank, ułożyłem dziadowskie rymy! W takim razie wszystko się kończy! Żaden człowiek nie mówił mi przecie nic podobnego, żaden! Z początku wymaga pan, żebym zaprezentował Winnetou, a kiedy go prezentuję, twierdzi pan, że to zbyteczne! Czemu nie sprostuje pan dotychczas swego błędu? Pan jest zbyteczny, nikomu niepotrzebny emeritikus! Ja zaś, który pełnię honorową powinność myśliwego, odtąd żyć będę dla pana w krainie błogosławionych duchów i olimpijskich gier, do których dostęp dla emeritikusów jest na zawsze zamknięty!
Spiął konia ostrogami i pogalopował na sawanę.
— Stój Franku, dokąd to? — zawołał ciotka Droll.
— Poza wasz horyzont duchowy! — odpowiedział Frank.
— Obyś się tylko nie zapadł pod horyzont!
Gniewny westman pojechałby dalej, gdyby Old Shatterhand nie zalecił mu stanowczo wrócić. Usłuchał wezwania i przyłączył się do Drolla.
— Co się stało? — zapytał ciotka Droll. — Masz taką złowrogą minę. Czy znowu się uraziłeś?
— Milcz! Nie mów nic o mojej pobłażliwości i tolerancji! Ubliżono mi tak okrutnie, że włosy stanęły mi na głowie olbrzymim cedrem.
— Któż to sprawił?
— Były kantorowy i organowy grajek.
— Obraził cię?
— W najwyższym stopniu Celsjusza!
— Czem?
— Nie twoja to rzecz, ty stara, gruba, wszędobylska ciotko!
Droll uśmiechnął się zukosa i umilkł. Wiedział, że najlepiej będzie zostawić Hobble-Franka jego gniewowi.
Już po godzinie minęli sawanę; potem zniknęła trawa i wszelka inna roślinność. Grunt stanowiła twarda skała, niełaskawa dla flory. Jechali po płaskowyżu rzeki Colorado, płaskowyżu spadającym ku rzece i ku jej dopływom stromemi wąwozami. Trzeba tu było mieć czułe oczy, aby nie stracić śladu Nijorów.
W południe, przez wzgląd na kobiety i dzieci, urządzono dwugodzinny postój. Następnie oddział ruszył dalej. Dopiero przed wieczorem Apacz zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Old Shatterhand poszedł za jego przykładem.
— Poco się tutaj zatrzymać? — zapytał Sam Hawkens. — Czyż spędzimy noc na tak pustem, niewygodnem miejscu?
— Nie — odpowiedział Apacz. — Ostrożność nakazuje tu czekać mroku.
— A to czemu?
— Ponieważ tylko pół godziny dzieli nas od Chelly. Tam zaś wznosi się las, w którym prawdopodobnie Nijorowie rozbili obóz. Ponieważ grunt jest ukształtowany płasko, więc dojrzą nas zdala i zdążą się ukryć. Musimy zatem czekać, aż ciemności nas okryją.
— Ale ich także!
— Znajdziemy ich, jeśli nie dziś, to jutro.
Rozłożono się kołem. Nad widnokręgiem, po stronie północnej, krążyło kilka sępów. Zakreślały w powietrzu drobne kółka. Old Shatterhand zwrócił na nie uwagę i rzekł:
— Sępy zlatują się tam, gdzie jest padlina, lub inny żer. Nie odfruwają, lecz krążą nad miejscem, gdzie upatrzyły sobie zdobycz. Przypuszczam, że tam właśnie rozbili Nijorowie obóz.
— Mój biały brat słusznie rozumuje — potwierdził Winnetou. — Te ptaki wskazują nam drogę. Dziś jeszcze podkradniemy się pod obóz Nijorów.
— Musimy być jednak bardzo ostrożni, Nijorowie odbyli daleką drogę od Gloomy-water do Chelly bez żadnego postoju. Ponieważ są to wywiadowcy, więc wracają do punktu wyjścia. Sądzę zatem, że nad Chelly zebrali się wszyscy wojownicy Nijorów na wyprawę przeciwko Nawajom.
— W takim razie przekazano im jeńców, — wtrącił Hawkens — co ogromnie utrudni ich odbicie.
— Będą wolni! — odparł Winnetou stanowczym tonem. — Sytuacja jednak zaleca nam ostrożność.
Zmierzch miał zapaść za kwadrans, gdy wyruszono dalej. Zanim się jeszcze ściemniło, spostrzegli jeźdźcy na horyzoncie północnym jakgdyby czarną krechę.
— To las nad Chelly — objaśnił Old Shatterhand. — Zatrzymajcie się tutaj! Podjadę sam na promień widzenia lunety. Nie zauważą samotnego jeźdźca, natomiast mogliby dostrzec cały oddział.
Popędził naprzód i zatrzymał konia. Ujrzeli jak skierował lunetę ku lasowi. Następnie wrócił i oznajmił:
— Musicie wiedzieć, że obecnie jest przypływ Chelly. Płynie tam, dokąd dążymy, w głębokiej dolinie, której strome ściany pokrywa las; ale, ponieważ wilgoć nie wydostaje się poza dolinę, więc las ów sięga tylko krawędzi skał, nie pokrywając płaskowyżu. Na górze tworzy bardzo wąski pas, który wybadałem lunetą. Gdyby Nijorowie tam obozowali, musiałbym ich dostrzec. A zatem, znajdują się na dole, w głębi, nad samą rzeką. Jedźmy naprzód!
Zorza wieczorna była w tych stronach bardzo krótka. Niezadługo zapadł mrok, sprzyjający wyprawie. Po kwadransie — po dźwięku kopyt — poznali, że jadą po gruncie pokrytym trawą. Wnet potem dostali się do lasu i, zatrzymawszy konie, zeskoczyli z siodeł.
Nie było mowy o zapaleniu ogniska. Z powodu bliskości Indjan trzeba było kryć się w mroku, i tak daleko, aby wróg nie usłyszał parskania. Old Shatterhand i Winnetou byli przekonani, że Indjanie obozują mniej więcej w miejscu, nad którem unosiły się sępy. Poszli na zwiady. Wszyli się w las i dopiero po półgodzinie wrócił jeden z nich, Old Shatterhand.
— Zatrzymaliśmy się akurat na właściwem miejscu; Apacz prowadził nas z godną pochwały domyślnością. Skraj lasu jest tutaj szeroki zaledwie na trzydzieści kroków; potem opada ku dolinie. Mrok utrudniał drogę, lecz zeszliśmy dosyć nisko. Doliczyliśmy się trzech ognisk obozowych, ale może płoną jeszcze inne, w ukryciu przed nami. Z tej ilości ognisk należy wnosić, że mamy przed sobą nietylko wywiadowców, lecz wszystkich wojowników Nijorów. Będziemy mieli ciężką przeprawę z odbiciem jeńców.
— A gdzie jest Winnetou? — zapytał Dick Stone.
— Wróciłem, aby was zawiadomić. Dłuższa nieobecność moja i Winnetou zaniepokoiłaby was na pewno. Apacz zszedł jeszcze niżej, aby się dokładnie rozejrzeć w sytuacji. Przypuszczam, że nie zobaczymy go przed upływem godziny. Grunt jest uciążliwy, a trzeba bardzo ostrożnie i powoli skradać się pod obóz, oświetlony wieloma ogniskami.
W rzeczywistości upłynęły dwie godziny, zanim Apacz powrócił. Przysiadł się do Old Shatterhanda i rzekł:
— Winnetou widział jeszcze dwa ogniska; zatem jest ich pięć. Nijorów zaś przeszło trzystu.
— A więc tak, jak sądziliśmy. Kto ich prowadzi? Czy widziałeś wodza?
— Tak. Mokaszi, którego również znasz.
Bawół, wojownik godny szacunku. Jeśli pojedziemy do niego jako przyjaciele, na pewno nie przyjmie nas wrogo.
— Ponieważ chcemy uwolnić jeńców, więc nie jesteśmy jego przyjaciółmi i nie powinniśmy się pokazać ani jemu, ani jego ludziom. — Moje oko dostrzegło jeńców.
— Wszystkich?
— Tak, ośmiu Nawajów i trzy białe twarze. Leżą koło ogniska otoczeni podwójnem kołem wojowników.
— Biada! Trudno będzie ich wydobyć!
— Nietylko trudno, ale wprost niesposób. Nic dzisiaj nie zdziałamy — musimy czekać do jutra.
— Przyznaję memu czerwonemu bratu słuszność. Byłoby szaleństwem narażać życie, skoro nie jesteśmy pewni powodzenia.
— Pozwólcie mi oświadczyć, że nie rozumiem tego postanowienia, — odezwał się Hawkens. — Czy sądzicie, że jutro okoliczności będą sprzyjały nam bardziej, niż dzisiaj?
— Pewnie!
— Jakżeto?
— Chyba pan wie, że Nijorowie wyruszą przeciwko Nawajom?
— Naturalnie.
— Sądzi pan, że będą ze sobą wlec jedenastu jeńców?
— Hm! Istotnie należy raczej przypuszczać, że ich zostawią.
— A zatem zostawią ich pod strażą. A wówczas łatwiej będzie ich odbić, niż dzisiaj.
— Teraz rozumiem. Nie pomyślałem o tem, jeśli się nie mylę. Gdybyśmy chociaż wiedzieli kiedy pojadą!
— Przypuszczam, że jutro.
— W takim razie byłoby nieźle, Ale, jeśli zostaną, łatwo mogą nas odkryć.
— Do tego nie możemy dopuścić.
— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Tu, na górze, niema wody. Konie mniej cierpią, gdyż mają przynajmniej trawę. Ale my! Nad Gloomy-water mogliśmy pić tylko naftę; dziś przez cały dzień jazdy nie mieliśmy ani kropli wody. Jeśli i jutro jej nie dostaniemy, boleję nad losem kobiet i dzieci; o nas samych już nie śmiem wspomnieć.
— O, co znowu! — w trącił Hobble-Frank. — Nie jesteśmy jeszcze chwilowo nieśmiertelnymi duchami, lecz ludźmi, których śmiertelność jest dowiedzionem factotum. Każde śmiertelne stworzenie musi mieć wodę, i, wyznaję zgodnie z prawdą, że mam takie pragnienie, iż za parę łyków wody, albo za szklankę piwa, zapłaciłbym chętnie trzy marki.
Kantor nie mógł się powstrzymać od bolesnej uwagi:
— Bardzo mi przykro, panie Hobble-Frank. Gdybym miał wodę, chętniebym się z panem podzielił.
Ten zacny człowiek żałował bardzo, że podrażnił był Hobble-Franka. Kusy myśliwy, niemniej przecież zacny, również biadał w duchu. Wyrzucał sobie grubjaństwo, którego się dopuścił wobec kantora; pragnął zatem zgody, choć nie uważał za stosowne wyjawiać swej skruchy. Odpowiedział więc na zapewnienie emeritusa:
— A wie pan, czy jabym od pana przyjął?
— Spodziewam się.
— Nie spodziewaj się! Jakkolwiek wielkie odczuwam pragnienie, mój nieugięty charakter pozwoliłby mi oprzeć się pokusie. Niech pan da cały ocean wody — nie tknę ani kropli. Wiedz pan, że „dziadowskim rymem“ odepchnął pan najlepszego przyjaciela. Wielka to dla ciebie strata. Smutne, ale prawdziwe! Nie mogę panu, mimo najlepszej chęci, pomóc.
Kantor zmarkotniał i pogrążył się w smutne rozmyślania. Już wszyscy ułożyli się do spoczynku, tylko on nie mógł przymknąć oka. Szukał sposobu przebłagania Franka. Nareszcie wpadł na pomysł, który wydawał mu się niezłym, pomysł, że głupszego chybabyś nie znalazł. Frank utyskiwał na pragnienie i chciał zapłacić trzy marki za parę łyków wody. Cóż więc, jeśli mu jej przyniesie? Ta usłużność na pewno go wzruszy — przecież wystaranie się o wodę było nietylko trudne, ale nawet niebezpieczne. W dolinie płynęła rzeka, a on, kantor, posiadał manierkę skórzaną. Ale zabroniono zejść na dół. Musiał więc wymknąć się w tajemnicy. Podniósł się do połowy i nadstawił ucha. Wszyscy spali, oprócz Dicka Stone, który zkolei sprawował wartę.
Zamiast poduszki pod głową emeritusa leżało siodło. W torbie u siodła tkwiła owa manierka. Wyjął ją i ruszył pocichu pomiędzy drzewa.
Pełzał, dopóki Dick Stone mógł go usłyszeć i zobaczyć. Wreszcie dotarł do skraju równiny; las opadał w głąb jaru. Teraz dopiero rozpoczęły się właściwe trudności. Odwrócił się i zaczął złazić okrakiem, na czworakach, nogami naprzód. Trwało to długo, bardzo długo. Musiał w pierw badać jedną stopą grunt, zanim stawiał drugą. Ostre kamienie i kolce darniny kaleczyły mu ręce. Nieczuły na ból, dążył do celu z coraz większym uporem. Chwilami tracił punkt oparcia i ześlizgiwał się nadół. Oczywiście, powodowało to szmer. Ale był tak pochłonięty swojem zadaniem, ze me słyszał stuku staczających się kamieni, ani trzeszczenia łamanych gałęzi.
Wreszcie ujrzał ognisko; teraz, pewny zwycięstwa, schodził coraz niżej, zbliżał się coraz bardziej do ogniska. Nie wiedział, że tam zwrócono nań uwagę, że pięciu czy sześciu Indjan, którzy usłyszeli szmer, zerwało się i sunęli na jego spotkanie. Wreszcie się zatrzymali. Oddychał tak głośno, że mogli go wyraźnie słyszeć.
Uff! — szepnął jeden z nich. — To nie oddech zwierza, lecz człowieka!
— Czy wielu? — zapytał drugi.
— Nie, jest tylko jeden. Schwytajmy go, a przekonamy się, kto.
Kantor nachylił się, aby uchronić oczy przed blaskiem ogniska. Zobaczyli go i, przekonawszy się, że jest sam, wyciągnęli po niego ręce. Dotknięcie ich tak przeraziło nieboraka, ze głos zamarł mu na wargach. Nie rozumiał, co do niego mówili; ale tem bardziej rozumiał mowę noży, których ostrza dotknęły jego piersi. Nie myślał się bronić; dał się ponieść bez oporu. Można sobie wyobrazić, jaką uciechę sprawiło zjawienie się jego w obozie; uciechę, bynajmniej nie huczną. Biały podkradł się pod obóz i został schwytany. Nie mógł być sam w tej miejscowości. Musiał mieć towarzyszów wpobliżu; trzeba więc było przestrzegać ciszy.
Natychmiast otoczyło go koło czerwonoskórych; nikt nie rzekł słowa. Obok jeńca, w środku koła, stał Mokaszi, wódz. Przedsięwziął przedewszystkiem to, co każdy przezorny przywódca powinien w takim wypadku przedsiębrać: wysłał kilku wywiadowców dla przeszukania okolicy. Następnie zapytał jeńca o imię, o intencje. Kantor nie zrozumiał ani słowa. Odpowiadał po niemiecku. Wówczas wódz oświadczył:
— Nie zna naszej mowy, a my nie rozumiemy jego języka. Pokażemy go trzem białym jeńcom. Być może, znają go.
Emeritusa zaprowadzono do ogniska, gdzie obozowali jeńcy. Skoro go zobaczyli, zdumiony Poller zawołał:
— Trącony kantor! Ten szaleniec wydobył się z puebla!
Powiedział to w żargonie angielsko-indjańskim, którego kantor, oczywiście, nie rozumiał. Pojął jednak, kogo te słowa dotyczyły, poznał byłego przewodnika i rzekł po niemiecku:
Halloo! Nasz przewodnik! I to spętany! Panie Poller, jakże pan wpadł w tę matnię? Oczywiście, cieszę się ogromnie, że pana widzę.
— Te draby schwytały nas w niewolę — odpowiedział zapytany.
Wódz go ofuknął:
— Nie mówić językiem, którego nie znam! Czy chcecie poczuć nasze noże w sercach? Czy znasz tego człowieka?
— Tak. Pochodzi z Niemiec.
— Z Niemiec? Czy to ten sam kraj, gdzie urodził się Old Shatterhand?
— Tak.
— A więc i ten jest znakomitym myśliwym?
— Nie. Ten nie wie nawet, gdzie jest cyngiel, a gdzie muszka. Potrafi układać tylko pieśńi i śpiewać. Jest pomieszany.
Wódz zmierzył kantora łagodniejszem spojrzeniem. Niektóre dzikie plemiona nietylko że nie pogardzają warjatami, ale, co więcej, darzą ich poniekąd kultem. Widzą w nich opętanych przez nadziemskie istoty. Do takich plemion zalicza się wiele szczepów indjańskich. Nie ośmielą się krzywdzić szaleńców, choćby nawet należeli do wrogiego plemienia.
— Czy wiesz na pewno, że ten człowiek nie jest przy zdrowych zmysłach?
— Wiem bardzo dobrze — odpowiedział Poller, który wietrzył w tem jakąś korzyść. — Przez długi czas towarzyszyłem jemu i jego przyjaciołom.
— Któż to tacy?
— Również Niemcy, którzy przybyli tutaj, aby nabyć ziemię, należącą do czerwonych.
— Zły duch ich opętał! Kiedy kupują ziemię, kradną ją nam właściwie; pieniądze dostajemy nie my, lecz złodzieje. Każdy, kto przyjeżdża tutaj kupować ziemię, jest naszym wrogiem. Czyż ten człowiek również w tym celu przyjechał?
— Nie. Chciał poznać czerwonych ludzi i bohaterów, aby wrócić do ojczyzny i śpiewać o nich pieśni.
— A więc nie jest dla nas niebezpieczny. Pozwolę mu śpiewać, ile mu się zechce. Ale gdzie są jego towarzysze?
— Nie wiem.
— Zapytaj go!
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Zabroniłeś nam mówić w języku tobie nieznanym. On zna tylko mowę ojczystą; nie chciałbym zaś poczuć w sercu stali waszych noży, jak rzekłeś.
— Jeśli to prawda, możesz się z nim porozumieć w jego mowie ojczystej. Pozwalam.
— Dobrze czynisz. Przypuszczam, że dowiesz się ważnych rzeczy.
— Jakich?
— Wychodźcy, do których należy, nie są sami. Towarzyszą im znani myśliwi. Być może, są bliżej, niż mógłbyś przypuszczać. Muszą tu być, bo skądże onby się tutaj wziął, ten bezradny obłąkaniec.
Uff! Znani myśliwi! Czy masz na myśli białych?
— Tak. Sam Hawkens, Dick Stone, Wili Parker, Droll, Hobble-Frank, a może nawet i inni.
Uff, uff, uff! Wymieniłeś znakomite nazwiska. Ci ludzie nie byli wprawdzie naszymi wrogami, ale teraz, kiedy wykopaliśmy tomahawk wojny, musimy zdwoić ostrożność. Powiedz, gdzie się znajdują! Ale wystrzegaj się kłamstwa! Skoro tylko padnie z twoich ust nieprawda, będziecie zgubieni.
— Bądź spokojny! Obszedłeś się z nami jak wróg; ale mimo to dowiodę ci, że jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Już teraz nawet mogę ci dostarczyć tego dowodu, kiedy powiem, żeśmy się postarali unieszkodliwić tych białych wojowników.
— Jakżeto zrobiliście?
— Zwabiliśmy ich do puebla Ka Maku.
Uff! Ka Maku jest naszym bratem. Czy poszli?
— Tak. Wszystkich wziął w niewolę, białych myśliwych, wychodźców oraz ich kobiety i dzieci.
— Czy także tego obłąkanego?
— Tak.
— A teraz mamy go przed sobą! Sam nie mógł odbyć tak dalekiej podróży. Musimy wiedzieć, kto mu towarzyszy i gdzie się teraz ci towarzysze znajdują.
— Czy mam go zapytać?
— Tak. Ale nie waż się mnie oszukiwać! Cokolwiek powiesz, nie uwierzę, dopóki nie przekonam się o prawdzie twoich słów.
Teraz Poller zwrócił się do kantora i kazał sobie wszystko opowiedzieć.
Kantor niedługo się wzdragał. Opowiedział wszystko, nie pomyślawszy, w jakich warunkach Poller rozstał się z wychodźcami. Dawny scout zdumiał się, kiedy usłyszał o Winnetou i Old Shatterhandzie. Nieufny wódz przerywał kilkakrotnie długą a niezrozumiałą dla niego rozmowę. Poller go uspokoił:
— Dowiaduję się o nader ważnych dla nas rzeczach. Muszę zapytać tego obłąkańca. Trudno rozmawiać z człowiekiem niespełna rozumu. Nie przeszkadzaj mi, a przekonasz się, że działam jako twój przyjaciel.
Wreszcie kantor skończył opowiadanie. Poller zwrócił się do wodza:
— Przedewszystkiem oznajmię ci rzecz najważniejszą: tam na górze znajdują się Winnetou i Old Shatterhand.
Uff! Uff! Czy to prawda?
— Jest tak, jak powiadam. Przybyli tutaj, aby na was napaść.
— Będą musieli umrzeć! Skąd przybywają, gdzie się kryją, ilu ludzi im towarzyszy?
Poller objaśnił go dokładnie. Nie zamierzał oszukiwać wodza. Liczył na jego wdzięczność. Najwybitniejsi wojownicy stali wpobliżu i słyszeli słowa Pollera. Skoro umilkł, wódz przez chwilę spoglądał na ziemię, poczem, zwracając się do Indjan, rzekł:
— Moi bracia słyszeli słowa tej białej twarzy. Atoli języki białych mają dwa końce: jeden prawdy, drugi fałszu. Musimy się przekonać, czy uszy nasze słyszały prawdę, czy kłamstwo. Niechaj więc wywiadowcy, których teraz wybiorę podkradną się na górę.
Szedł od ogniska do ogniska, aby wybrać ludzi zdolnych do wyszpiegowania takich mężów, jak Winnetou i Old Shatterhand. Niebawem wywiadowcy, uzbrojeni tylko w noże, oddalili się we wskazanym kierunku. Teraz wódz wrócił do Pollera i rzekł, wskazując na kantora:
— Ponieważ ten biały jest opętany przez ducha, który pragnie tylko śpiewać, więc nic złego mu nie wyrządzimy. Będzie mógł swobodnie chodzić po obozie niespętany, lecz, jeśli spróbuje uciec, dostanie kulę w łeb. Przetłumacz mu, co powiedziałem!
Poller, oczywiście, wykonał ten rozkaz.
— Widzi pan, — odezwał się ucieszony emeritus — że miałem słuszność? Dla zwolennika sztuki nie istnieją niebezpieczeństwa — Muzy mnie ochraniają. Zmiarkuj to pan sobie, że my, kompozytorzy, nie jesteśmy zwykłymi ludźmi!
Poller odpowiedział:
— O pana Muzach nie może być tu mowy. Tak, czuwa nad panem szczególna opieka, ale zgoła innego rodzaju.
— Tak? A więc jaka?
— Opieka obłędu.
— O — — błę — — du? Czy mogę się zapytać, co mam przez to rozumieć?
— Czemu nie? Indjanie nie krzywdzą warjatów; dlatego pozwalają panu swobodnie tutaj spacerować.
Warjatów? Spacerować? Nie chce pan chyba powiedzieć, że — — —
— Owszem, chcę, — potwierdził Poller.
— Że —  — — że uważają mnie za warjata?
— Pewnie, pewnie!
— Ale dlaczego, na jakiej podstawie?
— Ponieważ nie mogą pojąć, aby rozsądny człowiek przeprawiał się przez morze i zapuszczał na Dziki Zachód tylko w celu robienia muzyki o ludziach, których pragnie spotkać.
Robić muzykę? Bardzo proszę, panie Poller! Posługuje się pan nawskroś fałszywem pojęciem. Muzykę robi kataryniarz, albo grajek karczemny: ja — kompozytorem jestem. Komponuję operę heroiczną w dwunastu aktach, i nawet pan będzie miał honor występować w niej.
— Dziękuję bardzo, i proszę, aby mnie pan pominął! Zresztą, Indjanie nie tak znowu bardzo się mylą, gdyż, jeśli mam być szczery, muszę wyznać, że zdaje się pan obnosić z bzikiem i to dosyć wybujałym.
— Jak? Czy istotnie pan tak sądzi?
— Tak. Ale nie powinien mi pan brać tego za złe, gdyż Indjanie honorują obłęd.
— Dziękuję za honor, dziękuję bardzo! Raczej wolę leżeć spętany na ziemi, niż uchodzić za mente captum. Oznajmij pan to wodzowi!
— Ani mi się śni! Pana swoboda ruchów może nam się ogromnie przydać. Ale niech jej pan nie nadużywa i nie próbuje uciekać! Zmiejsca pana zakatrupią.
Pah! Nikt tego nie dokona. Dziewięć Sióstr Parnaskich roztacza nade mną opiekę.
— Rzuć pan do licha swoją sztukę! Myśl sobie o dubach smalonych, ale myśl także o tych, którym możesz się przydać! Widzi pan, jak podejrzliwie wódz na nas patrzy? Nie możemy dłużej ze sobą rozmawiać. Oddal się pan, lecz nie odwracaj od nas uwagi. Skoro na pana mrugnę, zbliż się do mnie najswobodniej w świecie, zatrzymaj nieopodal, i wysłuchaj, co powiem. Wyjdzie to na korzyść pana przyjaciołom. Zgoda?
— Chętnie, panie Poller. My, miłośnicy Muz, żyjemy wprawdzie in patria coelesti, a później przechodzimy do historji, ad posteritatem; ale mnie to nie wbija w ambicję, i kiedy na tym padole mogę komuś wyświadczyć przysługę, nie waham się zstąpić ze swoich wyżyn.
Poller połknął wyzwisko, które mu ślina już niosła na język, i rzekł:
— Odebrano nam broń. Postaraj się pan wykraść nóż! Mam nadzieję, że na tyle sprytu może się pan zdobyć.
— Sprytu? Kompozytor bez sprytu nie jest kompozytorem! Ale cóż panu po nożu?
Choć to pytanie nie świadczyło o sprycie, Poller, pragnąc go sobie zjednać, odpowiedział:
— Aby siebie i towarzyszów pana uwolnić — rzekł.
— Ależ moi towarzysze są wolni!
— Wiem o tem, ale niewiadomo, co może się zdarzyć. Fałszywie poinformowałem wodza, lecz przypadek może naprowadzić wywiadowców na właściwy trop. W takim razie pana przyjaciołom grozi co najmniej niewola. Skoro pan dostarczy mi noża, można ich będzie uratować. Nie mam czasu na wyjaśnienie szczegółów. Nie powinniśmy ze sobą dłużej rozmawiać. A zatem pan się zgadza?
— Tak. Jeśli mogę wyświadczyć przysługę przyjaciołom, postąpię raz jeden w życiu jak urwisz, i wykradnę czerwonym nóż.
Poller miał słusznosć. Wódz podniósł się i podszedł do obu jeńców, aby ich rozłączyć. Ale nie zdążył, gdyż wrócili właśnie wywiadowcy. Zameldowali, że rewelacje Pollera były zgodne z prawdą.
— Jego szczęście! — odezwał się wódz. — Gdyby mnie okłamał, zginąłby tej nocy. Zdradził białych, przypuszczając, że będę dlań zato łaskawy. Myli się bardzo: zdrajca jest najgorszym wrogiem.
Kazał wywiadowcom opisać wszystko z najdrobniejszemi szczegółami, a następnie oświadczył:
— Zaskoczymy ich we śnie, nie doprowadzając do walki. Po dwóch naszych na każdego z nich, czterech na Winnetou i Old Shatterhanda. Trzech wpadnie na strażnika — unieszkodliwią go natychmiast. Nie zabierzemy ze sobą broni palnej, tylko tomahawki, noże i rzemienie do spętania jeńców. Nie zabija się tak wielkich i znakomitych wojowników. Wielki to zaszczyt sprowadzić ich do obozu w pętach, ale znacznie większa hańba dla nich — wpaść w nasze ręce bez krwi przelewu!
Wybrał najpewniejszych i najsilniejszych wojowników i wyruszył. Księżyc unosił się nad doliną; blady matowy blask nie przenikał przez korony drzew. Oddział czerwonych przemknął między konarami, aby ostrożnie i bezdźwięcznie wdrapać się na górę. — — —






  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg informacji z katalogu BN: 1935
  2. Stary człowiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.