Król w Nieświeżu/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król w Nieświeżu |
Podtytuł | 1784 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Historya owej alegoryi na suficie wielkiej sali była tylko cząsteczką trosk tych i niepokojów, jakie księcia wojewodę otoczyły i do ostatka go już opuścić nie miały. W duszy jego walczyły ciągle z sobą ochota wystąpienia i pokusa zrobienia jakiego figla, którego książe finfą nazywał. Zmuszony szanować ekonomczuka, wojewoda nie mógł go znieść i zazdrościł mu. Lękał się razem i nieledwie pragnął, aby wśród tych owacyj coś przypomniało Poniatowskiemu skromne jego pochodzenie. We włoskich bowiem Vitelionów, świeżo przylepionych do gienealogii, nikt nie wierzył.
Dziwna rzecz, iż gdy o tem przemyśliwał książe, nie przypomniał sobie, że na dworze swym miał przy stajniach Poniatowskiego. Nikomu też, oprócz Szerejki, nie przyszło na pamięć nazwisko, przed paru latami przyjętego Rusina.
Nie przesadzał książe, mówiąc, że spać ani jeść nie mógł, tak się kłopotał o to przyjęcie a powinien był dodać, że i pić nawet nie umiał teraz, a pił bez animuszu zwykłego, i dziwaczne historye, któremi siebie i drugich zwykł był zabawiać dawniej, teraz mu się nie kleiły. Zaledwie coś rozpoczynał, marszczył się i milknął nagle. Wszystko to, co on i drudzy wymyślili, nie starczyło; chciał czegoś więcej i inwencyj jakichś niebywałych, osobliwych, którychby nigdy nikt naśladować nie mógł.
Troskę tę księcia, która mu humor odejmowała, podzielała rodzina, przyjaciele i domownicy. Pomysł Estki, chociaż przychodził w porę i był pożądanym, nie miał w oczach niczyich znaczenia takiego, aby za wszystko zapłacił.
Z drugiej strony, niemałym kłopotem dla otaczających księcia było, aby się, wysilając na ekstraordynaryjne pomysły, nie stał śmiesznym; Seweryn Rzewuski szczególnie się tego obawiał. Wiedział on dobrze, jak dowcipnisie królewskiego dworu, sam król, kobiety jego wyśmiewały księcia Panie-kochanku i starały go się wystawić, jako miałkiego umysłu prostaka, nie mającego ani wykwintnego smaku, ani obyczaju europejskiego. Koncepty nadzwyczajne wojewody bardzo łatwo mogły go na pośmiewisko narazić. Ze dworu króla płynęły korespondencye do gazet holenderskich i paryskich; łatwo w nich mogli pismaki pochwycić stronę śmieszną tych popisów bogacza i dumnego pana. Rzewuski stał jak na straży, aby od wybryku jakiegoś uchronić.
Tymczasem wszystko to, co dotąd Radziwiłł wymyślił, co mu poddano, nie zaspokajało go i nie starczyło.
— Co mi tam, panie-kochanku, — wzdychał codzień wieczorem — to są wszystko rzeczy oklepane, stare, a jabym mu tu chciał coś takiego pokazać, czego on ani nikt nigdy jeszcze nie widział.
— Jak mu książe skarbiec pokażesz, — oponował Rzewuski — to dosyć, takiego on nie widział pewnie nigdy... a cegły złote z herbami radziwiłłowskiemi, niechajże z nich kto zda resztę?
Książe rękami poruszał, jakby muchy opędzał; wszystko to nie starczyło. Męczył się widocznie.
Naostatek, nazajutrz po naradzie o suficie, dzień zaledwie świtał, a książe, z wyjątkiem gdy był na polowaniu, często długo zrana zasypiał, tym razem zaś obudził się, wrzawę ogromną zrobił wołaniem na pokojowców i jednego z nich posłał po pana Seweryna Rzewuskiego, który wysypiał się jeszcze w najlepsze.
Przebudzony, nie mógł zrazu się opamiętać, co się stało, poco mu o tej godzinie zrywać się kazano, ale naprędce się przyodziawszy, mrucząc, pośpieszył do wojewody.
Znalazł go na ogromnem łożu z pawilonem, wyobrażającym paludament książęcy z koroną w górze, z bukietami piór strusich po rogach, niespokojnie się przewracającego, tak, że kołdry i okrywki z nóg i z siebie na ziemię pozrzucał.
— Co księciu jest? — zawołał, wpadając do sypialni Rzewuski. — Czy nie chory?
— Ale gdzie tam, gdzie tam, panie-kochanku! — począł wojewoda, wychylając się z łóżka i sapiąc. Chciałem ci się pochwalić.
Uderzył w dłonie.
— Oto, panie-kochanku! mam! mam! znalazłem! Teraz mogę powiedzieć już, że im pokażę taką rzecz, jakiej nie widzieli i nie zobaczą.
Rzewuski, zrezygnowany, ale smutny, siadł słuchać; był pewien jakiegoś wybryku i w duszy Pana Boga prosił, aby mógł salwować krewnego od szyderstw, uchować go od wyśmiewań.
Na księciu widać było poruszenie nadzwyczajne, a razem radość wielką. Cały się z łóżka wychylił ku panu Sewerynowi.
— Słuchaj tylko! Ja mu pokażę... wiesz co? wiesz?.. wzięcie Gibraltaru przez Anglików, rozumie się imaginacyjne.
Książe, patrząc w oczy Rzewuskiemu z miną zwycięską, śmiać się począł.
— Rozumiesz, wzięcie Gibraltaru!
Wistocie trudno było domyśleć się, jakim sposobem w Nieświeżu, wyjąwszy na teatrze, mogło być reprezentowane owo zdobycie Gibraltaru.
Wojewoda tymczasem z radością niemal dziecinną powtarzał:
— Panie-kochanku, wzięcie Gibraltaru!
Uderzył się w piersi ogromną, jakby nabrzękłą, pięścią.
— Wzięcie Gibraltaru!
Poruszył głową Rzewuski, oczekując jaśniejszego tłómaczenia.
Wiadomą była oddawna wszystkim, szczególnie albeńczykom, ta fantazya książęca bawienia się flotą i marynarką po kanałach, umyślnie na ten cel kopanych. Budowano na stawach nieświeskich statki w kształcie okrętów, galery, rozmaitego rodzaju czółna i barki, które flotę albeńską i nieświeską stanowiły. Marynarka ta, rzecz dziwaczna aż do dzieciństwa, niekiedy księcia tak zajmowała gorąco, że dla niej nawet o łowach ulubionych zapominał. Kto mu się chciał przypodobać, przynosił rysunek jakiejś ambarkacyi szczególnej, a wojewoda na skalę możliwą kazał go wykonywać. Tych statków z masztami, rejami, żaglami, z działami na pokładach, stało na stawie dosyć. Księcia czasem napadała ochota dowodzenia flotą i ubierał się, jak mówił, poadmiralsku, siadał na statek, kazał pływać, z dział ślepemi ładunkami waląc na wszystkie strony.
Rzewuski domyślił się, że Gibraltar z flotą być musiał w jakimś związku i przykro mu się zrobiło. Śmieszność stawała się nieuniknioną. Książe tak był myślą swą przejęty, że nie postrzegł zmiany na twarzy Rzewuskiego i mówił dalej z ogromnym zapałem.
— Wystawi się na stawie z desek i płótna, panie-kochanku, twierdza Gibraltar imaginacyjnie; okręty będą podpływały i bombardowały ją; z dział z obu stron walić. Naostatek wysadzimy w powietrze kilka statków. Powiadam ci, panie-kochanku, to będzie spectaculum niewidziane, niesłychane, niepraktykowane.
Zadyszał się aż, mówiąc książe, oczy mu latały świecące, usta się śmiały.
— A cóż! a co! powtarzał, ciągnąc za rękaw Rzewuskiego — co mówisz?
Sprzeciwić się takiemu wybuchowi nie było sposobu, pan Seweryn spuścił oczy, zamilkł i szepnął poczekawszy.
— Ale, mości książe, to będzie trudne do wykonania, a jak się nie uda, żeby na śmiech nie naraziło.
— Jakto! na śmiech! ba! — krzyknął książe, — drżeć będą, ogniem zapłonie cały Nieśwież, zobaczysz! Gibraltar zaraz dziś każę zacząć budować, statki wszystkie postawić na stopie wojennej, działa na nie powtaczać. Zobaczysz, to będzie widowisko, jakiego świat i korona polska nie oglądała, ja ci powiadam, panie-kochanku.
Rzewuski pomyślał sobie tylko.
— Ale pocóż mnie tu było budzić?
Książe wyglądał aprobaty, której się nie mógł doczekać.
— No, cóż ty mówisz, panie-kochanku? Król zgłupieje na ten widok! hę! począł śmiejąc się. Ja prochu nie pożałuję.
Pan Seweryn zebrać się wkońcu musiał na pochwałę.
— Rzecz bezwątpienia będzie osobliwa, — zamruczał, — bardzo osobliwa, byle się tylko udała.
— Musi się udać, mam fajerwerkierów, artyleryą, mam majtków, marynarzy, sterników; flota wystąpi okazale. Tego ani w Warszawie, ani nigdzie król nie zobaczy, a ja pokażę moję potęgę, kreując flotę, można powiedzieć, z niczego, bo to wszystko ja stworzyłem. Czuję, że, gdybym nie był wojewodą wileńskim, to mnie było admirałem zostać. Jechać na Maltę i... Mam pasyą do marynarki.
Smutnie głowę zwiesił Rzewuski, gdyż żadnych uwag sobie książe czynićby był nie dał, sprzeciwiać mu się było napróżno; śmieszność stawała się nieuchronną, chociaż owę fantazyą gibraltarską łatwo było przezwać fajerwerkiem i tem ją — jako tako wytłómaczyć. Wojewodzie zaś pomysł zdobywania Gibraltaru na stawie nieświeskim wydawał się tak wielkim, tak pięknym, że w uniesieniu nie mógł się wstrzymać i poskromić.
— Ale tu niema co, panie-kochanku, zwłóczyć i na półmiski rozkładać, — zawołał — wnet trzeba, żeby się wzięto do roboty.
Niespokojny dzwonić począł, wołając, aby mu, pomimo rannej pory, natychmiast przysłano osoby, które bezładnie jedne po drugich wymieniał. Rzewuskiemu żal się go zrobiło.
— Mości książe, — odezwał się — najlepiej komu jednemu dowództwo nad tym Gibraltarem powierzyć, inaczej ładu nie będzie.
— Ba! ale komu? komu! — westchnął wojewoda.
Co dalej nastąpiło ani opisywać się daje, aniby ktokolwiek spamiętał. Z powodu Gibraltaru zamieszanie się wszczęło takie, bieganina, stukanie drzwiami, krzyżowanie się posłańców po zamku, w podwórzach, w korytarzach, a naostatek taki chaos, tyle nieporozumień i sporów, iż Fryczyński całej swej użyć musiał władzy, aby jaki taki ład przywrócić. Książe wstał w jednej koszuli z łóżka i w tym stroju dawał posłuchanie; nie było prawie oficyalisty, któryby jakiegoś zlecenia nie otrzymał, a że się powtarzano i zapominano, niektórzy najsprzeczniejsze rozkazy mieli, a inni waśnili się, bo jedna i taż sama rzecz dwóm naraz była powierzoną. Odwoływano się do księcia, który się niecierpliwił i odpędzał.
Fryczyński, chociaż zawsze krwi zimnej, powtarzał pocichu.
— Sądny dzień! sądny dzień!
Pan Seweryn wysunął się z sypialni, poruszając ramionami.
Dodawszy do tego, że Estko już do wielkiej sali rusztowania, kobylice i drabiny kazał wnosić co najprędzej, że muzyka od rana odbywała próby koncertu i opery niedaleko, a mularze zewnątrz kończyli małe reparacye i tynkowania, można sobie wyobrazić, jaki obraz zamek przedstawiał. Toż samo działo się w Albie i droga z zamku do niej tak była wozami, końmi, ludźmi zapchana, że przejechać było ciężko.
Z drugiego końca miasta budowano już wrota tryumfalne, których kościotrup podnosił się ponad dworki pobliskie, a że kilka nędznych chatek bardzo widok szpeciły, kazano się z nich niebożętom zagrodnikom i chałupnikom wynosić i znoszono je, równając z ziemią.
Nie mówimy już o musztrach złotej chorągwi i wojska radziwiłłowskiego, które, mając stanąć obok kawaleryi narodowej, z królem przybywającej, sposobiły się, aby nietylko dotrzymać jej kroku, ale ją zakasować. Gwardye wojewody nie mogły nawet królewskim ustąpić.
Rozumie się, że przy takim ruchu ogólnym, w kasie księcia był też nie mniejszy i co chwila ztąd worki wynoszono na wszystkie strony. Pieniądz się sypał jak plewy...
Wielkiego imienia mały człeczyna, pan Filip od momentu tego, gdy mu niepoczciwy Szerejko myśl poddał prezentowania się królowi, chodził jak pijany. Zalecono mu tajemnicę i miał jak najmocniejsze postanowienie zachowania jej, ale z twarzy przeobrażonej, z wejrzenia, uśmiechu, ruchów i mowy, poznać było łatwo, że Rusin w sobie coś nosił niedającego mu spoczynku.
Chłopak zwykle bardzo spokojny, cichy, bojaźliwy i leniwy nawet trochę, obracał się teraz inaczej i buty nabrał znacznej. Wiadomo, że gdy człowiek w podobnym stanie podburzenia się znajduje, wszystkie jego uczucia i czynności niem się zafarbowują. Poniatowski teraz inaczej nawet owies wydawał i sieczkę, komenderował w inny sposób. Zdawało się, że od tego dnia, gdy się widział z Szerejką, urosł na cali parę.
Na zamku i w pałacu nieświeskim, chociaż natenczas księżnej nie było, bo książe z małżeńskich związków się wyswobodził i nowych zawierać nie miał ochoty, nie zbywało na bardzo licznym fraucymerze. Oprócz tego, z poddanych jego książęcej mości uformowany balet, liczył pięknych tancerek kilkanaście, doskonale wytresowanych przez dwóch baletmistrzów: Petinetiego i Łojkę. W rozmaitych funkcyach przy garderobie, kawiarni, bieliźnie, przy szatnym, mnóstwo młodszych i starszych dziewcząt się kręciło. Rozmaite były stopnie w tym świecie białogłowskim, podzielonym na kategorye liczne, ale uboga szlachta przeważała. Ekonomowie i pisarze brali z tego rozsadnika różnie wyposażane przez księcia panny, a trafiało się, że i biedniejsza szlachta, mali posesyonaci, ze dworu sobie dobierali małżonki. O fraucymerze tym chodziły odgłosy rozmaite; dwór był dosyć rozpuszczony, ale skandalów wielkich unikano, a szczodrobliwość księcia usta zamykała.
Filip w początkach, przybywszy na dwór, ani męskich, ani kobiecych znajomości nie miał; nieśmiały, bojaźliwy, unikał ich długo, lecz, choć powierzchowność miał niepowabną i wyglądał ubogo, wkońcu, rad nie rad, spotykając ciągle panny, czasem im małe zmuszony czynić posługi, musiał się poznać ze śmielszemi. Do tych należała panna Monika Czaczkiewiczówna, której tytuł Ciwunównej dawano.
Panna była może o lat parę starszą od Filipa, ale bardzo ładna i świeża, a śmiała i rezolutna jak żadna. Wychowana na dworze, znająca doskonale wszystkich i słabości każdego, obracała się tu ze swobodą wielka. Dlaczego jej skromny i niepozorny pan Filip wpadł w oko — trudno wytłómaczyć, właśnie może prawem kontrastu, gdyż nieśmiałym był tak, jak ona aż do zuchwalstwa odważną. Zdaje się, że ona pierwsza zbliżyła się, zapoznała i ośmieliła Poniatowskiego, nie spuszczając go już z oka i opiekując się nim widocznie.
Filip był jej niezmiernie wdzięcznym i naturalnie zakochać się musiał, bo panna Monika była zalotną, a na wdziękach jej nie zbywało. Powiadano o kilku już, co się z nią żenić chcieli i mieli, ale zawsze wkońcu jakoś małżeństwa się te rozchwiały.
Filipowi o ożenku ani było myśleć, ale nie mógł, pomimo to, obojętnym być na wdzięki Monisi. Zobaczywszy ją zdaleka stojącą w ganku, albo w ogrodzie, biegł Rusin co tchu, aby ją choć powitać, ukłonić się i słowo jakie powiedzieć. Nie miał dla niej tajemnic, a gdyby nawet chciał, nie potrafiłby był ich utrzymać, tak zręcznie je z niego wydobywać umiała. Byłto jej wierny sługa, którego w najrozmaitszy sposób używała, gdzie i jak jej było potrzeba.
Po konferencyi z Szerejką, pierwsza myśl, jaka przyszła Poniatowskiemu, była — zwierzyć się i poradzić panny Moniki, ale tak mu polecił nie wydawać się z tem Szerejko, tak się Filip lękał, aby mu co szyków nie pomieszało; wostatku przypomniał sobie, że kobiety bywają długojęzyczne, i postanowił milczeć.
Z tem postanowieniem potrzeba było unikać spotkania się z panną Moniką, bo sam on wiedział, że mu z twarzy wyczyta, iż coś tai, a potem łatwiuteńko go zmusi do spowiedzi. Powiedział więc sobie, że będzie unikał panny i obchodził ją ile możności, chociaż było mu z tem bardzo tęskno.
Prostoduszne stworzenie, Filip, pochlebiał sobie, że potrafi z sobą uczynić, co zechce, nie wątpił bynajmniej, że postanowiwszy zniknąć z oczów Monisi, spełni, co sobie powiedział. Jakoż przez dni parę nie pokazywał się ani w ogrodzie, ani w podwórzu, gdzieby się z nią musiał spotykać. Zaczynało mu być nudno; pocieszał się tem, że dla wielkiego celu trzeba umieć przecierpieć, a nie mogło to przecież trwać wiekuiście.
Panna Monika, która miała pewne rachuby na naiwnego Rusina, nie życzyła sobie, aby dla niej zobojętniał. Trzeciego dnia zaczęła dopytywać, czy nie chory? Odpowiedziano jej, że tylko około przyjmowania obroków był zajęty.
Ale wieczorami nie przywożono ich; cóż więc znaczyło, że nie przychodził?
Gniewało ją to. Nie kochała się w nim wcale, ale z jej rachub wypadało, że na przyszłego małżonka bardzo się jej wydawał przyzwoitym. Stręczyli się inni, ale tych nie życzyła sobie, bo nie myślała pójść pod panowanie niczyje, ale sama chciała być panią. Miała łaski u jenerałowej, u księcia, pewną była wyposażenia i kondycyi. Filip był pracowity, spokojny... resztę ona sobie z niego zrobić obiecywała.
Nazwisko wcale ją nie uderzało i nie miało znaczenia dla niej, nie rachowała nigdy na nie, tylko na protekcyą książęcą. Zgadnąć więc niepodobna jej było, co Filipa oddalało!
Czwartego dnia już tak była niespokojną, że pod pozorem jakiegoś polecenia, posłała pokojowca, aby Rusin się stawił do niej.
Czekała na niego w ganku, za boki się wziąwszy, zagniewana na niewdzięcznego. Filip, gdy mu dano znać, mocno się zmieszał, ale odmówić nie mógł. Złożył rejestry i pobiegł.
Panna Monika zdaleka mu już groziła.
— Co się z waćpanem dzieje? — zawołała. — Trzeci dzień się na oczy mi nie pokazałeś! Cóż się to ma znaczyć?
Filip drżący całował jej rękę.
— Jak Boga mego kocham, — począł żywo — żeby panna Monika wiedziała, co ja teraz mam za robotę! Przez wierzch głowy! Dzień i noc! Ani tchnąć!
— At! at! co mi tam waćpan prawisz! — przerwała piękna panna — wy wszyscy tacy! Już gdzieś nowe sitko...
— Gdzie mnie o jakiem sitku myśleć! — jęknął Poniatowski. — Ja zjeść obiadu nie mam czasu.
Panna ruszyła ramionami, ale złagodniała.
— Nie trzeba przezto głowy tracić, — rzekła — a swoją drogą nie zapominać o tych, co dobrze życzą. Myślałam już, że chory jesteś.
— Jabym i na chorobę czasu nie miał. Skaczy wraże, niema rady! — odezwał się Filip.
— Przyjdź waćpan wieczorem do ogrodu — szepnęła, — widząc nadchodzących, i znikła.
Wieczorem musiał się stawić Filip i panna go wzięła na spytki, ale się nie zdradził z niczem. Rozmiłowała go jeszcze bardziej, niż był, lecz, że się ani domyślała sprawy, którą taił przed nią, nie badała go nawet. Przekonała się, że nie ostygł — o to jej chodziło.
Filip też uspokoił się, iż nie będzie pociągany do wyznań i niema niebezpieczeństwa, więc podawnemu obiecał się stawić po rozkazy. Monisia go do małych usług używała.
Nikt też ze dworu, choć dawniej go czasem tem nazwiskiem Poniatowskiego prześladowano i przedrwiwano je, teraz nie zdawał się go sobie przypominać nawet.
Szerejko tylko podsuwał się czasami, aby mu ducha poddać i przekonać się, że nie stchórzy. Jemu chodziło o to wielce, ażeby się i król «spypcił», jak się on wyrażał, i książe «zdetonował» i owe tryumfy i oklaski choć maleńką finfą się ukoronowały. Spłatać figla tym wielkościom, do których miał ząb okrutny, było dla niego nieopłaconą rozkoszą. Szerejko nie był w gruncie złym, ale teorye wieku, rozmaite lektury dla niego niestrawne, zrobiły go demagogiem namiętnym. Nie mogąc tym, tak zwanym tyranom uczynić nic, przynajmniej małego psikusa rad był wyrządzić, który zresztą nikomu nic złego uczynić nie mógł. Księcia był pewien, że choć napozór się zagniewa, pocichu potem śmiać się będzie. Filipowi zawsze się coś upiec musiało; co się tyczy króla, choćby się i skrzywił... Żył w atmosferze, w której go nie lubiano, a nasłuchał się przeciwko niemu niestworzonych rzeczy.
Razem z Filipem teraz w tajemnicy wielkiej redagowali prośbę do króla, którą przy ustnem zalecaniu się miał Filip wręczyć Najjaśniejszemu Panu, aby zapomnianym nie był. Rusin rejestry jako tako jeszcze utrzymywał, ale w pisaniu petycyi pokazał się tak niezręcznym, że Szerejko musiał mu ją sam całą podyktować. Strzegł się tylko pisać, aby potem nie być pociągniętym do odpowiedzialności.