<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Książe wojewoda wileński miał wprawdzie spisane sługi swoje i postanowioną ich liczbę, ale fantazya pańska nieustannie ją zmieniała. Mało kto się odprawiał, w ciągu roku zaś bardzo wielu przybywało. Odchodzili ci tylko, którym się dostawało dożywocie i chleb łaskawy dla wieku, zastaw lub dzierżawa; natomiast zjawiali się kandydaci na ich miejsce i zajmowali synekury mnogie, mnożąc liczbę darmozjadów i tak znaczną. Rachowano do dworu i dworzan i takich, którzy zaledwie parę razy do roku przybywali do Nieświeża po wyznaczone jurgielty i dla przypomnienia się księciu jegomości. Wielu ze sług swych książe nie znał wcale. Oprócz nich trafiało się, iż od familii i przyjaciół przyjeżdżali posłańcy z listami, którym na odpowiedzi czekać kazano, zapominano o nich, ci się też nie naprzykrzali z odprawą i czasem po roku siedzieli w Nieświeżu, jedząc, pijąc, jeżdżąc na polowania, a konie przekarmiając i służki.
Ludność dworu nieświeskiego była ogromna, karność dosyć luźna, swobody wiele, dostatek pański, i wszystkim wogóle dobrze się działo. Cisnęła się też tu zdala nawet szlachta uboga, polecana przez przyjaciół księcia, a kto umiał przypodobać się i wpaść w oko, ten wprędce sobie przyszłość mógł zapewnić.
Książe, chociaż pamięć miał dobrą, z drobniejszych dworzan swych i komorników wielu znał tylko z twarzy.
Do mniej się narzucających, ale od lat już wielu w służbie księcia zostających, liczył się podówczas pan Seweryn Szerejko. Kto go księciu polecił, nikt sobie nie przypominał. Miał pismo czytelne i piękne, obeznany był z łaciną i w początkach wzięto go do kancelaryi dla kaligrafowania listów, które z niej wychodziły. Niewiadomo, jakim sposobem potem Szerejko się uwolnił od siedzenia za stołem i gryzienia pióra, które często nie miało nic do czynienia, a objął obowiązki bibliotekarza, chociaż tu podówczas książkami się nikt nie zajmował. Było ich dosyć po zamku w różnych kątach porozrzucanych; jedna izba nawet spora zwała się biblioteką, ale do niej nikt nigdy nie zaglądał. Na pułkach najwięcej się ksiąg takich znajdowało, których autorowie książętom je dedykowali i przynosili. Ze starszych lat pozostały po księżnach francuskie, po Sierotce, po ks. Albrechcie pobożne łacińskie, po dawniejszych jeszcze biblie i teologiczne rozprawy, ich kosztem wydawane. Wszystko to pył przysypywał, a jeśli się komu podobało, zaszedłszy przypadkiem, wziąć co pod pachę, nikt się nie sprzeciwiał. W archiwum, gdzie się zdawien dawna przechowywały akta i dyplomy, tyczące się księstwa litewskiego, pilność i dozór były wielkie. Szczycili się Radziwiłłowie tem spadkowem kanclerstwem, ale co do ksiąg, te ich w ogóle mało obchodziły. Więcej ich znajdowało się pono w Ołyce, niż w Nieświeżu.
Szerejko był chłopak ciekawy, a szczególny miał popęd do dłubania się w książkach, co naówczas jeszcze osobliwością było w świeckim człowieku. Niewielkiego wzrostu, z głową kędzierzawą, choć nie miał trzydziestu łat, już łysieć zaczynającą, z oczkami czamemi, wypukłemi, z twarzyczką okrągłą, drobnych rysów, ruchawy, odziany zawsze skromnie, niezbyt rozmowny, Szerejko pod pozorem porządkowania i spisywania biblioteki, wyrobiwszy sobie polecenie to, od lat dwóch w niej siedział i urządził się bardzo wygodnie, od wszystkich niezależnie.
Nikt mu tu gospodarzyć nie bronił. Do nieopalanej, tak zwanej biblioteki, przytykała izba z piecem, w której stół i krzesło sobie u okna ustawiwszy, Szerejko siedział tu jak u Boga za piecem, robiąc co chciał, albo i wcale nic, gdy ochoty nie miał. Chodził regularnie do marszałkowskiego stołu, jadł milcząc, słuchał rozmawiających, a zresztą nikomu w drogę nie wchodząc, mało na siebie zwracał uwagę.
Swobodniejszego życia trudno sobie wyobrazić, bo oprócz obowiązku kłaniania się starszyźnie, którą w podwórzu spotykał, żadnego innego nie miał prawie ów bibliotekarz improwizowany. Nadzwyczaj rzadko się trafiało, aby kto jakiej książki zażądał, albo zajrzał do biblioteki. Raz zaszedł tu pan Matusewicz, potem pan Michał Zaleski, a że statuty, korektury, wolumina legum leżały w kancelaryi do codziennego użycia, do biblioteki, o której egzystencyi mało kto wiedział, wcale się nie zgłaszano.
Szerejko mógł bez żadnej przeszkody czytać i odczytywać, co mu się podobało, a był nienasycony i siadywał w książkach godzinami. Umysłu czynnego i niespokojnego, oprócz tego, gdy czas miał wolny, kręcił się pomiędzy dworem, podsłuchiwał, patrzył — i lepiej znał tu ludzi i stosunki nad tych, którzy do tego byli obowiązani, aby czuwać nad nimi. Człowieczek był ze wszech miar osobliwy. Sam on opowiadał się sierotą bezdomnym i daleką tylko a obojętną mającym rodzinę. Mówiono, że począł był od tego, iż ze szkółki poszedł do seminaryum, lecz rozmyśliwszy się potem, że do stanu duchownego nie miał powołania, zrzucił sukienkę i niewiadomo za czyją protekcyą do księcia się dostał.
Tu, jakeśmy mówili, z kancelaryi wydobył się bardzo zręcznie na zupełną prawie swobodę, i używał jej na grzebanie się w książkach. Z ludźmi, chociaż wcale od nich nie stronił, milczącym był wogóle i zamkniętym, ale badać ich i dowiadywać się umiał tak dobrze, iż dla niego tajemnic tu żadnych nie było.
Starszym kłaniając się, czapkując, okazując posłusznym, miał ich dla siebie dosyć dobrze usposobionymi, ale ani się do nich zbytnio przybliżać, ani się obcować nie starał. Natomiast z ubożuchnymi i biedniejszymi wdawał się chętnie i razem z nimi utyskiwał na ucisk, na który oni skarżyć się zwykli — słusznie albo nie. Każdy stękający był pewnym, że go mieć będzie za sobą. Szerejko nietylko sympatyzował z nimi, ale czasem się z tem wydawał, że miał niechęć i nienawiść ku możnym i u góry siedzącym. Sam unikając mieszania się do spraw cudzych, podawał rady, wskazywał drogi, żywo się zajmował ich losem, a szczególnie cieszyło go to, gdy mógł krwawego figla spłatać komu ze starszyzny. Im zaś wyżej sięgnąć zdołał, tem go więcej radowało. Zacierał naówczas ręce i oczki mu się świeciły jak u kota.
W ten sposób biedniejszych sobie pozyskując, Szerejko między nimi miał przyjaciół i najlepszych szpiegów, donoszących, co gdzie pochwycić mogli. Był zaś ciekawym wszystkiego.
Wiadomość o tem, że króla jegomości ewentualnie spodziewano się w Nieświeżu, i że tu się gotowało wielkie i uroczyste jego przyjęcie, natychmiast przez podsłuchujących u drzwi dworzan ciekawego Szerejkę doszła.
Oczki mu się zaśmiały; podumał i poszedł do biblioteki, po której długo się przechadzał, rozmyślając. Można go było posądzać, że coś knuł, tak w sobie zatopiony długo medytował, niekiedy oznaki dając wielkiego jakiegoś poruszenia i złośliwej radości. Nie było tajemnicą dla nikogo, że król, również jak wszyscy, co go otaczali, nie wyjmując nawet rodziny księcia, a bodaj i jego samego, dla Szerejki byli nieprzyjaciółmi nienawistnymi. Im niżej się im kłaniać musiał, tem dla nich miał większą niechęć i od nich odrazę. Nieraz się z tem zdradził, że gdy księciu się coś niemiłego przytrafiło, uciechę z tego miał wielką.
Ze szlachty, a nawet z ludu wiejskiego, którego naówczas nikt nie miał za boże stworzenie, im kto biedniejszym był a więcej przyciśniętym, tem Szerejko goręcej się nim zajmował.
Żaden wyraz częściej się na jego ustach nie zjawiał w cichym szepcie nad «tyran» i «tyrania». W bibliotece, samnasam będąc, niekiedy pięść zaciśniętą podnosił do góry, usta zagryzione przekrzywiał i zdawał się odgrażać całemu światu.
Nadzwyczaj go też radowało, gdy mógł kogo z tej starszyzny wydrwić lub naprowadzić na powiedzenie niedorzeczności. Wykonywał zaś to napozór dobrodusznie tak, niewinnie, jakby mu przychodziło mimowoli. Bo narażać się sam i w walkę wdawać nie lubił, i choć się potem z rozkazów miał wyśmiewać, spełniał je najakuratniej.
Z tą pozorną dobrodusznością, gdy tylko mógł, podburzał niechęć w drugich, ośmiewał pocichu, sam się z nią nie zdradzając wcale.
Dnia tego, gdy się pocichu wiadomość rozchodzić poczęła między dworem, że król miał przybyć do Nieświeża, Szerejko, dosyć długo się nabiegawszy po bibliotece, pod wieczór ukradkiem poszedł ku stajniom.
Stajnie te radziwiłłowskie, chociaż książe sam jeźdźcem szczególnym nie był, a coraz większej nabywając otyłości i wzrok mając słaby, nie rad się konno puszczał, bo raz siadłszy na koń, zuchwale się z nim obchodził — obfitowały w konie cugowe, to jest woźniki okazałe, najrzadszych maści: izabelowe, białe, taranty, i t. p., w wierzchowce wschodniej krwi, szczególnie hiszpańskie konie, naówczas wielce ulubione, chociaż ciężkie i z głowy baranie przypominającemi. Oprócz koni dworzan, urzędników, kozaków, bojarów, samych pańskich stało tam tyle, że dozór nad niemi aż trzem koniuszym był powierzony. Dozór mieli nad stajnikami koniuszowie: Borzęcki, Kamiński i Szabański, ale oprócz nich urzędników pomniejszych nad masztarniami, wozowniami, powozami, przy obrokach i rejestrach było kilku, a pachołków i czeladzi bez liku.
Sekretarzem Borzęckiego przy rejestraturze, był od roku przeszło młody szlachcic, blady, niepozorny, słusznego wzrostu, chudy, o którym tylko tyle wiedziano, że pochodzić miał z kijowskiego. W mowie też z rusińska zarywał, ale mało kto go znał i on mało z kim obcował. Szerejko tylko, który z każdym nowo-przybyłym musiał zrobić znajomość i zbadać go — zapoznał się z nim zaraz, rozpytał go i, gdy się okazało, że biednym był — począł się nim zajmować. Zdaje się wszakże, iż nie tyle bieda co nazwisko, przyciągało do niego Szerejkę. Utrzymywał bowiem, że się zwał — Poniatowskim.
Nie zważano jakoś na to, a powszechnie, albo go zwano Rusinem, albo Filipem po imieniu. Szerejko tylko sobie nazwisko zanotował w głowie dobrze.
Ów pan Filip na dworze wcale się nie odznaczając niczem, ginął w wielkiej liczbie sobie podobnych. Służył panu Borzęckiemu, który już wielkim panem był i chętnie się nim wyręczał bardzo dobrze, a choć może o sobie pamiętał i dwa koniki karmił, nie mając prawa tylko do jednego, nic mu zarzucić nie było można. Borzęcki klepał go po ramieniu, obiecywał pensyą powiększyć i raz gratyfikacyą wyrobił.
Od czasu do czasu, Szerejko się do niego dowiadywał i nie spuszczał go z oka.
Rusin miał mieszkanie nad masztarniami, dwie izby trochę niskie, ale wcale porządne. Czuć w nich było skóry, rzemienie, dziegieć i farby, któremi na dole powozy stare odświeżano, ale zresztą było w nich wygodnie i zaciszno. Ubóstwo pana pisarza aż nadto biło w oczy.
Jedna skrzyneczka, z którą tu przybył, rządzik lichy, trochę odzieży, łóżeczko, na którem zamiast kołdry, wytarta opończa ze starym kożuszkiem się rozpościerała, szabelka oprawna w stalową pochew z rapciami zużytemi, w głowach łóżka, gromnica z wianuszkami od Bożego Ciała... i niepozorny krzyżyk, składały całe mienie i sprzęt gospodarza. Gdy Szerejko drzwi pierwszej izby otworzył, Filip, który siedział nad rejestrami, skoczył z piórem za uchem na przyjęcie, niewiedząc kogo miał witać, bo gości niewielu miewał. Szerejkę zaś z wielkiem uszanowaniem, jako i wiekiem i urzędem starszego, zwykł był przyjmować.
— No, co waćpan tu najlepszego porabiasz, — odezwał się, wszedłszy Litwin, i siadając za stół — co nowego u was? jak ci jest?
P. Filip skulił się, ramionami ruszając.
— A cóż! rejestra, jak widzicie, piszę, a zresztą niema u mnie nowego nic, oprócz, że mi stęchły owies przysłali, i bieda z tego będzie.
— E! co tam owies! — odparł Szerejko, pochylając się ku niemu. — A cóż ty o tem myślisz, że król Poniatowski ma zjechać tu do nas, do Nieświeża?
Filip oczy wielkie wytrzeszczył.
— Nie może być! — zawołał.
— Jak! nie może być? kiedy ja ci powiadam — przerwał Szerejko. — Najpewniej król zjedzie i parę dni tu zabawi... Hę!
Zamyślił się mocno Rusin.
— Wszakże ty także się nazywasz Poniatowski?
— A jakże! a jużciż! — żywo bardzo odparł pisarz — i na to mam dokumenty, że szlachcic jestem Poniatowski...
Spojrzał na Szerejkę, który, jak zwyczaj miał, gdy go co mocno zajmowało, paznogcie wściekle ogryzał...
— Hm! — począł, wpatrując się w mocno poruszonego Rusina — hm! Cóż wy na to, że król Poniatowski do nas przyjedzie, hę?
— Ba! żeby nie strach — rzekł pisarz, głos zniżając — wiedziałbym ja, co mam zrobić. Matka nieboszczka ciągle mi to w uszy kładła, że się koniecznie do króla trzeba udać i że nie może być, aby Poniatowski Poniatowskiemu nie pomógł; choć prawda i to, że on, król jegomość, nie z Rusi, a my od wieków osiedli byliśmy nad Dnieprem.
— A cóż to znaczy? — przerwał Szerejko. — Czy nie wiesz o tem, że szlachta, Mazury i Wielkopolanie, gromadami na Wołyń i na Ruś się przesiedlali od wieków, gdzie o ziemię łatwiej było i nie taką piaszczystą, jak na Mazurach? Wyście też z tego samego pewnie Poniatowa, co i król. A herb wasz jaki?
Filip się zarumienił i w głowę poskrobał; głos mu ścichł.
— Musi być Ciołek, kiedy inni Poniatowscy go używają — szepnął bojaźliwie.
— Mów śmiało, że Ciołek — przerwał, śmiejąc się, Szerejko. — Co masz sobie żałować. Szlachcic jesteś, no, a szlachty Poniatowskich innej niema, tylko Ciołek.
Filip dumał... chwilę oba milczeli, Rusin, jakby strwożony, w ziemię patrzał, Szerejko na niego.
— Mieliście kiedy posiadłość jaką? — zapytał.
— Ojca ja nie pamiętam, — począł pisarz — a matka nieboszczka rozpowiadała, jakobyśmy dwie wsie mieli, tylko kiedy i jakie, nie wiem. Ojciec jednak u Lubomirskiego potem był w urzędzie i gracyalistą.
— A papiery masz jakie? — badał Szerejko.
— Jużcić mam! — zawołał śpiesznie, klucze dobywając z kieszeni Filip i idąc do skrzynki.
Otwarłszy kłódkę i zamek od niej, począł się grzebać do głębi pisarz i dobył fascykuł, tasiemką czarną, pono jeszcze ręką matki, związany.
— Daj mi go tutaj — odezwał się Szerejko. — Nie jesteś widzę ciekawym.
— A co mnie po tych szpargałach! — westchnął Rusin. — Jeść mi one nie dadzą.
— Kto to wie! — mruknął, rozwiązując Szerejko i szybko, ze znajomością rzeczy widoczną, rozpatrując się w pożółkłych dokumentach, które zkolei na stole składał.
Były to po większej części wypisy z metryk, ślubne intercyzy i testamenty. Szerejko z nich tyle się tylko dowiedział, że dziad Filipa miał majątek dzierżawą, że matka wniosła ojcu pięć tysięcy złotych i którego roku na świat przyszedł obżałowany. Dalej już nie sięgały papiery, mogły być tylko wskazówką, gdzie innych szukać było potrzeba.
Ostatnią metrykę cisnął na stół Litwin.
— A na co ci więcej nad to, iż jesteś szlachcic i Poniatowski! — zawołał. — Starczy tego, aby się do króla przypytać.
Blademu Filipowi szare oczy się trochę wyjaśniły, uśmiechnął się.
— Ale z tem potrzeba ostrożnie, bardzo ostrożnie — dodał Litwin, głos zniżając. Królowi naturalnie przyjemnem to być nie może, iż ubogi Poniatowski służy przy stajniach Radziwiłła. Będzie się mu wydawało, że wojewoda umyślnie dla szykany przyjął go sobie za sługę. Zapomniano widać o twojem nazwisku, a ty go też teraz nie przypominaj, chcesz-li co dobrego zrobić.
Filip ręce załamał najprzód, a potem rzucił się w ramię całować Szerejkę.
— A radźcie wy mnie! radźcie, proszę! — zawołał. — Ja sobie sam z tem rady nie dam. Wy macie dobre serce... mówcie, co ja czynić mam!
Namyślił się Szerejko.
— Dziś zgóry tego nie można przepowiedzieć, jak ci wypadnie postąpić, — rzekł cicho — ale nie ulega wątpliwości, że zręczność się znajdzie, abyś się do króla samego zbliżył, lub do którego z panów przy nim będących. I nie może być, aby król przecież nie umieścił cię lepiej i nie pamiętał o tobie, ale!...
Szerejko palcem pogroził.
— Milcz! Ani się bardzo na oczy pokazuj, aby sobie nie przypomniano, że jesteś Poniatowskim, bo cię zaraz ztąd sprzątną i do Naliboków, albo do Białej odprawią. Książe zrozumie, iż królowi to stanie za przymówkę, gdy się znajdzie ubogi Ciołek przy wojewodzińskich stajniach. Więc pierwsza rzecz — silentium! Ani mru-mru!
Filip zamiast odpowiedzi, w rękę go pocałował.
— Bądźcie moim opiekunem! — zawołał — zrobię, co każecie.
— A i o tem powinniście pamiętać, — dodał Szerejko — żebyś mnie nie wydał, żem ci co radził i poddawał; bo, że z tego potem chryja urośnie, to pewna. Tobie to nie zaszkodzi i owszem, ale ja przez ciebie ginąć nie chcę.
Uderzył się w piersi pięścią Poniatowski, aż jęknęło, protestując, że nie zdradzi.
— Słuchajże, — począł zwolna Litwin — najprzód, z nazwiskiem się temi czasy nie wyrywaj. Nazywają cię Filipem lub Rusinem — na tem dosyć. Ja ci dam znać, gdzie, jak i kiedy masz się do króla lub do kogo z panów przybliżyć i prosić o pomoc. Nagotuj sobie suknie porządne, ale niezbyt okazałe.
— Ale ja-bo, oprócz świątecznego kontusza, przerobionego z ojcowskiego, nie mam nic, a pasik — Boże, odpuść! — co mi go wstyd i dlatego na żupan go wiążę — westchnął Filip.
— Więcej ci też nie potrzeba, — odparł Szerejko — czysto ale ubogo się masz sprezentować. Kiedy i jak — to moja rzecz, tymczasem milczeć, a nawet się nie dowiadywać bardzo o króla, aby to uwagi na was nie zwróciło.
Szerejko sam do siebie uśmiechnął się i widać było, że ten dobry uczynek, połączony z psikusem, wyrządzonym Radziwiłłowi, nadzwyczaj mu smakował. Filip z radości też nie posiadał się, to do ramienia dobroczyńcy przypadając, to ręce łamiąc i chwytając się za głowę.
— Myślicie, że król zrobi co dla mnie? — zawołał.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, musi — dodał Szerejko. — Jakimkolwiek ty jesteś Poniatowskim, zawsze nazwisko nosisz toż samo, probabiliter i krew jedna, bo prozapia królewska też nieszczególna. Musicie też być lub z Poniatowa, albo z Dusznik.
Filip słuchał, ale widać było, że ani o Poniatowie, ani o Dusznikach nie miał najmniejszego wyobrażenia.
— Gotów mnie jenerałem zrobić! — zawołał prostodusznie i rozśmieszył tem Szerejkę.
— Może i to być — rzekł — ale nie odrazu, poczniesz chyba od pułkownika, a gdyby i rotmistrzostwo ci dał ze starostwem jakiem w dodatku, na początek będzie z ciebie. Ale chcesz-li co mieć, — mówił dalej — pamiętaj jedno: nie wyrywaj się ani z językiem, ani z nazwiskiem przed czasem. Skryj się bodaj w mysią dziurę, bo gdy sobie wojewoda o was przypomni, albo zamknie, albo wyprawi gdzieś, aby o was do uszu króla nie doszło. Rób, co chcesz, ale staraj się, aby o tobie zapomniano.
— E! — odparł Filip — tu mało kto o tem wie i pamięta, że ja się zowię Poniatowskim. Koniuszy Borzęcki i inni mnie inaczej nie zowią tylko Filipem albo Rusinem, a w początkach z Poniatowskiego robili Koniakowskiego, drwiąc sobie ze mnie.
— Niech drwią; ty z nich potem zadrwisz, ja ci powiadam! — zawołał Szerejko. — Ale książe Panie-kochanku wściekać się będzie, bo mu to nieochybnie na karb dawnej dla króla niechęci policzą, że stajennego sobie przybrał imiennika królewskiego.
Ręce począł trzeć i paznogcie ogryzać Szerejko, tak mu wesoło było pomyśleć, iż i królowi nieprzyjemność zrobi, i wojewodzie figla spłata, i biednemu chłopcu pomoże. Nie przypuszczał bowiem, aby król mógł bodaj tylko imiennikowi nie podać ręki.
Chciał zaraz potem odejść Szerejko, ale go nie puścił rozmarzony Rusin, pragnąc się nagadać o przyszłem swem szczęściu i naradzić, jak i co miał czynić.
Litwin mu na teraz jedno wrazić się starał — milczenie i nieokazywanie się z sobą, nieprzypominanie nazwiska.
— Uchowaj Boże, przyjdzie komu na myśl, że tu Poniatowski jest, to cię na rękach ztąd co najdalej wytransportują. Król na punkcie rodowitości bardzo draźliwy, bo mu jej braknie. Co się tyczy papierów — dorzucił, jeszcze do rąk je biorąc, Szerejko — zobaczymy, czy się nie uda gdzie wcisnąć stemma vitelio. Toby dopiero waszmości na aksamicie postawiło. Ale...
Litwin głową kręcił.
— Niebezpieczna to sprawa — rzekł wkońcu. — Chcąc nadto dobrze zrobić, można popsuć wszystko. Bądźcobądź, daj mi te papiery, rozpatrzeć się trzeba, a nuż...
Związano tedy tasiemką fascykuł i Szerejko go wsunął głęboko za pazuchę, patrząc, aby nie był widocznym. Z tem już pożegnał Filipa, który po rękach go całując, przeprowadził aż na dół. Litwin się obejrzał dokoła, nie chcąc tu być widzianym, i wymknął się bardzo zręcznie.
Gdy się to działo nad masztarniami, u księcia i na całym już zamku niepokój panował; narady i spory nieustanne o program tego przyjęcia, które możności Radziwiłłów miarę dać miało światu.
— Tu już, panie kochanku — mówił wojewoda — niema co ważyć, co będzie kosztowało i zkąd co wziąć; musi być poradziwiłłowsku, poksiążęcemu, pokrólewsku. Niech zna król jegomość, z kim ma do czynienia. I myśmy też niedaleko od tronów stali. Zastaw się, panie kochanku, a postaw się!
Nikt też księcia mitygować nie myślał, bo wiedziano, że tegoby nie dokazał nikt.
Chociaż jesień nadchodząca wyzywała na łowy, a książe ich był chciwy, już nawet o nich mówić nie dawał, tak ciągle był obmyślaniem królewskiego przyjęcia zaniepokojony. Skarżył się, że spać ani jeść nie mógł, a coraz coś nowego wymyślał. Posłańcy nieustannie do Wilna, do Warszawy i do Białej biegali, a z puszczy w Nalibokach zwierza w klatkach przywożono.
Narady co do przyozdobienia zamku, bramy tryumfalnej, pocztów, mających towarzyszyć królowi, mów i powitań, ceremoniału, zabaw, odbywały się po kilka razy na dzień, w których sam książe prezydował i głos zabierał, powtarzając przysłowie, którego nie kończył:
— Nie miała baba kłopotu...
Kłopot wistocie był wielki, bo szło nietylko o wystąpienie godne radziwiłłowskiego domu, ale o to, ażeby zbyteczną pompą króla nie upokorzyć i nie podraźnić. Przytem drobne miłości własne występowały do popisu, bo każdemu się chciało grać jakąś rolę: królowi się zalecić i coś od niego otrzymać. Radziwiłłowski dwór pewnym był, że król w nagrodach hojnym będzie, a nie szło mu o podarki kosztowne, ale daleko więcej o tytuły i ordery, których się wielu spodziewało.
Razem z tem książe, chociaż się z tem nie odzywał, nie był bez pewnej myśli złośliwej i gdyby się delikatnie udało przypomnieć, czem w stosunku do Radziwiłłów byli Poniatowscy, nie gniewałby się był za to.
Oprócz księcia Hieronima, jenerała Morawskiego, jego żony, zaufane sługi, ks. Kantembrynk, duchowni niektórzy powoływani byli na radę gabinetową (tak ją, śmiejąc się, zwano), która prawie bezustanku w książęcym gabinecie zasiadała. Oprócz wymienionych osób, od czasu do czasu wchodzili do niej: dowcipny i złośliwy Seweryn Rzewuski, starosta Wołodkowicz, Wojniłowicz, a z domowych: Bernatowicz i marszałek dworu Fryczyński.
Nadwornym malarzem księcia wojewody, który w malaturach niebardzo się kochał, a dla oczu już naówczas bolących, niewiele zdala mógł rozeznać, więcej dla formy, niż z potrzeby, mianowany był Litwin Estko, maleńki, żwawy, ognistego temperamentu człowieczek, który, choć poza Warszawę i Kraków nigdy nie wyjrzał, a samouczkiem się mógł zwać, miał się za niewiele pośledniejszego od Bacciarellego i Smuglewicza. Estko, od którego też tu niewiele wymagano, malował wszystko, co kto zapragnął: portrety, obrazy świętych do kościołów, alegorye dla pań, kwiaty, herby, a odznaczał się tem szczególnie, że robił prędko, i z tego co wymalował, zawsze był bardzo rad, począwszy od kuchtów do księcia chwaląc się przed wszystkimi dziełami swojemi.
Księciu tem zaufaniem w sobie umiał natchnąć taką wiarę w talent, zdolność, znajomość sztuki, pomysłowość swoję, iż Estkę nad wszystkich współczesnych mistrzów cenił.
— Wiem, — powiadał cicho — że król mi zazdrości, a radby go odmówić, bo z Estki miałby dopiero malarza co się zowie, ale poczciwy Litwin ode mnie nie odejdzie za żadne pieniądze.
Prawdą a Bogiem, wistocie poczciwy Estko był przywiązanym do domu książęcego, a choć z wiarą w siebie, nie miał ochoty narazić się na walkę i współzawodnictwo z Bacciarellim.
— To, panie, Włoch, — mówił głową kręcąc — alboby mnie intrygą osławił i pozbył się obelżywie ze dworu, albo nawet struć gotów!
Malował więc portrety księcia, rodziny, sąsiadów, przyjaciół, wymalował nawet Neptę ze szczeniętami, i z Nieświeża ruszać się nie myślał. Gdy wielkich portretów olejno na sztaludze nie miał, robił małe miniatury wcale nawet udatnie. Wiadomem było naówczas całemu światu, że król w sztuce się kochał, obrazy skupował i zbierał, znał się na nich i zajmował gorąco malarstwem. Na pierwszy więc odgłos, że król miał przybyć do Nieświeża, Estce serce w piersi uderzyło. Trzeba się popisać przed królem.
Pierwszej nocy zasnąć nie mógł. Jakąś alegoryą na wielką skalę koniecznie króla powitać było potrzeba, ale gdzie ją umieścić i jaką? Na bramie tryumfalnej malować na to, aby pierwszy lepszy deszcz jesienny arcydzieło zniszczył, a płótno potem gdzieś w kąt rzucono — Estko ani myślał.
W ogromnej sali, w której się całe towarzystwo gromadzić miało, sufit był bialuteńki i pusty. Dla Estki kilka tygodni starczyło, aby na nim zaimprowizować, w smaku wieku, jakiś obraz alegoryczny.
Pewnym był siebie, iż mu się to znakomicie udać musi. Szło o to tylko, ażeby książe uznał potrzebę i potwierdził program, jaki malarz miał już w głowie.
Czasu nie było ani chwili do stracenia. Estko więc raniuteńko, nim jeszcze książe z łóżka wstał, wcisnął się do niego przez garderobę. Nie była to godzina, w której się zwykle księciu meldował nadworny artysta; zobaczywszy go w progu, wojewoda dorozumiał się, że coś pilnego sprowadziło go i dał znak ręką, aby się zbliżył.
Estko dał do zrozumienia, iż przy służbie mówić sobie nie życzył, odprawiono więc ją i malarz przystąpił, poczynając od ucałowania ramienia pańskiego.
— Mości książe, — odezwał się pośpiesznie — jeżeli wasza książęca mość chcesz królowi uczynić miłą siurpryzę, a pamięć jego odwiedzin uwiecznić, choć czasu jest bardzo omal, ja z mojemi pendzlami na usługi... dzień i noc gotówem pracować.
— Gdzie? co? — spytał książe.
— Bez jakiegoś alegorycznego obrazu nie może się obejść, — ciągnął dalej Estko — w wielkiej sali sufit czysty, ogromny, jest się na czem popisać. Jakby miejsce to czekało.
— Człowiecze! ale gdzież ty w tak krótkim czasie, panie-kochanku, możesz temu podołać? Słyszałem zawsze, że na to lat potrzeba.
— Jak komu! — odparł malarz śmiało, zacierając czuprynę — ja się obowiązuję być gotowym i cały sufit ubiorę w alegoryą ad hoc. Nie może być, ażeby się ta atencya królowi nie podobała.
Skrzywił się książe wojewoda.
— A to ty mi salę zawalisz rusztowaniami, i — dalipan jeszcześ gotów nie dojść do końca przed terminem.
— Szyję moję stawię — przerwał Estko.
— A co mnie po twojej szyi. Szyjki tylko u raków dobre, — rzekł książe i zadumał się — ale, może masz słuszność, namalować mu coś potrzeba, a spodziewam się, że ty się nie poszkapisz. Farby sobie sprowadź co najlepsze, na to nie pożałuję; ale nim co do czego przyjdzie, — dokończył wojewoda — potrzeba dobrze strutynować, co i jak się wykonterfektuje, aby finfy w tem nie było; oni podejrzliwemi oczyma na wszystko patrzeć będą. Ciebie jednego nie dosyć, a ja głowy już nie mam, tak mi ją rozbito temi programami, które Bernatowicz codzień pisze i maże. Zbiorę więc dziś konsylium i postanowimy.
— Ale niechże książe łaskaw będzie — podchwycił Estko — mnie kazać przywołać. Beze mnie się nie może obejść, a ja już mam ideę.
— Nasmarujże ty tę swoję ideę na papierze — odparł książe — i przynieś z sobą, albo... nie! panie-kochanku, najprzód przyjdź bez idei... nie wypada, abyś ty ją nam narzucał. A cóż ty tam myślisz malować?
Estko się zadumał, usta zagryzając.
— To się okaże, mości książe, — rzekł — muszę też dobrze rozważyć.
— Patrz, aby Radziwiłłów niezbyt upokorzyć, a króla do zbytku nie wynosić.
— Ale to już pewna, że sufit malować będziemy? — zapytał Estko niespokojny.
— Ja bo o tem od początku myślałem, — przerwał wojewoda — tylko mi się zdawało, że ty temu nie wydołasz w tak krótkim terminie!
— Choćbym na rusztowaniu trupem padł! — krzyknął w uniesieniu Estko. — Zatem, nie tracąc czasu, każę rusztowanie gotować.
— A każ... powiedz zaraz Fryczyńskiemu — zawołał książe — drabin na zamku dosyć jest, desek się znajdzie ile trzeba.
Rzucił się Estko jak z procy, natychmiast biegnąc do marszałka, tymczasem książe wstał i po krótkiej modlitwie do śniadania się miał zabierać, gdy wszedł Morawski.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Jakże się księciu spało?
— A! już ty mnie teraz nie pytaj — westchnął wojewoda. — Dopókiż te gody nie miną, a Najjaśniejszy Pan nie będzie za bramą, ja spoczynku nie zaznam. Wszystko potrzeba obmyśleć, a z was nikt mnie nie wyręczy.
Westchnął.
— Ot naprzykład — dodał — żeby mi który z was podszepnął, że przecież trzeba królowi coś namalować, aby pamięć jego odwiedzin uwiecznić! Hę? Widzisz? Choćby potem to ścierkami przyszło zmywać, pomnik ten mu teraz musimy wysmarować. A od czegoż ja Estkę płacę? Nieprawdaż, panie-kochanku? W wielkiej sali sufit, jak olbrzymie prześcieradło, pomieści się na nim król i ja, i wy wszyscy...
— Ale, mości książe, — wtrącił nieśmiało jenerał — mnie się zdaje, że na sufit tylko gieniusze, bóstwa, chmury i t. p. pasują...
— Daj pokój — my to rozbierzemy na konsylium jeneralnem, — przerwał książe — ty panie-kochanku na tem się nie znasz, trzeba nam do porady ks. Kantembrynka wezwać i innych, a sprawa pilna. Sufit być musi malowany, panie-kochanku. Co mi Estko za farby policzy! Panu Bogu wiadomo, bo tu ladajakiemi malować nie można...
Nastąpiło westchnienie.
— Moję kieszeń wycieńczoną takżeby należało odmalować, propter aeternam memoriam rei — rzekł książe.
Jenerał ramionami poruszył.
Przed południem zebrało się konsylium gabinetowe. Wchodzili do niego: książe Hieronim, który bratu potakiwał, a nikomu nie wadził, Morawski, Bernatowicz, Fryczyński i przybyły dnia tego prezydent Seweryn Rzewuski. Zagaił najprzód sam wojewoda, dowodząc potrzeby odmalowania czegoś na suficie; przyczem zaraz Bernatowicz i Fryczyński wyrazili powątpiewanie, czy się to uda w tak krótkim czasie przyprowadzić do skutku.
— To już, panie-kochanku, Estki rzecz, — odezwał się książe — przedewszystkiem potrzeba myśleć, co mamy konterfektować.
Seweryn Rzewuski, jak cała rodzina dowcipny i złośliwy, odezwał się pierwszy, z pozorną powagą.
— Ale to najłatwiejsza rzecz w świecie! Z jednej strony, historya domu Radziwiłłowskiego, trąby sławy nad nią, z drugiej, dzieje familii Poniatowskich, ponad niemi zaś, z pozwoleniem, cielę, ogon zadarłszy...
Wszyscy śmiechem parsknęli.
— Sewerynie, panie-kochanku, — ofuknął książe — daj pokój, rzecz seryo.
Rzewuski siadł.
— Słucham tedy — szepnął — co powie jenerał?
— Ja? nie powiem nic! nie rozumiem się na alegoryach, ani na malowaniu...
Książe się zadumał i zmarszczył.
— Ja wam powiem, że tyle tylko wiem, iż muszą być gieniusze z gołemi nogami i skrzydłami, chmury, jakaś bogini albo naga lub niewiele ubrana, tandem i ołtarz, bo się musi palić ofiara, a ja najlepiej czuję, że ofiara będzie gruba i na popiół się dużo obróci. Tandem, myślcie co więcej.
— Co my tu mamy wodę warzyć! — przerwał jenerał — rzecz prosta. Posłać po Estkę. Niechaj on obmyśli, co malować ma, a książe zaopiniuje, czy rzecz przystała lub nie.
Książe dał znak Fryczyńskiemu, który wyszedł i po Estkę pokojowego wyprawił. Malarz czekał już na to. Nie wypadało mu tylko z rysunkiem przychodzić, aby inicyatywy nie zdradzić, którą książe chciał przy sobie zostawić. Ubrał się zawczasu w kontusz niedzielny i spinkę turkusową pod szyję przypiął, nie zapominając o sygnecie z krwawnikiem na palcu, gdyż, jako artysta, szlachectwo swe tem wyżej nosił, im go powołanie bliżej rękodzielników stawiło. Estko, w pewnem oddaleniu, zatrzymał się między progiem a stołem.
Rzewuski, który go znał i nielitościwie sobie z niego żartował, przezywając go Estko-Fapresto, w niewielu słowach opowiedział mu, o co chodziło.
Dano mu chwilę do namysłu — poczem artysta rozpoczął najprzód od tego, iż podobne alegorye mają swe reguły, których trzymać się potrzeba.
— Musimy mieć jednak na względzie, — ciągnął potem dalej — iż czasu mamy mało a sufitu dużo, a kiedy malować, to go trzeba przecież cały okryć malowaniem.
— A chmury? — wtrącił Rzewuski — przecież to dla ciebie doskonała rzecz; gdzie nie będziesz miał co postawić, palniesz obłok i kwita.
Estko głową pokręcił.
— Jużci się bez nich nie obejdzie, — rzekł z powagą — ale nadto ich nie można nawieszać.
— Pewno, że nie, panie-kochanku — wtrącił książe. — Chmury zawsze podejrzane, pomyśli kto, że my Najjaśniejszemu Panu gradobiciem grozimy.
Rozśmiał się Rzewuski. Estko tymczasem ośmielił się i głos podniósł.
— Mnie się zdaje, — począł — że tu główną rzeczą będzie konterfekt Najjaśniejszego Pana w ramach, utrzymywany przez dwa gieniusze.
— Aż dwa? — spytał Rzewuski.
Artysta się nieco uraził.
— Choćby dla symetryi dwa być muszą — odparł trochę szorstko. — Gieniusz cnoty i mądrości.
— Brawo! — przyklasnął Rzewuski.
— Gieniusze u góry trzymać będą nad nim koronę — dodał Estko.
— Pamiętaj, że jeden z nich powinien być podobnym do tej, która mu na skroń włożyła koronę — szepnął Rzewuski.
— Panie-kochanku! Veto! — krzyknął wojewoda — dopieroby złośliwi ludzie z tego asumpt wzięli do żartów. Na miłość Boga, bodaj wąsy obu gieniuszom namaluj, byle tylko nie były podobne do nikogo... rozumiesz?
Estko głową dał znać, iż rozumiał i chciał być posłusznym.
— Dalej co? — zapytał Rzewuski.
Artysta odchrząknął.
— Myślę w postaci poważnej, sędziwej niewiasty wyrazić ordynacyą nieświeską, stojącą przy ołtarzu...
— No — tak, bez ołtarza nie może być — zamruczał książe — mówiłem.
— I palącą na ofiary serca skrzydlate, wzbijające się ku wizerunkowi — kończył malarz.
Pan Seweryn usta sobie dłonią zasłonił, aby uśmiechu nie zdradzić.
— Bardzo ładnie — rzekł, strojąc twarz poważną — ale zważ waćpan, że ona poczciwe te serca, które lecieć chcą, pali i niszczy... gotowi powiedzieć niechętnie, że to na złość czyni, aby ich nie puścić ku panu?
Estko się obraził.
— Inaczej alegorycznie tego wyrazić niepodobna — rzekł kwaśno. — Czy się one będą wzbijały — o to mniejsza, główna, iż serca palić się muszą.
— Ale tak, panie-kochanku — dodał książe — serca malowane niech się palą.
— I więcej nic? — zapytał Morawski. — Będziesz musiał bardzo dużo chmur nagromadzić chyba.
— Chciałem niżej jeszcze w ostatniej kondygnacyi postawić Gieniusz książęcy radziwiłłowski, w postaci rycerskiej, odganiający mieczem zazdrość.
Rzewuski nie mógł się już wstrzymać od śmiechu, ale oklaskiem go starał się naprawić.
— Słowo daję, — rzekł — Estko natchniony i co za bogactwo wyobraźni...
— A dajże ty mi pokój, — krzyknął książe — weź sobie Hieronima albo krajczego, ale mnie nie tykaj. Ja w obłokach z moim brzuchem zaciężę.
Estko zmilczał.
— Jeżeli miejsca stanie, — dołożył po chwili, napróżno czekając, aby się kto odezwał — można u dołu, jako datę miesiąca, zawiesić wagę, gdyż słońce w ten znak wstępuje, a oprócz tego waga wyraża Sprawiedliwość, która się tem daje eksplikować, iż król naostatek oddał ją domowi książęcemu — uszanowanie mu swe wyrażając odwiedzinami!
— Bardzo trafnie i pięknie — wtrącił Morawski.
— No, cóż ichmość na to, panie-kochanku? — dodał książe. — U góry wizerunek Najjaśniejszego Pana i dwa gieniusze, które go wieńczą, będzie z niego, niżej ordynacya paląca serca; ale pamiętaj, aby ich tam było dosyć, naostatek rycerz ze starą babą. Mnie tylko jedna rzecz razi (obrócił się do Estki): na suficie będą dwa gieniusze w średnim wieku, bo cnota i mądrość nie mogą być smarkate, panie-kochanku; dalej jedna niewiasta sędziwa, poprostu baba, a niżej zazdrość też niemłoda i nieładna. Cały więc sufit ze staremi, gdy wiadomo, iż król młode lubi... a i my wszyscy szanujemy, panie-kochanku, wenerujemy wiek sędziwy, ale weselej nam patrzeć na młode.
Rzewuski za tę uwagę trafną poszedł aż księcia uściskać.
— Nic sprawiedliwszego, — rzekł — lecz trzeba mieć na względzie, że Estce daleko będzie łatwiej malować stare baby, niż młode... i brzydkie, niż piękne.
— A jeszcze, mości dobrodzieju, — zamruczał Fryczyński — jakby na modelusze zażądał młodych, mogłoby z tego wyniknąć co...
Śmiechem mu przerwano, artysta się zachmurzył, iż go tak żartami zbywano.
— Ja lepszego nic wymyśleć nie potrafię — odezwał się, cofając parę kroków.
— Niech maluje, jak projektuje, — rzekł wojewoda — mnie się widzi, że to ujdzie. Nimbyśmy co lepszego obmyślili, czasby zszedł na tem, a Estceby cudze pomysły nie były do smaku, zatem dajmy mu konfirmacyą i — niech poczyna w imię Boże, panie-kochanku!
Wszyscy spoglądali po sobie.
— Ja cię tylko proszę, mój Estko, — dodał wojewoda — ażebyś mi żadnych portretów, oprócz Najjaśniejszego Pana, nie malował i niczyich podobieństw tam nie mieścił, bo z tego tylko gadaniny będą i szyderstwa. Zazdrość możesz zrobić szkaradną, ale unikaj, aby się która do niej przyznała z sąsiadek.
— Nie skorzystałeś z trąb radziwiłłowskich, — zaśmiał się Rzewuski — a toć przecie atrybut sławy. Możebyś po czterech rogach palnął jeszcze aniołów, światu głoszących.
Estko o swój program był zazdrosny i nie chciał dopuścić, aby mu co do niego dodano.
— Daj Boże, abym i to, co konieczne zdążył w porę skończyć, — zawołał — cztery anioły niemała rzecz, ja się tego nie podejmuję, a pomocnika nie mam żadnego, krom tego, co mi farby uciera. Sam wszystko będę musiał malować, nawet obłoki — słowo daję.
— Ale też sam z tego mieć będziesz chwałę i Najjaśniejszy Pan ci pewnie podziękuje — dodał Rzewuski.
Księciu pilno było dokończyć naradę w tym przedmiocie, obejrzał się po zgromadzonych.
— Więc cóż, zgoda? — zapytał.
— Ja tam nie wiem, — rzekł Morawski — czy tak naprędce, bez namysłu, rezolwować się godzi.
— Ale tu ani godziny niema do stracenia, — począł Estko — później ja się nie podejmę. Pan jenerał myśli, że takie malowidło można z palca wyłamać... Insi malarze lata nad podobnemi trawili, a tu w parę tygodni gotów być muszę i reputacyi sobie popsuć nie mogę.
— Smaruj już, smaruj, jakeś sam obmyślił! — westchnął książe. — A pamiętaj o tem, że tu królewskie te czwartaki mądre, Naruszewicze, Trembeccy, będą trutynowali i krytykowali i nie twoja, ale moja skóra za to pokutować ma.
— A, mości książe, — wtrącił artysta, rękę kładnąc na piersi — skrupi się to na Estce.
— A tybyś wolał, aby na mnie się skrupiło, panie-kochanku? — westchnął książe. — Dziękuję!
Rozprawy tedy na tem się skończyły i Estko tylko domagał się, aby natychmiast mu rusztowanie gotowano. Pełen zapału, wycofał się za drzwi gabinetu, pot ocierając z czoła, pod którem teraz myśli mu się w najjaskrawsze barwy poprzystrajane kręciły.
Spodziewał się i pewien był tryumfu. Król sam się łatwo mógł domyśleć, w jak krótkim czasie malowidło to powstało, i ocenić je musiał. Pierścień z cyfrą Najjaśniejszego Pana obiecywał sobie napewno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.