Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
POWRÓT DO LUWRU.

Kiedy Katarzyna osądziła, że w pokoju króla Nawarry wszystko już było skończone, że za bitych wyniesiono, że Maurevela przeniesiono do domu, że dywany wymyto, odprawiła swe kobiety, gdyż już prawie była północ, i spróbowała usnąć.
Lecz wstrząśnie jej było za zbyt gwałtowne, a rozczarowanie za zbyt okrutne.
Nad tym znienawidzonym Henrykiem, ciągle wymykającym się z jej rąk, była widocznie rozpostarta jakaś niewidzialna siła.
Katarzyna obstawała, żeby ją nazywać przypadkiem, chociaż — jakiś głos mówił jej w głębi serca, że prawdziwa nazwa tej siły, jest: przeznaczenie.
Myśl, że hałas sprawiony tem nowem usiłowaniem, rozszerzając się w Luwrze i po za Luwrem, wzmocni w Henryku i hugonotach ufność w przyszłość, do rozpaczy ją przywodziła; jeśliby przypadek, z którym ona tak nieszczęśliwie walczyła wydał jej w tej chwili nieprzyjaciela w ręce, zniweczyłaby ona swym małym florenckim sztyletem to przeznaczenie losu, opiekującego się królem Nawarry.
Nocne godziny, tak długie dlatego co czeka i czuwa, biły jedna za drugą — a Katarzyna nie mogła zamknąć oczu.
W niespokojnym umyśle, rozwijał się podczas tych nocnych godzin cały świat nowych planów.
Nakoniec, skoro tylko zajaśniał dzień, wstała, ubrała się sama, i udała się do pokoju Karola IX-tego.
Warta, przyzwyczajona widzieć ją przychodzącą do króla o każdej porze dnia i nocy, przepuściła królowę.
Katarzyna przeszła przedpokój i zbliżyła się do zbrojowni.
Lecz tu znalazła mamkę Karola, która już nie spała.
— Mój syn?... — zapytała królowa.
— Zabronił wchodzić do swego pokoju przed ósmą, godziną, a teraz niema jeszcze ósmej.
— Ten zakaz nie dotyczę mnie, mamko.
— Wydany jest dla wszystkich, pani.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Tak, wiem — mówiła dalej mamka — że nikt nie śmie tu sprzeciwić się Waszej królewskiej mości, dla tego więc błagam cię, pani, wysłuchaj prośby biednej kobiety, i nie chodź dalej.
— Muszę pomówić z moim synem.
— Otworzę drzwi tylko na formalny rozkaz Waszej królewskiej mości.
— Otwieraj, mamko — rzekła Katarzyna — ja tak chcę.
Mamka, na ten rozkazujący głos, wzbudzający w Luwrze więcej uszanowania i postrachu niż głos samego Karola, podała klucz Katarzynie; lecz Katarzyna wcale go nie potrzebowała, gdyż dostała z kieszeni klucza, otwierającego drzwi syna.
Pod gwałtownem jej naciśnieniem, drzwi ustąpiły.
Pokój był próżny, łóżko Karola nie naruszone, a jego dwa charty, wylęgające się na niedźwiedziej skórze, podniosły się i zaczęły lizać ręce królowej.
— A! — powiedziała królowa, marszcząc brwi — on wyszedł. Poczekam.
I z ponurą zadumą na czole, usiadła przy oknie, wychodzącem na podwórzec Luwru, z którego widać było główną bramę.
Już ze dwie godziny przesiedziała nieruchoma i blada jak posąg marmurowy, gdy nagle postrzegła wjeżdżający do Luwru oddział rycerzy, na czele których poznała Karola i Henryka.
Wtedy zrozumiała wszystko.
Karol, zamiast przyczynić się jeszcze do uwięzienia swego szwagra, sam go uprowadził i ocalił.
— Zaślepieńcze, zaślepieńcze, zaślepieńcze! — powtarzała po cichu.
I znowu czekała.
Po chwili, w sąsiednim pokoju, to jest w zbrojowni, dał się słyszeć odgłos kroków.
— Lecz teraz, Najjaśniejszy panie — mówił Henryk — kiedyśmy już powrócili do Luwru, powiedzże, dlaczego mi kazałeś ztąd wyjść, i jaką wyświadczyłeś mi usługę?
— Nie, nie, Henrysiu — odpowiedział Karol, śmiejąc się. — Być może, że kiedyś dowiesz się; lecz na teraz jest to tajemnicą. Wiedz tylko, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będę musiał teraz pokłócić się z moją matką.
Karol podniósł portyerę, kończąc te słowa, i znalazł się twarz w twarz z Katarzyną.
Z za jego ramienia, wyglądało blade i niespokojne oblicze Bearneńczyka.
— A! pani tu... — rzekł Karol, marszcząc brwi.
— Tak, mój synu — odpowiedziała Katarzyna. — Muszę z tobą pomówić.
— Ze mną?
— Z tobą samym.
— Cóż robić! — powiedział Karol, obracając się do swego szwagra. — Nie uniknę już tego; tak, czem prędzej tem lepiej.
— Zostawiam cię, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
—Tak, tak, zostaw nas — odpowiedział Karol — a ponieważ jesteś katolikiem, Henrysiu, idź wysłuchać mszy na moję intencyę; ja zostaję wysłuchać kazania.
Henryk ukłonił się i wyszedł.
Karol IX-ty uprzedził pytania, które mu chciała zadać Katarzyna.
— Pani czekasz na mnie, żeby które mu mię łajać, nieprawdaż? — powiedział, starając się wszystko w żart obrócić. — Bezbożnie pomieszałem twój mały plan. Na śmierć szatana! nigdy nie mogłem się na to zgodzić, ażeby uprowadzono do Bastylli człowieka, który mi życie ocalił. Nie chciałem się kłócić z tobą; jestem dobrym synem. A przytem — dodał zupełnie cicho — dobry Bóg karze dzieci, które się kłócą z swoją matką; najlepszy przykład z mego brata Franciszka II-go. Przebacz mi, i przyznaj, że żart był zabawny.
— Najjaśniejszy panie, mylisz się — rzekła Katarzyna — tu nie o żart idzie.
— O żart! Zgodzisz się na to, albo niech mnie dyabli porwą!
— Najjaśniejszy panie, swoją omyłką zniszczyłeś plan, któryby nas doprowadził do ważnych odkryć.
— Ba! plan... Czy nie doszły do skutku plan, smuci cię, moja matko? Zaraz wymyślisz dwadzieścia inszych, w których spełnieniu obiecuję ci pomódz.
— Pomoc twa już zapóźna; on już teraz uprzedzony i będzie się strzedz.
— Przystąpmy prosto do rzeczy — rzekł król. — Co masz przeciwko Henrykowi?
— On spiskowy.
— Tak, rozumiem; to twoje wieczne oskarżenie. Lecz któż nie układa spisków w tem przyjemnem królewskiem mieszkaniu, które nazywają Luwrem.
— On ze wszystkich najwięcej, i tem niebezpieczniej, że nikt go niema w podejrzeniu.
— Czy widzisz Lorenzina!... — rzekł Karol.
— Słuchaj — powiedziała Katarzyna, zachmurzając się na to imię, które jej przypominało jednę z najkrwawszych katastrof florenckiej historyi — słuchaj, jest tylko jeden środek, dla przekonania mię, że się mylę.
— Jakiż, moja matko? — Zapytaj się Henryka, kto był tej nocy w jego pokoju.
— W jego pokoju... tej nocy?...
— Tak. I jeśli on ci powie...
— No?
— Jestem gotową przyznać, że się omyliłam.
— Lecz jeśli to była kobieta, nie możemy wymagać...
— Kobieta?
— Tak.
— Kobieta, która zabiła dwóch twoich żołnierzy, i może śmiertelnie raniła Maurevela!
— O! o!... — rzekł król — to nie byłby żart. Rozlano więc krew?
— Trzech ludzi poległo.
— A ten, co ich tak pięknie uczęstował?
— Uciekł zdrów i nietknięty.
— Przez Goga i Magoga!... — zawołał Karol — to był jakiś waleczny człowiek! Masz słuszność, moja matko; mam chęć go poznać.
— Powiem ci przedewszystkiem, że go nie poznasz, przynajmniej przez Henryka.
— Lecz przez ciebie, moja matko. Człowiek ten nie mógł uciec, nie pozostawiwszy jakiego śladu; może chociaż spamiętano jego ubiór?
— Dostrzeżono tylko bardzo wykwintny czerwony płaszcz.
— A! a! czerwony płaszcz — powiedział Karol — znam u dworu tylko jeden czerwony płaszcz, dosyć rażący, żeby nie bił w oczy.
— Właśnie — powiedziała Katarzyna.
— No i cóż?... — zapytał Karol.
— Zaczekaj na mnie tutaj, mój synu — powiedziała Katarzyna — pójdę tylko zobaczyć, czy moje rozkazy zostały spełnione.
Katarzyna wyszła.
Karol pozostał sam.
W roztargnieniu przechodził się wzdłuż i wszerz, gwiżdżąc łowiecką piosnkę, jedną rękę założywszy za piersi, a opuściwszy drugą, którą jego charty lizały za każdym razem, kiedy się zatrzymywał...
Co do Henryka, ten wyszedłszy niespokojny od Karola, poszedł nie korytarzem, lecz małemi ukrytemi schodami, o których już nie raz była mowa, i które prowadziły na drugie piętro.
Jeszcze nie przeszedł i czterech stopni, kiedy na pierwszym skręcie spostrzegł cień.
Zatrzymał się, i poniósł rękę do sztyletu.
Lecz w tej chwili poznał, że była to kobieta, która porwawszy go za rękę, miłym, znajomym mu głosem powiedziała:
— Chwała Bogu! otóż i ty, Najjaśniejszy panie, zdrów i nienaruszony. Okropnie się bałam o ciebie. Lecz bezwątpienia Bóg wysłuchał mojej modlitwy.
— Cóż się stało — zapytał Henryk.
— Dowiesz się, jak powrócisz do siebie. Nie troszcz się o Orthona, on jest u mnie.
I młoda kobieta raptownie zeszła, omijając Henryka, jak gdyby przypadkiem z nim się na schodach spotkała.
— A to rzecz osobliwa!... — pomyślał Henryk. — Cóż się tu wydarzyło? Cóż się stało z Orthon’em?
Na nieszczęście, pani de Sauve nie mogła słyszeć tego pytania, gdyż już była daleko.
Nagle, na schodach u góry, pokazał się drugi cień.
Był to mężczyzna.
— Cicho!... — rzekł tenże człowiek.
— A! a! to ty Franciszku?
— Nie nazywaj mnie po imieniu.
— Cóż się to stało?
— Idź do siebie a dowiesz się; potem wyjdź na korytarz, obejrzyj się dobrze na wszystkie strony, czy cię nikt nie szpieguje, i wejdź do mnie.
I zniknął, jak znikają w teatrze cienie, zapadające się pod scenę.
— Zagadka coraz dalej się ciągnie — powiedział do siebie Bearneńczyk — lecz ponieważ jej rozwiązanie już jest blizkie, chodźmy, a przekonamy się.
Jednak, nie bez wzruszenia Henryk poszedł dalej; miał on ten błąd młodości — czułość.
Wszystko się jasno odbijało w tej duszy, gładkiej jak źwierciadło, i wszystko co słyszał, przepowiadało mu jakieś nieszczęście.
Zbliżył się do drzwi swego mieszkania, i zaczął słuchać.
Było zupełnie cicho.
Lecz Karolina powiedziała mu, żeby poszedł do siebie; było więc widocznem, że nie miał się czego obawiać.
Wszedł więc.
Rzucił bystre spojrzenie w przedpokoju; przedpokój był pusty; lecz nic mu jeszcze nie wskazywało, co się tu wydarzyło.
— W rzeczy samej — rzekł. — Orthona niema.
I przeszedł do drugiego pokoju.
Tu, wszystko miał sobie wyjaśnione.
Pomimo, że nie żałowano wody, wielkie czerwone plamy rysowały się na podłodze; złamany stół, zasłony u łóżka porozdzierane szpadami. kulą rozbite weneckie zwierciadło, krwawy ślad ręki wyciśniony na ścianie — wszystko to dowodziło, że spokojny teraz pokój był świadkiem walki morderczej.
Henryk niespokojnem spojrzeniem obrzucił te wszystkie szczegóły, powiódł ręką po mokrem od potu czole, i rzekł:
— A! rozumiem teraz, jaką usługę wyświadczył mi król. Chciano mnie zamordować. A... A!... de Mouy! co się stało z de Mouy’em?... Nędznicy! czyżby go zabili!
I, naglony żądzą dowiedzenia się prawdy, jakiej mu chciał udzielić książę d’Alençon, Henryk po raz ostatni rzucił ponure spojrzenie na otaczające go przedmioty, wyszedł z pokoju na korytarz, przekonał się, że w nim nikogo nie było, i starannie zamknąwszy za sobą drzwi, pośpieszył do księcia d’Alençon.
Książę oczekiwał nań w pierwszym pokoju.
Żywo porwał, za rękę Henryka, i położywszy palec na ustach, poprowadził go z sobą do małego gabinetu zupełnie odosobnionego, gdzie ich nikt nie mógł podsłuchać.
— A! mój bracie — rzekł do niego — cóż za okropna noc!
— Cóż się stało?... — zapytał Henryk.
— Chciano cię aresztować.
— Mnie?
— Tak, ciebie.
— Za co?
— Nie wiem. Gdzie byłeś?
— Poszliśmy z królem wczoraj wieczór na miasto.
— Więc on o tem wiedział — rzekł d’Alençon. — Lecz któż był u ciebie, jeśli cię nie było w domu?
— A czy był kto u mnie?... — zapytał Henryk, udając, jakby o niczem nie wiedział.
— Tak, był. Usłyszawszy hałas, pośpieszyłem ci z pomocą, lecz przekonałem się, że już było zapóźno...
— Czy go aresztowali?... — zapytał Henryk z bojaźnią.
— Nie, ocalił się, niebezpiecznie raniwszy Maurevela, i zabiwszy dwóch żołnierzy.
— A! mężny de Mouy!... — zawołał Henryk.
— Więc to był de Mouy?... — zapytał spiesznie d’Alençon.
Henryk spostrzegł, iż błąd popełnił.
— Tak się przynajmniej domyślam, gdyż oznaczyłem mu schadzkę, ażeby ułożyć się względem twojej ucieczki, i oświadczyć mu, że zrzekłem się na twą korzyść wszystkich praw do tronu Nawarskiego.
— Jeśli dowiedzą się, zginęliśmy!... — rzekł bledniejąc d’Alençon.
— Tak, Maurevel nie będzie milczał.
— Maurevel otrzymał pchnięcie szpadą w gardło; pytałem doktora, który mu przewiązywał rany — i dowiedziałem się, że wcześniej jak za ośm dni, nie będzie mógł powiedzieć ani słowa.
— Ośm dni! aż nadto czasu, żeby de Mouy był bezpiecznym.
— Lecz, zresztą — rzekł d’Alençon — może to nie był de Mouy.
— Tak sądzisz? — powiedział Henryk.
— Tak, ten człowiek znikł bardzo prędko i widziano tylko jego płaszcz czerwony.
— W rzeczy samej — rzekł Henryk — czerwony płaszcz przystoi więcej jakiemu kochankowi, niż żołnierzowi. Nie można mieć w podejrzeniu de Mouya, ażeby mógł nosić czerwony płaszcz.
— Nie. Już prędzej... — powiedział d’Alençon...
I uciął.
— Prędzej La Mola — dokończył Henryk.
— Zapewne; ja sam, widząc uciekającego tego człowieka, przez chwilę nie wiedziałem za kogo mam go wziąć.
— Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, to mógł być La Mole.
— Czy on nic nie wie? — zapytał d’Alençon.
— Zupełnie nic; przynajmniej, nic ważnego.
— Mój bracie — rzekł książę — teraz zaczynam przekonywać się, że on to był w istocie.
— Do dyabła! — powiedział Henryk — w takim razie, to bardzo zasmuci królowę; ona się nim bardzo zajmuje.
— Zajmuje, mówisz? — zapytał d’Alençon.
— Bezwątpienia. Czyż sobie nie przypominasz, Franciszku, że twoja siostra przedstawiała ci go?
— Tak — rzekł książę przytłumionym głosem — chciałbym się jej przysłużyć i, chcąc, żeby czerwony płaszcz nie skompromitował go, poszedłem do niego, i zabrałem płaszcz do siebie.
— O! o! — powiedział Henryk — postąpiłeś sobie bardzo roztropnie; a teraz, nietylko żebym się założył, lecz przysiągłbym, że to był on...
— Nawet i przed sądem? — zapytał Franciszek.
— Na honor! tak — odpowiedział Henryk. — Zapewnie przychodził do mnie w jakiem poselstwie od Małgorzaty.
— Gdybym był pewny, że potwierdzisz moje świadectwo — rzekł d’Alençon — gotówbym go oskarżyć.
— W takim razie, mój bracie — odpowiedział Henryk — nie będę ci się sprzeciwiał.
— Lecz królowa? — zapytał d’Alençon.
— A! tak, królowa.
— Trzeba się dowiedzieć, co ona zrobi.
— Biorę to na siebie.
— Nie należałoby jej sprzeciwiać się... gdyż ten młodzieniec słynie z odwagi. Podobnem jest do prawdy, że mógłby razem wypłacić i procenty i kapitał.
Henryk nic nie odpowiedział; skłonił się ręką z uśmiechem na ustach, ostrożnie wyjrzał na korytarz, a przekonawszy się, że nikt nie podsłuchuje, prędko wysunął się z pokoju, i zniknął na skrytych schodkach, do mieszkania Małgorzaty wiodących.
Królowa Nawarry nie była spokojniejszą od swego męża.
Nocna wyprawa króla, księcia Andegaweńskiego, księcia Gwizyusza i Henryka, którego poznała, mocno ją niepokoiła.
Wprawdzie, nie było żadnych dowodów, mogących jej zaszkodzić; odźwierny, odwiązany od kratki przez La Mola i Coconnasa, utrzymywał, że nic nie powiedział.
Lecz takie osoby, nie szły na nie pewno, wiedziały one gdzie i po co.
Małgorzata przepędziła więc resztę nocy u księżnej de Nevers i dopiero nad ranem powróciła do domu.
Natychmiast położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć i drżała na najmniejszy szelest.
W podobnem usposobieniu duszy, usłyszała nagle pukanie do skrytych drzwi; kazała dowiedzieć się Gillonnie, co to za gość i wpuścić go.
Henryk zatrzymał się we drzwiach; nic w nim nie oznajmiało obrażonego męża; zwykły uśmiech igrał na jego ustach i żaden muskuł twarzy nie zdradzał strasznych wzruszeń, których doznał w kilku zaledwie godzinach.
Spojrzeniem zdawał się pytać Małgorzatę, czy pozwoli mu zostać z nią sam na sam.
Małgorzata zrozumiała to spojrzenie i dała znak Gillonnie, żeby się oddaliła.
— Pani — rzekł wtedy Henryk — znam twoje przywiązanie do przyjaciół i boję się, żem przyszedł udzielić ci nieprzyjemną wiadomość.
— Jaką, panie — zapytała Małgorzata.
— Jeden z naszych najlepszych sług jest w tej chwili bardzo skompromitowanym.
— Kto taki?
— Kochany hrabia de La Mole.
— Pan hrabia de La Mole! Jakto?
— Z powodu wypadku dzisiejszej nocy.
Małgorzata, mimo władzy nad sobą, zarumieniła się.
Nakoniec, zebrawszy wszystkie siły, zapytała:
— Jakiego wypadku?
— Jakto — rzekł Henryk — czyż pani nie słyszałaś tej nocy hałasu w Luwrze?
— Nie, panie.
— O, winszuję ci, pani — powiedział Henryk, z doskonale udaną szczerością; — dowodzi to, że pani śpisz mocno.
— Lecz cóż się stało?
— Oto, nasza dobra matka dała rozkaz panu de Maurevel i sześciu żołnierzom, ażeby mnie aresztowali.
— Ciebie, panie?
— Tak, mnie.
— I za co?
— A!... któż może zbadać głęboki rozum twej matki?.. Któż może odgadnąć jej powody.... Szanuje je... lecz ich nie znam...
— I nie byłeś w domu?
— Zgadłaś pani; nie było mnie w domu przypadkiem. Wczoraj wieczorem król prosił mnie, ażeby mu towarzyszyć, lecz jeśli ja nie byłem w domu, był tam kto inny.
— Któż?
— Zdaje się, że hrabia de La Mole.
— Hrabia de La Mole?... — powtórzyła zadziwiona Małgorzata.
— Na Boga!... tęgi zuch z tego Prowensalczyka — mówił dalej Henryk. — Czy wiesz, zranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy.
— Ranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy?... niepodobna!
— Jakto! pani wątpisz o jego odwadze?
— Nie, lecz pan de La Mole nie mógł być w twojem mieszkaniu.
— Dlaczego?
— Dlatego... dlatego... — cedziła zwolna pomięszana Małgorzata — dlatego, że był gdzieindziej.
— A! jeśli on może tego dowieść — powiedział Henryk — to co innego, powie gdzie był i rzecz skończona.
— Gdzie był?... — prędko powtórzyła Małgorzata.
— Bezwątpienia... Dzisiaj może go przyaresztują i będą dopytywać. Lecz ponieważ, na nieszczęście, są dowody...
— Dowody!... Jakie?
— Człowiek, tak rozpaczliwie się broniący, miał na sobie czerwony płaszcz.
— Nie tylko pan de La Mole ma czerwony płaszcz... znam jeszcze kogoś innego...
— Bezwątpienia, i ja także.., Lecz oto co się stanie: jeśli w moim pokoju był nie pan de La Mole, tylko kto inny, także w czerwonym płaszczu.... Ten drugi, wiesz kto to?...
— O nieba!
— Otóż bieda; widziałaś go pani tak jak i ja, a twoje wzruszenie dowodzi tego. Porozmawiajmy więc chwilkę jak ludzie, którzy mówią o najlepszej rzeczy w świecie: o tronie, najdroższym skarbie życia... Jeśli złapią de Mouya, zginęliśmy.
— Rozumiem to.
— Gdy tymczasem La Mole nikomu nie zaszkodzi, jeśli tylko będzie w stanie wymyśleć jaką historyę; niech powie, naprzykład, że był na zabawie z dwoma damami...
— Jeśli tylko się tego obawiasz — powiedziała Małgorzata — bądź spokojny, on nic nie powie.
— Jakto! będzie milczał, chociażby mu życiem przyszło opłacić swe milczenie?
— Będzie milczał.
— Jesteś tego pewną?
— Zaręczam ci.
— W takim razie, wszystko jeszcze lepiej — rzekł Henryk, wstając.
— Już odchodzisz? — spytała żywo Małgorzata.
— Tak, mój Boże!.. Tylko o tem miałem z tobą pomówić.
— I już idziesz?...
— Idę postarać się wykręcić wszystkich z tej nieprzyjemnej sprawy, do której nas wmięszał ten dyabeł, a nie człowiek w czerwonym płaszczu.
— O! mój Boże! mój Boże! biedny młodzieniec! — zawołała z boleścią Małgorzata, załamując ręce.
— Prawdziwie, z tego kochanego La Mola to bardzo grzeczny sługa — rzekł Henryk wychodząc z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.