<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ku Mapimi
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
ROTMISTRZ UŁANÓW

Zapadał już mrok, gdy głośne uderzenia kopyt końskich dały znać o zbliżaniu się ułanów. Pod dachem hacjendy zamieszkali tylko oficerowie; żołnierzy postanowiono rozlokować pod gołem niebem. Rotmistrz Verdoja został ze swymi oficerami wprowadzony do salonu; po wychyleniu powitalnego trunku, weszła do pokoju stara Hermoyes i powiodła gości do przeznaczonych dla nich pokojów. Emma Arbellez opuściła łoże chorego narzeczonego, aby sprawdzić, czy kwatery należycie przygotowano. Stała właśnie w pokoju, przeznaczonym dla rotmistrza, gdy rozległy się kroki; już nie czas było odejść.
Verdoja otworzył drzwi i ujrzał ją na środku pokoju. Piękną była i dawniej, teraz jednak troska o ukochanego wysubtelniła jej rysy do takiego stopnia, że na Verdoji widok jej wywarł wrażenie niezatarte. Słońce właśnie kładło się do snu; ostatnie promienie wdzierały się jeszcze przez okno, otaczając postać dziewczyny różowo-złotą poświatą. Verdoja stanął w miejscu jak wryty. Poczuł się porwany, lecz nie tem uczuciem czystem i świętem, które szanuje i kocha piękno, a namiętnością gwałtowną, właściwą sercom ludzi brutalnych i goniących za użyciem.
Emma zarumieniła się i, skłoniwszy głowę, rzekła:
— Wejdźcie sennor, jesteście u siebie w pokoju.
Usłuchał jej słów, składając ukłon światowca.
— Jestem zachwycony, że mieszkanie moje uświęciło swą obecnością bóstwo, — odparł. — Proszę o łaskawe przebaczenie, że wdarciem się niespodzianem sprofanowałem ten akt poświęcenia.
Już miała obyczajem meksykańskim wyciągnąć rękę na przewitanie, lecz cofnęła ją, w całej bowiem jego istocie, w słowach, w twarzy, było coś, co odpychało, co ją do niego uprzedzało.
— Oh, miałożby to być poświęcenie, że chciałam dopatrzeć, by czuł się pan tutaj wygodnie, — odparła.
— Jesteś więc, sennorita, aniołem opiekuńczym tego domu? Może...
— Jestem córką hacjendera — rzekła krótko.
— Dziękuję, sennorita. Nazywam się Verdoja; jestem rotmistrzem ułanów i czuję się w tej chwili niezmiernie szczęśliwy, że mogę ucałować cudną rączkę pani.
Wyciągnął rękę, lecz Emma błyskawicznie prześlizgnęła się ku drzwiom.
— Nie! — krzyknął — Nie puszczę pani.
Chciał ją przytrzymać, ale uciekła, zamykając drzwi za sobą.
Verdoja patrzył tępo przez czas jakiś.
— Do djaska — rzekł wreszcie. — Jaka piękna. Jeszcze nie zdarzyło mi się nigdy zadurzyć tak od pierwszego wejrzenia. Będzie to wspaniała kwatera. Gdybym miał zdolności do małżeństwa, może zarzuciłbym kotwicę przy tej pięknej przystani. —
Emma była szczęśliwa, że udało jej uciec. Przerażała ją żądza, która taiła się w oczach tego człowieka. Postanowiła unikać jego towarzystwa. Udała się do pokoju chorego, którego niemal nigdy nie opuszczała.
Sternau i Unger siedzieli obok Piorunowego Grotu. Stan jego był pomyślny. Operacja udała się znakomicie, gorączka niezbyt dokuczała. Już odzyskał przytomność. Rozmawiał właśnie z doktorem o dalszym przebiegu rekonwalescencji. Na widok ukochanej na bladą twarz jego wystąpił rumieniec radości.
— Chodź tu, Emmo, — prosił. — Wyobraź sobie, doktór Sternau zapewnia, że zna moją ojczyznę.
Emma wiedziała o tem oddawna, udała jednak, że to dla niej nowina.
— Ah, tak. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.
Tak. I brata mego doktór zna również. Widział go przed odjazdem.
Ten brat siedział w tej chwili w pokoju, ukryty przy oknie za firanką. Trzeba było choremu oszczędzać wzruszeń, bez względu na to, wesołych czy smutnych.
Długie cierpienia i przebyta operacja tak osłabiły chorego, że leżał przez cały czas niemal pogrążony we śnie, albo drzemał; momenty zupełnej świadomości, jak obecny, zdarzały się dotąd rzadko.
Zaledwie Sternau powstał, ustępując miejsca Emmie, chory ujął ją za rękę, uśmiechnął się do niej radośnie i zamknął oczy. Idąc za swem przyzwyczajeniem, i teraz zasnął, trzymając rękę ukochanej w swej dłoni.
— Nie ma pan już żadnych obaw, doktorze? — szepnęła Emma do Sternaua.
— Żadnych. Ten wracający spokój umysłu, ten sen zdrowy wymocnią go szybko, zarówno pod względem fizycznym, jak duchowym. Musimy tylko wspierać jego stan, który idzie ku poprawie, nie narażając go na żadne wzruszenia. Lecz i pani powinna zachować odpowiedni spokój i równowagę, gdyż inaczej uzdrowienie Ungera gotowe pociągnąć za sobą chorobę pani.
— Niech się sennor nie obawia. Jestem silna.
Sternau z Ungerem wyszli przed dom, aby się przyjrzeć życiu żołnierzy, którzy tu rozbili obóz.
Ułani znosili właśnie drwa pod ogniska, lub układali siodła, które im miały służyć za poduszki; konie swobodnie pasły się na pastwiskach. Arbellez podarował żołnierzom wołu, którego wnet zarżnęli i pokrajali na kawały. Sternau i Unger przyglądali się przez chwilę żywemu, ruchliwemu obrazowi tego życia.
Gdy nadeszła pora kolacji, udali się do jadalni, gdzie przybyli niebawem oficerowie. Rotmistrz obrzucił stół cały spojrzeniem, szukającem Emmy. Zauważył z przykrością, że zastępuje ją stara, poczciwa Hermoyes.
Arbellez przedstawił wzajemnie gości. Meksykańscy oficerowie zachowali się wobec Europejczyków uprzejmie, lecz z rezerwą. Przecież caballeros tej miary, co oni, nie mogli skakać dokola jakichś tam cywilów.
Verdoja obserwował dokładnie Sternaua, Ungera i Mariana; a więc to byli ci ludzie, których śmierć miała mu przysporzyć miljony. Wzrok jego, prześlizgnąwszy się po Marianie i Ungerze, spoczął na potężnej postaci Sternaua. Rotmistrz czuł, że ciężką będzie miał przeprawę z tym olbrzymem, który przerastał go siłą. Co za poczucie własnej mocy przebijało z każdego ruchu tego człowieka, ze słów, które cedził skąpo. Verdoja zrozumiał, że jeżeli zdoła doktora pokonać, to jedynie podstępem.
Podczas rozmowy prowadzonej za stołem, Arbellez wtrącił uwagę, którą rotmistrz zaraz podchwycił.
— Obecność panów tutaj — rzekł Arbellez — przynosi nam nietylko przyjemność, ale i uspokojenie. Jeszcze wczoraj groziło hacjendzie wielkie niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Verdoja z pozorną swobodą.
— Miała na nas napaść banda grasantów — odparł Arbellez.
— Zapewne dosyć liczna?
— Składająca się z trzydziestu ludzi.
— A, do djabła! Skoro grasują takie bandy, trzeba koniecznie podciągnąć cugli. Czy „wizyta“ miała na względzie hacjendę, czy też poszczególne osoby?
— Właściwie poszczególne osoby; ponieważ jednak bywają one w tym domu, pod moją opieką, uplanowano napaść na hacjendę, zburzyć ją i wymordować wszystkich.
— Do licha! Czy mogę wiedzieć kim są te osoby?
— Oczywiście. Panowie Sternau, Mariano i Unger.
— To ciekawe. I jakże wywinęliście się panowie z rąk tych łotrów?
— Doktór Sternau powybijał znaczną ich część.
Rotmistrz obrzucił Sternaua zdumionem spojrzeniem; reszta oficerów uśmiechnęła się wyniośle i powątpiewająco.
— Rozprawił się zapewne tylko z kilkoma? — zapytał Verdoja.
— Mniej więcej z jedną trzecią bandy.
— I sennor Sternau sam sobie z nimi dał radę?
— Miał tylko jednego towarzysza.
— To brzmi nieprawdopodobnie. Dziesięciu ludzi pozwoliło się tak, ni stąd, ni zowąd, bez oporu, pozabijać przez jednego człowieka? To jakaś mistyfikacja!
— Nie, to prawda, — zawołał z entuzjazmem hacjendero. — Chcecie posłuchać tej historji?
Sternau obrzucił Arbelleza poważnem spojrzeniem i rzekł:
— Zostawmy to w spokoju. Nie był to żaden czyn bohaterski.
— Przeciwnie, nielada bohaterstwo zabić dziesięciu ludzi, — odparł rotmistrz — i spodziewam się, sennor, nie będziecie mieli nic przeciw temu, jeżeli posłuchamy przebiegu tej niezwykłej historji.
Sternau wzruszył ramionami, nie opierając się dłużej. Arbellez objął rolę kronikarza; mówił tak żywo i barwnie, że oficerowie słuchali z zapartym oddechem.
— Poprostu wierzyć się nie chce! — zawołał rotmistrz. — Sennor Sternau, gratuluję panu!
— Dziękuję — odparł Sternau chłodno.
— Tak, to odwaga niezwykła, — rzekł Arbellez. — Czy słyszeliście kiedyś, sennor Verdoja, o wodzu Indjan, Bawolem Czole?
— Tak, słyszałem. To wódz Miksteków.
— A znacie może strzelca północy, zwanego Matava-se?
— Tak. Powszechnie słynie ze swej siły i odwagi.
— A więc sennor Sternau jest tym strzelcem, a Bawole Czoło był jego towarzyszem w wąwozie tygrysim.
Oficerowie wydali okrzyk zdumienia.
— Czy to prawda, sennor Sternau? — zapytał rotmistrz.
— Tak, — potwierdził Sternau — choć wolałbym, by mniej się zajmowano moją osobą.
Verdoja był nie w ciemię bity. Powiedział sobie: — Mariano jest osią tajemnicy; jeżeli ten Władca Skał występuje w jego obronie, musi to być tajemnica wielkiej wagi. — Postanowił więc działać szybko i zapytał:
— Ale dlaczego ta banda upatrzyła sobie właśnie tych trzech sennorów?
— Wytłumaczę to wam — odparł Arbellez.
Zanim jednak zdołał rozpocząć nową opowieść, Sternau ją ukrócił:
— To sprawa prywatna; nie sądzę, aby mogła zainteresować sennora Verdoję. Porzućmy ten temat.
Arbellez przyjął zasłużone napomnienie w milczeniu. Ale rotmistrz nie dawał za wygraną:
— Czy wąwóz tygrysa leży daleko stąd?
— O godzinę drogi — rzekł Sternau.
— Chciałbym zobaczyć to miejsce. Czy byłby pan łaskaw nas tam zaprowadzić, doktorze Sternau?
— Jestem do dyspozycji panów — odparł doktór.
Przez twarz rotmistrza przemknął skurcz zadowolenia, opanował się jednak natychmiast. Sternau, który zwracał uwagę na każdy drobiazg, zauważył, iż na odpowiedź jego rotmistrz uradował się z jakiegoś ukrytego powodu. Stał się więc czujny i podejrzliwy, nie dając oczywiście nic poznać po sobie.
— Kiedyż będziemy się mogli tam udać? — zapytał Verdoja.
— Kiedy chcecie, sennor, — odparł Sternau.
— W takim razie pozwolę sobie zakomunikować panu godzinę.
Na tem stanęło; więcej już nie poruszano tego tematu.
Po kolacji oficerowie udali się do swych apartamentów. Jeden z poruczników, młody poszukiwacz przygód, oparty o framugę okna, obserwował okolicę, rozświetloną płomieniami wart. Nagle ujrzał białą postać, wychylającą się z ciemnych krzewów ogrodu.
Meksykanie są przyzwyczajeni do zaczepiania kobiet, więc porucznik Pardero postanowił szukać przygody. Ułani zostawili ogród w spokoju; Indjanka Karja, siostra Bawolego Czoła, była tam zupełnie sama.
Myślała o hrabi Alfonsie, którego niegdyś kochała, i dziwiła się teraz, iż mogła takiemu człowiekowi, jak hrabia, oddać swoje serce. Nienawidziła go z całej duszy. Myślała o Niedźwiedziem Sercu. walecznym wodzu Apaczów, który ją kochał, i nie mogła pojąć, dlaczego okazywała wojownikowi chłód i obojętność; kochała go. Jakże byłaby szczęśliwa, gdyby mogła wodza ujrzeć raz jeszcze.
Z myśli tych zbudziły ją ciche kroki; zawróciła i ujrzała porucznika. Chciała odejść, lecz zastąpił jej drogę i rzekł z lekkim ukłonem:
— Nie uciekajcie, sennorita. Nie chcę was pozbawiać rozkosznego zapachu cudownych kwiatów.
Popatrzyła na niego badawczo:
— Kogo szukacie, sennor?
— Nikogo — odparł. — Wieczór taki piękny, więc wyszedłem do ogrodu. Czy wstęp wzbroniony?
— Dla gości wszystko stoi otworem.
— A może przeszkadzam, piękna sennorito?
— Karji nikt nie może przeszkadzać — rzekła. — Przecież w ogrodzie dosyć jest miejsca dla nas obojga.
Słowa Indjanki były aż nadto dosadne, lecz porucznik, zamiast oddalić się, udał, że nie rozumie i, podszedłszy o krok bliżej, zapytał:
— Na imię pani Karja? Jakże się pani dostała do hacjendy?
— Sennorita Emma jest moją przyjaciółką.
— A któż to taki ta sennorita Emma?
— Nie widzieliście jej jeszcze? To córka sennora Pedra Arbellez.
— Czy ma pani tutaj krewnych?
— Bawole Czoło jest moim bratem.
— Ah — rzekł, niemile dotknięty. — Bawole Czoło, wódz Miksteków? Czy przebywa obecnie w hacjendzie?
— Nie.
— Ale wczoraj był tutaj, nieprawdaż? To on walczył u boku doktora Sternaua w wąwozie tygrysa?
— Bawole Czoło jest wolnym człowiekiem. Żyje i wędruje z miejsca na miejsce, nie zdając nikomu sprawy ze swoich postępków.
— Słyszałem o nim wiele. Wiedziałem, że jest królem cibolerów, ale nie miałem pojęcia, iż ma taką piękną siostrę.
Po tych słowach ujął rękę Indjanki. by na niej złożyć pocałunek, lecz wyrwała mu ją, zanim zdążył dotknąć ustami, i zawołała z niechęcią:
— Dobranoc, sennor.
Właśnie w tej chwili zabłysło mocniej światło wartownika i płomień oświetlił wyraźnie miękkie czyste rysy ciemnej twarzy Indjanki. Porucznik postąpił jeszcze krok ku niej.
— Niech pani nie ucieka, sennorito, — prosił, biorąc ją za rękę, nie jestem przecież pani wrogiem. Kocham panią.
— Kocha mnie pan? Jakże to możliwe? Przecież sennor nie zna mnie wcale.
— I cóż z tego? Miłość przychodzi jak piorun z nieba, jak meteor, który nagle zabłyska na firmamencie; tak też spadła i na mnie, a kogo kochamy, tego znamy dobrze.
— Tak, miłość białych przychodzi jak piorun, który wszystko niszczy; jak meteor, który błyszczy przez chwilę, a potem gaśnie. Miłość białych to użycie, niewierność i kłamstwo.
Wyrwała mu rękę i chciała odejść. Wtedy porucznik objął ją ramieniem i pociągnął ku sobie. Zdawało się, że postać Karji rośnie, olbrzymieje. Obrzuciła Parderę palącem spojrzeniem pantery i, wyrwawszy mu się ruchem gibkiej żmiji, rzekła:
— Proszę mnie puścić; jak mnie pan śmie dotykać?
— Miłość mnie rozgrzesza.
Znowu objął ją ramieniem. Odchyliła głowę próbując się wyrwać.
— Precz, precz ode mnie, inaczej...
— Cóż inaczej? — zapytał.
Chciał ją pocałować; ale Karji udało się oswobodzić prawą rękę i zadać napastnikowi pięścią potężny cios pod brodę. Uderzenie było tak mocne, że porucznik pochylił wtył głowę.
— Czekaj, ty djable przeklęty! — zaklął. — Zapłacę ci za to...
Bezwiednie wypuścił ją z rąk; kiedy zaś chciał ująć na nowo, zaczęła szybko uciekać w kierunku furtki ogrodowej. Pobiegł za nią. —
Rotmistrz otworzył również okno, by przewietrzyć pokój z dymu papierosów. Zatopiony w myślach, chodził po pokoju. Po chwili podszedł do okna. Wzrok jego padł na białą postać Karji, która była właśnie w ogrodzie. Wytężywszy wzrok, zauważył, iż obok stoi jakiś mężczyzna.
— Do djabła, któż to być może? — rzekł do siebie. — Czy córka hacjendera? Kimże jest ten jegomość obok niej. Muszę zobaczyć, kto to taki.
Pośpieszył ku drzwiom i zszedł do ogrodu. Tuż przy furtce wpadła na niego biało odziana postać kobieca, która w ucieczce wcale go przedtem nie zauważyła.
— Ah, sennorito...
Karja spostrzegła Verdoję dopiero teraz i zatrzymała się mechanicznie. Verdoja chciał ją ująć za rękę. Wyrwała się jednak, zadając mu pięścią w głowę uderzenie niesłabsze, niż przed chwilą porucznikowi.
— Do djabła! — zawołał rotmistrz. — Cóż to za drapieżna kotka?
W nadbiegł porucznik. mijając rotmistrza.
— Porucznik Pardero? — rzekł Verdoja. — Czy tak? Gdzież sennorowi tak śpieszno?
Zatrzymał się Pardero.
— To pan, rotmistrzu? Czy widział sennor tę małą jędzę?
— Owszem. Nietylko widziałem, ale i poczułem.
— Poczuł pan? — zapytał porucznik.
— Tak, niestety, — brzmiała odpowiedź. — Jej pięść spotkała się z moim karkiem.
— W takim razie spotkało rotmistrza to samo, co mnie.
— To znaczy?
— Patrzył pan rotmistrz przez okno...
— Tak.
— Zobaczył białą postać kobiecą...
Tak.
— Postanowił zdobyć pocałunek...
— Ależ tak.
— I zeszedł pan rotmistrz do ogrodu?
— I to sennor zgadł.
— A więc mieliśmy te same zamiary i osiągnęliśmy ten sam rezultat — roześmiał się porucznik.
Rotmistrz był wprawdzie przełożonym porucznika, ale w Meksyku luźna panowała dyscyplina wojskowa. Zresztą, obydwaj byli w tej chwili poza służbą, a, co najważniejsze, łączyła ich dawna przyjaźń. Znali się od lat i wspierali nawzajem w awanturniczych przygodach. Dlatego też gawędzili z największą swobodą, kpiąc jeden z drugiego.
— Kto jest ta mała? — zapytał rotmistrz.
— Indjanka. Nazywa się Karja. Zdaje się, że jest towarzyszką pani domu.
— Pani domu? Sennority Emmy?
— Tak. Zna pan rotmistrz tę Emmę? Czy piękna?
— Stokroć piękniejsza od Karji.
— No, no. I przystępniejsza, uprzejmiejsza?
— Tego nie powiem. Wogóle w tym domu kobiety zachowują się jak w klasztorze. Ale mam świetną propozycję: chce pan mieć tę małą Indjankę?
— Za wszelką cenę. A pan, panie rotmistrzu, chciałby posiąść Emmę, nieprawdaż?
— O tak, także za wszelką cenę. Pomagajmy sobie nawzajem.
— Doskonale. Oto moja ręka.
— Słowo się rzekło. Trzeba więc naprzód dowiedzieć się, czy serca tych dziewic są wolne. Jeśli sądzić po ich obojętności, wydawałoby się, że tak.
— Może uprzedził nas ten doktór Sternau?
— Nie przypuszczam; podejrzewam raczej tego Mariana. Czy nie zauważył, sennor, że hacjendero stara się go wyróżnić, lubo w sposób nieznaczny i delikatny? Można odnieść wrażenie, iż uważa się tutaj Mariana za kogoś wyższego, lepszego od tych trzech.
— Nie miałem powodu do tego rodzaju obserwacyj. No, a teraz chętniebym się przespał. Ta dziewczyna ma pięść atlety; ktoby się tego spodziewał po jej małej, miękkiej rączce! Kark mnie boli od uderzenia i zesztywniał jak kawał drewna.
— Niech więc pan śpi smacznie, poruczniku. Jutro wznowimy atak, a mam nadzieję, że się uda. Dobranoc.
— Dobranoc, sennor Verdoja.
Pardero oddalił się, rotmistrz zaś pozostał w ogrodzie mniej więcej do północy. Później udał, iż obchodzi warty, i przy tej sposobności dostał się niepostrzeżenie do południowej części żywopłotu. W tem miejscu umówił się z opryszkiem.
Bandyta był już na miejscu, ale tak się zaszył w ciemnościach nocy, iż nawet rotmistrz nie mógł go zobaczyć.
— Sennor — szepnął, gdy Verdoja chciał się obok niego prześlizgnąć.
— Ah, to ty? — spytał, zatrzymując się, rotmistrz. — Gdzież są twoi towarzysze?
— Wpobliżu.
— Dobrze ukryci?
— Nie bójcie się, sennor. A więc jakie rozkazy?
— Czy znasz osobiście doktora Sternaua?
— Nie. Żaden z nas go nie zna.
— To niewygodne, gdyż uda się ze mną kono do wąwozu tygrysa.
— Czy mamy go tam oczekiwać?
— Tak. I zastrzelicie go jak psa.
— Na szatana, zastrzelimy, zastrzelimy z pewnością. Powybijał naszych towarzyszy; musi więc śmierć ponieść, on i jego kompanowie.
— Tymczasem nie znacie go przecież. Jeszcze nie wiem, kto uda się z nami do wąwozu. Nie mogę z nim pojechać sam, będę musiał wziąć paru moich ludzi. Może jeszcze kto do nas przystanie. Jakiż znak ci dać, abyś go poznał?
— Opiszcie mi doktora, sennor.
— Jest wyższy ode mnie i lepiej zbudowany. Ma blond brodę. Jak będzie ubrany i na jakim koniu pojedzie, tego oczywiście dziś określić nie mogę.
— W takim razie trzeba jednak ustalić jakiś znak, po którym go poznam. Jeżeli oto możliwe, trzymajcie się stale jego prawej strony.
— Czy to wystarczy?
— W zupełności. Ale co z pozostałymi dwoma?
— Wydam ich wam przy innej okazji. Najważniejsze, byś na mnie tu czekał każdej nocy. Będziemy mogli zawsze wszystko omówić. No, a teraz rozstańmy się, bo mógłby nas kto zauważyć.
Po tych słowach odszedł. Położywszy się do łóżka, przespał noc spokojniej omówione niedawno morderstwo w najmniejszym stopniu nie poruszyło jego sumienia. —
Następnego ranka, przy wspólnem śniadaniu, rotmistrz skierował rozmowę na planowaną do wąwozu tygrysa wycieczkę. Zaproponował, by wyruszyli zaraz, rano; Sternau się zgodził. Obydwaj porucznicy prosili, aby im wolno było również pojechać; Verdoja przystał na to chętnie. Z pozostałych nikt nie chciał brać udziału w wycieczce; towarzystwo oficerów meksykańskich nikogo nie pociągało. To było rotmistrzowi na rękę. Sternau okazał się jedynym wycieczkowiczem nieumundurowanym, nie mogło być więc mowy o żadnem nieporozumieniu; kulka musiała go trafić.
Jechali tą samą drogą, co Sternau z Bawolem Czołem. Oczywiście, lekarz kłusował naprzedzie. W lesie zsiedli z koni, trzeba je bowiem było prowadzić po krętych ścieżynach. Zbliżyli się do wąwozu. Sternau zatrzymał się u wylotu.
— Zostawmy tu konie — rzekł. — Niech się dopóki nie wrócimy.
Towarzystwo poszło za tą propozycją.
Sternau miał przy sobie strzelbę, oraz sztylet za pasem. Przy wejściu do wąwozu zatrzymał się nagle i bacznie obserwował trawę.
— Czegóż pan szuka? — zapytał rotmistrz.
— Nic; chodźmy dalej.
Nie dorzucił ani słowa więcej, ale też nie spuszczał oka z ziemi.
W wąwozie rotmistrz trzymał się ciągle wpobliżu Sternaua. Rzucał niecierpliwe spojrzenia po zboczach — przecież każdej chwili mógł paść strzał śmiertelny. Były to chwile naprężonego oczekiwania.
Napotkali po jakimś czasie na zwłoki pozostawione tutaj, odarte z broni i odzieży; szedł od nich obmierzły zapach zgnilizny.
— A więc tu się odbyła rozprawa? — zapytał rotmistrz Sternaua.
— Tak — odparł tamten.
— A te trupy, to dzieło wasze i Bawolego Czoła?.
Sternau potwierdził skinieniem głowy.
Przyglądali się trupom; przy tej sposobności nie zauważyli, iż Sternau aż nazbyt nisko się pochylał i starał kryć za ich postaciami. Nie zauważyli również, że badawczy wzrok jego błądzi ukradkiem to po prawej, to po lewej stronie wąwozu.
— Tyle trupów — rzekł rotmistrz. — Doprawdy, z pana zawołany strzelec.
Sternau obojętnie wzruszył ramionami:
— Niema w tem nie nadzwyczajnego, gdy kto potrafi użyć broni w odpowiednim momencie. Łatwiej położyć dziesięciu wrogów widzialnych dla oka, aniżeli jednego ukrytego.
— Z takim wogóle nie można sobie poradzić — rzekł porucznik Pardero.
— Dobry strzelec i takiego trupem położy — odparł z uśmiechem Sternau, ciągle ukrywając się za towarzyszami wyprawy.
— Niepodobieństwo — powątpiewał rotmistrz.
— Czy mam udowodnić, że to możliwe?
— Ależ proszę — rzekł zaciekawiony porucznik.
— Więc pytam panów, czy macie wrażenie, iż tu, w tej chwili, czyha nieprzyjaciel?
— Któżby to miał być i gdzie się kryje?
Sternau uśmiechnął się wyniośle:
— A jednak ktoś chce mnie zastrzelić z ukrycia.
Po tych słowach zdjął z pleców strzelbę i wziął ją do ręki. Rotmistrz osłupiał. Skąd ten Sternau wie, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo?
— Pan raczy sobie żartować, doktorze, — rzekł oficer.
— Udowodnię panom, iż mówię poważnie.
Podniósł ku górze strzelbę, wycelował i dwa razy pociągnął za kurek. Kilkakrotny krzyk rozległ się z nad brzegu wąwozu. Sternau skoczył w kierunku tego zbocza i zaszywszy się w krzaki, popędził olbrzymiemi susami ku wylotowi, za którym też znikł niebawem. Od pierwszego strzału aż do tej chwili upłynęła zaledwie minuta.
— Co to było? — zawołał Pardero.
— Zabił człowieka — odpowiedział drugi porucznik.
— Potwór! — krzyknął rotmistrz.
— Niebezpieczeństwo czyha, musimy uciekać: — zawołał Pardero.
Pośpieszyli ku wyjściu wąwozu i tam czekali. Po chwili rozległy się na górze jeszcze dwa strzały, potem ucichło wszystko na czas dłuższy, Po jakimś kwadransie coś poruszyło się gwałtownie w zaroślach; spojrzeli z przerażeniem i chwycili za broń.
— Nie lękajcie się, sennores. to ja.
Z zarośli wyszedł Sternau.
— Sennor, co to było, co pan uczynił? — zapytał porucznik.
— Strzelałem — odparł Sternau z uśmiechem.
— To wiemy. Ale dlaczego?
— W obronie własnej, bo przecież mnie miano zastrzelić.
— Nie może to być. Kto dybał na pańskie życie? Skąd sennor wie o tem?
— Powiedziały mi to moje oczy.
— Myśmy nic nie zauważyli.
— Nic dziwnego, nie jesteście sennores ludźmi prerji. Pan rotmistrz widział, iż badałem przedtem trawę, ponieważ zobaczyłem ślady ludzkie z przed kwadransa; prowadziły na górę, na prawo. Patrzcie, jeszcze je widać.
Wskazał na ziemię. Oficerowie napróżno starali się cokolwiek bądź dojrzeć.
— Trzeba mieć wprawne oko — rzekł Sternau. — Ponieważ ślady prowadzą na prawo, wgórę, skoro tylko weszliśmy do wąwozu, przeszukałem okiem cały jego stok i zauważyłem kilka głów męskich, które obserwowały nas z ukrycia, utworzonego przez zarośla. Wrogowie nie mogli dojrzeć, że ich obserwuję, gdyż na oczy moje cień rzucało rondo kapelusza.
— Skąd wiecie, że to byli wrogowie? — zapytał rotmistrz.
— Wystawili przecież strzelby przez krzaki, gdyśmy weszli do wąwozu. Widziałem wyraźnie dwie lufy.
Caramba! — zaklął porucznik Pardero, nie mający pojęcia o całej aferze. — Przecież te lufy mogły być równie dobrze skierowane na nas, jak na pana.
— Nie; były skierowane na mnie. Wiedząc, że mam powody do zachowania ostrożności, im dalej szliśmy w wąwóz, tem skrzętniej ukrywałem się za plecami pana rotmistrza. Ktoby do mnie chciał strzelić, musiałby jego naprzód trafić.
Rotmistrz otworzył ze zdumienia usta.
— Do djabła, — rzekł, — więc to ja właściwie nadstawiałem głowy.
— Oczywiście — uśmiechnął się Sternau. — Uderzyło mnie, że ci ludzie tak pilnie obserwowali mój szyld w osobie pana rotmistrza.
Rotmistrza zastanowiły słowa Sternaua. Czyżby doktór przeczuwał, co się stać miało?
Sternau ciągnął dalej!
— A zresztą łatwo mi przyszło ukryć się za panem, lufy bowiem kierowały się ciągle na prawo, a pan rotmistrz łaskawie nie odstępował mego prawego boku.
Rotmistrz zbladł. Nie wątpił, że przejrzano jego zamiary; Sternau przeczuwał, kto był aranżerem zasadzki.
— Nie widzieliście wcale strzelb — ciągnął tymczasem lekarz. — Ale ja wiem dokładnie, w jakim kierunku od lufy należy szukać głowy celującego. Obydwa moje strzały trafiły dwóch ludzi prosto w głowę. W tej chwili wychyliły się z zarośli jeszcze dwie strzelby, dlatego odskoczyłem na prawo i podążyłem ku wyjściu. Te łotry wybrały sobie bardzo złe stanowisko; należałoby im dobrze skórę wyłoić za tę głupotę
— Gdzież się pan udał później? — zapytał rotmistrz.
— Wdrapałem się jak najprędzej na górę, aby napaść ich ztyłu. Gdy przybyłem na miejsce, już ich nie było. Uciekły szelmy. Słysząc w oddali szelest w krzakach, posłałem jeszcze na chybi trafi dwie kulki.
— Gdzież są ciała zabitych?
— Leżą na górze. Chcecie je zobaczyć? W takim razie chodźmy. Towarzysze, którzy uciekli, zabrali zabitym broń i pieniądze; resztę zobaczycie.
Udali się za odważnym doktorem na stromy brzeg wąwozu i ujrzeli istotnie dwa ciała, leżące na ziemi z przestrzelonemi głowami. Rotmistrz stwierdził z zadowoleniem, iż herszta bandy, z którym rozmawiał o północy i którego oczekiwał dziś o tej samej porze, niema wśród trupów.
— Ryzykował pan wiele, chodząc z nami po wąwozie w zupełnej świadomości, iż skierowano na pana lufy strzelb — rzekł do Sternaua jeden z poruczników.
— Ryzykowałem bardzo mało. Więcej, o wiele więcej ryzykowali ci zabici, pokazując mi przed strzałem lufy swoich strzelb. Doświadczony westman nie poważyłby się na to nigdy.
— Co poczniemy z trupami?
— Nic. Niech leżą obok zwłok swoich towarzyszy. Sądzę, że się nie mylę, iż ci dwaj ludzie byli wczoraj w San Rosa wraz z niejakim Cortejo. Panowie również przybywają stamtąd, nieprawdaż?
Sternau wypowiedział te słowa napozór obojętnie, lecz rotmistrz wyczuł w tonie coś w rodzaju oskarżenia.
— Tak, niejaki Cortejo stanął przed Juarezem, gdyśmy właśnie zasiedli do kolacji — odparł jeden z poruczników z zupełną swobodą, niczego nie przeczuwając.
Rotmistrz rzucił nań spojrzenie, pełne wściekłego gniewu, porucznik jednak spojrzenia tego nie zauważył.
— Czy Cortejo miał jakichś ludzi ze sobą?
— Tak. Około dwudziestu.
— Czy ci dwaj należą do nich?
— Nie obserwowałem ich dokładnie, ale mam wrażenie, że tak. Pan rotmistrz będzie mógł zresztą udzielić bliższych informacyj.
— Dlaczegóż to właśnie pan rotmistrz?
— Bo Cortejo nocował u niego.
Verdoja znowu obrzucił mówiącego groźnem spojrzeniem i znowu wzrok ten został przeoczony. Tylko Sternau go podchwycił; nie dał jednak nic poznać po sobie i rzekł spokojnie:
— Nie przypuszczam, aby mnie pan rotmistrz mógł poinformować w tej sprawie. A zresztą, uważam ją za załatwioną. Obydwa łotry otrzymały nauczkę.
Wrócili do miejsca, w którem pozostawiono konie. Znaleźli je paszące się spokojnie; dosiedli koni i ruszyli w powrotną drogę. Rotmistrz milczał, doktór również. Obydwaj porucznicy gawędzili półgłosem. Tematem ich rozmowy był Sternau. Mówili o jego odwadze, przytomności umysłu i zręczności. W godzinę po przybyciu do hacjendy, wszyscy żołnierze wiedzieli już o przygodzie, w której doktór tak wybitną odegrał rolę.
Dowiedzieli się o niej oczywiście i mieszkańcy hacjendy. Jedni zachwycali się zachowaniem Sternaua, drudzy stwierdzali ze smutkiem, że człowiek w tych stronach jest nie pewny życia, inni wreszcie ubolewali, iż Sternauowi udało się zabić tylko dwóch z pośród złoczyńców. Sternau wiedział, że rotmistrz go obserwuje. Dlatego mówił niewiele o dzisiejszej przygodzie, zbywając ją przy wspólnym obiedzie kilkoma ogólnikami. Gdy Verdoja udał się po południu na konną przejażdżkę, Sternau poprosił do siebie hacjendera i swych przyjaciół, aby zakomunikować im swe podejrzenia.
Sądzili z początku, że jest w błędzie; w miarę jednak opowiadania zaczęli się przychylać do jego przypuszczeń i postanowili wkońcu mieć na oku rotmistrza i strzec się przed nim. — —
Wieczór ten minął, podobnie jak poprzedni. Tylko Karja była na tyle ostrożna, że nie poszła do ogrodu. Gdy rotmistrz pożegnał się, życząc wszystkim dobrej nocy, Sternau udał, że również spać idzie; po chwili zawrócił jednak ze schodów i wszedł do jednego z mieszczeń, leżących w suterenie obok sieni.
Jeżeli rotmistrz miał jakieś stosunki z morderczą bandą, nie było dla Sternaua wątpliwości, iż porozumiewa się z nimi tylko w nocy. Postanowił tedy czatować. Tylne drzwi domu zamykano; można dom było opuścić jedynie przez drzwi przednie i Sternau nie mógł przeoczyć rotmistrza, gdyby ten wyprawiał się po nocy.
Otworzył jedną z okiennic, by lepiej słyszeć, co się dzieje, i usiadł na krześle. Przyszła mu teraz na myśl ojczyzna i żona, pozostawiona w Reinswalden; ale otrząsnął się z tych wspomnień, aby nie rozpraszać uwagi. Długo siedział tak, wytężając słuch, aż nastała północ.
Wtedy wydało mu się, iż słyszy jakiś szelest, dobiegający z sieni. Po chwili usłyszał, jak ktoś cicho otwiera przednie drzwi, umieszczone tuż obok okna. Spojrzał przez okno i bystrym wzrokiem wyczuł w ciemnościach postać rotmistrza, który ostrożnie opuścił dom, kierując się ku głównej bramie. Nie była zamknięta; obecność ułanów zapewniała dostateczną ochronę, a zresztą oficerowie musieli się przez nią wieczorem i w nocy porozumiewać z żołnierzami. Rotmistrz był za bramą. Sternau wyskoczył z okna, zamykając je za sobą, i zaczął się skradać za rotmistrzem; doszedł jednak tylko do żywopłotu, okalającego podwórze, gdyż stąd mógł dokładnie obserwować rotmistrza, który chodził od ogniska do ogniska, wizytując warty. Obydwaj, Sternau i rotmistrz, szli obok siebie, oddzieleni tylko parkanem.
Rzuciwszy przypadkowo okiem na dom, zauważył Sternau na górze, na dachu, spacerującą postać. Nie mógł wprawdzie rozpoznać rysów, ale wiedział, że jest to Emma; polecił jej dziś zaczerpnąć świeżego powietrza, była bowiem ogromnie wycieńczona czuwaniem przy chorym. W dzień obawiała się spotkania z wojskowymi i wolała teraz, gdy ukochany zasnął, przechadzać się po dachu.
Rotmistrz obszedł cały obóz, lecz zamiast wracać, skręcił za południowy węgieł domu.
Czego tam chce, czego szuka? Sternau poszedł za nim i po chwili dotarł do miejsca, w którem za parkanem dwóch ludzi prowadziło rozmowę. Jakiś obcy głos mówił:
— To wy staliście nam w drodze. Bylibyśmy was trafili.
— Dlaczego nie umieściliście się na lewym brzegu wąwozu?
— Z prawej strony widać lepiej; któż mógł zresztą przypuszczać, że z niego taki szczwany lis.
— Jest niemal wszechwiedzący. Chwilowo nie mogę nic uplanować; musimy namyślić się i przeczekać. Zresztą, być może nawet, że ten Sternau mnie śledzi. Niepodobna nam tutaj na przyszłość się spotykać.
— A więc gdzie?
— Czy masz papier i ołówek?
— Nie.
— A umiesz pisać i czytać?
— Tak.
— Oto masz kilka arkuszy papieru i ołówek, który przyniosłem dla ciebie. Idąc stąd do wąwozu tygrysa, zobaczysz u wejścia do lasu, wśród pierwszych drzew, niezbyt wielki kamień. Pod tym kamieniem zostawiać wam będę moje instrukcje. Odpowiedzi, w razie potrzeby, będziecie kładli pod tym samym kamieniem. Zrozumiano?
— Tak. Ale powiedzcie, sennor, co to za postać spaceruje po dachu?
— Nie zauważyłem jej wcale. Ah, to Emma, córka hacjendera. Dotrzymam jej towarzystwa. Czy chcesz jeszcze o co spytać?
— Nie.
— Więc idź, Ale pamiętaj: jeżeli jeszcze raz strzelicie takiego bąka, jak dziś rano, rozchodzą się nasze drogi. Obejdę się bez kpów. No, dobranoc.
Usłyszawszy te słowa, Sternau oddalił się pocichutku, wszedł znowu przez okno i zamknął je za sobą. Wiedział teraz dosyć. Przeczucie go nie omyliło; rotmistrz był jego wrogiem. Zaciągnął się na usługi Corteja i spełniał jego polecenia.
Sternau chciał już ułożyć się do snu. Wiedział przecież, jak rotmistrz będzie się komunikował z mordercami, mógł więc łatwo pokrzyżować machinacje wrogów. Ale czego ten łotr szuka na dachu? Czyżby tylko żartował, iż chce Emmie dotrzymać towarzystwa? Sternau postanowił zaczekać.
Po chwili ujrzał rotmistrza wracającego przez bramę. Verdoja wszedł do sieni; niebawem rozległy się jego ciche stąpania po schodach. Po kilku minutach Sternau również cicho otworzył drzwi swego pokoju, i zaczął się skradać za rotmistrzem. Bez szmeru, na palcach, wolno — dostał się na pierwsze piętro, później na drugie. Stamtąd prowadziły schody drabinkowe na dach. Wychodziło się nań przez nieduże drzwiczki. Stały otworem. Sternau wychylił przez nie głowę i ujrzał Emmę, obok niej zaś rotmistrza.
— Więc pani rzeczywiście chce mnie opuścić, sennorito? — pytał właśnie Verdoja.
— Muszę odejść — rzekła Emma, idąc ku drzwiom.
Sternau zauważył, że rotmistrz mocno ją ujął za rękę i nie puszczał.
— Nie, nie, musi sennorita zostać — powiedział. — Zostanie pani i wysłucha tego, co mam opowiedzieć o mem sercu szalonem i o miłości nieskończonej. Niech się pani nie opiera; to daremne.
— Bardzo proszę, niech mnie sennor puści, — błagała Emma i głos jej świadczył, że ogarnia ją lęk niekłamany.
— Nie, nie puszczę.
Próbował przyciągnąć ją ku sobie; broniła się napróżno, wkońcu zawołała zrozpaczona:
— Na Boga, czy mam wołać pomocy?
W mgnieniu oka wyrósł obok nich Sternau.
— Pomoc już jest, sennorito. Jeżeli sennor Verdoja nie puści w tej chwili ręki pani, zrzucę go z dachu.
— Ach, sennor Sternau, — rzekła Emma z ulgą.
— Niech mi pan pomoże.
— Sternau! — zgrzytnął rotmistrz.
— Tak, to ja. Proszę puścić tę panią.
Rotmistrz nie usłuchał; przeciwnie, jeszcze silniej objął Emmę ramieniem i krzyknął:
— Czego pan tu chce? Cóż to za rozkazy? do wszystkich djabłów!
Ledwie wymówił te słowa, już Sternau zadał mu straszliwy cios pięścią w głowę, od którego rotmistrz zwalił się jak kłoda. Doktór zaś zwrócił się do Emmy, którą rotmistrz, padając, niemal nie pociągnął ze sobą na ziemię.
— Chodźmy, sennorito; odprowadzę panią nadół.
— Mój Boże — skarżyła się, drżąc na całem ciele. — Nie uczyniłam przecież nic, coby go mogło ośmielić do tej napaści.
— Wiem o tem. Tacy ludzie są zdolni do najpodlejszych zapędów.
— Ze względu na obecność ułanów, mogłam spacerować tylko po dachu, teraz i tu nie będę się czuła bezpieczna.
— Ależ, sennorito, pani potrzebuje powietrza i nie dopuszczę do tego, aby panią pozbawiano wieczornego spaceru. Moja w tem głowa.
Odprowadził Emmę po schodach do pokoju chorego; tam ją pożegnał, gdyż chciała pozostać przy narzeczonym. Wróciwszy do swego pokoju, obok którego rotmistrz musiał przechodzić, Sternau uchylił lekko drzwi i czekał. Po długiej chwili usłyszał ciche kroki rotmistrza, który, zeszedłszy z dachu, przemierzał korytarz. Dopiero teraz Sternau mógł się spokojnie ułożyć do snu. —
Obelga, która spotkała Emmę, tak ją wzburzyła i przeraziła, że nie mogła zmrużyć oka w swym hamaku, zawieszonym obok łóżka chorego. Dręczyły ją ciężkie, męczące myśli. Ułani mieli jeszcze kilka dni pozostać w hacjendzie. Rotmistrzowi nadarzało się dosyć sposobności do ponownego ataku, a niewiadomo, czy na drugi raz znajdzie się znowu tak dzielny obrońca. Na ojca Emma zdać się nie mogła. Nie był bohaterem i musiał się liczyć z półdzikimi żołdakami, którzy w dodatku gościli pod jego dachem. A zresztą, rola obrońcy była w obecnych warunkach wcale niełatwa, nawet niebezpieczna. Czemże jest kilku odważnych, dzielnych ludzi wobec watahy partyzantów, z pośród których niemal każdy miał porachunki z prawem. —
Na tych rozmyślaniach i obawach przeszła jej noc cała. Chory leżał bez ruchu, pogrążony w głębokim śnie. Spał nawet jeszcze, gdy rano Karja weszła do pokoju, aby, jak zwykle, zapytać o jego zdrowie i pomówić z Emmą o sprawach gospodarskich.
— Jaką miał noc? — zapytała Indjanka.
— Dobrą — odparła Emma. — Spał bez przerwy. Oby Bóg dał, aby stan jego polepszał się, jak dotąd. Doktór Sternau powiedział mi, że tylko gorączka i dalsze jej skutki mogą być niebezpieczne. Dałam Antoniemu naszych ziół leczniczych, więc gorączka nieco opadła. Wierzę, że Bóg uratuje go i wkrótce przywróci mu zdrowie.
— To moje najgorętsze pragnienie — rzekła Karja. — Więc o sennora Ungera nie będzie się trzeba wkrótce martwić; ale ty mnie niepokoisz. Wyglądasz tak blado i zmęczona jesteś. Wyczerpuje cię nocne czuwanie.
— Ależ nie to jest przyczyną mego złego wyglądu. Czuję się wyczerpana z zupełnie innego powodu.
Nie chcąc budzić chorego, opowiedziała pocichu swą przygodę nocną. Karja słuchała z najgłębszem współczuciem, poczem zkolei opowiedziała o swem spotkaniu w ogrodzie z porucznikiem Pardero. Obydwie nie mogły znaleźć słów tak dosadnych, aby napiętnować niesłychaną natarczywość oficerów; podczas tej rozmowy wszedł do pokoju Sternau. Chcąc odwiedzić chorego, skoro się tylko obudzi, wszedł zupełnie cicho i, niezauważony, usłyszał ostatnie słowa z rozmowy Karji z Emmą. Sternau zapytał więc Indjanki:
— Więc spotkały panią podobne przykrości, co sennoritę Emmę?
— Niestety, tak, — odparła.
— Z czyjej to strony?
— Porucznik Pardero zatrzymał mnie w ogrodzie, a gdy uciekałam, wpadłam na rotmistrza, który chciał mnie schwytać.
— Kanalje!
Powiedziawszy to jedyne dobitne słowo, Sternau zwrócił się ku śpiącemu. Przyjrzawszy mu się bacznie i policzywszy jego regularny oddech, skinął głową z zadowoleniem. Skoro zaś usłyszał, że chory spał przez noc całą bez przerwy, twarz mu się rozjaśniła i rzekł:
— Niechaj spokojnie śpi nadal. To mu najszybciej wróci zdrowie. Skoro się tylko obudzi, będzie mógł zobaczyć swego brata. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.