Ku Mapimi/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ku Mapimi |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cortejo zatrzymał się istotnie w sąsiedniej hacjendzie. By osiągnąć swój cel, wszedł w konszachty z przeciągającą przez kraj bandą zbójecką, którą przypadkiem spotkał na drodze. Ludziom tym polecił napaść i wymordować Sternaua oraz jego towarzyszy, jadących do hacjendy del Erina. To się jednak nie udało, gdyż, jak wiadomo, Bawole Czoło pokrzyżował zamiary opryszków i zaprowadził do hacjendy Sternaua, Ungera i Mariana. Postanowiono tedy napaść na hacjendę i udać się w jej pobliże, do wąwozu tygrysa, znanego niektórym ze zbójów. Tam podsłuchał ich Bawole Czoło, a co się potem przytrafiło, wiemy już doskonale.
Cortejo uważał, że jest za wielkim panem, aby przebywać w towarzystwie zbójeckiej szajki. Dlatego odwiedził sąsiednią hacjendę, wiedząc, że właściciel jest wrogiem Pedra Arbelleza. Nagle oznajmiono mu, że słychać od strony wąwozu ostrą strzelaninę. Pośpieszył więc, by się dowiedzieć, co się właściwie święci.
Gdy przybył do wąwozu, vaquerzy, prowadzeni przez Bawole Czoło, byli już w drodze powrotnej do hacjendy. Znalazł więc tylko obrabowane zwłoki swych sojuszników. Przerażony, zeskoczył z konia przeszukiwał wąwóz.
— Ci z hacjendy Erina byli tutaj — rzekł do towarzyszy. — Dowiedzieli się o naszych zamiarach i napadli na naszych ludzi. Chodźmy czem prędzej do koni.
Gdy przybyli na miejsce, gdzie przedtem pasły się zwierzęta, nie znaleźli na pastwisku ani jednego.
— Uprowadzone, wszystkie uprowadzone! — zawołał Cortejo. — Ci ludzie przejrzeli nas z pewnością i wiedzą, że tu przybędziemy. Powrócą więc, albo przygotowali na nas zasadzkę. Musimy uciekać i to bez zwłoki.
— Nie zemściwszy się nawet? — zapytał ponuro jeden z pośród bandy.
— Zemścimy się, ale dopiero wtedy, gdy będziemy mieli widoki, że zemsta się uda.
— Dokąd pojedziemy teraz?
— Tam się udamy, gdzie będziemy bezpieczni od zasadzki i od pościgu: do najbliższego miasta.
— Do San Rosa?
— Tak. Ale pojedziemy drogą okrężną, aby nas tamci nie mogli ścigać.
— Dobrze, spełnimy waszą wolę, ale musicie nas zapewnić, że się będziemy mogli zemścić.
— Zapewniamy o tem.
Cortejo przyrzekał, nie spodziewając się wcale, iżby zemstę mógł wywrzeć. Czuł doskonale, że zachody jego stracone i że hacjenda del Erina będzie teraz czuwać w obawie przed niebezpieczeństwem. Więc, że w najbliższym czasie nic się przedsięwziąć nie da, o tem był przekonany. —
Wyruszyli okrężną drogą ku zachodowi, a przebywszy las, skierowali się na południe. Droga zajęła sporo czasu; dopiero nocą stanęli w San Rosa.
Konie, czując bitą drogę pod kopytami, szły raźniej, niż dotychczas. Droga ta prowadziła do miasteczka. Zdaleka zamigotało kilka świateł; po chwili z pierwszego domu, obok którego przejeżdżali, głos jakiś odezwał się brutalnie:
— Kto tam?
— Cóż to znaczy? — odparł Cortejo.
— Co to znaczy? Odpowiadać, nie pytać.
— Kimże wy jesteście?
— Caramba, a nie widzicie, że jestem szyldwach? Chcę wiedzieć, ktoście tacy i dokąd jedziecie?
— Szyldwach? Wolne żarty — rzekł Cortejo. — Pocóżby tutaj postawiono szyldwacha?
— Przekonacie się, czy to żarty, — odparł groźnym głosem człowiek, mieniący się szyldwachem. — A więc, kim jesteście?
— Jestem swój — uśmiechnął się Cortejo. — Puszczajcie nas.
Szyldwach wyciągnął gwizdawkę i gwizdnął ostro.
— Co też robicie? — zapytał Cortejo.
— Słyszycie przecież: daję znak.
— Wolne żarty.
Po tych słowach Cortejo chciał usunąć z drogi Meksykańczyka; ten jednak skierował ku niemu lufę strzelby i zawołał:
— Stój! Zatrzymać się, albo wam kulkę w łeb wpakuję. Musicie czekać, aż przyjdą inni. W San Rosa stan oblężenia.
— Ah, tak? Od kiedyż to?
— Od dwóch godzin.
— Któż go ogłosił?
— Sennor Juarez.
Nazwisko zdziałało swoje. Eskorta Corteja, która przed chwilą jeszcze miała zamiar zbagatelizować szyldwacha i pojechać dalej, mimo jego zakazów, teraz cofnęła się żywo. Cortejo wydał okrzyk zdumienia.
— Juarez! — zawołał. — Juarez jest tutaj, w San Rosa?
— Słyszycie przecież.
— Ach tak, to co innego. W takim razie słucham. A oto i wasi towarzysze.
W odpowiedzi na sygnał szyldwacha zabrzmiał po nocy drugi. Zbliżyło się teraz kilku ludzi, uzbrojonych od stóp do głów; jeden z nich, przywódca, zapytał:
— O cóż chodzi, Hermillo?
— Ci ludzie chcą do miasta.
— Któż to taki? — Nie wymienili nazwisk.
— Mnie wymienią je z pewnością.
— Nazywam się Cortejo, przybywam do stolicy. Znajduję się w drodze powrotnej do Meksyku i chciałem przenocować w San Rosa.
— Ci ludzie do was należą?
— Tak.
— Kimże jesteście?
— Zarządcą posiadłości hrabiego de Rodriganda.
— Ah, to jakiś dostojny wyzyskiwacz i pasożyt. Chodźcie za mną!
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt miłym.
— Wolę jednak jechać dalej — odparł Cortejo, któremu widać sytuacja nie przypadła do smaku.
— To się nie stanie. Dotarliście do naszych przednich straży, teraz niema odwrotu. Jazda naprzód!
Cortejo usłuchał. Nie trzeba było wprawdzie wyjątkowej odwagi, by uciec na koniu wśród ciemnej nocy, ale Cortejo nie był bohaterem i wolał spełnić rozkaz.
Komendant warty odprowadził Corteja i jego ludzi do miasteczka; wśród niewielkiej gromady domostw nocy tej panowało ożywienie. Tu i owdzie majaczyły poprzywiązywane do słupów lub płotów konie; właściciele ich zakwaterowali się w mieszkaniach miasteczka. — —
Poświęcimy teraz kilka słów ówczesnej historji Meksyku.
Benito Juarez jest tym samym człowiekiem, który później odegrał nieszczęsną rolę w ponurym dramacie cesarza Meksyku, Maksymiljana.
Bezstronny sędzia nie nazwie Juareza genjuszem, który indywidualnością swą nadał piętno epoce, lub swemu narodowi. Ale ten człowiek, pozbawiony genjuszu, miał zdrowy rozsądek, żelazną siłę woli i, obok prawości, zdecydowania, skromności i umiłowania ojczyzny, cały szereg innych przymiotów, które mu pozwoliły wyświadczyć narodowi wielkie usługi. A z pewnością mniej zdziałałby, gdyby był genjuszem, nie liczącym się ze szczególnemi warunkami kraju.
Juarez był Indjaninem; urodził się 21 marca 1806 roku w miejscowości San Pedro w Sierra de Oaxaca. Od najmłodszych lat nauczył się borykać z nędzą i poniżeniem godności narodowej. Najcięższe przeszkody musiał pokonać, zanim udało mu przystąpić do się studjów prawnych; został nawet profesorem prawa w kolegjum w Oaxaca. Było to jak na Indjanina, jak na pogardzonego czerwonoskórego, bardzo wiele.
Poza profesurą, jako adwokat, zdobył sławę szlachetnego i prawego człowieka. W roku 1848 wybrano go gubernatorem stanu Oaxaca i nawet wrogowie jego przyznają, że żaden gubernator nie rządził lepiej i mniej egoistycznie, aniżeli Juarez. Poważano go do tego stopnia, że stara, znana kreolska rodzina Mazo oddała mu za żonę córkę swą Małgorzatę, mimo że dumni kreole unikają związków krwi z Indjanami.
Jako gubernator zajął się Juarez naprawą sądownictwa, finansów, tępieniem nadużyć urzędniczych i szlendrjanu; popierał przemysł i rozszerzał linje komunikacyjne. Dobrobyt i bezpieczeństwo administrowanej przez niego prowincji zjednały mu sławę w całym kraju.
W roku 1853 wypędził go z Meksyku wróg polityczny, prezydent Santa Anna. Juarez wywędrował do Nowego Orleanu, w roku 1855 wszakże powrócił do ojczyzny i, za prezydentury Alvareza, został ministrem sprawiedliwości. Po ustąpieniu Alvareza, w grudniu tegoż roku, Juarez podaje się również do dymisji, został jednak mianowany przez nowego prezydenta, Comonforta, prezesem najwyższego sądu, a w roku 1858, po upadku prezydenta, obrano go, zgodnie z konstytucją, prezydentem Meksyku. Był teraz, pogardzany kiedyś Indjanin, pierwszym dostojnikiem w kraju, ale kraj ten odziedziczył po swych poprzednikach w stanie rozterki i nieładu, któremu nie był winien. Odziedziczył straszny ciężar wojny z armją i flotą francuską, odziedziczył spory między Hiszpanją a Anglją, naderwane stosunki ze Stanami Zjednoczonemi, opór wrogów wewnętrznych i biednego Maksymiljana austrjackiego, którego łaska Napoleona trzeciego wyniosła do godności cesarza Meksyku.
W czasie naszego opowiadania Juarez był przywódcą partji, już bardzo popularnym, i budził lęk wśród przeciwników.
Wiedziano, że to człowiek zacięty, przebiegły, że posiada zimną krew; natura obdarzyła go niezachwianym charakterem i twardą wolą, wystarczającą zupełnie do opanowania politycznego chaosu w kraju. — —
Kwaterował Juarez w najpiękniejszym domu miasteczka. Zaprowadzono do niego Corteja i towarzyszy. Przed wejściem sprawowało straż czterech konnych z obnażonemi szablami. Cortejo i jego towarzysze, zsiadłszy z koni, udali się do kwatery. Tu skierowano ich do wielkiej komnaty, w której właśnie spożywano kolację.
Na pierwszem miejscu przy stole siedział Indjanin Juarez. Włosy miał krótko ostrzyżone; widać było wystające kanty jego potężnego czoła. Nosił się zprosta, skromniej, aniżeli jego towarzysze stołu. Mimo to z pierwszego rzutu oka poznać było, że jest tu panem i władcą.
— O co chodzi? — zapytał krótko na widok wchodzących.
— Ludzie ci zatrzymani zostali przez wartę — brzmiała odpowiedź.
Indjanin zwrócił badawczy, przeszywający wzrok na Corteja:
— Kim jesteście?
— Nazywam się Cortejo; jestem pełnomocnikiem hrabiego de Rodriganda. Mieszkam w Meksyku.
Juarez milczał przez chwilę, namyślając się nad czemś, poczem zapytał:
— Jesteście pełnomocnikiem tego bogatego Hiszpana Rodriganda, do którego należała hacjenda del Erina?
— Tak.
— I dokąd podążacie?
— Do domu, do Meksyku.
— Skąd przybywacie?
— Z hacjendy Vandaqua.
— Coście tam robili?
— Odwiedzałem hacjendera.
— W jakiej sprawie?
— To mój przyjaciel.
Brwi Juareza ściągnęły się groźnie; zapytał:
— Ach tak. Jesteście więc jego przyjacielem?
— Tak jest — odparł swobodnie Cortejo.
— W takim razie nie jesteście moim przyjacielem; człowiek ten bowiem opowiada się za prezydentem.
Cortejo przeraził się na dobre. Ówczesny prezydent Meksyku, Herrera, objeżdżał kraj, werbując zwolenników, i rozprawiał się bezlitośnie z tymi, którzy mu się nie chcieli poddać.
— Nie pytałem nigdy o jego zapatrywania polityczne.
Cortejo chciał się w ten sposób ratować; nie poprawił jednak położenia. Juarez przeszył go spojrzeniem swych ciemnych oczu, rozchylił przytem wargi, ukazując szereg białych zębów, podobnych do kłów psa łańcuchowego.
— Brednie! — zawołał Indjanin. — Kiedy się zejdą dwaj ludzie, muszą mówić o polityce, takie już nasze stosunki obecne. Zresztą mam wrażenie, że i wy jesteście zwolennikiem prezydenta.
Brzmiało to jeszcze groźniej od słów poprzednich Cortejo odparł z pośpiechem:
— To jakaś pomyłka! Nigdy nie zajmowałem się polityką.
— W takim razie nie jesteście ani tem, ani owem. Tem gorzej. Zanim się do was nie przekonam, będę was uważał za szpiega.
— Sennor, nie jestem szpiegiem — rzekł Cortejo z trwogą.
— To się okaże. Mam was w podejrzeniu. Z Meksyku do hacjendy Vandaqua nie podróżuje się jedynie dla przyjaźni.
— Ależ nie wiedziałem wcale, że jesteście w San Rosa...
— A chcieliście się o tem przekonać? Przecież San Rosa nie leży na drodze z hacjendy do Meksyku. Pocóż więc to okrążenie?
Cortejo nie mógł ukryć zakłopotania.
— Milczycie? — mówił dalej Indjanin. — Każę was zamknąć, a jutro dowiemy się prawdy.
— Jestem niewinny — zapewniał Cortejo.
— Zamknięcie nie zaszkodzi. No, idźcie już!
Po tych słowach Juareza podniósł się z za stołu jeden z besiadników.
— Pozwólcie, sennor Juarez. Czy uważacie mnie za swego szczerego przyjaciela?
Pytanie to postawił wysoki, niezwykle krzepko zbudowany Meksykanin. Postawa jego rzucała się w oczy tem bardziej, że mieszkańcy Meksyku zazwyczaj bywają wzrostu niskiego.
— Pytacie o to, sennor Verdoja[2]? Czy mianowałbym was rotmistrzem warty przybocznej, gdybym wam nie dowierzał? Co was skłoniło do tego pytania?
— Proszę was, sennor, byście wierzyli słowom Corteja, — odparł olbrzym.
Cortejo tak był zmieszany całem zajściem, że nie miał czasu przyjrzeć się besiadnikom. Usłyszawszy teraz głęboki głos, nie mógł ukryć wyrazu miłego zdumienia. Wiedział, że jest uratowany, znał bowiem swego obrońcę.
Verdoja nie był co prawda miljonerem, ale wcale zamożnym właścicielem ziemskim. Posiadał na północy Meksyku wielkie pastwiska i był sąsiadem hrabiego de Rodrigaida, który również miał w tych stronach włości. Znajdowały się na nich pokłady rtęci. Verdoja chciał je swego czasu nabyć dla siebie, lecz hrabia Fernando nie kwapił się ze sprzedażą.
— Znacie tego człowieka? — zapytał Juarez.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Nie uważacie, że jest niebezpieczny?
— Przeciwnie, to nasz zwolennik. Ręczę za niego.
Juarez raz jeszcze obrzucił Corteja badawczym wzrokiem.
— Jeżeli ręczycie za niego, — rzekł — niechaj idzie wolno. Ale odpowiadać będziecie, gdyby się co przytrafiło.
— Dobrze, sennor.
Juarez zwrócił się do Corteja:
— Kim są ci ludzie, którzy wam towarzyszą?
— To moja eskorta. Uczciwi ludzie; nikomu krzywdy nie wyrządzą.
— Niechaj odejdą i poszukają sobie legowiska. Wy zaś zjedzcie z nami wieczerzę. Oddaję was pod opiekę sennora Verdoji. Słyszeliście z pewnością, że jest za was odpowiedzialny; mam nadzieję, iż nie narazicie go na przykrości.
Tak tedy groźna początkowo sytuacja przybrała dla Corteja obrót szczęśliwy. Ustąpiono mu miejsca przy stole. Usiadł obok Verdoji, aby zjeść wieczerzę razem z Indjaninem Juarezem, którego przeznaczeniem było zostać prezydentem Meksyku i zedrzeć koronę z głowy arcyksięcia austrjackiego. —
Potrawy nie były wytworne, natomiast bardzo obfite. Przeplatano je gęsto napojami; pod koniec wieczerzy wszystkim kurzyło się z czupryn. Tylko Juarez jadł i pił indjańskim zwyczajem umiarkowanie. Gdy się podniósł od stołu i wyszedł, reszta postąpiła w jego ślady. Verdoja i Cortejo razem opuścili dom; teraz dopiero mogli porozmawiać spokojnie.
— Przenocujecie u mnie — rzekł Verdoja. — Mam nadzieję. że będziecie zadowoleni z mojej kwatery.
— Ależ, sennor, cieszę się bardzo z tej propozycji — odparł Cortejo. — Przyjmijcie podziękowanie za wasze wstawiennictwo za mną, sennor Verdoja. Gdyby nie wy, spałbym prawdopodobnie nocy dzisiejszej niezbyt wygodnie.
— Tak, to bardzo prawdopodobne. Byłem zdumiony, słysząc, żeście odwiedzili Vandaqua; przecież na jego hacjendę właśnie mamy się wyprawić.
— Być nie może?!
Cortejo miał wrażenie, że piorun w niego uderzył.
Znając zwyczaje Indjanina, zrozumiał dopiero teraz, iż życie jego wisiało na włosku.
— Ależ, tak jest, — odparł Verdoja. — Nie powinienem był wprawdzie wygadać się przed wami, bo to tajemnica, ale coście, u djabła, robili w tej hacjendzie? O ile mi wiadomo, ten sąsiad nigdy nie był wam zbyt przychylny.
— Zmieniły się czasy. Nie jest już mym sąsiadem.
— Nie? I dlaczegóż to?
— Hacjenda del Erina już do nas nie należy. Pedro Arbellez ją odziedziczył.
— Caramba! Odziedziczył ją po hrabi Fernandzie? Niechże go piorun spali! Mnie hrabia nie chciał sprzedać skrawka ziemi, o który się dobijałem, a tu darowuje dwadzieścia mil kwadratowych gruntu. Pomówimy o tem jeszcze później. Wejdźcie, mieszkam tutaj.
Stanęli przed domem, którego drzwi ktoś otworzył na odgłos kroków. Właściciele mieszkania nie pokazywali się na oczy. Verdoja miał najlepszy pokój; łóżko było przygotowane, na stole zastawa.
— Mam wrażenie, że jeść nie będziemy, — rzekł Verdoja. — W tem łóżku śpię ja, wy zaś będziecie musieli zadowolić się hamakiem, który zaraz zawiesimy.
— Ależ chętnie. O mnie się nie kłopoczcie — rzekł Cortejo.
Umocowali hamak; Cortejo usiadł w nim. Kapitan zajął miejsce na łóżku. Uraczywszy gościa i siebie papierosem, rzekł:
— Słyszałem, że Alfonso, spadkobierca hrabiego Fernanda, przebywa w Hiszpanji. Czy to prawda?
— Taki bawi tam od roku.
— Więc wy administrujecie jego tutejszemi posiadłościami? Tego wam winszuję, sennor Cortejo, — rzekł z obleśnym uśmiechem. — Niejeden smaczny kąsek teraz się wam dostanie. Czy i mnie się cośniecoś okroi, drogi Cortejo?
— Myślicie z pewnością o pokładach rtęci? Hm, o tem możnaby pomówić. Powiedzcie mi jednak naprzód, czego chce ten Juarez w hacjendzie Vandaqua?
— Chce hacjenderowi zapłacić za zdradę.
— Jaką monetą?
— Nie wolno mi wyjawić; to jedno pewne, że jutro o tej porze hacjendero żyć już nie będzie. Juarez nie zna bowiem litości, ni łaski. Przy okazji odwiedzi hacjendę del Erina.
— Ah tak. Jakże to?
— Część naszych ludzi ma się tam zakwaterować.
— Hm — mruknął Cortejo. — I wy także?
— Tak jest.
Cortejo zamilkł, patrząc przed siebie. Rotmistrz zapytał po chwili:
— O czem myślicie, sennor?
— O pokładach rtęci — uśmiechnął się Cortejo.
— Czy chcielibyście je sprzedać? — zapytał szybko Verdoja.
— Chcę naprzód wiedzieć, ile mi zapłacicie.
— Hm, niewiele. Mało tam pastwisk, a tych najbardziej potrzebuję.
— Nie przystępujcie do rzeczy jak handlarz, który umyślnie gani to, co chce kupić. Znamy się przecież oddawna i sądzę, że możemy mówić otwarcie. A więc...
— Mało tam, jak mówiłem, pastwisk. Okolica składa się ze stromych, nagich wzgórz i głębokich wąwozów o skąpej roślinności; ponieważ jednak leży w mojem sąsiedztwie, mógłbym ofiarować dziesięć tysięcy pesów.
Cortejo uśmiechnął się pogardliwie:
— Zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Dlaczegóż to mówicie?
— Przecież hrabia Rodriganda kupił tę posiadłość za okrągłe sto tysięcy pesów. A dziś warta przynajmniej cztery razy tyle.
— O to możnaby się jeszcze spierać.
— A jeżeli moje przypuszczenia słuszne i obok rtęci znajdą się tam szlachetne kruszce, miljon pesów byłby sumą zbyt małą, gdyż sama renta wyniosłaby wtedy setki tysięcy.
— Fantazje.
— Takie jest moje skromne zdanie. Mówię jednak tylko o przyszłości, przewidując, że ta część kraju zaludni się szybko.
— Za proroctwa się nie płaci.
— Wiem o tem. Przedstawiłem wam całą sprawę nie z pobudek egoistycznych, a ze względu na wasz interes.
— Odkądże to jesteście tak altruistycznie usposobieni?
— Od dzisiaj. Wiecie o tem, że umiem rachować. Wyświadczyliście mi wielką przysługę. Bez waszego wstawiennictwa możeby mnie rozstrzelono, dlatego też chcę przy sprawie rtęci mieć wasz interes na względzie.
Rotmistrz uśmiechnął się pogardliwie.
— Chyba nie chcecie mi darować tych pokładów?
— Owszem, chcę — odparł Cortejo.
Verdoja skoczył z łóżka.
— Co takiego? — zawołał.
— To, coście słyszeli: chcę wam darować ten kawałek ziemi z rtęcią.
Verdoja usiadł na łóżku.
— Głupstwa. To przecież niemożliwe.
— A jednak prawdziwe.
— Słuchajcie Cortejo: powiedzcie mi, cobyście uczynili, gdybym was chciał wziąć za słowo?
— Dotrzymałbym i kwita.
— Teraz ja powtarzam, coście mi powiedzieli przed chwilą: zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Wiem dobrze, co mówię.
Verdoja tracił cierpliwość:
— Mówcie poważnie, dajcie pokój głupim żartom. Takiego szmatu ziemi nie darowuje przecież człowiek o zdrowych zmysłach.
— A jeżeli darowuje, to nie bez ubocznych zamiarów i obliczeń.
— Aha, teraz wyłazi szydło z worka. Jest więc jakiś zamiar, jakieś obliczenie. Mówcie.
— Chętnie. Chodzi tu o drobną przysługę.
— Mówcie. Jestem ogromnie ciekaw, za co mam otrzymać takie wynagrodzenie.
— Hm, muszę być ostrożny. Znamy się wprawdzie, możemy więc ufać sobie wzajemnie. Wiem, iż posiadacie wielką siłę fizyczną.
— Bezwątpienia. Ale co to ma do rzeczy?
— Wiem również, że jesteście dzielnym strzelcem i fechtmistrzem.
— Naturalnie. Niezgorzej też władam sztyletem.
— Tego mi właśnie potrzeba. Przypuszczam, że jesteście ciągle jeszcze w dobrej formie...
— Oczywiście — uśmiechnął się rotmistrz. — Niejeden, kto szukał ze mną zaczepki, dziś ziemię gryzie.
— No, w takim razie zapowiada się nieźle. Chodzi mianowicie o parę niewygodnych mi osób.
— Aha! — zawołał rotmistrz. — Więc o takiej przysłudze myślicie, sennor Cortejo? Chcecie wykształcić mnie na skrytobójcę?
— Nie. Chcę tylko zwrócić uwagę waszą na kilku ludzi, którzy mogliby z wami zadrzeć. O ile was znam, dalibyście sobie radę z nimi.
— Przypuszczam. A więc gdyby mnie ci ludzie zaczepili i gdybym im wpakował kulkę w łeb, lub sztylet, w takim razie...
— W takim razie daruję wam pokłady rtęci.
— Caramba, naprawdę? — zapytał entuzjastycznie Verdoja. — Przecież ziemia ta nie jest waszą własnością; należy do hrabiego Alfonsa de Rodriganda.
— Hrabia zgodzi się z pewnością na darowiznę.
— Chcecie powiedzieć, że podpisze akt darowizny?
— Tak; to chcę powiedzieć, sennor Verdoja.
— W takim razie marzeniem mojem jest spotkanie tych ludzi.
— Nic łatwiejszego od tego spotkania. Może zobaczycie ich już jutro.
— Gdzie?
— W hacjendzie del Erina.
— Do djabła! Chyba nie macie na myśli starego Arbelleza...?
— Nie; myślę o jego gościach. Podejmuje paru przybyszów, których z przyjemnością posłałbym do nieba, albo raczej do piekła.
— Któż oni tacy?
— Przedewszystkiem pewien lekarz; nazywa się doktór Sternau.
— Dobrze. Zapamiętam nazwisko.
— Następnie pewien marynarz nazwiskiem Unger; wkońcu Hiszpan, który zwie się Mariano, albo też Alfred de Lautreville.
— A więc ci trzej: Sternau, Unger i Mariano, albo Alfred de Lautreville. Nie zapomnę tych nazwisk. A więc jeżeli zadrą ze mną i jeżeli ich pokonam, pokłady są moje, nieprawdaż?
— Tak.
— Kto za to ręczy?
— Ja. Słowem honoru.
— Hm, jest to poręka niezupełnie pewna. Co właściwie macie przeciw tym ludziom? Czy was obrazili?
— Tak.
— Nie zamydlajcie mi oczu, sennor Cortejo. Aby pomścić obrazę, nie darowuje się takich posiadłości. W tem kryje się coś innego.
— Cóż to was obchodzi?
— Macie rację. Ale dlaczego nie sprzątniecie ich sami?
— Żyję w złych stosunkach z Pedrem Arbellezem; nie mogę się pokazać w hacjendzie del Erina.
— Pilnujcie ich, gdy opuszczą hacjendę.
— Zajęcia moje nie dają mi na to czasu. Zresztą, przybyłem tutaj w tej sprawie. Muszę wam powiedzieć, że zwerbowałem sobie oddział tęgich chłopów.
— Z powodu trzech ludzi? — zapytał rotmistrz szyderczo.
— Nie śmiejcie się, sennor. Djabły, nie ludzie, ta trójca.
— I nie daliście sobie rady z temi biesami?
— Nie. Powybijali część moich ludzi; tylko przypadkiem umknąłem z resztą, którą widzieliście.
— Caramba! Chciałbym poznać tę trójcę biesów! A więc ludzi, którzy z wami przybyli, w tym celu zwerbowaliście? W takim razie niezbyt anielskie mają sumienia?
— Niezbyt.
— Hm, możnaby ich użyć. Czy nie chcielibyście mi ich odstąpić?
Cortejowi spadł kamień z serca.
— Ależ jak najchętniej — odparł. — Nie wiedziałem, co z nimi począć. Tak łakną zemsty, że gotowi ze skóry wyskoczyć. Pozostając ze mną, nie doczekaliby się sposobności.
— Dobrze, znajdą ją ze mną. Jutro przy śniadaniu pomówię z nimi. Wracacie do Meksyku?
— Tak.
— Zawiadomię was, gdy się rzecz uda.
— Po otrzymaniu wiadomości, odeślę akt darowizn albo akt fikcyjnego kupna do Hiszpanji, by go podpisał hrabia Alfonso. Jakże macie zamiar zabrać się do trzech hultajów?
— Tego nie mogę powiedzieć, nie znając ich wcale. No, na dzisiaj dosyć. Śpijcie spokojnie. Ja zaś obejdę warty. Juarez pod tym względem jest bardzo surowy; gdy zauważy jakieś zaniedbanie, nawet oficer nie może ręczyć za swoje gardło.
Cortejo z zadowoleniem wyciągnął się w hamaku. Mógł teraz wrócić spokojnie do stolicy, był bowiem przekonany, że oddał sprawę w najlepsze ręce. Znał Verdoję jako brutala, wyzutego ze skrupułów; wiedział, że człowiek ten dla pokładów rtęci potrafiłby zabić nie trzech, a dziesięciu, nawet dwudziestu ludzi. Cortejo nie myślał dotrzymywać słowa. Uważał, że po śmierci tych trzech będzie można sprawę utopić; Verdoja przecież nie zechce sądownie dochodzić zapłaty za zbrodnię. —
Podczas gdy Cortejo zasypiał z dobrą myślą, rotmistrz obchodził posterunki. Zaprzątnięty swym niezwykłym interesem, mało zwracał uwagi na stan i wygląd warty.
— Więc ci ludzie mają umrzeć nie dlatego, że go obrazili, — mówił do siebie. — Gdzież tu przyczyna? Wysoką cenę kupna płaci ten człowiek. Pokłady są warte miljon, a kto płaci miljon, temu musi chodzić o sumę o wiele większą. Cóż to jednak być może? Hrabia darowuje pokłady rtęci, więc chyba wszystkie jego posiadłości są zagrożone. Kimże są ci trzej? Jeden lekarz, jeden marynarz — no i ten Hiszpan, który się nazywa Mariano, albo Alfred de Lautreville. To brzmi tajemniczo. Mam wrażenie, iż ten Mariano jest tutaj najgrubszą rybą.
Chodził dalej od warty do warty, nie mogąc zmienić kierunku swych myśli.
— Czy tylko dotrzyma słowa? — rozumował. — Znam jego spryt wyrafinowany. Czy nie wyprowadzi mnie w pole i nie będzie udawał, że o niczem nie wie, gdy pozabijam wszystkich trzech? W takim razie pokłady djabli porwą, a ja miałbym się zpyszna. Ale, że i Cortejo zawitałby do piekła, to pewne. Trzeba całą sprawę snem pokrzepić.
Wrócił na kwaterę i położył się do łóżka. Następnego ranka kazał przyprowadzić dotychczasowych towarzyszy Corteja i zaczął badać ich w obecności notarjusza.
— Kim właściwie jesteście? — zapytał.
Ten, który już poprzedniego wieczora rozmawiał w imieniu gromady, odpowiedział:
— Czy sennor Cortejo nic wam nie mówił? Biedacy jesteśmy; pracujemy, jak się nadarzy zarobić na kawałek chleba.
— Obojętny wam sposób i charakter zarobku? Chcecie zapracować u mnie na kawałek chleba?
— Jesteśmy teraz w służbie u sennora Corteja.
— Ustąpił mi was.
— Oho! — brzmiała odpowiedź. — Czy to prawda sennor Cortejo?
— Tak — odparł tamten.
— Na to nie macie prawa. Jesteśmy ludzie wolni. Przyrzekliście, że będziemy mogli pomścić towarzyszy.
— Nie mam czasu was poprowadzić; ten sennor mnie zastąpi.
— Tak — rzekł Verdoja. — Kto z was stanie do mej dyspozycji, ten odprowadzi mnie do hacjendy del Erina.
— Razem z waszymi ułanami?
— Nie. Pojedziecie za nimi. Czy hacjendę otaczają wały?
— Owszem, bardzo mocne.
— Więc dobrze. Dziś o północy — do tego czasu bądźcie w ukryciu — niechaj przybędzie jeden z was pod wał południowy. Będę tam czekał i dam instrukcje.
— A jak z zapłatą?
— Cena taka sama, jaką dawał sennor Cortejo.
— Zgoda. Czy już możemy wyruszyć?
— Nie. Juarez nie wydał jeszcze poleceń.
Po tem oświadczeniu Verdoji, oddalili się najemnicy. Nie wszyscy byli zadowoleni ze zmiany, która zaszła. Część postanowiła przyłączyć się do wojsk Juareza. — Kiedy Verdoja poszedł do kwatery przywódcy, ten polecił mu sprowadzić Corteja.
— Czy wiecie, kto ocalił waszą głowę? — powitał notarjusza Juarez głosem ponurym.
— Wiem. Mogłem ją postradać, chociaż jestem niewinny.
— Milczeć. Sennor Verdoja zaręczył za was, to wystarczy. Chcecie się udać do stolicy?
— Tak.
— Tam nie powinni wiedzieć, że bytem w San Rosa, a wy to rozgłosicie. Nie mogę was puścić.
— Będę milczał, sennor.
Juarez wykonał ręką ruch pogardliwy i rzekł lekceważąco:
— Biały nie milczy nigdy, tylko Indjanin potrafi być panem swego języka. Biały może tylko wtedy dotrzymać słowa, gdy przysięgnie.
— Więc przysięgnę.
— Dobrze, przysięgajcie.
Cortejo musiał podnieść rękę i przysiąc, że nikomu nie zdradzi spotkania swego z Juarezem.
— Teraz możecie odejść — rzekł Juarez. — Zabierzcie ze sobą swoich ludzi; pamiętajcie, iż jesteście za nich odpowiedzialni.
W kilka minut potem Cortejo dosiadł konia i opuścił San Rosa. Najemnicy odprowadzili go, aby zdradzić przed nikim, iż weszli w porozumienie z rotmistrzem. Było ich tylko ośmiu, reszta bowiem została na służbie Juareza. Dopiero po jakimś czasie pożegnali Corteja, aby drogą okrężną przebrać się ku del Erina. —
Wkrótce po odjeździe Corteja dźwięk trąb obwieścił ludziom Juareza, że czas wyruszyć. Zbrojni w lance, ułani dosiedli koni; Juarez z oficerami stanął na czele orszaku, który z szybkością strzały pognał po równinie na półdzikich koniach. —
Były to złe czasy dla Meksyku. Kraj, który już oddawna odpadł od pnia macierzystego — Hiszpanji, miał swego władcę, ale brakło mu siły, aby uzyskać samodzielność prawdziwą. Prezydenci zmieniali się raz po raz, finanse kulały, na urzędach tuczyli się niegodziwcy, rozprzęgły się organy państwa, brak było dyscypliny, wojsko odmawiało posłuszeństwa, każdy niemal oficer sięgał po szlify wodza, każdy generał po fotel prezydenta.
Kto tylko dobrał się do koryta władzy, chciwie wysysał kraj, jak najprędzej, czując, że czasu niewiele. Następca szedł w jego ślady; nielepsi byli również zarządcy poszczególnych prowincji. Nikt z poddanych nie wiedział, kogo ma słuchać; najlepiej stosunkowo powodziło się hacjenderom, zamieszkującym najodleglejsze zakątki kraju. Wśród tego chaosu wypłynął Juarez i osiągnął wpływ taki, iż, nie będąc prezydentem, zawierał nawet traktaty i ugody ze Stanami Zjednoczonemi. Przerzucał się z miejsca na miejsce, dziś był tu, jutro tam, pracując nad tem, aby sobie ludzi kaptować, aby ich karać, lub nagradzać. Myśl o karze kierowała nim teraz w wycieczce do hacjendy Vandaqua. —
Gdy ułani przybyli, padł na hacjendę strach ogromny. Juarez zsiadł z konia i wszedł do domu w otoczeniu kilku oficerów. Hacjendero siedział właśnie z rodziną przy śniadaniu.
— Czy znasz mnie? — zapytał surowo Indjanin.
— Nie — odparł hacjendero.
— Nazywam się Juarez.
Hacjendero zbladł i zawołał:
— Najświętsza Madonno!
— Nie wzywaj Madonny, to trud daremny, — rzekł Juarez ponuro. — Jesteś zwolennikiem prezydenta Herrery?
Hacjendero drżał na całem ciele.
— Nie — odparł.
— Nie kłam! — ryknął Indjanin. — Czy prowadzisz z jego poplecznikami korespondencję?
— Nie.
— Zaraz się przekonam. — Szukajcie!
Oficerowie wezwali kilku żołnierzy i rozpoczęli skrupulatną rewizję. Po jakimś czasie jeden z oficerów w milczeniu podał Juarezowi paczkę listów. Juarez wziął je również bez słowa i zaczął czytać. Hacjendero zbladł jak trup. Zawisł trwożnym wzrokiem na twarzy Juareza. Rodzina jego stała w kącie w niemem przerażeniu, z bijącem sercem oczekując, co będzie dalej. Nareszcie Juarez skończył czytanie. Podniósł się teraz z krzesła i zapytał hacjendera:
— Otrzymałeś te listy?
— Tak.
— I czytałeś je? I odpowiedziałeś na nie?
— Tak.
— Skłamałeś przedtem, jesteś bowiem stronnikiem prezydenta. Jesteś członkiem sprzysiężenia przeciw wolności ludu. Oto zapłata.
Po tych słowach wyciągnął pistolet, wycelował i dał ognia. Hacjendero, trafiony w skroń, padł na ziemię. Rozległ się głośny okrzyk przerażenia. Odpowiadając nań, Juarez zwrócił się z olimpijskim do rodziny zabitego i rzekł:
— Milczcie! I wy jesteście winni, lecz daruję wam życie. Musicie opuścić ten dom. Konfiskuję hacjendę na rzecz państwa. Za godzinę niechaj tu śladu po was nie widzę. Daję wam konie, na które możecie ładować swoje rzeczy. Pieniędzy też wam nie zabiorę. No, precz mi z oczu.
— Czy możemy zabrać zwłoki? — zapytała z jękiem żona zabitego.
— Dobrze. Ale śpieszcie.
Zabrano trupa. Po godzinie rodzina hacjendera opuściła swój dom i majętność, zalewając się łzami. Juarez pozwolił żołnierzom poplondrować i pohulać. Zabito parę wołów, poczem rozpoczęła się pod gołem niebem obfita uczta.
Juarez pozostał w pokoju. Verdoja pilnował ułanów podczas plondrowania hacjendy. Gdy wrócił rzekł do niego wódz:
— Tak powinien skończyć każdy, kto popełnia grzech przeciw swej ojczyźnie. Verdoja, czy jesteście mi wierni?
Przy tych słowach obrzucił rotmistrza tygrysiem spojrzeniem. Verdoja odparł ze spokojem:
— Tak, panie, wiecie chyba o tem.
— Dobrze. Teraz dam wam pewne polecenie. Czy znacie dokładnie prowincję Chihuahua?
— Urodziłem się tam, na granicy jej ciągną się moje posiadłości.
— Doskonale. Udacie się więc do stolicy Chihuahua, aby zarządzać prowincją w mojem imieniu. Dziś rozstaniemy się, lecz naprzód będziecie mi towarzyszyć do hacjendy del Erina.
— Czy pojadę z eskortą wojskową?
— Otrzymacie szwadron ludzi, z drugim ja powrócę. No, jazda.
W minutę później dosiedli koni i ruszyli w towarzystwie kilku żołnierzy. Jeden z vaquerów musiał zostać przewodnikiem.
W hacjendzie zauważono ich zdaleka. Mieszkańcy na wszelki wypadek zamknęli mocno bramę wjazdową. Juarez sam do niej zastukał.
— Kto tam? — zapytał Arbellez.
— Żołnierze. Otwórzcie.
— Czego chcecie?
— Do djabła, otwieracie, czy nie?
Sternau, Unger i Mariana stali obok Arbelleza.
— Czy mam otworzyć? — zapytał cicho don Pedro.
— Otwórzcie — rzekł Sternau, — Jest ich przecież tylko paru.
Gdy bramę rozwarto i jeźdźcy wjechali na dziedziniec, Juarez obrzucił bystrym wzrokiem zebranych wokoło niego mieszkańców hacjendy.
— Dlaczegoście nie otworzyli zaraz? — krzyknął groźnie.
— Nie znamy was — odparł Arbellez. — Czy jesteście jednym z tych, których należy słuchać?
— Nazywam się Juarez. Znacie moje nazwisko?
Arbellez skłonił się z godnością.
— Oczywiście, że jest mi znane, — odparł. — Wybaczcie, sennor, żeśmy zwlekali z otwarciem. Wejdźcie w nasz dom: jesteście miłym gościem.
Po tych słowach zaprowadził przybyszów do salonu, w którym usiedli bez ceremonji. Mimo uprzejmego powitania, twarzy Juareza nie opuszczał wyraz ponury i surowy.
— Widzieliście nas jadących?
— Tak, sennor.
— I poznaliście, że jesteśmy żołnierzami?
— Tak jest.
— Mimo to nie otworzyliście. Zasługujecie na karę.
— Oh, sennor. Prezydent ma również żołnierzy. Lecz tych nie przyjąłbym w miłą gościnę. Nie mogłem wiedzieć, że to wy do mnie przybywacie.
Twarz Juareza rozpogodziła się wreszcie.
— A więc jestem dla was naprawdę pożądanym gościem?
— Macie żelazną rękę, sennor, a tej brak naszemu biednemu krajowi.
— Tak. Tę rękę niejeden już poczuł na sobie. Nawet niedawno. Czy znacie hacjendę del Vandaqua?
— Znam ją dokładnie; sąsiaduje przecież z moją.
— Jakiego czynszu warta, sennor Arbellez?
— Przecież to własność prywatna, nie dzierżawa.
— Odpowiadajcie na moje pytanie! — krzyknął Indjanin niecierpliwie.
— Gdyby była w lepszych rękach, aniżeli teraz, możnaby za nią zapłacić dziesięć tysięcy pesów.
— Dobrze, możecie ją wziąć w dzierżawę za siedem tysięcy pesów.
Arbellez spojrzał na Indjanina zdumiony.
— Nie rozumiem was, sennor.
— Mówię przecież dosyć wyraźnie. Przypuszczam, iż położenie majątku wam odpowiada. Skonfiskowałem hacjendę Vandaqua na rzecz państwa i daję wam w dzierżawę.
— A właściciel? — zapytał Arbellez z przerażeniem.
— Zginął od mojej kuli, gdyż był zdrajcą. Rodzina jego musiała opuścić hacjendę. Decydujcie się więc prędko, sennor.
— Jeżeli tak rzecz wygląda, zgadzam się, ale...
— Niema żadnego ale. Przynieście papieru; spiszemy co należy.
Jak wszystko, do czego Juarez przykładał rękę, i ta sprawa załatwiona została w błyskawicznem tempie i porządku wzorowym. Skończywszy pisanie, Juarez rzekł:
— Ten oto sennor, to rotmistrz Verdoja. Zamieszka u was przez parę dni ze szwadronem ułanów. Czy będziecie im mogli dać utrzymanie?
Arbellez skinął głową na znak zgody, choć chętnieby odmówił.
— Żołnierze przybędą tutaj około wieczora. Zajmijcie się nimi, a później przedłóżcie rachunek rotmistrzowi Verdoji. Bądźcie zdrowi.
Wstał i skierował się ku drzwiom. Oficer ruszył za nim. Niebawem oddział cały pomknął galopem, zostawiając mieszkańców hacjendy w zdumieniu.
Dlaczego sąsiad musiał umrzeć? Dlaczego właśnie Arbellez miał zostać dzierżawcą jego hacjendy? A więc ten człowiek, co tu był przed chwilą, to Juarez, wielki Indjanin, przed którym drży cały Meksyk, który dla jednych jest przedmiotem miłości, dla innych nienawiści. Stawiając sobie te pytania, nie przeczuwali nawet, jakie skutki miały wywołać polecenia przywódcy. —
Gdy Juarez przybył do hacjendy Vandaqua, znalazł przed domem cały stos rzeczy, które jego żołnierze uznali za godne wywiezienia. Łup podzielono, i choć każdy otrzymał niewiele, wszyscy jednak byli zadowoleni, nie przywykli bowiem do wielkich bogactw.
Juarez dał instrukcje rotmistrzowi Verdoji. Pobyt jego u Arbelleza miał trwać niedługo; należało dać wypoczynek koniom, aby pokrzepiły się ze względu na czekającą ich bardzo uciążliwą drogę do Chihuagua. Juarezowi zależało na tem, aby Verdoja jak najprędzej objął tam władzę w jego imieniu. Prowadzili ze sobą po cichu długą rozmowę. Widocznie radzili nad sprawami wielkiej wagi. Po jakimś czasie pożegnali się uściśnieniem ręki.
Juarez dosiadł konia i pomknął na czele szwadronu, jak strzała, tą samą drogą, którą przybył dziś rano, — podobny do ducha zemsty, który znika równie szybko, jak się ukazał, i zostawia po sobie tylko ślady krwawe. — —