<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ku Mapimi
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


Ku MAPIMI
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw




I
WŁADCA SKAŁ.

Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nich nie odbył tej drogi nigdy w życiu, nie zbłądzili ani razu.
Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Jechali właśnie przez równinę, wśród której wznosiły się kępki zarośli. Sternau, jako najbardziej doświadczony wśród uczestników wyprawy, zwracał uwagę na każde źdźbło pomięte, na każdą gałąź nadłamaną, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Jechali długi czas w milczeniu. Nagle rzekł Sternau do swych towarzyszy:
— Nie odwracajcie głowy ani na prawo, ani na lewo; patrzcie bacznie w kierunku gęstego krzaku mydłodrzewu, który stoi na prawo od wody.
— Cóż ciekawego? — zapytał Mariano.
— Tam leży człowiek na czatach, a za nim stoi koń.
— Nic nie widzę.
Unger również wytężał oczy napróżno.
— Jestem przeciwnego zdania — rzekł Sternau. — Oczywiście, trzeba wielkiej wprawy i doświadczenia, by w tej gęstwinie rozróżnić człowieka i konia. Skoro wezmę do rąk strzelbę, naśladujcie mnie, ale nie strzelajcie, zanim ja strzelać nie zacznę.
Jechali dalej, aż dotarli do poziomu zarośli. Teraz Sternau zatrzymał raptownie konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku zarośli. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.
— Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? — zawołał Sternau w kierunku krzaków.
Rozległ się krótki, brutalny śmiech. potem zaś słyszeć się dały słowa:
— Cóż was to obchodzi?
— Obchodzi nas bardzo — odparł Sternau. — Bądźcie na tyle łaskawi i wyłaźcie z krzaków.
— Dobrze, okażę wam tę grzeczność.
Coś poruszyło się w krzakach; wyszedł z nich człowiek, okryty szczelnie skórą bawolą. Twarz jego nosiła ślady pochodzenia indjańskiego, ubranie jednak podobne było do stroju, jaki przywdziewać zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony był w strzelbę i nóż. Wyglądał na śmiałka, któryby się djabła nie uląkł. Gdy wyszedł z za krzaków. koń ruszył za nim mechanicznie.
Nieznajomy obrzucił naszą grupę badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Nieźle poczęliście sobie, sennores. Przypuszczałby kto, żeście znajomi z prerjami.
Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:
— Dlaczegóż to?
— Bo udawaliście, że mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do ucha.
— To, że przylegliście w krzakach, oczywiście wydało nam się podejrzane — rzekł Sternau. — Cóżeście tam robili?
— Czekałem.
— Na kogóż to?
— Nie wiem. Może na was.
Sternau ściągnął brwi i rzekł poważnie.
— Dajcie pokój głupim żartom, tłumaczcie się wyraźniej.
— Dobrze. Ale musicie mi naprzód powiedzieć, dokąd zdążacie.
— Do hacjendy del Erina.
— W takim razie na was czekałem.
— Wynika stąd, jakoby wiedziano o naszem przybyciu i wysłano was naprzeciw.
— Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych którzy leżeli obok siebie i głośno gwarzyli. Podsłuchałem ich rozmowę, a z niej wynikało, że chcą schwytać jeźdźców, podążających z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi. Jeżeli jesteście tymi, którzy jadą do hacjendy — dobrze. Jeżeli nie — zostanę tutaj i będę czekać, aż nadjadą.
Sternau podał mu rękę i rzekł:
— Dzielny z was człowiek; dziękuję wam. Możecie być spokojni, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?
— Dwunastu.
— Mam ochotę pomówić z nimi słów parę. Gdyby to ode mnie zależało, chętniebym obejrzał tych ludzi. Ale myślę, że nie jest wskazane narażać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.
— Jestem tego samego zdania — odparł znajomy ironicznie.
— Dokąd prowadzi, wasza droga? — zapytał Sternau.
— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?
— Jeżeli macie ochotę, proszę bardzo.
— Więc jedźmy.
Po tych słowach nieznajomy dosiadł konia i ruszył na czele małej kawalkady. Zwisał według zwyczaju indjańskiego przez szyję konia, ku ziemi, aby wypatrzeć każdy ślad; z zachowania jego Sternau wyniósł pewność, że jest to człowiek, na którego można liczyć.
Wieczorem, gdy trzeba było pomyśleć o legowisku, przewodnik okazał się tak doświadczony i zręczny, że Sternau pojął, iż ma przed sobą prerjowca nieprzeciętnej miary. Nieznajomy raczył się wiktem naszej trójki, wypalił również papierosa; gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na niebezpieczeństwo i niepewną drogę, nie rozpalono ogniska; krótką rozmowę wieczorną prowadzono pociemku.
— Czy znacie mieszkańców hacjendy? — zapytał Sternau przewodnika.
— Oczywiście — brzmiała odpowiedź.
— Kogóż tam zastaniemy?
— Przedewszystkiem sennora Arbelleza, hacjendera; sennoritę Emmę, jego córkę; następnie sennorę Hermoyes, wreszcie pewnego strzelca, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź, oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.
— Należycie zapewne do cibolerów?
— Nie, mój panie; jestem wolnym Miksteką.
— Miksteką? W takim razie musicie znać Mokaszi-tayiss, wodza, zwanego Bawolem Czołem.
— Znam go — odparł spokojnie zapytany.
— Gdzież jest teraz?
— Raz tu, raz tam, gdzie go zapędzi Wielki Duch. Słyszeliście o nim?
— Imię jego słynie szeroko, nawet hen za wielkim morzem.
— Rad będzie, gdy się o tem dowie. Jak mam was nazywać, sennores?
— Nazywam się Sternau; ten sennor zwie się Mariano, tamten Unger. A jak mamy was nazywać?
— Jestem Miksteką; tak mnie nazywajcie.
Na tem urwano rozmowę wieczorną, poczem się udano na spoczynek. Każdy z czterech pełnił pokolei służbę nocną. Następnego ranka wyruszyli w drogę; około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i, wskazując ręką, rzekł:
— Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.
— Czy nie pojedziecie z nami? — zapytał Sternau.
— Nie. Droga moja prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.
Po tych słowach spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.
Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z zapytaniem, czego chcą przybysze.
— Czy sennor Arbellez w domu?
— Tak.
— Powiedzcie mu, że przybyli doń goście z Meksyku.
— Jesteście sami, czy nadjedzie ich więcej?
— Jesteśmy sami.
— Zaufam wam i otworzę bramę.
Odsunął rygle i wpuścił jeźdźców na dziedziniec. Zeskoczyli z koni; vaquero powiódł je do wodopoju. Na ganku domu powitał ich hacjendero. Podał rękę Sternauowi, poczem wyciągnął ją w kierunku Mariana. Mariano miał twarz odwróconą, oglądał się za końmi. Powoli ją odwrócił. Gdy Arbellez nań spojrzał, cofnął w zdumieniu rękę i zawołał:
Caramba, cóż to jest! Hrabia Manuel! Ależ nie, hrabia Manuel wszak znacznie starszy.
Chwycił się za głowę, tak go oszołomiło to podobieństwo. Po chwili wzrok jego padł na Ungera. Załamując ręce, zawołał:
Valga me Dios! Boże, nie opuszczaj mnie, czy jestem zaczarowany?
— Co się stało, ojcze? — zapytał dźwięczny głos dziewczęcy.
— Chodź tu, moje dziecko, — odrzekł. To zdumiewające. Przybywa trzech panów; jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi zaś do twego biednego narzeczonego.
Emma wyszła na ganek uśmiechnięta; na widok Ungera rzekła jednak poważnie:
— To prawda, ojcze; ten pan wygląda zupełnie jak mój biedny Antonio.
— No, to się wyjaśni — rzekł hacjendero. — Witam was, sennores: wejdźcie do mego domu.
Wyciągnął ręce do Mariana i Ungera i zaprowadził wszystkich trzech do sali jadalnej, gdzie gościom dano posiłek. Unger podnosił właśnie szklankę do ust by się z niej napić, gdy ręka mu jakby zmartwiała musiał szklankę odstawić. Wzrok jego spoczął bowiem, na drzwiach, które się otworzyły; stanęła w nich blada postać, która obrzuciła przybyszów błędnem, przelotnem spojrzeniem, pozbawionem wyrazu. Unger podszedł ku drzwiom i zaczął się przyglądać choremu.
— Czy to nie sen? — zawołał. — Antoni, Antoni! O, mój Boże!
Człowiek o zaćmionym umyśle popatrzył na niego i, potrząsając głową, jęknął żałośnie:
— Umarłem, zabito mnie.
Unger zapytał:
— Sennor Arbellez, kim jest ten człowiek?
— To narzeczony mej córki — odparł hacjendero. — Nazywa się Antoni Unger; myśliwcy nadali mu przydomek Piorunowego Grotu.
— A więc to jednak on. Bracie mój. bracie...
Po tych słowach Unger rzucił się ku choremu, objął Antonia ramieniem i przycisnął do piersi. Chory przyjmował te pieszczoty obojętnie. Patrząc bezpamiętnym wzrokiem w twarz brata, powiedział:
— Zamordowano mnie, nie żyję...
— Co się z nim stało, co mu dolega? — zapytał Unger Arbelleza.
— Obłąkany — odpowiedział don Pedro.
— Obłąkany? O mój Boże, co za spotkanie...
Unger złożył głowę w ręce, rzucił się na krzesło i zatrząsł od płaczu. Wszyscy otoczyli go kołem, przejęci bólem kapitana. Po chwili Arbellez położył mu rękę na ramieniu i zapytał cicho:
— Czy to prawda, że pan jest bratem sennora Antonio?
Unger skierował na niego oczy i odrzekł:
— Tak; jestem jego bratem.
— Pan jest marynarzem? Opowiadał nam wiele o panu.
— Umarłem, zabili mnie... — jęczał obłąkany.
Sternau przez cały czas nie spuszczał oka z nieszczęśliwego; teraz zapytał:
— Co jest przyczyną jego choroby?
— Uderzenie w głowę — odpowiedział Arbellez.
— Czy był tu lekarz?
— Tak, przez dłuższy czas.
— I powiedział, że niema ratunku? W takim razie był to nieuk, ignorant. Niech się pan uspokoi, panie Unger. Brat pański nie jest obłąkany, tylko umysł ma przyćmiony, a to da się wyleczyć.
Po tych słowach rozległ się radosny okrzyk. Wydała go Emma Arbellez. Podbiegła do Sternaua, chwyciła go za ręce, pytając:
— Czy pan mówi prawdę? Jest pan lekarzem?
— Tak, jestem lekarzem i spodziewam się, że niewszystko jeszcze stracone. Gdy się tylko dowiem szczegółowo, wśród jakich okoliczności uległ temu wypadkowi, będę mógł powiedzieć pani z całą pewnością, czy ratunek możliwy.
— Więc opowiem panu...
— Nie, sennorito, nie teraz — przerwał Sternau. — Odłożymy to na bardziej odpowiednią, spokojniejszą chwilę. Teraz musimy omówić inną sprawę, równie ważną i konieczną.
Emma usłuchała Sternaua z niechęcią i wyprowadziła chorego.
— Musi panów sprowadzać ważna sprawa — rzekł hacjendero.
— Bardzo ważna — potwierdził Sternau.
— Moja hacjenda była ostatecznym celem?
— Tak.
— Znaleźliście ją bez przewodnika?
— Mniej więcej. Dopiero wczoraj spotkaliśmy człowieka, który nas odprowadził aż tutaj. Było to Indjanin z plemienia Miksteków.
— Miksteków? W takim razie to Bawole Czoło.
— Co takiego? Bawole Czoło? — zapytał zdumiony Sternau. — Ależ nie miał wcale odznak wodza.
— Nie nosi ich nigdy. Okrywa się zwykle skórą bawolą, za broń służy mu strzelba i nóż.
— W takim razie to był on. Jechaliśmy z Bawolem Czołem, nie wiedząc o tem wcale. Przemilczał to, prawy i rzetelny człowiek! Czy zobaczymy go jeszcze?
— Zazwyczaj krąży po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jakiś czas, nieprawdaż?
— To zależy od okoliczności. Kiedy znajdzie pan dogodną porę, by posłuchać, co nas tu sprowadza?
— Zaraz, albo też później, jak się panu podoba. Czy to sprawa krótka, czy musi być załatwiona zmiejsca?
— Nie. Sprawa wymaga dłuższego czasu, a traktować należy ją bardzo ostrożnie. Chodzi tu o pewną tajemnicę rodzinną; do wyjaśnienia jej potrzebna nam pomoc pana i Marji Hermoyes.
— Jestem do pańskiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprzód wskazał panom ich pokoje.
Indjanka Karja przygotowała pokoje gościnne i zaprowadziła do nich gości. Sternau otrzymał pokój, w którym dawniej mieszkał zwykle hrabia Alfonso. Umywszy się i strzepnąwszy z siebie proch drogi, zeszedł na chwilę do ogrodu. Tu spotkał córkę Arbeleza, siedzącą obok obłąkanego. Wstała i poprosiła gościa, aby spoczął przy nich. Sternau usadowił się tak, że mógł obserwować chorego, i zawiązał z sennoritą rozmowę, z której dowiedział się o przygodzie ze skarbem królewskim w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. Słuchał uważnie, gdyż opowiadanie interesowało go nietylko ze stanowiska medycznego.
— A więc Niedźwiedzie Serce był również obecny? — przerwał. — Czy wodza Apaczów widziano od tego czasu?
— Nie.
— I całe to nieszczęście z powodu jednego człowieka, z powodu tego Alfonsa de Rodriganda. Ale poskromi się go i będzie musiał odpokutować za wszystkie łajdactwa.
— O, sennor, czy rokuje pan jakie nadzieje memu biednemu Antonio? Podczas gdy pan był u siebie w pokoju, brat jego opowiedział mi, że jest sennor sławnym lekarzem i że uleczył pan z obłędu swoją obecną małżonkę.
— Najlepszym lekarzem jest Bóg; mam nadzieję, że On nam pomoże. Czy Antonio jest cierpliwy i posłuszny? Czy pójdzie ze mną?
— Tak.
— Zabiorę go, aby zbadać. Mam ze sobą instrumenty; zdaje mi się, że wziąłem wszystko, co potrzebne.
Sternau ujął chorego za rękę; Unger poszedł za nim posłusznie. Emma udała się do swego pokoju i uklękła przed świętym obrazem, by się pomodlić. Gdy wróciła do salonu, wszyscy w nim byli zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Skoro Sternau nadszedł, zasypano go pytaniami.
— Przynoszę wszystkim radosną nowinę — rzekł z uśmiechem. — Uleczę sennora Ungera.
W salonie rozległy się okrzyki radości.
Sternau ciągnął dalej:
— Uderzenie było niezwykle silne, ale nie zdruzgotało czaszki; tylko jakieś naczynie krwionośne pod czaszką rozlało się na organ pamięci. W ten sposób chory zapomniał wszystko z wyjątkiem ostatniego wrażenia, a więc ciosu. Odczuł, że targnięto się na jego życie, więc przekonany jest, że umarł. Uleczę go tylko wtedy, jeżeli otworzę mu czaszkę i usunę krew, która wypłynęła z naczynia. Nacisk na mózg ustanie, organ pamięci zacznie znów działać i w tejże chwili wróci pamięć.
— Czy to operacja niebezpieczna? — zapytała Emma, pełna troski.
— Coprawda, bolesna jest, ale nie groźna, — pocieszał ją Sternau. — Jeżeli państwo mnie upoważnią, dokonam jej jutro.
Wszyscy wyrazili zgodę na projekt Sternaua, Arbellez zaś dodał z uśmiechem:
— Co do honorarium, nie powinien sennor mieć żadnych obaw. Chory jest bogaty, jak Krezus; otrzymał ze skarbu królewskiego, ukrytego w pieczarze, podarunek, który mu pozwoli bez trudu opłacić pańskie zabiegi.
— Miejmy nadzieję, że operacja całkowicie przywróci choremu świadomość, — rzekł Sternau i oddalił się, by sprawdzić, czy instrumenty lekarskie podatne są do użycia.
Po kolacji Sternau zakomunikował mieszkańcom hacjendy, w jakim celu przybył do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marji Hermoyes utwierdziły Sternaua w jego dotychczasowych przypuszczeniach.
W hacjendzie nikt już nie wątpił, że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonsem. — —
Dnia następnego miała się odbyć operacja. Sternau zwrócił się do Ungera, Mariana i Arbelleza o pomoc w obsłudze; poza tem prosił, by mu nikt nie przeszkadzał. W samo południe wszyscy czterej udali się do pokoju chorego. Nikomu nie wolno było wchodzić do korytarza, łączącego pokój z resztą domu. Wszyscy w mieszkaniu zachowywali ciszę niemal grobową, a jeśli padło jakie słowo, była to modlitwa, błagająca Boga, by się operacja udała.
Chwilami z pokoju rozlegało się coś w rodzaju bolesnego łkania, lub głośnego, przeraźliwego krzyku; wreszcie wszystko się uciszyło. Po długich chwilach oczekiwania wieści zszedł Arbellez, blady i wyczerpany.
— No i cóż? — zapytała Emma.
— Sennor Sternau jest najlepszej myśli. Chory leży w omdleniu. Masz wejść do niego zostać przy nim.
— Ja sama?
— Nie; w mojem towarzystwie. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć tylko znajome twarze.
Emma poszła za ojcem. Na górze, na korytarzu, spotkali kapitana Ungera. I on był blady i wyczerpany.
Gdy weszli do pokoju chorego, Sternau stał pochylony nad łóżkiem i mierzył puls Ungera.
— Sennorito, niech pani tak usiądzie, by panią zaraz musiał zobaczyć, gdy się tylko obudzi. Ja zaś ukryję się za kotarą — szepnął Sternau.
— Czy to długo trwać będzie, zanim odzyska przytomność? — pytała Emma.
— Najwyżej dziesięć minut. Wtedy rozstrzygnie się, czy pamięć wróciła. Czekajmy i módlmy się.
Po tych słowach Sternau usunął się za kotarę. Emma usiadła na łóżku Ungera, Arbellez umieścił się obok łóżka. Każda minuta wydała im się wiecznością. Wreszcie chory poruszył ręką.
— Proszę się nie lękać — szepnął Sternau. — Przewiduję nawet, że chory może wydać okrzyk przerażenia, jest bowiem przekonany, że go zabito.
Sternau się nie pomylił. Chory poruszył nagle całem ciałem, poczem zesztywniał na kilka sekund. Widocznie wracała mu pamięć. Wydał teraz okrzyk tak przeraźliwy, tak potworny, że aż Arbellez zadrżał, a Emma musiała się chwycić za poręcz łóżka, by nie upaść.
Chory westchnął bardzo głęboko i wreszcie — otworzył oczy.
W oczach tych nie było od miesięcy cienia świadomości. Teraz obecni mieli wrażenie, że Antoni Unger zbudził się ze snu; popatrzył naprzód prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego padł Emmę, otworzył usta i wyszeptał:
— Emma... O Boże, śniło mi się, że ten Alfonso chciał mnie zabić; spotkałem go w jaskini, w której ukryty był skarb królewski. Czy to prawda, że jestem u ciebie?
— Tak, jesteś u mnie, mój Antonio, — odpowiedziała, biorąc go w ogromnem wzruszeniu za rękę.
Unger chwycił się nagle za przewiązaną głowę.
— Ale głowa boli mnie właśnie w tem miejscu, w które otrzymałem uderzenie, — rzekł. — Dlaczego jestem przewiązany, Emmo?
— Jesteś raniony zlekka,
— Tak, czuję to, — odpowiedział. — Opowiesz mi wszystko później. Teraz chcę spać; jestem bardzo zmęczony.
Zamknął oczy; za chwilę zaczął oddychać miarowo. Sternau wyszedł z za kotary i, rozpromieniony, szepnął:
— Wygraliśmy, udała się operacja. Jeżeli gorączka przejdzie, będzie zdrów. Niech pan zejdzie nadół, sennor Arbellez, i zaniesie domownikom radosną wiadomość. Będę tu czuwał wraz z sennoritą.
Dzielny hacjendero udał się nadół; nowina, którą przyniósł, napełniła wszystkich nieopisaną radością.
Następna doba minęła pomyślnie. Tylko ranek przyniósł pewien niepokój, nie związany jednak z osobą chorego. Przybył wódz Miksteków, Bawole Czoło, i kazał się zaprowadzić do Arbelleza, przyniósł wiadomość o planowanym zamachu na hacjendę. Arbellez, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, powiedział:
— Pójdę po sennora Sternaua.
— Po sennora Sternaua? Po wielkiego nieznajomego, którego tu przyprowadziłem? — zdziwił się Indjanin. — Pocóż on potrzebny?
— Będzie nam musiał udzielić rady.
— Kimże jest ten człowiek? — zapytał Indjanin lekceważąco.
— To lekarz.
— Lekarz białych twarzy. Jakże on może dać dobrą radę Bawolemu Czołu, wodzowi Miksteków?
— Chodzi o to, by mnie dał radę, nie tobie. Powinniście się naradzić razem, co czynić. To człowiek wielkiego umysłu. Zrobił wczoraj Piorunowemu Grotowi cięcie w głowę; przywrócił mu rozum i pamięć.
Indjanin był zdumiony.
— A więc mój przyjaciel, Piorunowy Grot, znów wypowiada słowa rozsądne?
— Tak. Będzie zdrów za kilka dni.
— Sennor Sternau jest wielkim lekarzem, mądrym chirurgiem, ale nie jest wojownikiem. Czy widziałeś jego broń?
— Tak.
— Czy widziałeś, jak jeździ konno?
— Widziałem zdaleka, jak jechał.
— Więc widzisz, że człowiek ten siedzi na koniu jak blada twarz, a broń jego lśni jak srebro; nie zdarza się to wielkim wojownikom.
— Nie chcesz się z nim naradzać?
— Jestem przyjacielem hacjendy, więc przystaję. Lecz pożytku z tego nie będzie żadnego. Sprowadź go zatem.
Po chwili Arbellez wrócił w towarzystwie Sternaua, opowiedziawszy doktorowi po drodze, co oświadczył wódz Miksteków. Sternau powitał Indjanina z uśmiechem i rzekł:
— Słyszałem, że zowią was Bawolem Czołem i że jesteście wodzem Miksteków. Czy to prawda?
— Tak. Jestem Bawole Czoło, wódz Miksteków.
— Jakie nam przynosicie wieści?
— Zanim was przywiodłem tutaj, spotkałem dwanaście bladych twarzy, które chciały was napaść i uśmiercić; teraz widziałem trzy razy więcej białych, aniżeli wtedy, a planują oni zamach na hacjendę.
— Czyście ich podsłuchali?
— Tak.
— Kiedy zamierzają napaść?
— Jutrzejszej nocy. Widziałem ich w wąwozie tygrysa[1].
— Czy to daleko stąd?
— Według obliczenia białych twarzy trzeba godzinę jechać konno, albo dwie godziny iść pieszo.
— Co robią teraz w wąwozie?
— Jedzą, piją i śpią.
— Czy w wąwozie jest las?
— Owszem jest; wielki i gęsty. W lesie wytryska źródło; przy niem rozłożyli obóz.
— Czy wystawili straże?
— Widziałem dwóch wartowników, jednego u wejścia, drugiego u wyjścia wąwozu.
— Jaką broń mają blade twarze?
— Strzelby, sztylety i rewolwery.
— Czy chcecie mnie do nich zaprowadzić?
Pytanie to wprawiło Indjanina w zdumienie. Zapytał zdziwiony:
— Czegóż tam chcecie?
— Chcę obejrzeć te blade twarze.
— Poco? Przyjrzałem im się dokładnie. Kto ich chce widzieć, ten musi pełzać po krzakach i mchu, a do tego nie nadaje się wasz piękny strój meksykański, — rzekł Bawole Czoło z uśmiechem niemal obraźliwym. — Zresztą, kto idzie, by ich podsłuchiwać, ten naraża się na to, że go zabiją.
— Czy boicie się mnie tam zaprowadzić? — zapytał Sternau.
Miksteka spojrzał mu w twarz z pogardą.
— Bawole Czoło nie zna trwogi. Zaprowadzi was, ale nie pomoże wam, jeżeli napadną was blade twarze w liczbie trzy razy po dwanaście.
— Więc czekajcie tu na mnie.
Po tych słowach Sternau odszedł, aby przysposobić się do drogi.
— Ten człowiek zginie — rzekł Indjanin z głębokiem przeświadczeniem.
— Będziesz go ochraniał — odparł poważnie Arbellez.
— Ma wielkie usta, a małą rękę; mówi dużo, a nie dokona nic.
Po tych słowach Bawole Czoło podszedł do okna zaczął patrzeć przez nie z obojętnością.
Sternau wrócił po niedługim czasie.
— Teraz możemy iść — rzekł do Indjanina.
Miksteka odwrócił się od okna. Gdy wzrok jego spoczął na doktorze, odmalowało się w niem żywe zdumienie.
Sternau był ubrany w parę skórzanych spodni, w mocną koszulę myśliwską i wysokie buty; na głowie łami kapelusz o szerokich kresach. Było to ubranie, które kupił w Meksyku i przywiózł ze sobą, umocowawszy je ztyłu siodła. Przez ramię przewieszoną miał dubeltówkę. Z za pasa wystawały dwa rewolwery, ostry nóż i błyszczący tomahawk. Wyglądał tak wojowniczo i dojmująco, że nawet Miksteka, który podszedł do niego i powiedział jedno tylko słowo: — chodźmy — poczuł dla niego szacunek.
Ponieważ u butów Bawolego Czoła świeciły ostrogi, Sternau zapytał:
— Czy macie konia?
— Tak — rzekł Bawole Czoło.
— Czy chcecie udać się konno, do wąwozu tygrysa?
— Tak.
— Zostawcie konia, udamy się pieszo. Człowiekowi łatwiej się ukryć, aniżeli koniowi; koń może zdradzić właściciela.
Oczy Miksteki zabłysły radością. Przyznał Sternauowi słuszność. Wyprowadził więc konia na pastwisko i powiódł Sternaua, nie odwracając oczu za siebie. Raz tylko, gdy natrafili na grunt piasczysty, zatrzymał się i rzucił okiem na ślady, które pozostawili. Zobaczył trop tylko jednego człowieka; Sternau bowiem stawiał nogi dokładnie w ślady nóg swego poprzednika.
— Uff — mruknął Bawole Czoło, kiwając głową.
Droga prowadziła z początku przez piasczyste pastwiska, później przez wzgórza, zarośnięte niewielkiekimi drzewami; wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, że za każdem z nich mógł się człowiek spokojnie ukryć. Szli już około dwóch godzin; Sternau zauważył, że Indjanin staje się coraz bardziej ostrożny, więc zmiarkował, że są niedaleko wąwozu. Nagle Miksteka przystanął i rzekł:
— Obóz wpobliżu. Unikajcie hałasu.
Sternau nie odpowiedział ani słowa, w milczeniu postępując za swym przewodnikiem. Po pewnym czasie Bawole Czoło położył się brzuchem na ziemi, wskazując Sternauowi, aby go naśladował. Zaczęli pełzać powoli, w zupełnej ciszy, aż usłyszeli czyjeś głosy.
Dowlekli się na brzeg głębokiego wąwozu o ścianach tak stromych, że niepodobna było wspiąć się na ich zbocza. Wąwóz ten miał około ośmiuset kroków szerokości, a blisko trzysta długości. Na dnie płynęła woda; nad brzegiem strumyka leżało w trawie dziesięć uzbrojonych postaci. U wejścia do wąwozu i u wylotu stały warty. Sternau jednem spojrzeniem obrzucił wąwóz, poczem szepnął:
— Widzieliście trzy razy po dwanaście wojowników?
— Tak.
— Jest ich tylko dziesięciu. Reszty niema.
— Poszli zapewne na zwiady.
— Albo na rabunek.
Sternau nadstawił ucha. Rozmawiano tak głośno, że słychać było każde słowo. Widać ludzie ci czuli się tutaj bezpieczni.
— A ile mieliśmy otrzymać na wypadek schwytania ich? — zapytał jeden. — Dziesięć pesów od głowy? Suma wystarczająca. Niewarci tyle dwaj Niemcy i jeden Hiszpan.
Sternau zorjentował się, że mowa o nim i jego towarzyszach — Pojechali inną drogą. Niech ich djabli porwą! — rzekł drugi.
— Czego klniesz? — ofuknął sąsiad. — Tem lepiej, ze się wymknęli; teraz jako łup otrzymamy całą hacjendę, oczywiście, jeżeli wybijemy wszystkich, zwłaszcza zaś jednego z Niemców i Hiszpana.
— Jak sennor nazwał tych ludzi?
— Niemiec zwie się Sternau, Hiszpan — de Lautreville.
— Ale czy wystarczy nas do opanowania hacjendy? Ten Arbellez ma podobno około pięćdziesięciu vaquerów.
— Ośle, zaskoczymy ich przecież.
Sternauowi to wystarczyło. Nie należał do ludzi, którzy niepotrzebnie krew przelewają, ale tu przecież chodziło o wytępienie bandy zbójów i morderców. Chwycił więc za strzelbę, zdejmując ją powoli i ostrożnie z ramienia.
— Co zamyślacie? — spytał Indjanin.
— Chcę zabić tych ludzi.
— Tylu naraz?
— Tak.
Z twarzy Indjanina łatwo było odczytać, że towarzysza swego uważa za szaleńca. Chciał się cofnąć, ale Sternau rozkazał:
— Zostań, przecież się chyba nie boisz. Jestem Matava-se — Władca Skał. Wszystkich morderców mamy w rękach.
Usłyszawszy imię Matava-se, Indjanin uniósł się, by złożyć czołobitny ukłon.
— Będziesz strzelbą pilnował wyjścia wąwozu. Żaden z nich nie powinien uciec.
Po tych słowach Sternau zmierzył się z dubeltówki, kierując wdół lufę. Po chwili zdecydował jednak co innego.
— Zobaczysz, jak Władca Skał pokona wrogów!
Po tych słowach wstał, aby mogli go ujrzeć ci zdołu, i wydał głośny okrzyk, po którym wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.
Głos Sternaua rozległ się po wąwozie głośnem echem; równocześnie zabrzmiał huk wystrzału. Bandyci skoczyli na równe nogi i rzucili się ku strzelbom, które leżały w nieładzie — na dnie wąwozu. Sternau przypadł ku ziemi i posyłał wraz z Bawolem Czołem strzał za strzałem w kierunku zdezorjentowanych desperados[2]. Pięciu już padło, pozostali daremnie strzelali wgórę; widząc, że nic nie wskórają, a chcąc ratować życie, rzucili się do ucieczki. Co który zbliżył się ku wylotowi wąwozu, nowa kula kładła go trupem. Po upływie niedługiego czasu dwóch tylko pozostało przy życiu.
Jednego powalił Bawole Czoło, ostatniego chciał Sternau oszczędzić.
— Połóż się i nie ruszaj! — krzyknął do bandyty.
Rozkaz Sternaua został wykonany natychmiast.
— Zejdź do niego, ja zostanę tutaj i będę zgóry obserwować — rzekł Sternau do wodza Miksteków.
Bawole Czoło pobiegł w długich skokach wzdłuż krawędzi wąwozu, aż dotarł do punktu, w którym nieruchomo leżał na ziemi ostatni z bandytów. Nie było obawy, aby mógł teraz uciec. Sternau pośpieszył więc za Bawolem Czołem. Podszedłszy do leżącego, rzekł:
— Wstań.
Człowiek leżący podniósł się, drżąc na ciele.
— Ilu was było? — zapytał Sternau.
— Trzydziestu sześciu.
— Gdzie reszta?
Zapytany wahał się; zwlekał z odpowiedzią.
— Mów, milczenie przypłacisz życiem.
— Są w hacjendzie Vandaqua.
— Cóż tam robią?
— Udali się do sennora.
— Kim jest ten sennor?
— To człowiek, który nam kazał napaść na hacjendę del Erina.
— Czy nie wymienił swego nazwiska?
— Nie.
— Ale ja je znam. Czy macie konie?
— Pasą się niedaleko, w przełęczy leśnej.
— Jak daleko do hacjendy Vandaqua?
— Trzy godziny drogi.
— Kiedy wyruszyli stąd?
— Przed godziną.
— A na kiedy zapowiedzieli swój powrót?
— Mają wrócić, ledwie zapadnie wieczór.
— Dobrze. Zaprowadź nas na pastwisko, na które puściliście konie.
Nabiwszy strzelbę, Sternau udał się na pastwisko Wybrali tu trzy najlepsze bieguny i przyprowadzili je do wąwozu. Złożywszy w koce wszystką broń, jaką znaleźli, naładowali na wierzchowce. Do jednego z tych koni obydwaj zwycięzcy przywiązali jeńca, poczem ruszyli napowrót do hacjendy. Drogę odbyli przez las stępa, przez góry kłusem, galopem przez równiny.
Mieszkańcy hacjendy del Erina zdumieli się na widok tej małej kawalkady. Sternau udał się do chorego, Miksteka zaś opowiadał zdumionym słuchaczom, co zaszło.
— Ten lekarz słynie w prerjach — rzekł Bawole Czoło. — To Matava-se — Władca Skał.
Zaledwie Bawole Czoło skończył opowiadanie, zjawił się Sternau. Zastał chorego, pogrążonego we śnie; Emma czuwała przy nim, pieczołowicie spełniając wszystkie polecenia lekarza. Wszyscy pozostali mieszkańcy hacjendy zebrali się na dziedzińcu, Arbellez podszedł do Sternaua i, wyciągając doń rękę, rzekł:
— Jest pan skwapliwym sędzią. Obronił mnie sennor przed wrogiem.
Sternau zapytał:
— Słyszałem, że hacjenda Vandaqua jest oddalona stąd o trzy godziny drogi. Czy to prawda, że można się do niej dostać w tym czasie?
— Tak.
— Na jakiej stopie żyje pan z właścicielem hacjendy?
— Jest to mój wróg zacięty.
— Wyobrażałem sobie. Siedzi tam teraz Pablo Cortejo, który zwerbował przeciw panu tę bandę morderców. Mariano, wy, sennor Arbellez, i ja pojedziemy do Vandaqua w towarzystwie dwudziestu ludzi. Bawole Czoło wróci z dziesięcioma ludźmi do wąwozu tygrysa, aby sprowadzić konie i łupy; reszta pozostanie, pod opieką mego przyjaciela Ungera, aby ewentualnie bronić hacjendy, trzeba bowiem czuwać w ostrem pogotowiu — niewiadomo co się zdarzyć może. Zgadzacie się, państwo?
Wszyscy wymienieni chętnie objęli przeznaczone im role; niezadługo obydwa oddziały, każdy w swoim kierunku, wyruszyły z hacjendy. —
Oddział Bawolego Czoła miał przed sobą zadanie proste. Dojechawszy do wąwozu, naładował zdobycz na konie i zawrócił.
Inaczej rzecz się miała z oddziałem, zdążającym do hacjendy Vandaqua. Musiał posuwać się bardzo ostrożnie. Przebywszy pogranicze, spotkano jakiegoś cibolera. Sternau podjechał do niego i zapytał:
— Idziesz z hacjendy Vandaqua?
— Tak, panie.
— Czy właściciel w domu?
— Siedzi przy stole i gra w monte o srebrne pesy.
— Z kimże to?
— Z jakimś obcym panem ze stolicy. Zapomniałem jego nazwiska.
— Cortejo?
— Tak jest.
— Czy są jeszcze jacyś ludzie obcy w hacjendzie?
— Około dwudziestu. Przybyli niedawno. Rozłożyli się u vaquerów; grają, ale nie o srebrne pesy.
Jak pochwycić Corteja? O napadzie na hacjendę, o naruszeniu spokoju domowego mowy być nie mogło. Mimo to, zarówno Sternau, jak i Mariano, byli zdania, by się udać przed dom hacjendera i tam dopiero powziąć decyzję. Po kwadransie drogi ujrzeli hacjendę; a jeszcze przedtem dostrzegli wśród równiny parę ruchomych punktów.
Gdy nasz oddział przybył przed dom, wyszedł właściciel hacjendy..
— Ah, sennor Arbellez — rzekł z fałszywym uśmiechem. — Czemuż mam zawdzięczać ten niezwykly zaszczyt?
Sternau wysunął się na swym koniu i odpowiedział zamiast Arbelleza:
— Wybaczcie, mój panie. Jestem tu obcy; szukałem w hacjendzie del Erina sennora Corteja. Powiedziano mi, że jest u was. Czy mogę z nim mówić?
Wygląd Sternaua tak podziałał na hacjendera, że przestał się uśmiechać. Podniósł rękę i, wskazując wdal, rzekł:
— Przykro mi bardzo, mój panie, ale Cortejo odjechał przed chwilą.
— Dokąd?
— Tego nie wiem.
Sternau pokiwał głową. uśmiechając się pod wąsem. Rzecz oczywista, że ten człowiek nie zdradzi Corteja. Należało tylko sprawdzić, czy mówił prawdę, zapewniając, iż Cortejo odjechał. Datego też Sternau zapytał:
— Czy pozwoli pan odpocząć przez chwilę w swej hacjendzie?
— Chętnie — brzmiała odpowiedź. — Podejdźcie bliżej, sennores.
Zaproszenie było niezaprzeczonym dowodem, że hacjendero nie łgał.
— Co to za ludzie, którzy niedawno udali się konno na zachód?
Quien-sabe — Kto to wie — odrzekł hacjendero.
Po skrytym wyrazie jego twarzy poznać było, że mógł dać odpowiedź mniej wymijającą, gdyby chciał. Sternau zakończył rzecz krótko.
— Bądźcie zdrowi — rzekł, odwracając się na koniu. — Wkrótce się dowiemy, kim są ci ludzie.
Po tych słowach ruszył z kopyta, a za nim cały oddział. Jechali w tym samym kierunku, w którym, jak to przedtem zauważyli, udali się nieznani jeźdźcy; droga prowadziła do wąwozu tygrysa. Wjechawszy do lasu, musieli posuwać się powoli. Konie szły z trudem naprzód; ponadto trzeba było wytężyć uwagę, aby wytropić nieprzyjaciela w kryjówce. Wreszcie dotarli szczęśliwie do ujścia wąwozu. Zatrzymali się teraz na polecenie Sternaua, on zaś począł badać tropy. Odczytał z nich, że vaquerzy tutaj byli, ponadto znalazł ślady prowadzące z wąwozu w kierunku zachodnim do lasu. Pozostawił je z pewnością Cortejo ze swymi ludźmi; należało tylko dowiedzieć się, dokąd pojechali.
Sternau więc ruszył z towarzyszami tym tropem. Prowadził w coraz gęstszy las, szedł potem w kierunku północnym, aż dotarł do równiny, pozbawionej drzew.
Oddział Sternaua badał ślady aż do wieczora. Upewniono się wreszcie, że przeciwnik podążył w kierunku miasteczka San Rosa.
— Możemy zawrócić — rzekł Sternau. — Przynajmniej na czas jakiś jesteśmy przed tymi ludźmi bezpieczni. Otrzymali nauczkę, którą nieprędko zapomną.
— Zadenuncjuję ich u władz — rzekł Arbellez.
— Cóż to pomoże?
— Nic. Wiem o tem dobrze. Ten kraj, tak szczodrze przez naturę wyposażony, jest jednym z najnieszczęśliwszych na ziemi. Szarpią i rozdzierają go kłótliwe stronnictwa; jedni zniewalają drugich. Niemasz sprawiedliwości; prawo ma ten za sobą, kto silniejszy, choćby nikczemnik był ostatni, a kto chce sprawiedliwości, musi ją sobie sam wymierzyć. Tak, możemy wracać. Napad został udaremniony; nieprędko zechcą nas znowu niepokoić.
Noc już była ciemna, gdy dotarli do hacjendy del Erina. — —



II
JUAREZ.[3]

Cortejo zatrzymał się istotnie w sąsiedniej hacjendzie. By osiągnąć swój cel, wszedł w konszachty z przeciągającą przez kraj bandą zbójecką, którą przypadkiem spotkał na drodze. Ludziom tym polecił napaść i wymordować Sternaua oraz jego towarzyszy, jadących do hacjendy del Erina. To się jednak nie udało, gdyż, jak wiadomo, Bawole Czoło pokrzyżował zamiary opryszków i zaprowadził do hacjendy Sternaua, Ungera i Mariana. Postanowiono tedy napaść na hacjendę i udać się w jej pobliże, do wąwozu tygrysa, znanego niektórym ze zbójów. Tam podsłuchał ich Bawole Czoło, a co się potem przytrafiło, wiemy już doskonale.
Cortejo uważał, że jest za wielkim panem, aby przebywać w towarzystwie zbójeckiej szajki. Dlatego odwiedził sąsiednią hacjendę, wiedząc, że właściciel jest wrogiem Pedra Arbelleza. Nagle oznajmiono mu, że słychać od strony wąwozu ostrą strzelaninę. Pośpieszył więc, by się dowiedzieć, co się właściwie święci.
Gdy przybył do wąwozu, vaquerzy, prowadzeni przez Bawole Czoło, byli już w drodze powrotnej do hacjendy. Znalazł więc tylko obrabowane zwłoki swych sojuszników. Przerażony, zeskoczył z konia przeszukiwał wąwóz.
— Ci z hacjendy Erina byli tutaj — rzekł do towarzyszy. — Dowiedzieli się o naszych zamiarach i napadli na naszych ludzi. Chodźmy czem prędzej do koni.
Gdy przybyli na miejsce, gdzie przedtem pasły się zwierzęta, nie znaleźli na pastwisku ani jednego.
— Uprowadzone, wszystkie uprowadzone! — zawołał Cortejo. — Ci ludzie przejrzeli nas z pewnością i wiedzą, że tu przybędziemy. Powrócą więc, albo przygotowali na nas zasadzkę. Musimy uciekać i to bez zwłoki.
— Nie zemściwszy się nawet? — zapytał ponuro jeden z pośród bandy.
— Zemścimy się, ale dopiero wtedy, gdy będziemy mieli widoki, że zemsta się uda.
— Dokąd pojedziemy teraz?
— Tam się udamy, gdzie będziemy bezpieczni od zasadzki i od pościgu: do najbliższego miasta.
— Do San Rosa?
— Tak. Ale pojedziemy drogą okrężną, aby nas tamci nie mogli ścigać.
— Dobrze, spełnimy waszą wolę, ale musicie nas zapewnić, że się będziemy mogli zemścić.
— Zapewniamy o tem.
Cortejo przyrzekał, nie spodziewając się wcale, iżby zemstę mógł wywrzeć. Czuł doskonale, że zachody jego stracone i że hacjenda del Erina będzie teraz czuwać w obawie przed niebezpieczeństwem. Więc, że w najbliższym czasie nic się przedsięwziąć nie da, o tem był przekonany. —
Wyruszyli okrężną drogą ku zachodowi, a przebywszy las, skierowali się na południe. Droga zajęła sporo czasu; dopiero nocą stanęli w San Rosa.
Konie, czując bitą drogę pod kopytami, szły raźniej, niż dotychczas. Droga ta prowadziła do miasteczka. Zdaleka zamigotało kilka świateł; po chwili z pierwszego domu, obok którego przejeżdżali, głos jakiś odezwał się brutalnie:
— Kto tam?
— Cóż to znaczy? — odparł Cortejo.
— Co to znaczy? Odpowiadać, nie pytać.
— Kimże wy jesteście?
Caramba, a nie widzicie, że jestem szyldwach? Chcę wiedzieć, ktoście tacy i dokąd jedziecie?
— Szyldwach? Wolne żarty — rzekł Cortejo. — Pocóżby tutaj postawiono szyldwacha?
— Przekonacie się, czy to żarty, — odparł groźnym głosem człowiek, mieniący się szyldwachem. — A więc, kim jesteście?
— Jestem swój — uśmiechnął się Cortejo. — Puszczajcie nas.
Szyldwach wyciągnął gwizdawkę i gwizdnął ostro.
— Co też robicie? — zapytał Cortejo.
— Słyszycie przecież: daję znak.
— Wolne żarty.
Po tych słowach Cortejo chciał usunąć z drogi Meksykańczyka; ten jednak skierował ku niemu lufę strzelby i zawołał:
— Stój! Zatrzymać się, albo wam kulkę w łeb wpakuję. Musicie czekać, aż przyjdą inni. W San Rosa stan oblężenia.
— Ah, tak? Od kiedyż to?
— Od dwóch godzin.
— Któż go ogłosił?
— Sennor Juarez.
Nazwisko zdziałało swoje. Eskorta Corteja, która przed chwilą jeszcze miała zamiar zbagatelizować szyldwacha i pojechać dalej, mimo jego zakazów, teraz cofnęła się żywo. Cortejo wydał okrzyk zdumienia.
— Juarez! — zawołał. — Juarez jest tutaj, w San Rosa?
— Słyszycie przecież.
— Ach tak, to co innego. W takim razie słucham. A oto i wasi towarzysze.
W odpowiedzi na sygnał szyldwacha zabrzmiał po nocy drugi. Zbliżyło się teraz kilku ludzi, uzbrojonych od stóp do głów; jeden z nich, przywódca, zapytał:
— O cóż chodzi, Hermillo?
— Ci ludzie chcą do miasta.
— Któż to taki? — Nie wymienili nazwisk.
— Mnie wymienią je z pewnością.
— Nazywam się Cortejo, przybywam do stolicy. Znajduję się w drodze powrotnej do Meksyku i chciałem przenocować w San Rosa.
— Ci ludzie do was należą?
— Tak.
— Kimże jesteście?
— Zarządcą posiadłości hrabiego de Rodriganda.
— Ah, to jakiś dostojny wyzyskiwacz i pasożyt. Chodźcie za mną!
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt miłym.
— Wolę jednak jechać dalej — odparł Cortejo, któremu widać sytuacja nie przypadła do smaku.
— To się nie stanie. Dotarliście do naszych przednich straży, teraz niema odwrotu. Jazda naprzód!
Cortejo usłuchał. Nie trzeba było wprawdzie wyjątkowej odwagi, by uciec na koniu wśród ciemnej nocy, ale Cortejo nie był bohaterem i wolał spełnić rozkaz.
Komendant warty odprowadził Corteja i jego ludzi do miasteczka; wśród niewielkiej gromady domostw nocy tej panowało ożywienie. Tu i owdzie majaczyły poprzywiązywane do słupów lub płotów konie; właściciele ich zakwaterowali się w mieszkaniach miasteczka. — —
Poświęcimy teraz kilka słów ówczesnej historji Meksyku.
Benito Juarez jest tym samym człowiekiem, który później odegrał nieszczęsną rolę w ponurym dramacie cesarza Meksyku, Maksymiljana.
Bezstronny sędzia nie nazwie Juareza genjuszem, który indywidualnością swą nadał piętno epoce, lub swemu narodowi. Ale ten człowiek, pozbawiony genjuszu, miał zdrowy rozsądek, żelazną siłę woli i, obok prawości, zdecydowania, skromności i umiłowania ojczyzny, cały szereg innych przymiotów, które mu pozwoliły wyświadczyć narodowi wielkie usługi. A z pewnością mniej zdziałałby, gdyby był genjuszem, nie liczącym się ze szczególnemi warunkami kraju.
Juarez był Indjaninem; urodził się 21 marca 1806 roku w miejscowości San Pedro w Sierra de Oaxaca. Od najmłodszych lat nauczył się borykać z nędzą i poniżeniem godności narodowej. Najcięższe przeszkody musiał pokonać, zanim udało mu przystąpić do się studjów prawnych; został nawet profesorem prawa w kolegjum w Oaxaca. Było to jak na Indjanina, jak na pogardzonego czerwonoskórego, bardzo wiele.
Poza profesurą, jako adwokat, zdobył sławę szlachetnego i prawego człowieka. W roku 1848 wybrano go gubernatorem stanu Oaxaca i nawet wrogowie jego przyznają, że żaden gubernator nie rządził lepiej i mniej egoistycznie, aniżeli Juarez. Poważano go do tego stopnia, że stara, znana kreolska rodzina Mazo oddała mu za żonę córkę swą Małgorzatę, mimo że dumni kreole unikają związków krwi z Indjanami.
Jako gubernator zajął się Juarez naprawą sądownictwa, finansów, tępieniem nadużyć urzędniczych i szlendrjanu; popierał przemysł i rozszerzał linje komunikacyjne. Dobrobyt i bezpieczeństwo administrowanej przez niego prowincji zjednały mu sławę w całym kraju.
W roku 1853 wypędził go z Meksyku wróg polityczny, prezydent Santa Anna. Juarez wywędrował do Nowego Orleanu, w roku 1855 wszakże powrócił do ojczyzny i, za prezydentury Alvareza, został ministrem sprawiedliwości. Po ustąpieniu Alvareza, w grudniu tegoż roku, Juarez podaje się również do dymisji, został jednak mianowany przez nowego prezydenta, Comonforta, prezesem najwyższego sądu, a w roku 1858, po upadku prezydenta, obrano go, zgodnie z konstytucją, prezydentem Meksyku. Był teraz, pogardzany kiedyś Indjanin, pierwszym dostojnikiem w kraju, ale kraj ten odziedziczył po swych poprzednikach w stanie rozterki i nieładu, któremu nie był winien. Odziedziczył straszny ciężar wojny z armją i flotą francuską, odziedziczył spory między Hiszpanją a Anglją, naderwane stosunki ze Stanami Zjednoczonemi, opór wrogów wewnętrznych i biednego Maksymiljana austrjackiego, którego łaska Napoleona trzeciego wyniosła do godności cesarza Meksyku.

Zadanie Juareza było olbrzymie. Czy je spełnił? Czy mógł je spełnić, czy można je było spełnić w przeciągu krótkiego czasu rządów? Juarez rozumiał, że cesarza z łaski Napoleona Meksyk przyjąć nie może. Miał dla poczciwego Maksymiljana szacunek i litość, ale, jako człowiek zasad, bronił swego przekonania, walczył o nie odważnie i wytrwale, nie ulegając blaskowi wybranka Francji, wykazując w sprawach osobistych spokój dostojny, delikatność i poczucie sprawiedliwości. Zmarł 18 lipca 1872. Jeden ze światłych historyków naszej doby tak o nim pisze:
Benito Juarez — najwybitniejsza postać historyczna, jaka wyszła z rasy indjańskiej i nie należała do cywilizacji europejskiej. — —

W czasie naszego opowiadania Juarez był przywódcą partji, już bardzo popularnym, i budził lęk wśród przeciwników.
Wiedziano, że to człowiek zacięty, przebiegły, że posiada zimną krew; natura obdarzyła go niezachwianym charakterem i twardą wolą, wystarczającą zupełnie do opanowania politycznego chaosu w kraju. — —
Kwaterował Juarez w najpiękniejszym domu miasteczka. Zaprowadzono do niego Corteja i towarzyszy. Przed wejściem sprawowało straż czterech konnych z obnażonemi szablami. Cortejo i jego towarzysze, zsiadłszy z koni, udali się do kwatery. Tu skierowano ich do wielkiej komnaty, w której właśnie spożywano kolację.
Na pierwszem miejscu przy stole siedział Indjanin Juarez. Włosy miał krótko ostrzyżone; widać było wystające kanty jego potężnego czoła. Nosił się zprosta, skromniej, aniżeli jego towarzysze stołu. Mimo to z pierwszego rzutu oka poznać było, że jest tu panem i władcą.
— O co chodzi? — zapytał krótko na widok wchodzących.
— Ludzie ci zatrzymani zostali przez wartę — brzmiała odpowiedź.
Indjanin zwrócił badawczy, przeszywający wzrok na Corteja:
— Kim jesteście?
— Nazywam się Cortejo; jestem pełnomocnikiem hrabiego de Rodriganda. Mieszkam w Meksyku.
Juarez milczał przez chwilę, namyślając się nad czemś, poczem zapytał:
— Jesteście pełnomocnikiem tego bogatego Hiszpana Rodriganda, do którego należała hacjenda del Erina?
— Tak.
— I dokąd podążacie?
— Do domu, do Meksyku.
— Skąd przybywacie?
— Z hacjendy Vandaqua.
— Coście tam robili?
— Odwiedzałem hacjendera.
— W jakiej sprawie?
— To mój przyjaciel.
Brwi Juareza ściągnęły się groźnie; zapytał:
— Ach tak. Jesteście więc jego przyjacielem?
— Tak jest — odparł swobodnie Cortejo.
— W takim razie nie jesteście moim przyjacielem; człowiek ten bowiem opowiada się za prezydentem.
Cortejo przeraził się na dobre. Ówczesny prezydent Meksyku, Herrera, objeżdżał kraj, werbując zwolenników, i rozprawiał się bezlitośnie z tymi, którzy mu się nie chcieli poddać.
— Nie pytałem nigdy o jego zapatrywania polityczne.
Cortejo chciał się w ten sposób ratować; nie poprawił jednak położenia. Juarez przeszył go spojrzeniem swych ciemnych oczu, rozchylił przytem wargi, ukazując szereg białych zębów, podobnych do kłów psa łańcuchowego.
— Brednie! — zawołał Indjanin. — Kiedy się zejdą dwaj ludzie, muszą mówić o polityce, takie już nasze stosunki obecne. Zresztą mam wrażenie, że i wy jesteście zwolennikiem prezydenta.
Brzmiało to jeszcze groźniej od słów poprzednich Cortejo odparł z pośpiechem:
— To jakaś pomyłka! Nigdy nie zajmowałem się polityką.
— W takim razie nie jesteście ani tem, ani owem. Tem gorzej. Zanim się do was nie przekonam, będę was uważał za szpiega.
— Sennor, nie jestem szpiegiem — rzekł Cortejo z trwogą.
— To się okaże. Mam was w podejrzeniu. Z Meksyku do hacjendy Vandaqua nie podróżuje się jedynie dla przyjaźni.
— Ależ nie wiedziałem wcale, że jesteście w San Rosa...
— A chcieliście się o tem przekonać? Przecież San Rosa nie leży na drodze z hacjendy do Meksyku. Pocóż więc to okrążenie?
Cortejo nie mógł ukryć zakłopotania.
— Milczycie? — mówił dalej Indjanin. — Każę was zamknąć, a jutro dowiemy się prawdy.
— Jestem niewinny — zapewniał Cortejo.
— Zamknięcie nie zaszkodzi. No, idźcie już!
Po tych słowach Juareza podniósł się z za stołu jeden z besiadników.
— Pozwólcie, sennor Juarez. Czy uważacie mnie za swego szczerego przyjaciela?
Pytanie to postawił wysoki, niezwykle krzepko zbudowany Meksykanin. Postawa jego rzucała się w oczy tem bardziej, że mieszkańcy Meksyku zazwyczaj bywają wzrostu niskiego.
— Pytacie o to, sennor Verdoja[4]? Czy mianowałbym was rotmistrzem warty przybocznej, gdybym wam nie dowierzał? Co was skłoniło do tego pytania?
— Proszę was, sennor, byście wierzyli słowom Corteja, — odparł olbrzym.
Cortejo tak był zmieszany całem zajściem, że nie miał czasu przyjrzeć się besiadnikom. Usłyszawszy teraz głęboki głos, nie mógł ukryć wyrazu miłego zdumienia. Wiedział, że jest uratowany, znał bowiem swego obrońcę.
Verdoja nie był co prawda miljonerem, ale wcale zamożnym właścicielem ziemskim. Posiadał na północy Meksyku wielkie pastwiska i był sąsiadem hrabiego de Rodrigaida, który również miał w tych stronach włości. Znajdowały się na nich pokłady rtęci. Verdoja chciał je swego czasu nabyć dla siebie, lecz hrabia Fernando nie kwapił się ze sprzedażą.
— Znacie tego człowieka? — zapytał Juarez.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Nie uważacie, że jest niebezpieczny?
— Przeciwnie, to nasz zwolennik. Ręczę za niego.
Juarez raz jeszcze obrzucił Corteja badawczym wzrokiem.
— Jeżeli ręczycie za niego, — rzekł — niechaj idzie wolno. Ale odpowiadać będziecie, gdyby się co przytrafiło.
— Dobrze, sennor.
Juarez zwrócił się do Corteja:
— Kim są ci ludzie, którzy wam towarzyszą?
— To moja eskorta. Uczciwi ludzie; nikomu krzywdy nie wyrządzą.
— Niechaj odejdą i poszukają sobie legowiska. Wy zaś zjedzcie z nami wieczerzę. Oddaję was pod opiekę sennora Verdoji. Słyszeliście z pewnością, że jest za was odpowiedzialny; mam nadzieję, iż nie narazicie go na przykrości.
Tak tedy groźna początkowo sytuacja przybrała dla Corteja obrót szczęśliwy. Ustąpiono mu miejsca przy stole. Usiadł obok Verdoji, aby zjeść wieczerzę razem z Indjaninem Juarezem, którego przeznaczeniem było zostać prezydentem Meksyku i zedrzeć koronę z głowy arcyksięcia austrjackiego. —
Potrawy nie były wytworne, natomiast bardzo obfite. Przeplatano je gęsto napojami; pod koniec wieczerzy wszystkim kurzyło się z czupryn. Tylko Juarez jadł i pił indjańskim zwyczajem umiarkowanie. Gdy się podniósł od stołu i wyszedł, reszta postąpiła w jego ślady. Verdoja i Cortejo razem opuścili dom; teraz dopiero mogli porozmawiać spokojnie.
— Przenocujecie u mnie — rzekł Verdoja. — Mam nadzieję. że będziecie zadowoleni z mojej kwatery.
— Ależ, sennor, cieszę się bardzo z tej propozycji — odparł Cortejo. — Przyjmijcie podziękowanie za wasze wstawiennictwo za mną, sennor Verdoja. Gdyby nie wy, spałbym prawdopodobnie nocy dzisiejszej niezbyt wygodnie.
— Tak, to bardzo prawdopodobne. Byłem zdumiony, słysząc, żeście odwiedzili Vandaqua; przecież na jego hacjendę właśnie mamy się wyprawić.
— Być nie może?!
Cortejo miał wrażenie, że piorun w niego uderzył.
Znając zwyczaje Indjanina, zrozumiał dopiero teraz, iż życie jego wisiało na włosku.
— Ależ, tak jest, — odparł Verdoja. — Nie powinienem był wprawdzie wygadać się przed wami, bo to tajemnica, ale coście, u djabła, robili w tej hacjendzie? O ile mi wiadomo, ten sąsiad nigdy nie był wam zbyt przychylny.
— Zmieniły się czasy. Nie jest już mym sąsiadem.
— Nie? I dlaczegóż to?
— Hacjenda del Erina już do nas nie należy. Pedro Arbellez ją odziedziczył.
Caramba! Odziedziczył ją po hrabi Fernandzie? Niechże go piorun spali! Mnie hrabia nie chciał sprzedać skrawka ziemi, o który się dobijałem, a tu darowuje dwadzieścia mil kwadratowych gruntu. Pomówimy o tem jeszcze później. Wejdźcie, mieszkam tutaj.
Stanęli przed domem, którego drzwi ktoś otworzył na odgłos kroków. Właściciele mieszkania nie pokazywali się na oczy. Verdoja miał najlepszy pokój; łóżko było przygotowane, na stole zastawa.
— Mam wrażenie, że jeść nie będziemy, — rzekł Verdoja. — W tem łóżku śpię ja, wy zaś będziecie musieli zadowolić się hamakiem, który zaraz zawiesimy.
— Ależ chętnie. O mnie się nie kłopoczcie — rzekł Cortejo.
Umocowali hamak; Cortejo usiadł w nim. Kapitan zajął miejsce na łóżku. Uraczywszy gościa i siebie papierosem, rzekł:
— Słyszałem, że Alfonso, spadkobierca hrabiego Fernanda, przebywa w Hiszpanji. Czy to prawda?
— Taki bawi tam od roku.
— Więc wy administrujecie jego tutejszemi posiadłościami? Tego wam winszuję, sennor Cortejo, — rzekł z obleśnym uśmiechem. — Niejeden smaczny kąsek teraz się wam dostanie. Czy i mnie się cośniecoś okroi, drogi Cortejo?
— Myślicie z pewnością o pokładach rtęci? Hm, o tem możnaby pomówić. Powiedzcie mi jednak naprzód, czego chce ten Juarez w hacjendzie Vandaqua?
— Chce hacjenderowi zapłacić za zdradę.
— Jaką monetą?
— Nie wolno mi wyjawić; to jedno pewne, że jutro o tej porze hacjendero żyć już nie będzie. Juarez nie zna bowiem litości, ni łaski. Przy okazji odwiedzi hacjendę del Erina.
— Ah tak. Jakże to?
— Część naszych ludzi ma się tam zakwaterować.
— Hm — mruknął Cortejo. — I wy także?
— Tak jest.
Cortejo zamilkł, patrząc przed siebie. Rotmistrz zapytał po chwili:
— O czem myślicie, sennor?
— O pokładach rtęci — uśmiechnął się Cortejo.
— Czy chcielibyście je sprzedać? — zapytał szybko Verdoja.
— Chcę naprzód wiedzieć, ile mi zapłacicie.
— Hm, niewiele. Mało tam pastwisk, a tych najbardziej potrzebuję.
— Nie przystępujcie do rzeczy jak handlarz, który umyślnie gani to, co chce kupić. Znamy się przecież oddawna i sądzę, że możemy mówić otwarcie. A więc...
— Mało tam, jak mówiłem, pastwisk. Okolica składa się ze stromych, nagich wzgórz i głębokich wąwozów o skąpej roślinności; ponieważ jednak leży w mojem sąsiedztwie, mógłbym ofiarować dziesięć tysięcy pesów.
Cortejo uśmiechnął się pogardliwie:
— Zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Dlaczegóż to mówicie?
— Przecież hrabia Rodriganda kupił tę posiadłość za okrągłe sto tysięcy pesów. A dziś warta przynajmniej cztery razy tyle.
— O to możnaby się jeszcze spierać.
— A jeżeli moje przypuszczenia słuszne i obok rtęci znajdą się tam szlachetne kruszce, miljon pesów byłby sumą zbyt małą, gdyż sama renta wyniosłaby wtedy setki tysięcy.
— Fantazje.
— Takie jest moje skromne zdanie. Mówię jednak tylko o przyszłości, przewidując, że ta część kraju zaludni się szybko.
— Za proroctwa się nie płaci.
— Wiem o tem. Przedstawiłem wam całą sprawę nie z pobudek egoistycznych, a ze względu na wasz interes.
— Odkądże to jesteście tak altruistycznie usposobieni?
— Od dzisiaj. Wiecie o tem, że umiem rachować. Wyświadczyliście mi wielką przysługę. Bez waszego wstawiennictwa możeby mnie rozstrzelono, dlatego też chcę przy sprawie rtęci mieć wasz interes na względzie.
Rotmistrz uśmiechnął się pogardliwie.
— Chyba nie chcecie mi darować tych pokładów?
— Owszem, chcę — odparł Cortejo.
Verdoja skoczył z łóżka.
— Co takiego? — zawołał.
— To, coście słyszeli: chcę wam darować ten kawałek ziemi z rtęcią.
Verdoja usiadł na łóżku.
— Głupstwa. To przecież niemożliwe.
— A jednak prawdziwe.
— Słuchajcie Cortejo: powiedzcie mi, cobyście uczynili, gdybym was chciał wziąć za słowo?
— Dotrzymałbym i kwita.
— Teraz ja powtarzam, coście mi powiedzieli przed chwilą: zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Wiem dobrze, co mówię.
Verdoja tracił cierpliwość:
— Mówcie poważnie, dajcie pokój głupim żartom. Takiego szmatu ziemi nie darowuje przecież człowiek o zdrowych zmysłach.
— A jeżeli darowuje, to nie bez ubocznych zamiarów i obliczeń.
— Aha, teraz wyłazi szydło z worka. Jest więc jakiś zamiar, jakieś obliczenie. Mówcie.
— Chętnie. Chodzi tu o drobną przysługę.
— Mówcie. Jestem ogromnie ciekaw, za co mam otrzymać takie wynagrodzenie.
— Hm, muszę być ostrożny. Znamy się wprawdzie, możemy więc ufać sobie wzajemnie. Wiem, iż posiadacie wielką siłę fizyczną.
— Bezwątpienia. Ale co to ma do rzeczy?
— Wiem również, że jesteście dzielnym strzelcem i fechtmistrzem.
— Naturalnie. Niezgorzej też władam sztyletem.
— Tego mi właśnie potrzeba. Przypuszczam, że jesteście ciągle jeszcze w dobrej formie...
— Oczywiście — uśmiechnął się rotmistrz. — Niejeden, kto szukał ze mną zaczepki, dziś ziemię gryzie.
— No, w takim razie zapowiada się nieźle. Chodzi mianowicie o parę niewygodnych mi osób.
— Aha! — zawołał rotmistrz. — Więc o takiej przysłudze myślicie, sennor Cortejo? Chcecie wykształcić mnie na skrytobójcę?
— Nie. Chcę tylko zwrócić uwagę waszą na kilku ludzi, którzy mogliby z wami zadrzeć. O ile was znam, dalibyście sobie radę z nimi.
— Przypuszczam. A więc gdyby mnie ci ludzie zaczepili i gdybym im wpakował kulkę w łeb, lub sztylet, w takim razie...
— W takim razie daruję wam pokłady rtęci.
Caramba, naprawdę? — zapytał entuzjastycznie Verdoja. — Przecież ziemia ta nie jest waszą własnością; należy do hrabiego Alfonsa de Rodriganda.
— Hrabia zgodzi się z pewnością na darowiznę.
— Chcecie powiedzieć, że podpisze akt darowizny?
— Tak; to chcę powiedzieć, sennor Verdoja.
— W takim razie marzeniem mojem jest spotkanie tych ludzi.
— Nic łatwiejszego od tego spotkania. Może zobaczycie ich już jutro.
— Gdzie?
— W hacjendzie del Erina.
— Do djabła! Chyba nie macie na myśli starego Arbelleza...?
— Nie; myślę o jego gościach. Podejmuje paru przybyszów, których z przyjemnością posłałbym do nieba, albo raczej do piekła.
— Któż oni tacy?
— Przedewszystkiem pewien lekarz; nazywa się doktór Sternau.
— Dobrze. Zapamiętam nazwisko.
— Następnie pewien marynarz nazwiskiem Unger; wkońcu Hiszpan, który zwie się Mariano, albo też Alfred de Lautreville.
— A więc ci trzej: Sternau, Unger i Mariano, albo Alfred de Lautreville. Nie zapomnę tych nazwisk. A więc jeżeli zadrą ze mną i jeżeli ich pokonam, pokłady są moje, nieprawdaż?
— Tak.
— Kto za to ręczy?
— Ja. Słowem honoru.
— Hm, jest to poręka niezupełnie pewna. Co właściwie macie przeciw tym ludziom? Czy was obrazili?
— Tak.
— Nie zamydlajcie mi oczu, sennor Cortejo. Aby pomścić obrazę, nie darowuje się takich posiadłości. W tem kryje się coś innego.
— Cóż to was obchodzi?
— Macie rację. Ale dlaczego nie sprzątniecie ich sami?
— Żyję w złych stosunkach z Pedrem Arbellezem; nie mogę się pokazać w hacjendzie del Erina.
— Pilnujcie ich, gdy opuszczą hacjendę.
— Zajęcia moje nie dają mi na to czasu. Zresztą, przybyłem tutaj w tej sprawie. Muszę wam powiedzieć, że zwerbowałem sobie oddział tęgich chłopów.
— Z powodu trzech ludzi? — zapytał rotmistrz szyderczo.
— Nie śmiejcie się, sennor. Djabły, nie ludzie, ta trójca.
— I nie daliście sobie rady z temi biesami?
— Nie. Powybijali część moich ludzi; tylko przypadkiem umknąłem z resztą, którą widzieliście.
Caramba! Chciałbym poznać tę trójcę biesów! A więc ludzi, którzy z wami przybyli, w tym celu zwerbowaliście? W takim razie niezbyt anielskie mają sumienia?
— Niezbyt.
— Hm, możnaby ich użyć. Czy nie chcielibyście mi ich odstąpić?
Cortejowi spadł kamień z serca.
— Ależ jak najchętniej — odparł. — Nie wiedziałem, co z nimi począć. Tak łakną zemsty, że gotowi ze skóry wyskoczyć. Pozostając ze mną, nie doczekaliby się sposobności.
— Dobrze, znajdą ją ze mną. Jutro przy śniadaniu pomówię z nimi. Wracacie do Meksyku?
— Tak.
— Zawiadomię was, gdy się rzecz uda.
— Po otrzymaniu wiadomości, odeślę akt darowizn albo akt fikcyjnego kupna do Hiszpanji, by go podpisał hrabia Alfonso. Jakże macie zamiar zabrać się do trzech hultajów?
— Tego nie mogę powiedzieć, nie znając ich wcale. No, na dzisiaj dosyć. Śpijcie spokojnie. Ja zaś obejdę warty. Juarez pod tym względem jest bardzo surowy; gdy zauważy jakieś zaniedbanie, nawet oficer nie może ręczyć za swoje gardło.
Cortejo z zadowoleniem wyciągnął się w hamaku. Mógł teraz wrócić spokojnie do stolicy, był bowiem przekonany, że oddał sprawę w najlepsze ręce. Znał Verdoję jako brutala, wyzutego ze skrupułów; wiedział, że człowiek ten dla pokładów rtęci potrafiłby zabić nie trzech, a dziesięciu, nawet dwudziestu ludzi. Cortejo nie myślał dotrzymywać słowa. Uważał, że po śmierci tych trzech będzie można sprawę utopić; Verdoja przecież nie zechce sądownie dochodzić zapłaty za zbrodnię. —
Podczas gdy Cortejo zasypiał z dobrą myślą, rotmistrz obchodził posterunki. Zaprzątnięty swym niezwykłym interesem, mało zwracał uwagi na stan i wygląd warty.
— Więc ci ludzie mają umrzeć nie dlatego, że go obrazili, — mówił do siebie. — Gdzież tu przyczyna? Wysoką cenę kupna płaci ten człowiek. Pokłady są warte miljon, a kto płaci miljon, temu musi chodzić o sumę o wiele większą. Cóż to jednak być może? Hrabia darowuje pokłady rtęci, więc chyba wszystkie jego posiadłości są zagrożone. Kimże są ci trzej? Jeden lekarz, jeden marynarz — no i ten Hiszpan, który się nazywa Mariano, albo Alfred de Lautreville. To brzmi tajemniczo. Mam wrażenie, iż ten Mariano jest tutaj najgrubszą rybą.
Chodził dalej od warty do warty, nie mogąc zmienić kierunku swych myśli.
— Czy tylko dotrzyma słowa? — rozumował. — Znam jego spryt wyrafinowany. Czy nie wyprowadzi mnie w pole i nie będzie udawał, że o niczem nie wie, gdy pozabijam wszystkich trzech? W takim razie pokłady djabli porwą, a ja miałbym się zpyszna. Ale, że i Cortejo zawitałby do piekła, to pewne. Trzeba całą sprawę snem pokrzepić.
Wrócił na kwaterę i położył się do łóżka. Następnego ranka kazał przyprowadzić dotychczasowych towarzyszy Corteja i zaczął badać ich w obecności notarjusza.
— Kim właściwie jesteście? — zapytał.
Ten, który już poprzedniego wieczora rozmawiał w imieniu gromady, odpowiedział:
— Czy sennor Cortejo nic wam nie mówił? Biedacy jesteśmy; pracujemy, jak się nadarzy zarobić na kawałek chleba.
— Obojętny wam sposób i charakter zarobku? Chcecie zapracować u mnie na kawałek chleba?
— Jesteśmy teraz w służbie u sennora Corteja.
— Ustąpił mi was.
— Oho! — brzmiała odpowiedź. — Czy to prawda sennor Cortejo?
— Tak — odparł tamten.
— Na to nie macie prawa. Jesteśmy ludzie wolni. Przyrzekliście, że będziemy mogli pomścić towarzyszy.
— Nie mam czasu was poprowadzić; ten sennor mnie zastąpi.
— Tak — rzekł Verdoja. — Kto z was stanie do mej dyspozycji, ten odprowadzi mnie do hacjendy del Erina.
— Razem z waszymi ułanami?
— Nie. Pojedziecie za nimi. Czy hacjendę otaczają wały?
— Owszem, bardzo mocne.
— Więc dobrze. Dziś o północy — do tego czasu bądźcie w ukryciu — niechaj przybędzie jeden z was pod wał południowy. Będę tam czekał i dam instrukcje.
— A jak z zapłatą?
— Cena taka sama, jaką dawał sennor Cortejo.
— Zgoda. Czy już możemy wyruszyć?
— Nie. Juarez nie wydał jeszcze poleceń.
Po tem oświadczeniu Verdoji, oddalili się najemnicy. Nie wszyscy byli zadowoleni ze zmiany, która zaszła. Część postanowiła przyłączyć się do wojsk Juareza. — Kiedy Verdoja poszedł do kwatery przywódcy, ten polecił mu sprowadzić Corteja.
— Czy wiecie, kto ocalił waszą głowę? — powitał notarjusza Juarez głosem ponurym.
— Wiem. Mogłem ją postradać, chociaż jestem niewinny.
— Milczeć. Sennor Verdoja zaręczył za was, to wystarczy. Chcecie się udać do stolicy?
— Tak.
— Tam nie powinni wiedzieć, że bytem w San Rosa, a wy to rozgłosicie. Nie mogę was puścić.
— Będę milczał, sennor.
Juarez wykonał ręką ruch pogardliwy i rzekł lekceważąco:
— Biały nie milczy nigdy, tylko Indjanin potrafi być panem swego języka. Biały może tylko wtedy dotrzymać słowa, gdy przysięgnie.
— Więc przysięgnę.
— Dobrze, przysięgajcie.
Cortejo musiał podnieść rękę i przysiąc, że nikomu nie zdradzi spotkania swego z Juarezem.
— Teraz możecie odejść — rzekł Juarez. — Zabierzcie ze sobą swoich ludzi; pamiętajcie, iż jesteście za nich odpowiedzialni.
W kilka minut potem Cortejo dosiadł konia i opuścił San Rosa. Najemnicy odprowadzili go, aby zdradzić przed nikim, iż weszli w porozumienie z rotmistrzem. Było ich tylko ośmiu, reszta bowiem została na służbie Juareza. Dopiero po jakimś czasie pożegnali Corteja, aby drogą okrężną przebrać się ku del Erina. —
Wkrótce po odjeździe Corteja dźwięk trąb obwieścił ludziom Juareza, że czas wyruszyć. Zbrojni w lance, ułani dosiedli koni; Juarez z oficerami stanął na czele orszaku, który z szybkością strzały pognał po równinie na półdzikich koniach. —
Były to złe czasy dla Meksyku. Kraj, który już oddawna odpadł od pnia macierzystego — Hiszpanji, miał swego władcę, ale brakło mu siły, aby uzyskać samodzielność prawdziwą. Prezydenci zmieniali się raz po raz, finanse kulały, na urzędach tuczyli się niegodziwcy, rozprzęgły się organy państwa, brak było dyscypliny, wojsko odmawiało posłuszeństwa, każdy niemal oficer sięgał po szlify wodza, każdy generał po fotel prezydenta.
Kto tylko dobrał się do koryta władzy, chciwie wysysał kraj, jak najprędzej, czując, że czasu niewiele. Następca szedł w jego ślady; nielepsi byli również zarządcy poszczególnych prowincji. Nikt z poddanych nie wiedział, kogo ma słuchać; najlepiej stosunkowo powodziło się hacjenderom, zamieszkującym najodleglejsze zakątki kraju. Wśród tego chaosu wypłynął Juarez i osiągnął wpływ taki, iż, nie będąc prezydentem, zawierał nawet traktaty i ugody ze Stanami Zjednoczonemi. Przerzucał się z miejsca na miejsce, dziś był tu, jutro tam, pracując nad tem, aby sobie ludzi kaptować, aby ich karać, lub nagradzać. Myśl o karze kierowała nim teraz w wycieczce do hacjendy Vandaqua. —
Gdy ułani przybyli, padł na hacjendę strach ogromny. Juarez zsiadł z konia i wszedł do domu w otoczeniu kilku oficerów. Hacjendero siedział właśnie z rodziną przy śniadaniu.
— Czy znasz mnie? — zapytał surowo Indjanin.
— Nie — odparł hacjendero.
— Nazywam się Juarez.
Hacjendero zbladł i zawołał:
— Najświętsza Madonno!
— Nie wzywaj Madonny, to trud daremny, — rzekł Juarez ponuro. — Jesteś zwolennikiem prezydenta Herrery?
Hacjendero drżał na całem ciele.
— Nie — odparł.
— Nie kłam! — ryknął Indjanin. — Czy prowadzisz z jego poplecznikami korespondencję?
— Nie.
— Zaraz się przekonam. — Szukajcie!
Oficerowie wezwali kilku żołnierzy i rozpoczęli skrupulatną rewizję. Po jakimś czasie jeden z oficerów w milczeniu podał Juarezowi paczkę listów. Juarez wziął je również bez słowa i zaczął czytać. Hacjendero zbladł jak trup. Zawisł trwożnym wzrokiem na twarzy Juareza. Rodzina jego stała w kącie w niemem przerażeniu, z bijącem sercem oczekując, co będzie dalej. Nareszcie Juarez skończył czytanie. Podniósł się teraz z krzesła i zapytał hacjendera:
— Otrzymałeś te listy?
— Tak.
— I czytałeś je? I odpowiedziałeś na nie?
— Tak.
— Skłamałeś przedtem, jesteś bowiem stronnikiem prezydenta. Jesteś członkiem sprzysiężenia przeciw wolności ludu. Oto zapłata.
Po tych słowach wyciągnął pistolet, wycelował i dał ognia. Hacjendero, trafiony w skroń, padł na ziemię. Rozległ się głośny okrzyk przerażenia. Odpowiadając nań, Juarez zwrócił się z olimpijskim do rodziny zabitego i rzekł:
— Milczcie! I wy jesteście winni, lecz daruję wam życie. Musicie opuścić ten dom. Konfiskuję hacjendę na rzecz państwa. Za godzinę niechaj tu śladu po was nie widzę. Daję wam konie, na które możecie ładować swoje rzeczy. Pieniędzy też wam nie zabiorę. No, precz mi z oczu.
— Czy możemy zabrać zwłoki? — zapytała z jękiem żona zabitego.
— Dobrze. Ale śpieszcie.
Zabrano trupa. Po godzinie rodzina hacjendera opuściła swój dom i majętność, zalewając się łzami. Juarez pozwolił żołnierzom poplondrować i pohulać. Zabito parę wołów, poczem rozpoczęła się pod gołem niebem obfita uczta.
Juarez pozostał w pokoju. Verdoja pilnował ułanów podczas plondrowania hacjendy. Gdy wrócił rzekł do niego wódz:
— Tak powinien skończyć każdy, kto popełnia grzech przeciw swej ojczyźnie. Verdoja, czy jesteście mi wierni?
Przy tych słowach obrzucił rotmistrza tygrysiem spojrzeniem. Verdoja odparł ze spokojem:
— Tak, panie, wiecie chyba o tem.
— Dobrze. Teraz dam wam pewne polecenie. Czy znacie dokładnie prowincję Chihuahua?
— Urodziłem się tam, na granicy jej ciągną się moje posiadłości.
— Doskonale. Udacie się więc do stolicy Chihuahua, aby zarządzać prowincją w mojem imieniu. Dziś rozstaniemy się, lecz naprzód będziecie mi towarzyszyć do hacjendy del Erina.
— Czy pojadę z eskortą wojskową?
— Otrzymacie szwadron ludzi, z drugim ja powrócę. No, jazda.
W minutę później dosiedli koni i ruszyli w towarzystwie kilku żołnierzy. Jeden z vaquerów musiał zostać przewodnikiem.
W hacjendzie zauważono ich zdaleka. Mieszkańcy na wszelki wypadek zamknęli mocno bramę wjazdową. Juarez sam do niej zastukał.
— Kto tam? — zapytał Arbellez.
— Żołnierze. Otwórzcie.
— Czego chcecie?
— Do djabła, otwieracie, czy nie?
Sternau, Unger i Mariana stali obok Arbelleza.
— Czy mam otworzyć? — zapytał cicho don Pedro.
— Otwórzcie — rzekł Sternau, — Jest ich przecież tylko paru.
Gdy bramę rozwarto i jeźdźcy wjechali na dziedziniec, Juarez obrzucił bystrym wzrokiem zebranych wokoło niego mieszkańców hacjendy.
— Dlaczegoście nie otworzyli zaraz? — krzyknął groźnie.
— Nie znamy was — odparł Arbellez. — Czy jesteście jednym z tych, których należy słuchać?
— Nazywam się Juarez. Znacie moje nazwisko?
Arbellez skłonił się z godnością.
— Oczywiście, że jest mi znane, — odparł. — Wybaczcie, sennor, żeśmy zwlekali z otwarciem. Wejdźcie w nasz dom: jesteście miłym gościem.
Po tych słowach zaprowadził przybyszów do salonu, w którym usiedli bez ceremonji. Mimo uprzejmego powitania, twarzy Juareza nie opuszczał wyraz ponury i surowy.
— Widzieliście nas jadących?
— Tak, sennor.
— I poznaliście, że jesteśmy żołnierzami?
— Tak jest.
— Mimo to nie otworzyliście. Zasługujecie na karę.
— Oh, sennor. Prezydent ma również żołnierzy. Lecz tych nie przyjąłbym w miłą gościnę. Nie mogłem wiedzieć, że to wy do mnie przybywacie.
Twarz Juareza rozpogodziła się wreszcie.
— A więc jestem dla was naprawdę pożądanym gościem?
— Macie żelazną rękę, sennor, a tej brak naszemu biednemu krajowi.
— Tak. Tę rękę niejeden już poczuł na sobie. Nawet niedawno. Czy znacie hacjendę del Vandaqua?
— Znam ją dokładnie; sąsiaduje przecież z moją.
— Jakiego czynszu warta, sennor Arbellez?
— Przecież to własność prywatna, nie dzierżawa.
— Odpowiadajcie na moje pytanie! — krzyknął Indjanin niecierpliwie.
— Gdyby była w lepszych rękach, aniżeli teraz, możnaby za nią zapłacić dziesięć tysięcy pesów.
— Dobrze, możecie ją wziąć w dzierżawę za siedem tysięcy pesów.
Arbellez spojrzał na Indjanina zdumiony.
— Nie rozumiem was, sennor.
— Mówię przecież dosyć wyraźnie. Przypuszczam, iż położenie majątku wam odpowiada. Skonfiskowałem hacjendę Vandaqua na rzecz państwa i daję wam w dzierżawę.
— A właściciel? — zapytał Arbellez z przerażeniem.
— Zginął od mojej kuli, gdyż był zdrajcą. Rodzina jego musiała opuścić hacjendę. Decydujcie się więc prędko, sennor.
— Jeżeli tak rzecz wygląda, zgadzam się, ale...
— Niema żadnego ale. Przynieście papieru; spiszemy co należy.
Jak wszystko, do czego Juarez przykładał rękę, i ta sprawa załatwiona została w błyskawicznem tempie i porządku wzorowym. Skończywszy pisanie, Juarez rzekł:
— Ten oto sennor, to rotmistrz Verdoja. Zamieszka u was przez parę dni ze szwadronem ułanów. Czy będziecie im mogli dać utrzymanie?
Arbellez skinął głową na znak zgody, choć chętnieby odmówił.
— Żołnierze przybędą tutaj około wieczora. Zajmijcie się nimi, a później przedłóżcie rachunek rotmistrzowi Verdoji. Bądźcie zdrowi.
Wstał i skierował się ku drzwiom. Oficer ruszył za nim. Niebawem oddział cały pomknął galopem, zostawiając mieszkańców hacjendy w zdumieniu.
Dlaczego sąsiad musiał umrzeć? Dlaczego właśnie Arbellez miał zostać dzierżawcą jego hacjendy? A więc ten człowiek, co tu był przed chwilą, to Juarez, wielki Indjanin, przed którym drży cały Meksyk, który dla jednych jest przedmiotem miłości, dla innych nienawiści. Stawiając sobie te pytania, nie przeczuwali nawet, jakie skutki miały wywołać polecenia przywódcy. —
Gdy Juarez przybył do hacjendy Vandaqua, znalazł przed domem cały stos rzeczy, które jego żołnierze uznali za godne wywiezienia. Łup podzielono, i choć każdy otrzymał niewiele, wszyscy jednak byli zadowoleni, nie przywykli bowiem do wielkich bogactw.
Juarez dał instrukcje rotmistrzowi Verdoji. Pobyt jego u Arbelleza miał trwać niedługo; należało dać wypoczynek koniom, aby pokrzepiły się ze względu na czekającą ich bardzo uciążliwą drogę do Chihuagua. Juarezowi zależało na tem, aby Verdoja jak najprędzej objął tam władzę w jego imieniu. Prowadzili ze sobą po cichu długą rozmowę. Widocznie radzili nad sprawami wielkiej wagi. Po jakimś czasie pożegnali się uściśnieniem ręki.
Juarez dosiadł konia i pomknął na czele szwadronu, jak strzała, tą samą drogą, którą przybył dziś rano, — podobny do ducha zemsty, który znika równie szybko, jak się ukazał, i zostawia po sobie tylko ślady krwawe. — —



III
ROTMISTRZ UŁANÓW

Zapadał już mrok, gdy głośne uderzenia kopyt końskich dały znać o zbliżaniu się ułanów. Pod dachem hacjendy zamieszkali tylko oficerowie; żołnierzy postanowiono rozlokować pod gołem niebem. Rotmistrz Verdoja został ze swymi oficerami wprowadzony do salonu; po wychyleniu powitalnego trunku, weszła do pokoju stara Hermoyes i powiodła gości do przeznaczonych dla nich pokojów. Emma Arbellez opuściła łoże chorego narzeczonego, aby sprawdzić, czy kwatery należycie przygotowano. Stała właśnie w pokoju, przeznaczonym dla rotmistrza, gdy rozległy się kroki; już nie czas było odejść.
Verdoja otworzył drzwi i ujrzał ją na środku pokoju. Piękną była i dawniej, teraz jednak troska o ukochanego wysubtelniła jej rysy do takiego stopnia, że na Verdoji widok jej wywarł wrażenie niezatarte. Słońce właśnie kładło się do snu; ostatnie promienie wdzierały się jeszcze przez okno, otaczając postać dziewczyny różowo-złotą poświatą. Verdoja stanął w miejscu jak wryty. Poczuł się porwany, lecz nie tem uczuciem czystem i świętem, które szanuje i kocha piękno, a namiętnością gwałtowną, właściwą sercom ludzi brutalnych i goniących za użyciem.
Emma zarumieniła się i, skłoniwszy głowę, rzekła:
— Wejdźcie sennor, jesteście u siebie w pokoju.
Usłuchał jej słów, składając ukłon światowca.
— Jestem zachwycony, że mieszkanie moje uświęciło swą obecnością bóstwo, — odparł. — Proszę o łaskawe przebaczenie, że wdarciem się niespodzianem sprofanowałem ten akt poświęcenia.
Już miała obyczajem meksykańskim wyciągnąć rękę na przewitanie, lecz cofnęła ją, w całej bowiem jego istocie, w słowach, w twarzy, było coś, co odpychało, co ją do niego uprzedzało.
— Oh, miałożby to być poświęcenie, że chciałam dopatrzeć, by czuł się pan tutaj wygodnie, — odparła.
— Jesteś więc, sennorita, aniołem opiekuńczym tego domu? Może...
— Jestem córką hacjendera — rzekła krótko.
— Dziękuję, sennorita. Nazywam się Verdoja; jestem rotmistrzem ułanów i czuję się w tej chwili niezmiernie szczęśliwy, że mogę ucałować cudną rączkę pani.
Wyciągnął rękę, lecz Emma błyskawicznie prześlizgnęła się ku drzwiom.
— Nie! — krzyknął — Nie puszczę pani.
Chciał ją przytrzymać, ale uciekła, zamykając drzwi za sobą.
Verdoja patrzył tępo przez czas jakiś.
— Do djaska — rzekł wreszcie. — Jaka piękna. Jeszcze nie zdarzyło mi się nigdy zadurzyć tak od pierwszego wejrzenia. Będzie to wspaniała kwatera. Gdybym miał zdolności do małżeństwa, może zarzuciłbym kotwicę przy tej pięknej przystani. —
Emma była szczęśliwa, że udało jej uciec. Przerażała ją żądza, która taiła się w oczach tego człowieka. Postanowiła unikać jego towarzystwa. Udała się do pokoju chorego, którego niemal nigdy nie opuszczała.
Sternau i Unger siedzieli obok Piorunowego Grotu. Stan jego był pomyślny. Operacja udała się znakomicie, gorączka niezbyt dokuczała. Już odzyskał przytomność. Rozmawiał właśnie z doktorem o dalszym przebiegu rekonwalescencji. Na widok ukochanej na bladą twarz jego wystąpił rumieniec radości.
— Chodź tu, Emmo, — prosił. — Wyobraź sobie, doktór Sternau zapewnia, że zna moją ojczyznę.
Emma wiedziała o tem oddawna, udała jednak, że to dla niej nowina.
— Ah, tak. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.
Tak. I brata mego doktór zna również. Widział go przed odjazdem.
Ten brat siedział w tej chwili w pokoju, ukryty przy oknie za firanką. Trzeba było choremu oszczędzać wzruszeń, bez względu na to, wesołych czy smutnych.
Długie cierpienia i przebyta operacja tak osłabiły chorego, że leżał przez cały czas niemal pogrążony we śnie, albo drzemał; momenty zupełnej świadomości, jak obecny, zdarzały się dotąd rzadko.
Zaledwie Sternau powstał, ustępując miejsca Emmie, chory ujął ją za rękę, uśmiechnął się do niej radośnie i zamknął oczy. Idąc za swem przyzwyczajeniem, i teraz zasnął, trzymając rękę ukochanej w swej dłoni.
— Nie ma pan już żadnych obaw, doktorze? — szepnęła Emma do Sternaua.
— Żadnych. Ten wracający spokój umysłu, ten sen zdrowy wymocnią go szybko, zarówno pod względem fizycznym, jak duchowym. Musimy tylko wspierać jego stan, który idzie ku poprawie, nie narażając go na żadne wzruszenia. Lecz i pani powinna zachować odpowiedni spokój i równowagę, gdyż inaczej uzdrowienie Ungera gotowe pociągnąć za sobą chorobę pani.
— Niech się sennor nie obawia. Jestem silna.
Sternau z Ungerem wyszli przed dom, aby się przyjrzeć życiu żołnierzy, którzy tu rozbili obóz.
Ułani znosili właśnie drwa pod ogniska, lub układali siodła, które im miały służyć za poduszki; konie swobodnie pasły się na pastwiskach. Arbellez podarował żołnierzom wołu, którego wnet zarżnęli i pokrajali na kawały. Sternau i Unger przyglądali się przez chwilę żywemu, ruchliwemu obrazowi tego życia.
Gdy nadeszła pora kolacji, udali się do jadalni, gdzie przybyli niebawem oficerowie. Rotmistrz obrzucił stół cały spojrzeniem, szukającem Emmy. Zauważył z przykrością, że zastępuje ją stara, poczciwa Hermoyes.
Arbellez przedstawił wzajemnie gości. Meksykańscy oficerowie zachowali się wobec Europejczyków uprzejmie, lecz z rezerwą. Przecież caballeros tej miary, co oni, nie mogli skakać dokola jakichś tam cywilów.
Verdoja obserwował dokładnie Sternaua, Ungera i Mariana; a więc to byli ci ludzie, których śmierć miała mu przysporzyć miljony. Wzrok jego, prześlizgnąwszy się po Marianie i Ungerze, spoczął na potężnej postaci Sternaua. Rotmistrz czuł, że ciężką będzie miał przeprawę z tym olbrzymem, który przerastał go siłą. Co za poczucie własnej mocy przebijało z każdego ruchu tego człowieka, ze słów, które cedził skąpo. Verdoja zrozumiał, że jeżeli zdoła doktora pokonać, to jedynie podstępem.
Podczas rozmowy prowadzonej za stołem, Arbellez wtrącił uwagę, którą rotmistrz zaraz podchwycił.
— Obecność panów tutaj — rzekł Arbellez — przynosi nam nietylko przyjemność, ale i uspokojenie. Jeszcze wczoraj groziło hacjendzie wielkie niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Verdoja z pozorną swobodą.
— Miała na nas napaść banda grasantów — odparł Arbellez.
— Zapewne dosyć liczna?
— Składająca się z trzydziestu ludzi.
— A, do djabła! Skoro grasują takie bandy, trzeba koniecznie podciągnąć cugli. Czy „wizyta“ miała na względzie hacjendę, czy też poszczególne osoby?
— Właściwie poszczególne osoby; ponieważ jednak bywają one w tym domu, pod moją opieką, uplanowano napaść na hacjendę, zburzyć ją i wymordować wszystkich.
— Do licha! Czy mogę wiedzieć kim są te osoby?
— Oczywiście. Panowie Sternau, Mariano i Unger.
— To ciekawe. I jakże wywinęliście się panowie z rąk tych łotrów?
— Doktór Sternau powybijał znaczną ich część.
Rotmistrz obrzucił Sternaua zdumionem spojrzeniem; reszta oficerów uśmiechnęła się wyniośle i powątpiewająco.
— Rozprawił się zapewne tylko z kilkoma? — zapytał Verdoja.
— Mniej więcej z jedną trzecią bandy.
— I sennor Sternau sam sobie z nimi dał radę?
— Miał tylko jednego towarzysza.
— To brzmi nieprawdopodobnie. Dziesięciu ludzi pozwoliło się tak, ni stąd, ni zowąd, bez oporu, pozabijać przez jednego człowieka? To jakaś mistyfikacja!
— Nie, to prawda, — zawołał z entuzjazmem hacjendero. — Chcecie posłuchać tej historji?
Sternau obrzucił Arbelleza poważnem spojrzeniem i rzekł:
— Zostawmy to w spokoju. Nie był to żaden czyn bohaterski.
— Przeciwnie, nielada bohaterstwo zabić dziesięciu ludzi, — odparł rotmistrz — i spodziewam się, sennor, nie będziecie mieli nic przeciw temu, jeżeli posłuchamy przebiegu tej niezwykłej historji.
Sternau wzruszył ramionami, nie opierając się dłużej. Arbellez objął rolę kronikarza; mówił tak żywo i barwnie, że oficerowie słuchali z zapartym oddechem.
— Poprostu wierzyć się nie chce! — zawołał rotmistrz. — Sennor Sternau, gratuluję panu!
— Dziękuję — odparł Sternau chłodno.
— Tak, to odwaga niezwykła, — rzekł Arbellez. — Czy słyszeliście kiedyś, sennor Verdoja, o wodzu Indjan, Bawolem Czole?
— Tak, słyszałem. To wódz Miksteków.
— A znacie może strzelca północy, zwanego Matava-se?
— Tak. Powszechnie słynie ze swej siły i odwagi.
— A więc sennor Sternau jest tym strzelcem, a Bawole Czoło był jego towarzyszem w wąwozie tygrysim.
Oficerowie wydali okrzyk zdumienia.
— Czy to prawda, sennor Sternau? — zapytał rotmistrz.
— Tak, — potwierdził Sternau — choć wolałbym, by mniej się zajmowano moją osobą.
Verdoja był nie w ciemię bity. Powiedział sobie: — Mariano jest osią tajemnicy; jeżeli ten Władca Skał występuje w jego obronie, musi to być tajemnica wielkiej wagi. — Postanowił więc działać szybko i zapytał:
— Ale dlaczego ta banda upatrzyła sobie właśnie tych trzech sennorów?
— Wytłumaczę to wam — odparł Arbellez.
Zanim jednak zdołał rozpocząć nową opowieść, Sternau ją ukrócił:
— To sprawa prywatna; nie sądzę, aby mogła zainteresować sennora Verdoję. Porzućmy ten temat.
Arbellez przyjął zasłużone napomnienie w milczeniu. Ale rotmistrz nie dawał za wygraną:
— Czy wąwóz tygrysa leży daleko stąd?
— O godzinę drogi — rzekł Sternau.
— Chciałbym zobaczyć to miejsce. Czy byłby pan łaskaw nas tam zaprowadzić, doktorze Sternau?
— Jestem do dyspozycji panów — odparł doktór.
Przez twarz rotmistrza przemknął skurcz zadowolenia, opanował się jednak natychmiast. Sternau, który zwracał uwagę na każdy drobiazg, zauważył, iż na odpowiedź jego rotmistrz uradował się z jakiegoś ukrytego powodu. Stał się więc czujny i podejrzliwy, nie dając oczywiście nic poznać po sobie.
— Kiedyż będziemy się mogli tam udać? — zapytał Verdoja.
— Kiedy chcecie, sennor, — odparł Sternau.
— W takim razie pozwolę sobie zakomunikować panu godzinę.
Na tem stanęło; więcej już nie poruszano tego tematu.
Po kolacji oficerowie udali się do swych apartamentów. Jeden z poruczników, młody poszukiwacz przygód, oparty o framugę okna, obserwował okolicę, rozświetloną płomieniami wart. Nagle ujrzał białą postać, wychylającą się z ciemnych krzewów ogrodu.
Meksykanie są przyzwyczajeni do zaczepiania kobiet, więc porucznik Pardero postanowił szukać przygody. Ułani zostawili ogród w spokoju; Indjanka Karja, siostra Bawolego Czoła, była tam zupełnie sama.
Myślała o hrabi Alfonsie, którego niegdyś kochała, i dziwiła się teraz, iż mogła takiemu człowiekowi, jak hrabia, oddać swoje serce. Nienawidziła go z całej duszy. Myślała o Niedźwiedziem Sercu. walecznym wodzu Apaczów, który ją kochał, i nie mogła pojąć, dlaczego okazywała wojownikowi chłód i obojętność; kochała go. Jakże byłaby szczęśliwa, gdyby mogła wodza ujrzeć raz jeszcze.
Z myśli tych zbudziły ją ciche kroki; zawróciła i ujrzała porucznika. Chciała odejść, lecz zastąpił jej drogę i rzekł z lekkim ukłonem:
— Nie uciekajcie, sennorita. Nie chcę was pozbawiać rozkosznego zapachu cudownych kwiatów.
Popatrzyła na niego badawczo:
— Kogo szukacie, sennor?
— Nikogo — odparł. — Wieczór taki piękny, więc wyszedłem do ogrodu. Czy wstęp wzbroniony?
— Dla gości wszystko stoi otworem.
— A może przeszkadzam, piękna sennorito?
— Karji nikt nie może przeszkadzać — rzekła. — Przecież w ogrodzie dosyć jest miejsca dla nas obojga.
Słowa Indjanki były aż nadto dosadne, lecz porucznik, zamiast oddalić się, udał, że nie rozumie i, podszedłszy o krok bliżej, zapytał:
— Na imię pani Karja? Jakże się pani dostała do hacjendy?
— Sennorita Emma jest moją przyjaciółką.
— A któż to taki ta sennorita Emma?
— Nie widzieliście jej jeszcze? To córka sennora Pedra Arbellez.
— Czy ma pani tutaj krewnych?
— Bawole Czoło jest moim bratem.
— Ah — rzekł, niemile dotknięty. — Bawole Czoło, wódz Miksteków? Czy przebywa obecnie w hacjendzie?
— Nie.
— Ale wczoraj był tutaj, nieprawdaż? To on walczył u boku doktora Sternaua w wąwozie tygrysa?
— Bawole Czoło jest wolnym człowiekiem. Żyje i wędruje z miejsca na miejsce, nie zdając nikomu sprawy ze swoich postępków.
— Słyszałem o nim wiele. Wiedziałem, że jest królem cibolerów, ale nie miałem pojęcia, iż ma taką piękną siostrę.
Po tych słowach ujął rękę Indjanki. by na niej złożyć pocałunek, lecz wyrwała mu ją, zanim zdążył dotknąć ustami, i zawołała z niechęcią:
— Dobranoc, sennor.
Właśnie w tej chwili zabłysło mocniej światło wartownika i płomień oświetlił wyraźnie miękkie czyste rysy ciemnej twarzy Indjanki. Porucznik postąpił jeszcze krok ku niej.
— Niech pani nie ucieka, sennorito, — prosił, biorąc ją za rękę, nie jestem przecież pani wrogiem. Kocham panią.
— Kocha mnie pan? Jakże to możliwe? Przecież sennor nie zna mnie wcale.
— I cóż z tego? Miłość przychodzi jak piorun z nieba, jak meteor, który nagle zabłyska na firmamencie; tak też spadła i na mnie, a kogo kochamy, tego znamy dobrze.
— Tak, miłość białych przychodzi jak piorun, który wszystko niszczy; jak meteor, który błyszczy przez chwilę, a potem gaśnie. Miłość białych to użycie, niewierność i kłamstwo.
Wyrwała mu rękę i chciała odejść. Wtedy porucznik objął ją ramieniem i pociągnął ku sobie. Zdawało się, że postać Karji rośnie, olbrzymieje. Obrzuciła Parderę palącem spojrzeniem pantery i, wyrwawszy mu się ruchem gibkiej żmiji, rzekła:
— Proszę mnie puścić; jak mnie pan śmie dotykać?
— Miłość mnie rozgrzesza.
Znowu objął ją ramieniem. Odchyliła głowę próbując się wyrwać.
— Precz, precz ode mnie, inaczej...
— Cóż inaczej? — zapytał.
Chciał ją pocałować; ale Karji udało się oswobodzić prawą rękę i zadać napastnikowi pięścią potężny cios pod brodę. Uderzenie było tak mocne, że porucznik pochylił wtył głowę.
— Czekaj, ty djable przeklęty! — zaklął. — Zapłacę ci za to...
Bezwiednie wypuścił ją z rąk; kiedy zaś chciał ująć na nowo, zaczęła szybko uciekać w kierunku furtki ogrodowej. Pobiegł za nią. —
Rotmistrz otworzył również okno, by przewietrzyć pokój z dymu papierosów. Zatopiony w myślach, chodził po pokoju. Po chwili podszedł do okna. Wzrok jego padł na białą postać Karji, która była właśnie w ogrodzie. Wytężywszy wzrok, zauważył, iż obok stoi jakiś mężczyzna.
— Do djabła, któż to być może? — rzekł do siebie. — Czy córka hacjendera? Kimże jest ten jegomość obok niej. Muszę zobaczyć, kto to taki.
Pośpieszył ku drzwiom i zszedł do ogrodu. Tuż przy furtce wpadła na niego biało odziana postać kobieca, która w ucieczce wcale go przedtem nie zauważyła.
— Ah, sennorito...
Karja spostrzegła Verdoję dopiero teraz i zatrzymała się mechanicznie. Verdoja chciał ją ująć za rękę. Wyrwała się jednak, zadając mu pięścią w głowę uderzenie niesłabsze, niż przed chwilą porucznikowi.
— Do djabła! — zawołał rotmistrz. — Cóż to za drapieżna kotka?
W nadbiegł porucznik. mijając rotmistrza.
— Porucznik Pardero? — rzekł Verdoja. — Czy tak? Gdzież sennorowi tak śpieszno?
Zatrzymał się Pardero.
— To pan, rotmistrzu? Czy widział sennor tę małą jędzę?
— Owszem. Nietylko widziałem, ale i poczułem.
— Poczuł pan? — zapytał porucznik.
— Tak, niestety, — brzmiała odpowiedź. — Jej pięść spotkała się z moim karkiem.
— W takim razie spotkało rotmistrza to samo, co mnie.
— To znaczy?
— Patrzył pan rotmistrz przez okno...
— Tak.
— Zobaczył białą postać kobiecą...
Tak.
— Postanowił zdobyć pocałunek...
— Ależ tak.
— I zeszedł pan rotmistrz do ogrodu?
— I to sennor zgadł.
— A więc mieliśmy te same zamiary i osiągnęliśmy ten sam rezultat — roześmiał się porucznik.
Rotmistrz był wprawdzie przełożonym porucznika, ale w Meksyku luźna panowała dyscyplina wojskowa. Zresztą, obydwaj byli w tej chwili poza służbą, a, co najważniejsze, łączyła ich dawna przyjaźń. Znali się od lat i wspierali nawzajem w awanturniczych przygodach. Dlatego też gawędzili z największą swobodą, kpiąc jeden z drugiego.
— Kto jest ta mała? — zapytał rotmistrz.
— Indjanka. Nazywa się Karja. Zdaje się, że jest towarzyszką pani domu.
— Pani domu? Sennority Emmy?
— Tak. Zna pan rotmistrz tę Emmę? Czy piękna?
— Stokroć piękniejsza od Karji.
— No, no. I przystępniejsza, uprzejmiejsza?
— Tego nie powiem. Wogóle w tym domu kobiety zachowują się jak w klasztorze. Ale mam świetną propozycję: chce pan mieć tę małą Indjankę?
— Za wszelką cenę. A pan, panie rotmistrzu, chciałby posiąść Emmę, nieprawdaż?
— O tak, także za wszelką cenę. Pomagajmy sobie nawzajem.
— Doskonale. Oto moja ręka.
— Słowo się rzekło. Trzeba więc naprzód dowiedzieć się, czy serca tych dziewic są wolne. Jeśli sądzić po ich obojętności, wydawałoby się, że tak.
— Może uprzedził nas ten doktór Sternau?
— Nie przypuszczam; podejrzewam raczej tego Mariana. Czy nie zauważył, sennor, że hacjendero stara się go wyróżnić, lubo w sposób nieznaczny i delikatny? Można odnieść wrażenie, iż uważa się tutaj Mariana za kogoś wyższego, lepszego od tych trzech.
— Nie miałem powodu do tego rodzaju obserwacyj. No, a teraz chętniebym się przespał. Ta dziewczyna ma pięść atlety; ktoby się tego spodziewał po jej małej, miękkiej rączce! Kark mnie boli od uderzenia i zesztywniał jak kawał drewna.
— Niech więc pan śpi smacznie, poruczniku. Jutro wznowimy atak, a mam nadzieję, że się uda. Dobranoc.
— Dobranoc, sennor Verdoja.
Pardero oddalił się, rotmistrz zaś pozostał w ogrodzie mniej więcej do północy. Później udał, iż obchodzi warty, i przy tej sposobności dostał się niepostrzeżenie do południowej części żywopłotu. W tem miejscu umówił się z opryszkiem.
Bandyta był już na miejscu, ale tak się zaszył w ciemnościach nocy, iż nawet rotmistrz nie mógł go zobaczyć.
— Sennor — szepnął, gdy Verdoja chciał się obok niego prześlizgnąć.
— Ah, to ty? — spytał, zatrzymując się, rotmistrz. — Gdzież są twoi towarzysze?
— Wpobliżu.
— Dobrze ukryci?
— Nie bójcie się, sennor. A więc jakie rozkazy?
— Czy znasz osobiście doktora Sternaua?
— Nie. Żaden z nas go nie zna.
— To niewygodne, gdyż uda się ze mną kono do wąwozu tygrysa.
— Czy mamy go tam oczekiwać?
— Tak. I zastrzelicie go jak psa.
— Na szatana, zastrzelimy, zastrzelimy z pewnością. Powybijał naszych towarzyszy; musi więc śmierć ponieść, on i jego kompanowie.
— Tymczasem nie znacie go przecież. Jeszcze nie wiem, kto uda się z nami do wąwozu. Nie mogę z nim pojechać sam, będę musiał wziąć paru moich ludzi. Może jeszcze kto do nas przystanie. Jakiż znak ci dać, abyś go poznał?
— Opiszcie mi doktora, sennor.
— Jest wyższy ode mnie i lepiej zbudowany. Ma blond brodę. Jak będzie ubrany i na jakim koniu pojedzie, tego oczywiście dziś określić nie mogę.
— W takim razie trzeba jednak ustalić jakiś znak, po którym go poznam. Jeżeli oto możliwe, trzymajcie się stale jego prawej strony.
— Czy to wystarczy?
— W zupełności. Ale co z pozostałymi dwoma?
— Wydam ich wam przy innej okazji. Najważniejsze, byś na mnie tu czekał każdej nocy. Będziemy mogli zawsze wszystko omówić. No, a teraz rozstańmy się, bo mógłby nas kto zauważyć.
Po tych słowach odszedł. Położywszy się do łóżka, przespał noc spokojniej omówione niedawno morderstwo w najmniejszym stopniu nie poruszyło jego sumienia. —
Następnego ranka, przy wspólnem śniadaniu, rotmistrz skierował rozmowę na planowaną do wąwozu tygrysa wycieczkę. Zaproponował, by wyruszyli zaraz, rano; Sternau się zgodził. Obydwaj porucznicy prosili, aby im wolno było również pojechać; Verdoja przystał na to chętnie. Z pozostałych nikt nie chciał brać udziału w wycieczce; towarzystwo oficerów meksykańskich nikogo nie pociągało. To było rotmistrzowi na rękę. Sternau okazał się jedynym wycieczkowiczem nieumundurowanym, nie mogło być więc mowy o żadnem nieporozumieniu; kulka musiała go trafić.
Jechali tą samą drogą, co Sternau z Bawolem Czołem. Oczywiście, lekarz kłusował naprzedzie. W lesie zsiedli z koni, trzeba je bowiem było prowadzić po krętych ścieżynach. Zbliżyli się do wąwozu. Sternau zatrzymał się u wylotu.
— Zostawmy tu konie — rzekł. — Niech się dopóki nie wrócimy.
Towarzystwo poszło za tą propozycją.
Sternau miał przy sobie strzelbę, oraz sztylet za pasem. Przy wejściu do wąwozu zatrzymał się nagle i bacznie obserwował trawę.
— Czegóż pan szuka? — zapytał rotmistrz.
— Nic; chodźmy dalej.
Nie dorzucił ani słowa więcej, ale też nie spuszczał oka z ziemi.
W wąwozie rotmistrz trzymał się ciągle wpobliżu Sternaua. Rzucał niecierpliwe spojrzenia po zboczach — przecież każdej chwili mógł paść strzał śmiertelny. Były to chwile naprężonego oczekiwania.
Napotkali po jakimś czasie na zwłoki pozostawione tutaj, odarte z broni i odzieży; szedł od nich obmierzły zapach zgnilizny.
— A więc tu się odbyła rozprawa? — zapytał rotmistrz Sternaua.
— Tak — odparł tamten.
— A te trupy, to dzieło wasze i Bawolego Czoła?.
Sternau potwierdził skinieniem głowy.
Przyglądali się trupom; przy tej sposobności nie zauważyli, iż Sternau aż nazbyt nisko się pochylał i starał kryć za ich postaciami. Nie zauważyli również, że badawczy wzrok jego błądzi ukradkiem to po prawej, to po lewej stronie wąwozu.
— Tyle trupów — rzekł rotmistrz. — Doprawdy, z pana zawołany strzelec.
Sternau obojętnie wzruszył ramionami:
— Niema w tem nie nadzwyczajnego, gdy kto potrafi użyć broni w odpowiednim momencie. Łatwiej położyć dziesięciu wrogów widzialnych dla oka, aniżeli jednego ukrytego.
— Z takim wogóle nie można sobie poradzić — rzekł porucznik Pardero.
— Dobry strzelec i takiego trupem położy — odparł z uśmiechem Sternau, ciągle ukrywając się za towarzyszami wyprawy.
— Niepodobieństwo — powątpiewał rotmistrz.
— Czy mam udowodnić, że to możliwe?
— Ależ proszę — rzekł zaciekawiony porucznik.
— Więc pytam panów, czy macie wrażenie, iż tu, w tej chwili, czyha nieprzyjaciel?
— Któżby to miał być i gdzie się kryje?
Sternau uśmiechnął się wyniośle:
— A jednak ktoś chce mnie zastrzelić z ukrycia.
Po tych słowach zdjął z pleców strzelbę i wziął ją do ręki. Rotmistrz osłupiał. Skąd ten Sternau wie, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo?
— Pan raczy sobie żartować, doktorze, — rzekł oficer.
— Udowodnię panom, iż mówię poważnie.
Podniósł ku górze strzelbę, wycelował i dwa razy pociągnął za kurek. Kilkakrotny krzyk rozległ się z nad brzegu wąwozu. Sternau skoczył w kierunku tego zbocza i zaszywszy się w krzaki, popędził olbrzymiemi susami ku wylotowi, za którym też znikł niebawem. Od pierwszego strzału aż do tej chwili upłynęła zaledwie minuta.
— Co to było? — zawołał Pardero.
— Zabił człowieka — odpowiedział drugi porucznik.
— Potwór! — krzyknął rotmistrz.
— Niebezpieczeństwo czyha, musimy uciekać: — zawołał Pardero.
Pośpieszyli ku wyjściu wąwozu i tam czekali. Po chwili rozległy się na górze jeszcze dwa strzały, potem ucichło wszystko na czas dłuższy, Po jakimś kwadransie coś poruszyło się gwałtownie w zaroślach; spojrzeli z przerażeniem i chwycili za broń.
— Nie lękajcie się, sennores. to ja.
Z zarośli wyszedł Sternau.
— Sennor, co to było, co pan uczynił? — zapytał porucznik.
— Strzelałem — odparł Sternau z uśmiechem.
— To wiemy. Ale dlaczego?
— W obronie własnej, bo przecież mnie miano zastrzelić.
— Nie może to być. Kto dybał na pańskie życie? Skąd sennor wie o tem?
— Powiedziały mi to moje oczy.
— Myśmy nic nie zauważyli.
— Nic dziwnego, nie jesteście sennores ludźmi prerji. Pan rotmistrz widział, iż badałem przedtem trawę, ponieważ zobaczyłem ślady ludzkie z przed kwadransa; prowadziły na górę, na prawo. Patrzcie, jeszcze je widać.
Wskazał na ziemię. Oficerowie napróżno starali się cokolwiek bądź dojrzeć.
— Trzeba mieć wprawne oko — rzekł Sternau. — Ponieważ ślady prowadzą na prawo, wgórę, skoro tylko weszliśmy do wąwozu, przeszukałem okiem cały jego stok i zauważyłem kilka głów męskich, które obserwowały nas z ukrycia, utworzonego przez zarośla. Wrogowie nie mogli dojrzeć, że ich obserwuję, gdyż na oczy moje cień rzucało rondo kapelusza.
— Skąd wiecie, że to byli wrogowie? — zapytał rotmistrz.
— Wystawili przecież strzelby przez krzaki, gdyśmy weszli do wąwozu. Widziałem wyraźnie dwie lufy.
Caramba! — zaklął porucznik Pardero, nie mający pojęcia o całej aferze. — Przecież te lufy mogły być równie dobrze skierowane na nas, jak na pana.
— Nie; były skierowane na mnie. Wiedząc, że mam powody do zachowania ostrożności, im dalej szliśmy w wąwóz, tem skrzętniej ukrywałem się za plecami pana rotmistrza. Ktoby do mnie chciał strzelić, musiałby jego naprzód trafić.
Rotmistrz otworzył ze zdumienia usta.
— Do djabła, — rzekł, — więc to ja właściwie nadstawiałem głowy.
— Oczywiście — uśmiechnął się Sternau. — Uderzyło mnie, że ci ludzie tak pilnie obserwowali mój szyld w osobie pana rotmistrza.
Rotmistrza zastanowiły słowa Sternaua. Czyżby doktór przeczuwał, co się stać miało?
Sternau ciągnął dalej!
— A zresztą łatwo mi przyszło ukryć się za panem, lufy bowiem kierowały się ciągle na prawo, a pan rotmistrz łaskawie nie odstępował mego prawego boku.
Rotmistrz zbladł. Nie wątpił, że przejrzano jego zamiary; Sternau przeczuwał, kto był aranżerem zasadzki.
— Nie widzieliście wcale strzelb — ciągnął tymczasem lekarz. — Ale ja wiem dokładnie, w jakim kierunku od lufy należy szukać głowy celującego. Obydwa moje strzały trafiły dwóch ludzi prosto w głowę. W tej chwili wychyliły się z zarośli jeszcze dwie strzelby, dlatego odskoczyłem na prawo i podążyłem ku wyjściu. Te łotry wybrały sobie bardzo złe stanowisko; należałoby im dobrze skórę wyłoić za tę głupotę
— Gdzież się pan udał później? — zapytał rotmistrz.
— Wdrapałem się jak najprędzej na górę, aby napaść ich ztyłu. Gdy przybyłem na miejsce, już ich nie było. Uciekły szelmy. Słysząc w oddali szelest w krzakach, posłałem jeszcze na chybi trafi dwie kulki.
— Gdzież są ciała zabitych?
— Leżą na górze. Chcecie je zobaczyć? W takim razie chodźmy. Towarzysze, którzy uciekli, zabrali zabitym broń i pieniądze; resztę zobaczycie.
Udali się za odważnym doktorem na stromy brzeg wąwozu i ujrzeli istotnie dwa ciała, leżące na ziemi z przestrzelonemi głowami. Rotmistrz stwierdził z zadowoleniem, iż herszta bandy, z którym rozmawiał o północy i którego oczekiwał dziś o tej samej porze, niema wśród trupów.
— Ryzykował pan wiele, chodząc z nami po wąwozie w zupełnej świadomości, iż skierowano na pana lufy strzelb — rzekł do Sternaua jeden z poruczników.
— Ryzykowałem bardzo mało. Więcej, o wiele więcej ryzykowali ci zabici, pokazując mi przed strzałem lufy swoich strzelb. Doświadczony westman nie poważyłby się na to nigdy.
— Co poczniemy z trupami?
— Nic. Niech leżą obok zwłok swoich towarzyszy. Sądzę, że się nie mylę, iż ci dwaj ludzie byli wczoraj w San Rosa wraz z niejakim Cortejo. Panowie również przybywają stamtąd, nieprawdaż?
Sternau wypowiedział te słowa napozór obojętnie, lecz rotmistrz wyczuł w tonie coś w rodzaju oskarżenia.
— Tak, niejaki Cortejo stanął przed Juarezem, gdyśmy właśnie zasiedli do kolacji — odparł jeden z poruczników z zupełną swobodą, niczego nie przeczuwając.
Rotmistrz rzucił nań spojrzenie, pełne wściekłego gniewu, porucznik jednak spojrzenia tego nie zauważył.
— Czy Cortejo miał jakichś ludzi ze sobą?
— Tak. Około dwudziestu.
— Czy ci dwaj należą do nich?
— Nie obserwowałem ich dokładnie, ale mam wrażenie, że tak. Pan rotmistrz będzie mógł zresztą udzielić bliższych informacyj.
— Dlaczegóż to właśnie pan rotmistrz?
— Bo Cortejo nocował u niego.
Verdoja znowu obrzucił mówiącego groźnem spojrzeniem i znowu wzrok ten został przeoczony. Tylko Sternau go podchwycił; nie dał jednak nic poznać po sobie i rzekł spokojnie:
— Nie przypuszczam, aby mnie pan rotmistrz mógł poinformować w tej sprawie. A zresztą, uważam ją za załatwioną. Obydwa łotry otrzymały nauczkę.
Wrócili do miejsca, w którem pozostawiono konie. Znaleźli je paszące się spokojnie; dosiedli koni i ruszyli w powrotną drogę. Rotmistrz milczał, doktór również. Obydwaj porucznicy gawędzili półgłosem. Tematem ich rozmowy był Sternau. Mówili o jego odwadze, przytomności umysłu i zręczności. W godzinę po przybyciu do hacjendy, wszyscy żołnierze wiedzieli już o przygodzie, w której doktór tak wybitną odegrał rolę.
Dowiedzieli się o niej oczywiście i mieszkańcy hacjendy. Jedni zachwycali się zachowaniem Sternaua, drudzy stwierdzali ze smutkiem, że człowiek w tych stronach jest nie pewny życia, inni wreszcie ubolewali, iż Sternauowi udało się zabić tylko dwóch z pośród złoczyńców. Sternau wiedział, że rotmistrz go obserwuje. Dlatego mówił niewiele o dzisiejszej przygodzie, zbywając ją przy wspólnym obiedzie kilkoma ogólnikami. Gdy Verdoja udał się po południu na konną przejażdżkę, Sternau poprosił do siebie hacjendera i swych przyjaciół, aby zakomunikować im swe podejrzenia.
Sądzili z początku, że jest w błędzie; w miarę jednak opowiadania zaczęli się przychylać do jego przypuszczeń i postanowili wkońcu mieć na oku rotmistrza i strzec się przed nim. — —
Wieczór ten minął, podobnie jak poprzedni. Tylko Karja była na tyle ostrożna, że nie poszła do ogrodu. Gdy rotmistrz pożegnał się, życząc wszystkim dobrej nocy, Sternau udał, że również spać idzie; po chwili zawrócił jednak ze schodów i wszedł do jednego z mieszczeń, leżących w suterenie obok sieni.
Jeżeli rotmistrz miał jakieś stosunki z morderczą bandą, nie było dla Sternaua wątpliwości, iż porozumiewa się z nimi tylko w nocy. Postanowił tedy czatować. Tylne drzwi domu zamykano; można dom było opuścić jedynie przez drzwi przednie i Sternau nie mógł przeoczyć rotmistrza, gdyby ten wyprawiał się po nocy.
Otworzył jedną z okiennic, by lepiej słyszeć, co się dzieje, i usiadł na krześle. Przyszła mu teraz na myśl ojczyzna i żona, pozostawiona w Reinswalden; ale otrząsnął się z tych wspomnień, aby nie rozpraszać uwagi. Długo siedział tak, wytężając słuch, aż nastała północ.
Wtedy wydało mu się, iż słyszy jakiś szelest, dobiegający z sieni. Po chwili usłyszał, jak ktoś cicho otwiera przednie drzwi, umieszczone tuż obok okna. Spojrzał przez okno i bystrym wzrokiem wyczuł w ciemnościach postać rotmistrza, który ostrożnie opuścił dom, kierując się ku głównej bramie. Nie była zamknięta; obecność ułanów zapewniała dostateczną ochronę, a zresztą oficerowie musieli się przez nią wieczorem i w nocy porozumiewać z żołnierzami. Rotmistrz był za bramą. Sternau wyskoczył z okna, zamykając je za sobą, i zaczął się skradać za rotmistrzem; doszedł jednak tylko do żywopłotu, okalającego podwórze, gdyż stąd mógł dokładnie obserwować rotmistrza, który chodził od ogniska do ogniska, wizytując warty. Obydwaj, Sternau i rotmistrz, szli obok siebie, oddzieleni tylko parkanem.
Rzuciwszy przypadkowo okiem na dom, zauważył Sternau na górze, na dachu, spacerującą postać. Nie mógł wprawdzie rozpoznać rysów, ale wiedział, że jest to Emma; polecił jej dziś zaczerpnąć świeżego powietrza, była bowiem ogromnie wycieńczona czuwaniem przy chorym. W dzień obawiała się spotkania z wojskowymi i wolała teraz, gdy ukochany zasnął, przechadzać się po dachu.
Rotmistrz obszedł cały obóz, lecz zamiast wracać, skręcił za południowy węgieł domu.
Czego tam chce, czego szuka? Sternau poszedł za nim i po chwili dotarł do miejsca, w którem za parkanem dwóch ludzi prowadziło rozmowę. Jakiś obcy głos mówił:
— To wy staliście nam w drodze. Bylibyśmy was trafili.
— Dlaczego nie umieściliście się na lewym brzegu wąwozu?
— Z prawej strony widać lepiej; któż mógł zresztą przypuszczać, że z niego taki szczwany lis.
— Jest niemal wszechwiedzący. Chwilowo nie mogę nic uplanować; musimy namyślić się i przeczekać. Zresztą, być może nawet, że ten Sternau mnie śledzi. Niepodobna nam tutaj na przyszłość się spotykać.
— A więc gdzie?
— Czy masz papier i ołówek?
— Nie.
— A umiesz pisać i czytać?
— Tak.
— Oto masz kilka arkuszy papieru i ołówek, który przyniosłem dla ciebie. Idąc stąd do wąwozu tygrysa, zobaczysz u wejścia do lasu, wśród pierwszych drzew, niezbyt wielki kamień. Pod tym kamieniem zostawiać wam będę moje instrukcje. Odpowiedzi, w razie potrzeby, będziecie kładli pod tym samym kamieniem. Zrozumiano?
— Tak. Ale powiedzcie, sennor, co to za postać spaceruje po dachu?
— Nie zauważyłem jej wcale. Ah, to Emma, córka hacjendera. Dotrzymam jej towarzystwa. Czy chcesz jeszcze o co spytać?
— Nie.
— Więc idź, Ale pamiętaj: jeżeli jeszcze raz strzelicie takiego bąka, jak dziś rano, rozchodzą się nasze drogi. Obejdę się bez kpów. No, dobranoc.
Usłyszawszy te słowa, Sternau oddalił się pocichutku, wszedł znowu przez okno i zamknął je za sobą. Wiedział teraz dosyć. Przeczucie go nie omyliło; rotmistrz był jego wrogiem. Zaciągnął się na usługi Corteja i spełniał jego polecenia.
Sternau chciał już ułożyć się do snu. Wiedział przecież, jak rotmistrz będzie się komunikował z mordercami, mógł więc łatwo pokrzyżować machinacje wrogów. Ale czego ten łotr szuka na dachu? Czyżby tylko żartował, iż chce Emmie dotrzymać towarzystwa? Sternau postanowił zaczekać.
Po chwili ujrzał rotmistrza wracającego przez bramę. Verdoja wszedł do sieni; niebawem rozległy się jego ciche stąpania po schodach. Po kilku minutach Sternau również cicho otworzył drzwi swego pokoju, i zaczął się skradać za rotmistrzem. Bez szmeru, na palcach, wolno — dostał się na pierwsze piętro, później na drugie. Stamtąd prowadziły schody drabinkowe na dach. Wychodziło się nań przez nieduże drzwiczki. Stały otworem. Sternau wychylił przez nie głowę i ujrzał Emmę, obok niej zaś rotmistrza.
— Więc pani rzeczywiście chce mnie opuścić, sennorito? — pytał właśnie Verdoja.
— Muszę odejść — rzekła Emma, idąc ku drzwiom.
Sternau zauważył, że rotmistrz mocno ją ujął za rękę i nie puszczał.
— Nie, nie, musi sennorita zostać — powiedział. — Zostanie pani i wysłucha tego, co mam opowiedzieć o mem sercu szalonem i o miłości nieskończonej. Niech się pani nie opiera; to daremne.
— Bardzo proszę, niech mnie sennor puści, — błagała Emma i głos jej świadczył, że ogarnia ją lęk niekłamany.
— Nie, nie puszczę.
Próbował przyciągnąć ją ku sobie; broniła się napróżno, wkońcu zawołała zrozpaczona:
— Na Boga, czy mam wołać pomocy?
W mgnieniu oka wyrósł obok nich Sternau.
— Pomoc już jest, sennorito. Jeżeli sennor Verdoja nie puści w tej chwili ręki pani, zrzucę go z dachu.
— Ach, sennor Sternau, — rzekła Emma z ulgą.
— Niech mi pan pomoże.
— Sternau! — zgrzytnął rotmistrz.
— Tak, to ja. Proszę puścić tę panią.
Rotmistrz nie usłuchał; przeciwnie, jeszcze silniej objął Emmę ramieniem i krzyknął:
— Czego pan tu chce? Cóż to za rozkazy? do wszystkich djabłów!
Ledwie wymówił te słowa, już Sternau zadał mu straszliwy cios pięścią w głowę, od którego rotmistrz zwalił się jak kłoda. Doktór zaś zwrócił się do Emmy, którą rotmistrz, padając, niemal nie pociągnął ze sobą na ziemię.
— Chodźmy, sennorito; odprowadzę panią nadół.
— Mój Boże — skarżyła się, drżąc na całem ciele. — Nie uczyniłam przecież nic, coby go mogło ośmielić do tej napaści.
— Wiem o tem. Tacy ludzie są zdolni do najpodlejszych zapędów.
— Ze względu na obecność ułanów, mogłam spacerować tylko po dachu, teraz i tu nie będę się czuła bezpieczna.
— Ależ, sennorito, pani potrzebuje powietrza i nie dopuszczę do tego, aby panią pozbawiano wieczornego spaceru. Moja w tem głowa.
Odprowadził Emmę po schodach do pokoju chorego; tam ją pożegnał, gdyż chciała pozostać przy narzeczonym. Wróciwszy do swego pokoju, obok którego rotmistrz musiał przechodzić, Sternau uchylił lekko drzwi i czekał. Po długiej chwili usłyszał ciche kroki rotmistrza, który, zeszedłszy z dachu, przemierzał korytarz. Dopiero teraz Sternau mógł się spokojnie ułożyć do snu. —
Obelga, która spotkała Emmę, tak ją wzburzyła i przeraziła, że nie mogła zmrużyć oka w swym hamaku, zawieszonym obok łóżka chorego. Dręczyły ją ciężkie, męczące myśli. Ułani mieli jeszcze kilka dni pozostać w hacjendzie. Rotmistrzowi nadarzało się dosyć sposobności do ponownego ataku, a niewiadomo, czy na drugi raz znajdzie się znowu tak dzielny obrońca. Na ojca Emma zdać się nie mogła. Nie był bohaterem i musiał się liczyć z półdzikimi żołdakami, którzy w dodatku gościli pod jego dachem. A zresztą, rola obrońcy była w obecnych warunkach wcale niełatwa, nawet niebezpieczna. Czemże jest kilku odważnych, dzielnych ludzi wobec watahy partyzantów, z pośród których niemal każdy miał porachunki z prawem. —
Na tych rozmyślaniach i obawach przeszła jej noc cała. Chory leżał bez ruchu, pogrążony w głębokim śnie. Spał nawet jeszcze, gdy rano Karja weszła do pokoju, aby, jak zwykle, zapytać o jego zdrowie i pomówić z Emmą o sprawach gospodarskich.
— Jaką miał noc? — zapytała Indjanka.
— Dobrą — odparła Emma. — Spał bez przerwy. Oby Bóg dał, aby stan jego polepszał się, jak dotąd. Doktór Sternau powiedział mi, że tylko gorączka i dalsze jej skutki mogą być niebezpieczne. Dałam Antoniemu naszych ziół leczniczych, więc gorączka nieco opadła. Wierzę, że Bóg uratuje go i wkrótce przywróci mu zdrowie.
— To moje najgorętsze pragnienie — rzekła Karja. — Więc o sennora Ungera nie będzie się trzeba wkrótce martwić; ale ty mnie niepokoisz. Wyglądasz tak blado i zmęczona jesteś. Wyczerpuje cię nocne czuwanie.
— Ależ nie to jest przyczyną mego złego wyglądu. Czuję się wyczerpana z zupełnie innego powodu.
Nie chcąc budzić chorego, opowiedziała pocichu swą przygodę nocną. Karja słuchała z najgłębszem współczuciem, poczem zkolei opowiedziała o swem spotkaniu w ogrodzie z porucznikiem Pardero. Obydwie nie mogły znaleźć słów tak dosadnych, aby napiętnować niesłychaną natarczywość oficerów; podczas tej rozmowy wszedł do pokoju Sternau. Chcąc odwiedzić chorego, skoro się tylko obudzi, wszedł zupełnie cicho i, niezauważony, usłyszał ostatnie słowa z rozmowy Karji z Emmą. Sternau zapytał więc Indjanki:
— Więc spotkały panią podobne przykrości, co sennoritę Emmę?
— Niestety, tak, — odparła.
— Z czyjej to strony?
— Porucznik Pardero zatrzymał mnie w ogrodzie, a gdy uciekałam, wpadłam na rotmistrza, który chciał mnie schwytać.
— Kanalje!
Powiedziawszy to jedyne dobitne słowo, Sternau zwrócił się ku śpiącemu. Przyjrzawszy mu się bacznie i policzywszy jego regularny oddech, skinął głową z zadowoleniem. Skoro zaś usłyszał, że chory spał przez noc całą bez przerwy, twarz mu się rozjaśniła i rzekł:
— Niechaj spokojnie śpi nadal. To mu najszybciej wróci zdrowie. Skoro się tylko obudzi, będzie mógł zobaczyć swego brata. — —



IV
PODWÓJNY POJEDYNEK

Rankiem wyszedł Sternau na jedno z pastwisk, dosiadł pierwszego z brzegu konia i pocwałował na nim w okolicę hacjendy. Po jakimś czasie powrócił ze spaceru, zostawił konia na pastwisku i udał się w kierunku domu. Przy bramie spotkał porucznika Pardero.
— Ah, sennor Sternau — rzekł ten niezbyt grzecznie. — Szukałem pana.
— W jakiej sprawie? — zapytał krótko Sternau.
— Muszę z sennorem pomówić.
— Musi pan? Czy to ma znaczyć, że chce mnie sennor zmusić, bym go wysłuchał?
— Oczywiście — brzmiała ironiczna odpowiedź.
— No tak, człowiek kulturalny nie odmawia posłuchania nikomu, byle tylko odpowiednie formy były zachowane. Ale tu, pod bramą, nie mam zamiaru dyskutować. Niech pan wejdzie łaskawie do mego pokoju.
Porucznik pobladł z gniewu, cofnął się o krok i rzekł:
— Puszy się pan jak paw. Czy uważa sennor siebie za osobę aż tak wybitną?
— Pah! Chyba mi pan przyzna, że pod względem zarówno duchowym, jak etycznym, nie jesteśmy sobie równi. Mimo to chętnie pana wysłucham.
Po tych słowach Sternau chciał odejść, lecz porucznik ujął go za ramię i zapytał groźnie:
— Więc sennor przypuszcza, że pod względem moralnym niżej stoję od pana?
— Nigdy niczego nie przypuszczam, tylko mówię jedynie wtedy, gdy o prawdzie słów moich jestem przekonany. Ale przedewszystkiem proszę zdjąć rękę z mego ramienia; nie lubię tego rodzaju poufałości.
Po tych słowach Sternau strząsnął ze swego ramienia rękę Meksykanina i odszedł. Porucznik przeląkł się tonu i wzroku doktora; zostawił go w spokoju, mrucząc tylko pod jego adresem:
— Pyszałku, zapłacisz mi za to. Ci ludzie z za Oceanu są jak muły; znoszą cierpliwie i bez protestu największe ciężary, ale gdy im coś nagle strzeli do głowy, stają się niesforni i zapamiętali. Wtedy tylko batem można ich uspokoić. Przekonamy się, czy temu panu Sternauowi nie zrzednie mina, gdy się dowie, o co chodzi.
Po chwili porucznik wszedł do mieszkania doktora. Sternau, przeczuwając temat rozmowy, powitał go chłodnym ukłonem.
— Jak sennor widzi, przyszedłem — rzekł Meksykanin szyderczo.
Sternau w milczeniu przytaknął głową.
— Przypuszczam, że pan zechce teraz pomówić ze mną.
— Owszem, o ile będzie się pan zachowywał, jak przystoi.
Porucznik stracił panowanie nad sobą.
— Czy widział sennor, abym się kiedyś zachował nie — jak przystoi?
— Do rzeczy, sennor Pardero, do rzeczy, — odparł Sternau chłodno.
— Dobrze, zostawmy to chwilowo. Nie zwykłem jednak prowadzić rozmowy na stojąco.
Meksykanin szukał wzrokiem krzesła. Sternau udał, że wzroku tego nie widzi i odparł z szyderczym uśmiechem:
— O rozmowie nie może być przecież mowy, mam pana tylko wysłuchać. Nie widzę powodu, dlaczego sennor ma przytem siedzieć. A zresztą, jeżeli się to panu nie podoba, mogę uważać nasze obecne spotkanie za skończone.
Twarz porucznika oblał rumieniec gniewu. Odpowiedział drżącym od oburzenia głosem:
— Sennor Sternau, nie mogę uważać pana za gentlemana!
— To mi najzupełniej obojętne — uśmiechnął się Sternau. — Ale do rzeczy. Po co tracić czas na frazesy.
Pardero miał znowu wybuchnąć; widząc jednak, że Sternau bierze kapelusz, aby odejść, opanował się i rzekł z względnym spokojem:
— Przychodzę z polecenia mego przełożonego, rotmistrza Verdoji.
Sternau nie odpowiedział ani słowa, więc Pardero ciągnął dalej:
— Czy przyznaje sennor, że go obraził?
Sternau wzruszył ramionami.
— Poprostu powaliłem tego człowieka na ziemię. Czy to pańskiem zdaniem jest obrazą?
— Ależ oczywiście! Rotmistrz żąda satysfakcji.
— Ah, tak — rzekł Sternau z udanem zdumieniem. — Satysfakcji? I żąda jej przez pana? Czy sennor zna zasady pojedynku, poruczniku Pardero?
— Pan wątpi?
— Tak, wątpię, skoro pan występuje w charakterze, który pomniejsza honor pańskiej osoby. Czy wiadomo panu, dlaczego podniosłem, rękę na rotmistrza?
— Owszem, wiadomo mi doskonale — odpowiedział, zapytany głosem drżącym z wściekłości.
— W takim razie pogardzam panem. Powaliłem rotmistrza na ziemię, ponieważ obraził przyzwoitą kobietę, córkę tego, który go przyjął w swój dom. Kto chce pośredniczyć w takiej sprawie, ten jest, zdaniem mojem, wyzuty ze czci i honoru.
Meksykanin chwycił za rękojeść swej szabli, do połowy wyciągnął ją z pochwy i krzyknął:
— Co takiego? Jak pan śmie? Ja panu pokażę...
— Nic pan nie pokaże — rzekł Sternau spokojnie.
Słowa te jednak miały dźwięk gromu, a w oczach doktora płonąć zaczęły tak złowrogie blaski, iż przeraziłby się ich człowiek, odważniejszy od porucznika. Sternau mówił:
— Niech pan zdejmie rękę z szabli, inaczej połamię ją w pańskich oczach. Właściwie nie powinienem się dziwić, że sennor podjął się zastępstwa rotmistrza; jest pan przecież takim samym szubrawcem jak on. Pan również...
— Dosyć! — krzyknął porucznik, siny od gniewu. — Jeszcze jedno podobne słowo, a przeszyję pana szablą. Czy pan odwoła słowo szubrawiec?
To rzekłszy, wyciągnął szablę z pochwy i zamierzył się na Sternaua. W tej samej chwili ostra, długa szabla porucznika znalazła się w ręce Sternaua; Pardero nie mógł pojąć, jak się to stało. Sternau zgiął ostrze, złamał i rzucił kawałki stali porucznikowi pod nogi.
— Oto rzucam pański nożyk do obierania jabłek — rzekł z uśmiechem. — Obraził pan sennoritę Karję podobnie, jak rotmistrz obraził pannę Emmę. Jesteście godnymi siebie szubrawcami. Jeżeli sennor nie opuści natychmiast mego pokoju, wyrzucę pana przez okno.
Po tych słowach Sternau wyciągnął groźnie rękę w kierunku porucznika. Ten przemknął szybko ku drzwiom. Stanąwszy przy nich, odwrócił się i zawołał, grożąc Sternauowi pięścią:
— Odpokutujesz pan — i to niezadługo. Będzie sennor miał rozprawę z nami obydwoma; jeden z nas zabije cię z pewnością, jeżeli djabeł w tobie nie mieszka.
Po tych słowach porucznik oddalił się śpiesznie. Sternau zaś z największym spokojem zapalił papierosa, czekając, co nastąpi dalej. Czekał niedługo; po jakimś kwadransie ktoś zapukał. Gdy Sternau rzekł: — proszę — wszedł drugi porucznik i, ukłoniwszy się uprzejmie, rozpoczął:
— Przepraszam, sennor Sternau, że przeszkadzam. Czy może mi pan poświęcić pięć minut czasu?
— Ależ chętnie. Proszę; niech pan siada; może papierosa?
Oficer był zdumiony uprzejmością Sternaua. Porucznik Pardero opowiedział mu, jak sobie z nim poczynał doktór; tymczasem zamiast brutalnego przyjęcia znalazł obejście nader uprzejme. Oficer-Europejczyk, występujący w sprawie honorowej, nie przyjąłby papierosa, ofiarowanego w podobnej sytuacji; ale nasz pan porucznik nie odtrącił ani tytoniu, ani ognia. Usiedli naprzeciw siebie, a oficer rozpoczął:
— Szczerze mówiąc, przychodzę tu niechętnie; sprowadza mnie bowiem sprawa, która nie przysporzy panu radości.
— Niech pan mówi spokojnie. Jestem odpowiednio przygotowany do wysłuchania słów pańskich.
— A więc przychodzę z polecenia sennorów Verdoji i Pardera, którzy sądzą, że ich pan obraził.
Sternau rzekł swobodnie:
— Użył pan odpowiedniego słowa. Ci panowie sądzą, że ich obraziłem, gdy tymczasem w rzeczywistości oni sami obrazili dwie panie, które były bez opieki i później dopiero we mnie znalazły mściciela. Przynosi mi pan wyzwanie?
— Tak, sennor Sternau.
— Z kimże się mam bić?
— Z obydwoma.
— Hm. Żal mi sennora, gdyż przychodzisz w zastępstwie ludzi, dla których nie mogę mieć szacunku. Nie powinienem właściwie wcale przyjmować wyzwania, gdyż pojedynkują się tylko ludzie honoru. Ale nie chcę pana martwić; był sennor wobec mnie tak uprzejmy. Zresztą, uwzględniam to, iż chwilowo znajduję się w kraju, w którym pojęcie honoru nie jest odpowiednio wyklarowane. Dlatego przyjmuję wyzwanie. Czy pańscy klijenci mają jakieś życzenia?
— Rotmistrz chce się bić na szable, porucznik na pistolety.
— Nic dziwnego — roześmiał się Sternau. — Połamałem przecież szablę porucznikowi; wie, że umiem się obchodzić z tego rodzaju bronią, więc woli pistolety. Zgadzam się na życzenia tych panów, ale pod dwoma warunkami.
— Słucham.
— Będę się bić z rotmistrzem na szable, dopóki jednego z nas rana nie zmusi do wypuszczenia broni z ręki.
— Być może, rotmistrz się zgodzi.
— Z porucznikiem zaś chcę się strzelać na krótką odległość, na dwie lufy. Odległość trzy kroki; każdy mieć będzie po dwie kule.
— Na Boga, panie doktorze, przecież w ten sposób naraża się sennor na pewną śmierć, — przestrzegał oficer. — Jeżeli pomyślnie dla pana skończy się spotkanie z rotmistrzem, nie uniknie pan śmierci z rąk porucznika, który ma rozgłos znakomitego strzelca.
— Może istnieją lepsi od niego — uśmiechnął się Sternau. — Nie lękam się tego porucznika Pardera. Szczegóły proszę omówić z sennorem Marianem, który będzie moim sekundantem.
— A świadkowie, ludzie bezstronni?
— Nie są nam potrzebni.
— A lekarz?
— Sam przecież jestem lekarzem.
Oficer się oddalił. Sternau podszedł do Mariana, aby go poinformować o stanie sprawy. Mariano przyjął ofiarowaną sobie rolę i udał się do sekundanta strony przeciwnej. Po niedługim czasie wrócił z wiadomością, iż warunki Sternaua zostały przyjęte. Sternau, jako wyzwany, miał prawo wziąć własne pistolety, a ponieważ był ich pewien, więc nie trwożył się o rezultat pojedynku.
Od tej chwili nie odstępował od okna swego pokoju. Wiedział, co się dziać będzie i nie spuszczał z oka dziedzińca hacjendy. Mniej więcej około południa rotmistrz dosiadł konia i odjechał. Sternau przewidywał, że ma zamiar umieścić list pod umówionym kamieniem i dlatego kazał przyprowadzić sobie konia. Ledwie rotmistrz znikł w kierunku północnym, już Sternau pocwałował w kierunku południowym. Obydwaj chcieli zmylić ślady, gdyż kamień leżał w kierunku zachodnim.
Gdy już nikt nie mógł dojrzeć Sternaua, skierował konia na zachód, ostrogami spinając go do jak najśpieszniejszego galopu. Zależało mu na tem, by przybyć na miejsce prędzej od rotmistrza. Ponieważ wpobliżu mogli wartować zausznicy Verdoji, więc musiał zachować największą ostrożność. Im bliżej był kamienia, tem bardziej starał się unikać wolnej przestrzeni. Wreszcie zsiadł z konia, zaprowadził go w zarośla i tam przywiązał do drzewa. W dalszą drogę ruszył pieszo.
Dotarłszy w pobliże kamienia, położył się na ziemi i zaczął czołgać z największą ostrożnością. Nareszcie ujrzał skalisty kamień. Teraz, pewien, że go nikt nie śledzi, wyszukał sobie kryjówkę. O jakie dziesięć kroków od kamienia stał niezbyt wysoki cedr. Sternau chwycił za jeden z jego konarów, wspiął się po nim i krył wśród gałęzi tak przezornie, że nikt go dojrzeć nie mógł.
Ledwie zdołał się z tem uporać, usłyszał tętent kopyt. Po chwili jakiś człowiek zsiadł z wierzchowca, podszedł śpiesznie do kamienia, uniósł nieco i położył pod nim zwiniętą kartkę papieru. Potem umieścił kamień w dawnem miejscu, skoczył na siodło i odjechał.
Jednym susem znalazł się Sternau na ziemi, wyciągnął kartkę i, rozwinąwszy ją, odczytał:

Dziś punktualnie o północy około ladrillos. Ale koniecznie, i nieodzownie. Jutro będziemy u celu.

Podpisu nie było. Sternau złożył kartkę i umieścił znowu pod kamieniem. Potem, zatarłszy ślady, wrócił do konia, dosiadł go i ruszył w pełnym galopie do hacjendy.
Gdy tam przybył, rotmistrza jeszcze nie było; wrócił znacznie później, nie przeczuwając, iż tajemnicę jego ktoś odkrył. Nie wiedział nawet, że Sternau opuszczał hacjendę. — —
Bandyci mieli się więc spotkać przy ladrillos. Ladrillos po hiszpańsku oznacza cegły. Mieszkańcy Ameryki środkowej budowali swe piramidy i miasta przeważnie z prażonych w słońcu kamieni cegielnych, zwanych przez nich adobes. Hiszpanie cegły te nazywali ladrillos. Jeszcze dziś można spotkać ruiny takich miast adobesowych i zachwycać się wspaniałą architekturą minionych stuleci. Od czasu do czasu spotyka się w lasach dziewiczych, w prerjach, lub też na pustynnych skałach samotne, niemal doszczętnie zburzone resztki murów, budowanych z ladrillos, ruiny, które świadczą, że pustkowia te dawniej tętniły życiem.
Ruina taka znajdowała się również wpobliżu hacjendy del Erina. Oddalona o pół godziny drogi od folwarku, wznosiła się wśród skał, w zaroślach kolczastych i pnączach tak gęstych, że dostać się do niej nie było można. Tuż jednak przed zapadłem w ziemię wejściem do ruin, widniał krągły otwór, poszyty gęstemi krzakami. Sternau miał wszelkie podstawy do przypuszczenia, iż opryszki tutaj się właśnie zejdą. —
Nie wspominając o tem nikomu, spędził całe popołudnie przy chorym. Piorunowy Grot był uszczęśliwiony przyjazdem brata; pamięć wróciła mu do tego stopnia, że mógł opowiedzieć swą przygodę ze skarbem królewskim, ukrytym w pieczarze. Emma przyniosła ofiarowane Ungerowi kosztowności; Sternau podziwiał te bogactwa, dzięki którym biedny strzelec naraz przedzierzgnął się w Krezusa.
Emma promieniała szczęściem, widząc, że ukochany jej wraca do zdrowia. Wskazując na kapitana Ungera, rzekła do narzeczonego:
— Właściwie zbyteczne ci te bogactwa; hacjenda będzie przecież do nas należała. Czy nie sądzisz, że mógłbyś oddać część ich bratu?
Chory skinął głową z uśmiechem:
— Bracie, co posiadam, jest również twoją własnością. Mówiłeś, że masz syna, nieprawdaż?
— Tak. Mam w domu żonę i syna.
Unger zaczął opowiadać o swej rodzinie; Sternau uzupełniał jego słowa. Chory słuchał z uwagą. Po chwili rzekł:
— Chłopak jest, jak słyszę, zdolny, więc powinien otrzymać odpowiednie wykształcenie. Leśniczy jest wprawdzie dla ciebie człowiekiem niezwykle szczodrym, ale to zawsze zależność. Musisz przyjąć środki na kształcenie chłopca; jestem przecież twoim bratem, a jego stryjem.
Dzielny nasz marynarz nie chciał przyjąć tej ofiary, ale wszyscy, łącznie z Arbellezem, zaczęli go przekonywać. Wreszcie, napół żartem, napół serjo, postanowiono, iż połowa skarbów Piorunowego Grotu należeć będzie do małego Kurta z Reinswalden.
Przed wieczorem chory poczuł się znowu zmęczony i zasnął. Emma została przy nim, reszta zaś towarzystwa udała się na wieczerzę. Oficerowie nie brali w niej udziału. Po ostatnich wypadkach uważali za wskazane kolację zjeść w swoich pokojach.
Po wieczerzy Sternau oświadczył, że zajęcia zmuszają go do pozostania przez cały wieczór w pokoju, nie chciał bowiem, aby zauważono jego nieobecność. Upatrzywszy odpowiednią chwilę, zabrał ze sobą broń, chusty i rzemienie, i przekradł się do jednej z izb, położonych w oficynie i niezamieszkałych. W swoim pokoju zostawił światło dla odwrócenia pozorów. Po jakimś czasie zamknął drzwi od wewnątrz i schował klucz do kieszeni. Potem otworzył okno i wyskoczywszy, zamknął je za sobą. Prześlizgnął się przez dziedziniec, przesadził okalający go parkan. Niepostrzeżenie wydostał się z hacjendy i skierował kroki w kierunku ladrillos.
Było ciemno, ale wprawny jego wzrok orjentował się doskonale w okolicy; nie obawiał się zabłądzić. Podczas wędrówek po dzikich pustkowiach nauczył się Sternau stąpać cicho, niemal bezszelestnie. I dziś trudnoby go było podsłuchać, lub zobaczyć. Gdy już przypuszczał, że jest blisko ladrillos, podwoił czujność i posuwał się wyłącznie na czworakach.
Nagle przystanął, wciągajac w nozdrza powietrze.
— Cóż to takiego? — pomyślał. — Zapach spalenizny pomieszany z zapachem pieczonego mięsa. Czyżby ten łajdak był tak głupi i pewny siebie, iż pali ognisko? Nie widzę go jednak nigdzie. Ale zapach wskazuje, że mięso niedaleko. Trzeba zobaczyć.
Petzał dalej i dotarł wkrótce do otworu w murze. Otwór miał najwyżej siedem metrów szerokości, trzy głębokości. W krzakach, które go otaczały, Sternau się ukrył.
Zobaczył teraz człowieka, siedzącego wdole przy ogniu, zajętego smażeniem królika. Dobiegała północ. Sternau postarał się urządzić w swej kryjówce jak najwygodniej. Człowiek przy ognisku połykał swego królika z niezwykłym apetytem. Obok niego leżała dubeltówka; za pasem tkwił nóż. Nieznajomy był mocno zbudowany, przysadzisty, ale Sternau nie wątpił, że uda mu się łatwo, bez hałasu, pokonać tego człowieka.
Czekał dalej; po jakimś czasie usłyszał ciche kroki. Był ukryty, więc nie obawiał się, że go może kto spostrzec.
Kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Meksykanin usłyszał je również i podniósł się z ziemi. Po drugiej stronie otworu rozsunęły się zarośla; stanęła pośród nich postać rotmistrza, oświetlona mdłem światłem ogniska.
— Czyś zwarjował, człowieku? — zapytał rotmistrz.
— Dlaczego?
— Palisz ogień.
— Ah, tego nikt przecież nie widzi. Byłem głodny, więc upiekłem sobie pieczeń.
— Niech djabli porwą twoją pieczeń. Zalatuje na sto kroków.
— Tak, ale na sto kroków zbliży się tu jedynie ten, kto ma jakiś interes. Jesteśmy bezpieczni. Proszę zejść do mnie, sennor.
Rotmistrz zszedł, nie usiadł jednak obok bandyty.
— Nie mogę długo bawić poza hacjendą — rzekł. — Musimy sprawę krótko załatwić. Gdzie twoi ludzie?
— Tam, za górami, w lesie.
— Czy wiedzą, gdzie jesteś?
— Nie.
— Hm, dobrze. Chcę, aby w sprawę było wtajemniczonych jak najmniej ludzi. Czy nie możesz się ich pozbyć?
— Możliwe. Ale czy będę mógł sam wszystkiemu podołać?
— Przypuszczam. Dostaniesz sumę, jaką ofiarowałbym tamtym wszystkim razem. W każdym razie to, czego teraz żądam, będziesz mógł sam wykonać.
— O cóż chodzi?
— Widzę, iż masz przy sobie dubeltówkę. Czy jesteś jej pewny?
— Nie chybiam nigdy.
— W takim razie dasz w mojej sprawie dwa dobre strzały.
— Domyślam się o co chodzi. Kogóż mają trafić?
— Sternau i tego Hiszpana.
— Dobrze, wpakuję każdemu kulkę, ale gdzie, kiedy?
— Czy znasz stare wapniaki, tam za górą?
— Znam doskonale; byłem tam przy pewnej sposobności.
— Jutro rano o piątej mam przy wapniakach pojedynek.
Caramba! Dajecie się zamordować?
— Być może, gdybyś mi nie dopomógł. Porucznik Pardero i ja wyzwaliśmy tego Sternaua; Mariano jest jego sekundantem. Będzie więc miał Sternau z nami dwoma rozprawę, ale w tym człowieku mieszka djabeł i trzeba się strzec przed nim. Trzeba go przed pojedynkiem unieszkodliwić, a w tem właśnie twoja głowa i ręka.
— Uczynię to chętnie, sennor. A Marianowi mam także wpakować kulkę?
— Tak.
— Jestem na usługi. Bodaj tego Sternaua piekło pochłonęło za zabójstwo moich towarzyszy. Jakże mam się zabrać do rzeczy?
— Przed piątą ukryjesz się wpobliżu. Dosyć tam krzaków i drzew.
— Rozumiem. Nie będziecie się zbyt śpieszyć; Sternau przyjdzie z Hiszpanem wcześniej od was. Gdy przybędziecie na miejsce wraz z porucznikiem, obydwaj mają leżeć z przestrzelonemi czaszkami. Czy tak?
— Nie. Muszę być przy tem obecny, muszę widzieć śmierć tych łotrów. Urządzimy coś w rodzaju widowiska teatralnego. Wyzwałem go na szable, porucznik ma się bić drugi. Gdy Sternau stanie naprzeciw mnie, zabijesz go jak psa. Druga kula musi zaraz po nim trafić Hiszpana.
— To niezły plan. A zapłata?
— Otrzymasz ją jutro, tu, o północy.
— Dobrze; zgoda.
— Kiedy byłeś przy kamieniu?
— Nad wieczorem.
— Miejsce jest pewne, możemy posługiwać się niem bez obaw. No, to byłoby wszystko. Mam nadzieję, iż mogę na ciebie liczyć. Dobranoc.
— Dobranoc, sennor. Bądźcie pewni, że kule moje nie chybią.
Rotmistrz się oddalił. Meksykanin pobrzęczał resztą kości królika, potem podniósł się, zarzucił strzelbę przez ramię i zaczął drapać się na górę. Sternau wyskoczył błyskawicznie ze swej kryjówki i podkradł się do tego miejsca, w którem bandyta miał wyjść z zarośli. Nic nie przeczuwając, Meksykanin rozsunął krzaki; ledwie zamknęły się za nim, już jak z pod ziemi wyrósł Sternau i chwycił go za gardło. Zbój nie mógł wydobyć ze siebie ani słowa. Sternau zdusił mu gardło tak mocno, że bandyta stracił przytomność. Poruszające się w skurczu ręce i nogi zesztywniały. Nieprzytomny padł na ziemię. Sternau skneblował go teraz, związał tak chustami, iż człowiek ten przeobraził się w jaki pakunek towaru. Sternau wziął go wraz ze swą strzelbą na plecy i, tak obładowany, wrócił do hacjendy. Wydawało się, że cały folwark pogrążony jest w głębokim śnie; lecz doktór nie dowierzał rotmistrzowi, który, zdaniem jego, mógł się znajdować jeszcze poza hacjend. Przeczekał więc godzinę, poczem zbliżył się z jeńcem do tylnego ogrodzenia domu. Przerzucił przez nie swój żywy fant, poczem przesadził je sam. Wsunąwszy jeńca przez okno pokoju, wskoczył za nim i zamknął je starannie. Przekonawszy się na korytarzu, iż wszyscy śpią, zaniósł Meksykanina do swego pokoju. Drzwi za sobą zamknął. Światło w pokoju paliło się jeszcze, widać nikt tu w międzyczasie nie zaglądał.
Oswobodziwszy jeńca z krępujących go więzów i chust, ujrzał skierowaną na siebie parę przerażonych oczu.
— Aha, chłopcze, poznajesz mnie? — rzekł półgłosem. — Tak; rotmistrz powiedział, że jestem wcielonym djabłem, i miał chyba rację, bo inaczej nie miałbym cię teraz w swej mocy. Tu ci będzie lepiej spać, aniżeli na dworze. Ale naprzód przeszukam twe kieszenie. Kto jest tak nieostrożny, że piecze króliki wpobliżu wrogów, ten może ma przy sobie pewną kartkę, którą znalazł pod pewnym kamieniem.
Przeszukawszy kieszenie jeńca, znalazł w nich istotnie zmiętą kartkę; włożył ją zbójowi zpowrotem do kieszeni.
— Zatrzymaj ten papierek do rana — prędzej nie będzie mi potrzebny. A teraz najlepiej, byś się przespał i we śnie zdecydował sprawę, czy przy jutrzejszem przesłuchaniu będziesz wszystkiemu przeczyć, czy też powiesz prawdę.
Po tych słowach związał go jeszcze mocniej, przymocował do nóg swego łóżka i położył się, by przespać parę godzin, dzielących go od pojedynku. O umówionej godzinie punktualnie zapukał do drzwi Mariano. Sternau poprosił go, by zaczekał na dole i podniósł się z łóżka.
Uważał za zbyteczne sporządzać ustny, czy pisemny testament. Stwierdziwszy, że jeniec jest dobrze skrępowany, opuścił pokój, zamykając drzwi za sobą, i, z pistoletami w ręku, zszedł po schodach z takim spokojem, jakby go na dole czekało śniadanie.
Udali się z Marianem do stajni, sami osiodłali konie i ruszyli w drogę. Mariano rzucił wzrokiem na okno pokoju rotmistrza i zauważył, iż rotmistrz w niem stoi.
— Rotmistrz nas obserwuje — rzekł.
Sternau zapytał, nie patrząc w stronę okna:
— Czy zgadujesz, o czem teraz myśli?
Od jakiegoś czasu obydwaj przyjaciele mówili sobie ty.
— Zdaje mi się, że tak, — odparł Mariano. — Myśli, te im się teraz nie wymkniesz. Jeżeli nie jeden, to drugi cię powali. Porucznik jest podobno świetnym strzelcem. Rozmawiał wczoraj z rotmistrzem tak beztrosko i swobodnie, iż jestem przekonany, że się obydwaj nie boją niczego.
— I ja jestem o tem przekonany, ale ten brak obawy ma inne podstawy, aniżeli sądzisz. Mniemają, że do pojedynku wcale nie dojdzie.
— Ah, tak. Dlaczegóż to?
— Ponieważ są pewni, że jeszcze przed pojedynkiem zostaniemy obydwaj zabici.
— Nic nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz wszystko. Słuchaj.
Sternau opowiedział przyjacielowi, w jaki sposób i na jakiej podstawie zaczął rotmistrza obserwować i śledzić. Mariano był przerażony.
— A więc morderca jest w twoim pokoju? — zapytał.
— Tak.
— Jeżeli ucieknie?
— Skneblowałem i związałem go tak mocno, iż ledwie oddycha. Nie sądzę, aby mógł wzywać pomocy. A nawet gdyby ktoś nadszedł na jego jęki, nie uwolni go przecież i nie wypuści, bo będzie pewny, że bez powodu nie więziłbym człowieka w swym pokoju.
— Co będzie z jego towarzyszami?
— Odnajdziemy ich zaraz po pojedynku przy pomocy kilku vaquerów. —
Wkrótce po ich przybyciu na miejsce spotkania, zjawiło się również trzech oficerów.
Obydwie strony powitały się ceremonjalnemi ukłonami. Sternau i Mariano z satysfakcją obserwowali rotmistrza, który raz po raz zerkał badawczo wbok, chcąc wzrokiem przedrzeć się przez zarośla i krzewy i dojrzeć swego sprzymierzeńca.
Obydwaj sekundanci odbyli jeszcze krótką rozmowę. Sekundant strony przeciwnej przyniósł Sternauowi szablę, ponieważ doktór nie miał tej broni. Utartym zwyczajem zaproponował pogodzenie, na co rotmistrz odparł wyniośle:
— Ani słowa więcej. Przeciwnik mój domagał się, aby wtedy dopiero uznać rzecz za załatwioną honorowo, gdy jeden z nas będzie musiał wskutek rany broń złożyć. Przyjąłem ten warunek i nie mam zamiaru od niego odstępować.
— A pan, sennor Sternau? — zapytał sekundant.
— I ja obstaję przy warunkach, — brzmiała odpowiedź — zwłaszcza, że wyszły ode mnie.
Gdy Sternau otrzymał szablę i gdy już obydwaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie, doktór zapytał sekundanta strony przeciwnej:
— Czy mogę powiedzieć jeszcze klika słów?
— Proszę.
— Człowiek, przed którym stoję, oczekuje z całą pewnością, że padną dwa strzały albo zgóry, albo zboku, z za krzaków. Jeden ze strzałów ma trafić mnie, drugi mego sekundanta; morderca jest przekupiony i dziś o północy otrzymać ma przy ladrillos zapłatę za podwójne zabójstwo.
Oficer zrobił krok wstecz i zawołał z gniewem:
— Sennor, to niegodne, to śmiertelna obraza!
— Nie, to szczera prawda, — odpowiedział Sternau z lodowatym spokojem. — Niech pan popatrzy na swego towarzysza, na sennora rotmistrza. Niech się pan przypatrzy temu kawalerowi. Czy nie zbladł ze strachu jak trup? Czy nie widzi sennor, jak mu rękojeść szabli drga w ręku? Czy nie widzi pan, jak drżą jego wargi? Czy tak wygląda człowiek niewinny, niepoczuwający się do zbrodni?
Sekundant popatrzył na swego przełożonego i, pobladłszy, rzekł:
— O Dios, to prawda; pan przecież drży, rotmistrzu!
— On kłamie — wyjąkał rotmistrz.
— Nawet głos mu drży — rzekł Sternau. — Strach z oczu patrzy. No, jazda; zacznijmy tę komedję.
Rotmistrz się opamiętał.
— Tak, zaczynajmy, — rzekł, nacierając na Sternaua.
— Nie tak gorąco — zawołał tamten, wytrącając potężnym ciosem szablę z rąk rotmistrza. — Jeszcze sekundanci nie stoją obok nas po lewicy, jeszcze znak do rozpoczęcia pojedynku nie dany. Proszę trzymać się przepisów, w przeciwnym bowiem razie zamiast szabli będę musiał użyć pierwszego lepszego pręta.
Rotmistrz wziął do ręki szablę. Stanęli do walki.
Na dany znak rozpoczęli. Rotmistrz rzucił się na przeciwnika w dzikiej pasji; ale Sternau stał dumnie i spokojnie, parując z łatwością każde natarcie. Nagle oczy jego zabłysły i potężnem uderzeniem ciął rotmistrza w rękę, poczem w błyskawicznem tempie włożył swą szablę do pochwy. Rotmistrz wypuścił z rąk klingę i ryknął:
— O ja nieszczęśliwy, moją ręka!
Szabla leżała na ziemi, obok niej cztery palce rotmistrza, które odrąbał Sternau. Verdoja usiłował ukryć krwawiący kikut w zanadrze.
Sternau zwrócił się spokojnie do sekundanta:
— Ten człowiek już nigdy prawą ręką nie dotknie żadnej kobiety wbrew jej woli.
Rotmistrz wyciągnął dłoń okaleczoną i zawołał:
— Jesteś djabłem wcielonym, ale poskromię cię jeszcze.
Sekundant podszedł doń wraz z porucznikiem Parderem. Starali się uspokoić go, zahamować upływ krwi. Rotmistrz półgłosem obrzucał Sternaua dzikiemi złorzeczeniami. Sternau udawał, że ich nie słyszy.
Po ukończeniu opatrunku rotmistrz rzekł do porucznika Pardera:
— Jeżeli pan zastrzeli tego psa, daruję panu cały dług karciany.
Pardero skinął głową mechanicznie i bezmyślnie. Był równie blady, jak przedtem rotmistrz; przyglądał się z trwogą sekundantom, którzy mierzyli obecnie odległość.
Obydwa dwururkowe pistolety zostały dokładnie zbadane i nabite, poczem przeciwnicy przystąpili do wyboru broni, ciągnąc pistolety z kapelusza. Potem stanęli naprzeciw siebie; odległość między nimi wynosiła trzy kroki. Rotmistrz, sekundant i Mariano stanęli zboku.
Porucznik podniósł rękę i liczył:
— Raz...
Prawice przeciwników, uzbrojone w pistolety, podniosły się wgórę; lufy skierowane były w piersi.
— Dwa...
Ręka porucznika Pardero zaczęła drżeć; zacisnął zęby i, przezwyciężając to drżenie, skierował wzrok ku miejscu, w którem biło serce przeciwnika. Tam trzeba było trafić koniecznie. Przecież na odległość trzech kroków nie może być mowy o chybieniu. To przekonanie wróciło mu pewność siebie; obydwie lufy pistoletu skierował prosto w serce przeciwnika. Sternau atał wyniośle i dumnie z uśmiechem na ustach, świadomy swej przewagi.
— Trzy...
Padło śmiertelne słowo. Sternau nie spuszczał wzroku z oczu przeciwnika; mimo to, w ostatniej chwili, skierował pistolet z błyskawiczną szybkością od piersi porucznika Pardera ku jego broni. Padły dwa strzały. Ręka porucznika Pardera została wraz z pistoletem odrzucona; padł drugi strzał Sternaua, po chwili zaś strzał jego przeciwnika, który wydał przeraźliwy okrzyk i rzucił na ziemię swój pistolet. Równocześnie od strony zarośli rozległ się jęk rotmistrza.
— Moja ręka! — krzyknął porucznik.
— Jestem ranny! — zawołał rotmistrz.
— Być nie może — rzekł sekundant, śpiesząc doń.
— Ależ na pewno — odparł Sternau ze spokojem. — Sennor Pardero nie ma pewnej ręki. Moja pierwsza kula skierowana były ku lufie jego pistoletu, odrzuciła ją i poszła wbok wraz z jego kulą. Druga zaś moja kula rozstrzaskała mu rękę i w ten sposób jego kula ominęła mnie, trafiając, jak to widzę, mego pierwszego przeciwnika w ranione ramię. Kto się chce pojedynkować na pistolety, ten musi mieć pojęcie o strzelaniu, kto zaś ma odwagę obrażania kobiet, ten powinien również mieć odwagę ponoszenia konsekwencyj. Mam zwyczaj pozbawiać takich ludzi prawej ręki. Adios, sennores.
Włożywszy za pas oba pistolety, podszedł do swego konia i odjechał w towarzystwie Mariana. Trzej oficerowie pozostali. Pardero miał zmiażdżone ramię, a Verdoja kazał sobie rozerwać rękaw koszuli, aby można było opatrzyć świeżą ranę. Obydwaj miotali przekleństwa w kierunku odjeżdżającego Sternaua.
Sternau i Mariano śpieszyli ku ladrillos, aby stamtąd, po śladach schwytanego przez Sternaua przywódcy, dotrzeć do obozu bandytów. Z pastwisk zabrali ze sobą garstkę vaquerów. Wyraźne jeszcze ślady powiodły do położonej w górach szczeliny leśnej. Po obezwładnieniu warty udało się im schwytać bez przelewu krwi zaspanych bandytów. Przywiązali ich do koni i pogalopowali wraz z nimi w kierunku hacjendy. Jeńcy, w liczbie pięciu, byli przytroczeni do zwierząt tak mocno, że ledwie mogli się poruszać. Po drodze Sternau zdjął im z ust kneble.
— Milczeć; żeby mi nikt nie pisnął ani słowa, inaczej kulka w łeb, — rzekł do nich ostro. — Zwolnię wam nawet ręce, ale pod warunkiem, że będziecie się trzymać tuż przed nami. Droga prowadzi do hacjendy del Erina.
Rozluźnił im więzy, krępujące ręce; odtąd mogli się trzymać cugli. Przymocowani byli teraz tylko zapomocą sznurów, przeciągniętych od jednej nogi do drugiej, poprzez kończyny wierzchowca. Nie był to ze strony Sternaua akt litości, lecz zwykła ostrożność. Odesłał vaquerów do stad, nie chciał bowiem, aby kwaterujący w hacjendzie ułani spostrzegli, że przybywa z jeńcami; byłoby mu nie na rękę, gdyby rotmistrz dowiedział się o tem za wcześnie. Teraz, gdy jeńcy trzymali wodze w rękach, żołnierze mogli przypuszczać, że są to przygodni towarzysze podróży, również mieszkańcy hacjendy.
Pędzili ku hacjendzie w pełnym galopie. Brama, jak przez cały czas od przybycia ułanów, była otwarta; wjechali więc na dziedziniec, niezauważeni przez ludzi Juareza.
Hacjendero, stojący przy wejściu głównem, był zdumiony, że wracają w tak licznem otoczeniu i z jednym koniem bez jeźdźca.
— Jesteście nareszcie — rzekł. — Szukaliśmy was, sennores. Czy sprowadzacie nam gości?
— To właściwie nie goście, a jeńcy, — odparł Sternau.
Hacjendero zapytał ze zdumieniem:
— Jeńcy? Jakto? Na Boga, czy znowu coś się wam przytrafiło?
— Dowiecie się o tem za chwilę. Ale proszę, wskażcie nam jaki budynek, w którym możnaby tych ludzi bezpiecznie umieścić, tak, aby o ich obecności oficerowie nie mieli pojęcia.
Jeńcom znowu skrępowano ręce, odwiązano ich od koni i wepchnięto do budynku bez okien, którego drzwi zamknięte zostały tak szczelnie, że o ucieczce śnić nawet nie mogli. Ułani nic nie zauważyli.
Obydwaj przyjaciele udali się teraz do jadalni, aby spożyć śniadanie. Zastali tam kapitana Ungera, Karję i Emmę; Emma opuściła na chwilę swego rekonwalescenta. Sternau i Mariano opowiedzieli ostatnią przygodę. Pedro Arbellez nie miał dotychczas pojęcia o obrazie, która Emmę spotkała na dachu. Przeraził się nie na żarty i zasępił bardzo.
Mariano opowiedział zebranym przebieg pojedynku; Emma słuchała z pobladłą twarzą, a całe towarzystwo nie ukrywało swego podziwu dla Sternaua. Podziwowi temu towarzyszyła jednak obawa, że kwaterujący w folwarku ułani zechcą się zemścić na hacjendzie i jej mieszkańcach. Sternau starał się rozwiać tą obawę następującem dowodzeniem:
— Ułani pozostają przecież pod komendę Juareza który prędzej czy później zostanie prezydentem. Żywi on dla pana sympatię, don Arbellez. Złożył jej dowody, oddając sennorowi w dzierżawę hacjendę Vandaqua. O tem będą musieli pamiętać oficerowie. A zresztą, mamy przeciw nim broń bardzo groźną: jeńców, których teraz przesłuchamy. Człowiek, którego schwytałem wczoraj wieczorem, leży z pewnością w moim, zamkniętym na klucz, pokoju; zaraz go tutaj sprowadzę.
Sternau znalazł jeńca w swym pokoju w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił. Twarz jeńca miała odcień sinawy; z pod knebla wydobywało się ciche, żałosne rzężenie, nie mógł bowiem oddychać swobodnie.
Sternau odjął mu knebel, odwiązał go od łóżka, zdjął rzemienie z nóg, skrępowane pozostawiając jedynie ręce.
— Wstań — rozkazał Sternau. — Chcę z tobą pomówić.
Jeniec podniósł się z wysiłkiem; trudno mu by wyprostować zbolałe członki. W miarę, jak swobodniej oddychał, wracał mu naturalny kolor twarzy, oczy zaś traciły błędny wyraz. Obrzucił Sternaua wzrokiem, dalekim od pokory i posłuszeństwa.
— Jak śmieliście mnie schwytać? — rzekł. — Jestem wolnym Meksykaninem.
— Nie wystawiaj się na pośmiewisko — odparł Sternau. — Widzisz chyba dobrze, że nim obecnie nie jesteś.
— Ale to nie z mojej winy. Żądam wolności i zadośćuczynienia.
— Obojętne mi zupełnie, czego żądasz. Co zaś otrzymasz, to się wkrótce okaże. Tylko nie przypuszczaj, że będę wdawał się z tobą w ceregiele. No jazda, za mną.
Po tych słowach wziął jeńca za rękę i pchnął przez drzwi. Meksykanin starał się trzymać pewnie zuchwale, ale ze skutkiem niezbyt szczęśliwym, ponieważ krew, doniedawna jeszcze tamowana więzami, krążyła mu w arterjach leniwie. Gdy weszli do jadalni, zapytał na widok obecnych:
— Co mam tu robić?
— Odpowiadać na moje pytania; oto wszystko, — odparł Sternau, popychając go naprzód. — Stań tutaj. Czy widzisz ten rewolwer? Przy najmniejszej próbie ucieczki zastrzelę cię bez wahania.
— Protestuję przeciw takiemu traktowaniu — rzekł zuchwale Meksykanin.
Sternau wzruszył lekceważąco ramionami i, usłyszawszy tętent, odwrócił się ku oknu, aby wychylić głowę. Ujrzał żołnierza, który zatrzymał się przed obozem na spienionym koniu. Był to z pewnością goniec z jakiemiś rozkazami.
Sternau zwrócił się teraz do jeńca w następujące słowa:
— Czeka cię przesłuchanie, które rozstrzygnie o twoim losie. Mam nadzieję, że będziesz wobec tego odpowiadał szczerze. Wynajęto cię, abyś zamordował kilku z pośród nas. Podsłuchałem twoją rozmowę, prowadzoną o północy pod żywopłotem, oraz tę, którą prowadziłeś pod ruinami; byłem także obok kamienia i czytałem kartkę, którą rotmistrz tam złożył dla ciebie, i którą masz jeszcze w kieszeni. Polowaliście na mnie z zasadzki nad wąwozem tygrysa — i to mi jest wiadome. Jesteś mordercą i każę cię w przeciągu dziesięciu minut powiesić, o ile nie zechcesz wykupić się od śmierci bezwzględną szczerością.
Słowa te były wypowiedziane tonem surowym, który bandytę przeraził i przekonał, że Sternau wie o wszystkiem. Spokorniał więc i rzekł ponuro:
— Jeżeli mnie zabijecie, zostanę pomszczony, tego możecie być pewni.
— Któż będzie mścicielem?
— Mam jeszcze towarzyszy.
— Pah! Czekali na ciebie w lesie, jak to oświadczyłeś rotmistrzowi. Dziś byliśmy tam i zabraliśmy ich do niewoli. Wkrótce ujrzysz tu swoich kamratów.
Meksykanin zbladł.
— Tego nie przypuszczam — rzekł. — Mówicie nieprawdę, by mnie zastraszyć.
— Nie jesteś człowiekiem, przed którym mógłbym poniżyć się do kłamstwa. Podejdź do okna i spójrz na dziedziniec. Konie ich stoją jeszcze obok twojego.
Bandyta przekonał się naocznie, że Sternau mówi prawdę. Mimo to poczynił jeszcze jedną próbę, by nastraszyć obecnych.
— Rotmistrz mnie pomści.
Sternau zobaczył przez okno trzech jeźdźców, którzy od zachodu podążali ku obozowi. Poznał ich zaraz i zawołał:
— Jeszcze raz spójrz nadół. Czy widzisz trzech jeźdźców? To rotmistrz i dwaj porucznicy. Gdy podjadą bliżej, zobaczysz, że Verdoja i Pardero mają obwiązane ramię. Biłem się dziś z nimi i pozbawiłem obydwu prawej ręki. Oni ci nie pomogą.
Jeniec, przerażony coraz bardziej, patrzył uporczywie przez okno. Reszta obecnych podeszła również do okna, by obserwować przybywających. Jechali kłusem; przybywszy na dziedziniec, zsiedli z koni. Po kilku minutach rozległ się odgłos ich kroków, wskazujący, że poszli do swych pokojów.
— No i cóż, spodziewasz się jeszcze pomocy ze strony rotmistrza?
Zapytany milczał. Nie chciał przyznać, że gotów jest zrezygnować z dotychczasowego oporu.
— Odpowiadaj teraz — rzekł Sternau. — Czy przyznajesz, że niejaki Cortejo wynajął cię do śledzenia mnie moich towarzyszy?
— Tak, przyznaję.
— A gdy się to nie udało, gdy powybijałem waszych ludzi przy wąwozie tygrysa, czy rotmistrz Verdoja ciebie i twoich, którzy uszli cało, nie zobowiązał do zastrzelenia nas?
— To prawda.
— Dlatego też godziliście na moje życie?
— To nie ja, to tamci dwaj, zamordowani w wąwozie.
— Nie tłumacz się; byłeś przecież ich przywódcą. Spotykałeś się później z rotmistrzem Verdoją, a wczoraj ci polecił, abyś strzelił do mnie i do sennora Mariana w chwili, gdy stanę przed rotmistrzem.
— To prawda — rzekł Meksykanin półgłosem. Czuł, że kłamstwo go nie uratuje, ale dodał na wszelki wypadek:
— Możecie mi jednak wierzyć, sennor Sternau, że nie uczyniłbym tego i że w żadnym wypadku nie zastrzeliłbym was.
— Ah tak? I cóżbyś zrobił?
— Wystąpiłbym i powiedział, jakie rotmistrz ma wobec was zamiary.
— Opowiadaj to naiwnym. Zobaczysz teraz zrestą swych towarzyszy. Mariano, bądź łaskaw sprowadzić tych ludzi.
Mariano wrócił za chwilę z jeńcami. Przerazili się ogromnie na widok towarzysza. To też łatwo przyszło Sternauowi zmusić ich do wyjawienia prawdy. Dowiedziawszy się, że wspólnik wyznał już wszystko, nie widzieli powodu, dla jakiego mieliby pogarszać swoją sytuację przez niewczesne łgarstwo.
— Jesteście mordercami, a może nawet czemś jeszcze więcej, — rzekł Sternau. Powinniście wszyscy wisieć, ale będę miał litość nad wami, jeżeli spełnicie pewien warunek.
— O cóż chodzi? — zapytał jeden z nich.
— Wymagam od was, abyście powtórzyli wasze wyznanie w obecności rotmistrza, skoro tylko tego zażądam. Czyście na to gotowi?
Popatrzyli jeden na drugiego. Wreszcie herszt zapytał:
— Czy to konieczne?
— Tak. Jeżeli tego nie uczynicie, stanie się jak powiedziałem: każę was bezzwłocznie powiesić. Nie myślcie, że to tylko groźba.
— Wisieć z powodu rotmistrza nie mamy ochoty. Jeżeli to nieodzowne, jeżeli nie może już być inaczej, wyznamy w jego obecności całą prawdę.
— Dobrze; daruję wam życie. A teraz was zamknę. Nie starajcie się uwolnić. Pierwszą bowiem próbę przypłacicie gardłem. —
Zamknięto ich wszystkich razem w jednym budynku. — —



V
SĄD HONOROWY

Trzej oficerowie pozostali dłuższy czas po odjeździe Sternaua na placu boju; zmusiły ich do tej zwłoki rany rotmistrza i porucznika Pardera. Porucznik miał rękę zupełnie zdruzgotaną, ale krwawienie nie było zbyt silne. Zwyczajny opatrunek chwilowo wystarczył. Inaczej rzecz się miała z rotmistrzem. Rany na palcach krwawiły obficie, rana zaś postrzałowa, która przeszyła ramię i nie przedstawiała się napozór groźnie, naruszyła, zdaje się, arterię. Tamowanie krwi szło więc z wielką trudnością.
Podczas opatrunków mówiono skąpo, a nieliczne słowa, które padały, zaprawione były śliną wzburzonej żółci.
— Ktoby to przypuszczał — rzekł Pardero.
— Tak; nie spodziewałem się, że w niezgrabności będzie pan strzelał do mnie, — przerwał rotmistrz.
— Ja? Pan przecież słyszał, jak się rzecz miała. Ten Sternau jest fechtmistrzem i strzelcem, jakiego chyba już nie spotkamy na świecie.
— No, i takiego strzelca, jak pan, nie spotkamy.
— Niechże się panowie nie sprzeczają — rzekł sekundant, który musiał sam obydwóch opatrywać. — Zręczność Sternaua we władaniu szablą i strzelaniu jest zadziwiająca, ale jeszcze bardziej zadziwiające były słowa, które wypowiedział.
— Tak, to prawda, — rzekł Pardero. — Oskarżył pana, panie rotmistrzu, o wynajęcie mordercy, który miał zastrzelić doktora wraz z jego sekundantem.
— Nikczemność — mruknął Verdoja.
Mimo tych słów nie mógł pohamować uderzenia krwi, które bladą jego twarz oblało szkarłatem. Był to dowód oczywisty, że sprawa przedstawia się mętnie.
Sekundant obrzucił Verdoję badawczem spojrzeniem; był to człowiek honoru i nie przeczuwał nawet właściwych zamiarów swego zwierzchnika, któremu zresztą w sprawie o obrazę kobiety sekundował niechętnie. Był teraz przekonany, że Sternau obwiniał niebezpodstawnie, więc zapytał:
— Cóż mogłoby skłonić Sternaua do tego rodzaju zarzutu?
— Jego nikczemność.
— To jakaś pomyłka — odparł sekundant ze spokojem. — Nie uważam, by Sternau był zdolny do takiej złośliwości.
— Więc może był to źle inscenizowany efekt teatralny, którym chciał spotęgować wrażenie.
— I tego nie przypuszczam. Matava-se nie jest aktorem.
Rotmistrz niecierpliwie tupnął nogą o ziemię:
— Milczeć. Nie chce sennor chyba powiedzieć, że wierzy słowom tego człowieka?
— Wypowiedział jasno i otwarcie pewne obwinienie, którego pan, rotmistrzu, nie obalił, — odparł ze spokojem porucznik. — Powstrzymuję się oczywiście od własnego sądu, dopóki oskarżyciel nie przedłoży dowodów.
— Radzę tak postąpić.
Sekundant podniósł głowę z nad opatrunku i, ściągnąwszy brwi, zapytał:
— Czy to groźba, rotmistrzu?
— Tak jest — brzmiała odpowiedź.
Porucznik wypuścił z rąk opatrunek i odsunął się od rotmistrza.
— Wypraszam to sobie kategorycznie. W służbie jest sennor moim zwierzchnikiem, ale w sprawach honorowych jesteśmy sobie zupełnie równi. Zachowania pańskiego wobec mnie nie pojmuję; oświadczam panu, że natychmiast po powrocie będę mówił z doktorem Sternauem. Oskarżył was o zamiar skrytobójczego morderstwa. Jeżeli oskarżenie jest niesłuszne, musi odwołać je i dać satysfakcję; jeżeli miało podstawy, wyciągnę odpowiednie konsekwencje.
— Zabraniam panu rozmawiać z tym człowiekiem — obruszył się rotmistrz.
— Może mi sennor rozkazywać wyłącznie w sprawach służbowych, nigdy w osobistych. Oto mój pogląd na sprawę. Jeżeli mam dokończyć opatrunku, proszę o przerwanie dotychczasowej rozmowy.
Rotmistrz zamilkł, chcąc nie chcąc, i wyciągnął do sekundanta ramię. Gniew, od którego wrzał cały, wzburzył mu krew, więc opatrunek trwał długo. Podczas gdy porucznik krzątał się około jego rany, rotmistrz zamienił z porucznikiem Pardero kilka spojrzeń, które powiedziały mu, że Pardero będzie jego sprzymierzeńcem.
Nareszcie dosiedli koni, aby wrócić do hacjendy. Wśród ułanów znajdował się niedowarzony medyk, któremu lekkomyślny tryb życia nie pozwolił ukończyć studjów. Jako lekarz szwadronu, właściwie powinien był asystować przy pojedynku. Ale Sternau nie chciał lekarza, a rotmistrz był tak przekonany, że zamach morderczy się uda, iż nie zawiadomił go nawet o pojedynku. Teraz zato, skoro tylko Verdoja i porucznik przybyli do hacjendy, musieli odwołać się do jego usług.
Przy tej sposobności dowiedzieli się od niego, że przybył goniec od Juareza z poleceniem, aby w tej chwili wyruszyli do Monclovy, ponieważ wybuchło tam powstanie przeciw rządowi. Rotmistrz, wezwawszy gońca do siebie, przyjął od niego rozkaz wyruszenia na pomoc mieszkańcom Monclovy i poparcia ich sprawy.
— Czy będę mógł jechać konno? — zapytał Verdoja lekarza szwadronu.
— Tak; to nie nadweręża ramienia. Obawiać się tylko można gorączki, ale przyłożyłem do ran zioła i przypuszczam, że pomogą
— A porucznik Pardero?
— Rana jego jest boleśniejsza od pańskiej, panie rotmistrzu, ale również niegroźna. I on będzie mógł jechać konno. W kaźdym razie, ani porucznik, ani sennor, rotmistrzu, nie będziecie już mogli władać szablą.
— Będę się bił lewą rękę. Jutro rano ruszamy.
Podczas tej rozmowy porucznik, który sekundował przy pojedynku, wierny swemu postanowieniu, udał się do Sternaua. Sternau zmiarkował, że rozmawia z człowiekiem honoru, ale chwilowo odmówił wyjaśnień.
— Muszę jednak wszystko wiedzieć — rzekł porucznik. — Przybył goniec, który żąda, byśmy jak najprędzej stąd wyruszyli, Juarez posyła nas do Monclovy. Jeżeli zarzuty pańskie są słuszne, nie będę pod Verdoją dalej służyć i zmuszę go do ustąpienia. To samo odnosi się do porucznika Pardero, przypuszczam bowiem, że obaj są w spółce.
— Mimo to sekundował pan tym ludziom.
— Cóż miałem począć; nie było nikogo oprócz mnie. Zresztą, o szczegółach incydentu między panami dowiedziałem się dopiero w drodze na plac pojedynku. Teraz sennor rozumie, że muszę prosić o natychmiastowe wyjaśnienie.
— Otrzyma je pan wkrótce. Rotmistrz widzi, że zamach się nie udał; przypuszczam więc, iż wkrótce wyruszy, by powiadomić tego, który miał dokonać morderstwa. Zamierzam śledzić go przy tej okazji; będzie mi pan towarzyszył i wtedy przekonasz się sennor najlepiej o prawdziwości mych twierdzeń. Niech się pan przygotuje niepostrzeżenie do przejażdżki konnej; wkrótce wyruszymy.
Porucznik musiał się tem narazie zadowolić. —
Sprawdziły się przypuszczenia Sternaua, gdyż, ledwie medyk opuścił oficerów, Verdoja wraz z Parderem wyruszyli z hacjendy.
Pardero był typowym Meksykaninem; lekkomyślny i namiętny, ponad wszystko stawiał życzenia swoje i pożądania. Był biedakiem, ale nie chciał nim zostać na wleki; marzył o bogactwie, które mogłoby zaspokoić jego zachcianki. Na drodze do fortuny nie pogardziłby żadnym środkiem; niestety, dotychczas nie trafiała się okazja szczęśliwa. Nie miał nic, prócz długów, a jakże groźnym wierzycielem był rotmistrz, do którego przegrał sporą sumę. Tę okoliczność chciał Verdoja wyzyskać. Szukał sprzymierzeńca, który byłby od niego zależny; nikt nie nadawał się do tego bardziej od porucznika Pardero. Zabrał więc go teraz ze sobą, aby wtajemniczyć w swoje plany i pozyskać dla swych celów.
Verdoja nie miał o tem pojęcia, że bandyci, których wynajął, zostali schwytani; nie mógł więc zrozumieć, w jaki sposób Sternau dowiedział się o jego zbrodniczym zamiarze. Postanowił zostawić pod kamieniem drugą kartkę, zamawiającą bandytę na spotkanie o północy. Przypuszczając, iż Sternau go śledzi, jechał do kamienia nie wprost, a drogą okrężną, jeszcze dalszą, aniżeli wczoraj.
— Dlaczego wyruszamy do Monclovy dopiero jutro? — zapytał po drodze Pardero. — Według rozkazu powinniśmy przecież jechać natychmiast.
— Mamy obydwaj przedtem jeszcze coś do załatwienia — odparł Verdoja.
— Obydwaj? A więc i ja? — zawołał Pardero ze zdumieniem.
— Tak; chyba, że chcecie, by ten Sternau, który wam zmiażdżył rękę, bezkarnie z nas szydził.
— Ah, gdybym go mógł dostać w ręce, — zgrzytnął porucznik.
— To się nie uda. Sprzymierzmy się w tej walce, poruczniku. — rzekł rotmistrz, wyciągając w stronę porucznika lewą rękę.
— Dobrze — zawołał Pardero, wyciągając również swą, lewicę.
— Ale jak?
— To już moja sprawa. Mam ponadto inne plany, korzystne nietylko dla mnie, lecz i dla pana.
— Mam nadzieję, że się o nich dowiem.
— Hm, są nieco delikatnej natury; nie wiem zresztą, czy we wszystkich okolicznościach mogę liczyć na pańską dyskrecję.
— Ależ bezwzględnie. Przysięgam.
— Dobrze, wierzę panu. Co sennor sądzisz o oskarżeniu, wypowiedzianem dziś przez Sternaua?
— Hm — odparł Pardero, patrząc tępo na siodło.
— No, niech pan mówi szczerze.
— Jeżeli taki rozkaz, powiem zupełnie szczerze, że zachowanie rotmistrza w tej całej sprawie niedość przekonywało, iż Sternau myli się, lub kłamie.
— Słusznie. Przyznaję, że Sternau miał rację.
Ta bezwzględna szczerość stropiła porucznika.
— A więc mówił prawdę? — rzekł zdumiony.
— Tak — i gdyby mój zamach się udał, obydwaj nie bylibyśmy teraz kalekami, a jego wraz z sekundantem djabliby wzięli. Muszę sennorowi oświadczyć, że mam od bardzo wysoko postawionej i wpływowej osoby rozkaz unieszkodliwienia Sternaua i jego towarzyszy.
Ostatnie słowa były sprytnym wymysłem; miały zachęcić porucznika, aby pomagał rotmistrzowi.
— To niespodzianka dla mnie — rzekł porucznik. — Czy mogę wiedzieć nazwisko tej osoby?
— Nie teraz jeszcze. Ten Sternau to nie byle jaka osobistość. Od unieszkodliwienia jego zależy szczęśliwy wynik tych wielkich planów. Ci, którzy będą przy tem pomocni, mogą liczyć na owocną wdzięczność. Bądź pan pewien, że nie narażałbym się na niebezpieczeństwo, gdybym nie wiedział, iż otwieram sobie widoki na świetną przyszłość.
Rotmistrz kłamał z premedytacją. Udając, że działa z wyższego polecenia, występował jako pełnomocnik, którego czynów nie należy sądzić. Mówiąc zaś o sowitem wynagrodzeniu, zapewniał sobie współudział Pardera, który nie miał pojęcia, że przełożony jego łże jak z nut.
— Sądzi sennor, że i ja otrzymam nagrodę, gdy będę panu pomocny?
— Jestem tego pewien. Będziemy nawet obydwaj podwójnie wynagrodzeni. Przedewszystkiem możemy liczyć na szybki awans, albo na pokaźną sumkę pieniędzy, a potem satysfakcja zemsty nad tymi łotrami. Mogę więc liczyć na sennora, poruczniku?
— Najzupełniej, panie rotmistrzu. Jestem do dyspozycji; proszę mi tylko powiedzieć, co mam czynić.
— Tego sam jeszcze nie wiem. Naprzód muszę się dowiedzieć, dlaczego mój zaufany nie przyszedł dzisiaj.
— Czy spotkamy się z nim teraz?
— Nie. Damy mu naprzód znak, że chcę pomówić z nim dziś wieczorem. Wtedy dowiem się, co go zatrzymało i odpowiednio zaczniemy działać. Oto przyczyna, dla której wyruszę do Monclovy nie dziś, a jutro.
— Ale w jaki sposób Sternau przejrzał pańskie zamiary? Ten człowiek chyba sennora nie zdradził?
— Nie; tego jestem pewien. Raczej przypuszczam, iż nas Sternau podsłuchał. Musiał czuwać niedaleko miejsca, w którem prowadziłem rozmowę z mym zaufanym. Dzisiejsze spotkanie wyznaczę więc w innem miejscu. No, jedźmy dalej.
Pardero na teraz zadowolił się tem wyjaśnieniem i ruszył za rotmistrzem, który spiął konia do galopu. —
Skoro tylko nasi oficerowie wyruszyli z hacjendy, Sternau i porucznik dosiedli również koni i pomknęli tą samą drogą, którą wczoraj obrał Sternau. Ukrywszy konie w tem samem miejscu, co wczoraj, Sternau podążył w kierunku kamienia. Porucznik wdrapał się na cedr, doktór ukrył w zaroślach, osłaniających go dostatecznie.
Po niedługim czasie dobiegł ich tętent kopyt. Jeźdźcy zatrzymali się nieopodal i zsiedli z koni. Byli to Verdoja i Pardero.
Rotmistrz podniósł kamień i podłożył podeń kartkę. Rozejrzawszy się bacznie, czy ich nikt nie śledzi, skoczyli na siodła, aby odjechać czem prędzej. Teraz Sternau i porucznik opuścili kryjówkę; Sternau wyciągnął kartkę.
— Pardero był z nim, — rzekł porucznik — a więc to jego to jego sprzymierzeniec. Czy mogę przeczytać kartkę, sennor?
Zaznajomiwszy się z treścią kartki, Sternau podał ją porucznikowi. Było na niej napisane:

Pozostań wpobliżu tego miejsca. O północy spotkamy się tutaj, przy kamieniu. Będziesz się musiał wytłumaczyć.

Pismo było niewyraźne i niezgrabne, gdyż Verdoja pisał lewą ręką. I tym razem podpisu nie było. Porucznik zapytał Sternaua:
— Ta kartka jest przeznaczona dla tego, który miał zastrzelić pana i sennora Mariano?
— Tak.
— Czy znajdzie ją?
— Nie.
— A więc nie ma pan zamiaru położyć jej znowu pod kamieniem? Ja na pańskiem miejscu uczyniłbym to i podsłuchałbym o północy opryszka.
— Ten człowiek nie przyjdzie. Dostałem go w swoją moc i uwięziłem w hacjendzie. Chodźmy do koni. Skoro sennor widział obydwu morderców na własne oczy, opowiem panu wszystko w drodze powrotnej.
Opowiadanie Sternaua napełniło porucznika uczuciem pogardy i wstrętu dla złoczyńców.
— Jakież pan ma zamiary? — zapytał Sternaua.
— Zdemaskuję rotmistrza i jego sprzymierzeńca.
— Doskonale. Czy będę mógł w tem uczestniczyć?
— Owszem. Proszę pana bardzo, abyś zechciał wystąpić jako mój świadek.
— A jakie sennor ma zamiary wobec jeńców?
— Obiecałem darować im życie, jeżeli w obecności rotmistrza złożą szczere wyznanie. Obowiązkiem moim będzie dotrzymać słowa.
— Hm, to było nieostrożne. Te łotry zasłużyły na stryczek. Jeżeli sennor ich puścisz wolno, nigdy nie będziesz pewny życia.
— I ja jestem tego zdania, ale nigdy nie złamałem słowa i nie złamię go teraz. A zresztą, może moja wyrozumiałość odniesie dobre skutki.
— Nie sądzę. Z takimi ludźmi nikt łagodnością nie wskóra; uważają ją bowiem za dowód słabego charakteru.
Gdy przybyli do hacjendy, spory szmat czasu już upłynął od powrotu rotmistrza i porucznika. Verdoja zszedł do swoich żołnierzy; zasępił się, zobaczywszy nadjeżdżających. Okoliczność, że Sternau przybywa w towarzystwie porucznika, poruszyła go niemile. Podszedł do oficera i zapytał ponuro:
— Poruczniku, gdzie pan był?
— Byłem na spacerze.
— Czy miał sennor moje pozwolenie? — pytał rotmistrz groźnie.
— A czy jest ono potrzebne? — odparł oficer ostro.
— Oczywiście. Nie jesteśmy przecież na stałej kwaterze, a w marszu.
— Ja sądzę, panie rotmistrzu, że jesteśmy w obozie, a nie w marszu.
— Te dyskusje są zupełnie zbyteczne, poruczniku. Ma sennor prosić o pozwolenie, gdy się chce oddalić, i kwita.
Młody oficer zaczerwienił się ze złości, gdyż stojący wokoło ułani mogli słyszeć każde słowo.
— Byłoby to moim obowiązkiem, — odparł — gdybym miał zamiar udać się w podróż albo oddalić w czasie, poświęconym zajęciom służbowym. Tymczasem pozwoliłem sobie taką samą przejażdżkę konną, jak pan rotmistrz i porucznik Pardero.
Rotmistrz wyprostował się i zawołał groźnie:
— Poruczniku, czy pan wie, co to opór władzy?
— Wiem równie dobrze, jak sennor, rotmistrzu, ale o oporze władzy nie może tu być mowy. Chodzi tylko o zwyczajną różnicę zdań, którą można wyrównać w sposób spokojny i godny. A przytem, rzecz oczywista, że oficer nie powinien pozwolić na to, by go karcono w obecności podwładnych mu żołnierzy.
Oczy rotmistrza zabłysły gniewem. Postąpił krok naprzód, wyciągnął rękę i rozkazał:
— Proszę oddać szablę, poruczniku. Natychmiast.
Porucznik był wprawdzie młody, ale nieustraszony. Umiał zapanować nad sobą do tego stopnia, że odparł z uśmiechem:
— Mam oddać szablę? Nie ma jej pan prawa żądać.
— Jestem pańskim zwierzchnikiem!
— Był pan nim. Teraz jesteś poprostu szubrawcem. I byłoby to dla mnie największem upokorzeniem, gdybyś dotknął mej szabli.
Gdy ułani usłyszeli tę straszliwą obelgę, wypowiedzianą podniesionym głosem, natychmiast otoczyli oficerów kołem. Pardero był również obecny. Sternau, który znajdował się obok odważnego porucznika, został wraz z trzema oficerami zamknięty w pierścieniu żołnierzy.
Obelga była tak wielka, że rotmistrz zaniemówił w pierwszej chwili; po jakimś czasie wpadł na porucznika, rycząc wściekłym głosem:
— Odwołać, odwołać natychmiast!
— Ja mam odwoływać? Nigdy. Powtarzam, co powiedziałem, — brzmiała nieustraszona odpowiedź.
Rotmistrz miał już zareagować czynnie, gdy nagle Sternau spiął konia ostrogami; doskoczywszy do rotmistrza jednym susem, zadał mu pięścią cios tak mocny, iż Verdoja padł na ziemię.
— Co to jest? Jak pan śmie? — zawołał Pardero.
— Nic, drobiazg, — odpowiedział Sternau. — Plamię sobie poprostu rękę, uderzając tego człowieka.
— Oświadczam, że i sennora, poruczniku, uważam za szubrawca, — krzyczał młody zapaleniec — i że splamiłoby mnie dotknięcie pańskie.
Pardero pobladł ze złości i strachu.
— Pan oszalał chyba, pan bredzi! — krzyknął.
— Nie; jestem przy zdrowych zmysłach; może pan je stracił.
— Proszę pamiętać, żem wyższy od sennora szarżą. Jest pan najmłodszym oficerem w szwadronie.
— Nie jest pan już moim przełożonym. Ani chwili więcej nie chcę służyć pod pańskiemi rozkazami. Albo ja wystąpię, albo wy obydwaj.
— Nie tak to łatwo i prosto wystąpić — uśmiechnął się pogardliwie Pardero. — Naprzód każę pana aresztować za niesubordynację. Sennor Sternau za uszkodzenie ciała jest również moim jeńcem.
— Tak pan sądzi? — zapytał Sternau. — Taki robak śmiałby mnie aresztować? Niech pan podejdzie!
Pardero stał wpobliżu; była to nieostrożność, Sternau bowiem chwycił go za kołnierz, porwał raptownym ruchem wgórę, poczem grzmotnął nim o ziemię z taką siłą, iż Pardero nie mógł się podnieść. Tego już było ułanom za wiele. Stary wachmistrz szwadronu wystąpił i zapytał:
— Panie poruczniku, czy nie zechce nam sennor powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć?
Zapytany skinął przyjaźnie głową:
— Rondoso, kto jest wam najmilszym oficerem? Proszę o zupełną szczerość,
— Hm. Ależ, oczywiście, to pan, poruczniku. Gbyście nim nie byli, nie patrzylibyśmy z takim spokojem na obrazę, wyrządzoną przez sennora rotmistrzowi Verdoji i porucznikowi Pardero. Tem bardziej, nie dopuścilibyśmy, by ich obraził człowiek cywilny.
— No, dobrze już, Rondoso. Wiedz, ci dwaj postąpili sobie nikczemnie. Połączyli się z rabusiami i mordercami, aby zabijać dzielnych ludzi i obrażać uczciwe kobiety. Dziś rano jeden i drugi stanął do pojedynku; w rezultacie obydwaj stracili prawice. Stało się coś w rodzaju sądu Bożego. Właśnie przed chwilą byłem w lesie wraz z doktorem Sternauem, aby ich śledzić. Niegodni są rozkazywać dzielnym ułanom meksykańskim. Nie będę dłużej służył pod ich rozkazami.
Caramba! W takim razie i ja występuję, panie poruczniku, — rzekł stary wachmistrz.
— To zbyteczne, Rondoso. Jesteś starym żołnierzem i wiesz, co czynić należy. Zbadamy całą sprawę i zadecydujemy, kto ma wystąpić, oni, czy ja; nieprawdaż?
— Racja, panie poruczniku, — odparł wachmistrz, gładząc swą bródkę: — Jeżeli sennor porucznik wystąpi, wystąpię razem z panem, i sądzę, że cały szwadron się rozleci. Ale jeżeli ci dwaj, którzy nie cieszą się naszą sympatją, zostaną wyrzuceni, wtedy, poruczniku, pan będziesz naszym rotmistrzem.
— A ty zostaniesz porucznikiem, i tak dalej, w kolejnym porządku.
— A więc zwołujemy sąd wojenny?
— Nie. Przestępstwa ich nie są natury wojskowej. Podlegają raczej sądowi honorowemu.
— Zgoda. Czy odbierzemy im broń?
— Oczywista.
— A czy ich związać?
— Nie. Tymczasem, jako aresztowanych, umieścimy ich pod strażą w jednym z pokojów hacjendy. Sąd odbędzie się na dziedzińcu, aby cały szwadron mógł słuchać rozprawy. Rotmistrz i porucznik są jeszcze nieprzytomni. Każ ich zamknąć i trzymać pod strażą; później wrócisz do mnie i będziesz obecny przy śledztwie wstępnem.
Porucznik miał szczęście, że go tak kochali podwładni, inaczej możeby się smutnie dla niego skończyła ta awantura. Stał teraz wraz ze Sternauem pośród brutalnych żołdaków. Na jego polecenie odebrano broń obydwu zemdlonym, poczem zaprowadzono ich do małego pokoju; przy oknie i drzwiach postawiono warty.
Teraz porucznik i Sternau udali się na górę, aby zawiadomić o zajściu domowników, zebranych w salonie. Mariano radził, aby sąd honorowy odbył się w obecności mieszkańców hacjendy, a obydwóch jeńców eskortowało paru mocnych vaquerów. Propozycje zostały przyjęte, poczem przystąpiono do przygotowania ceremonji sądu.
Podczas gdy ułani omawiali niezwykły wypadek, zjawił się stary wachmistrz; kilku ułanów zaprowadziło go wraz z porucznikiem do schwytanych Meksykan. Jeńcy powtórzyli zeznanie. Tymczasem na dziedzińcu umieszczono krzesła i ławy, na których mieli zasiąść uczestnicy sądu.
Przy jednym ze stołów usiadł porucznik, obok niego wachmistrz, na prawo zaś i lewo — podoficerowie. Tworzyli właściwy sąd. Przy drugim stole usiedli Sernau i Mariano, występujący w roli oskarżycieli. Naprzeciw nich siedzieli Unger oraz Pedro Arbellez i obydwie panie w charakterze świadków. Niedaleko zgrupował się szereg żołnierzy, vaquerów i cibolerów, tworząc audytorjum sądowe. Wprowadzono rotmistrza i porucznika Pardero.
Trudno opisać, w jakim nastroju obydwaj się znajdowali. Nie wyobrażali sobie, że sytuacja tego rodzaju, że upokorzenie takie może ich kiedykolwiek spotkać. Pienili się ze złości i, gdyby nie bezwład ręki, z pewnością rozdarliby na kawałki czterech prowadzących ich vaquerów.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Verdoja na widok zebranych. — Czego tu stoicie? — ryknął do żołnierzy. — Idźcie do djabła, psy!
— Niech się pan miarkuje, sennor Verdoja, — rzekł porucznik, przewodniczący sądu. — Stoi pan przed nami jako oskartony i los pana w znacznej mierze zależy od tego, jak się sennor zachowasz.
— Jako oskarżony? Któż mnie oskarża?
— O tem się pan zaraz dowie.
— Któż ma być moim sędzią?
— My, jak nas tu sennor widzi.
Verdoja roześmiał się szyderczo:
— Czy jestem pośród obłąkanych? Moi żołnierze chcą mnie sądzić? Łotry, szubrawcy, precz stąd, do obozu! Każę was rozstrzelać.
Podniósł lewą rękę i zamierzył się na wachmistrza, ale poskromili go vaquerzy.
— Stawiam wniosek, by związać oskarżonych, o ile natychmiast się nie uspokoją, — rzekł Sternau.
— Wniosek jest przyjęty — skinął porucznik.
— Sprobujcie tylko, — krzyknął rotmistrz — a całą hacjendę zrównam z ziemią!
— Czy macie rzemienie i powrozy? — zapytał vaquerów porucznik, nie bacząc na pogróżki rotmistrza.
Vaquerzy wyciągnęli z kieszeni powrozy.
— Widzicie, sennores, że nie żartujemy, — rzekł przewodniczący. — Poddajcie się konieczności, inaczej zostaniecie do tego zmuszeni.
— Mamy się poddać?! — krzyknął Verdoja. — Cóż za przestępstwo popełniliśmy? Kto śmie urządzać sąd wojskowy nad swymi przełożonymi? To ja mogę oskarżać.
— Myli się pan. Nie jesteśmy sądem wojskowym, a honorowym, który ma rozstrzygnąć, czy ludzie honoru mogą służyć pod pańskiemi rozkazami.
Rotmistrz miał już odpowiedzieć jakąś nową obelgą, lecz Pardero położył mu rękę na ramieniu i szepnął:
— Na Boga, spokojnie. Brutalnością daleko tu nie zajdziemy.
Rotmistrz opanował się i rzekł:
— Więc dobrze, zaczynajcie farsę. Później się z wami rozprawię.
Nastąpiła cisza zupełna. Przerwał ją przewodniczący:
— Ma pan głos, sennor Sternau.
Sternau podniósł się z miejsca.
— W imieniu obydwu obecnych tu pań oskarżam tych dwóch ludzi o sprzeczne z honorem postępowanie względem bezbronnych kobiet. Ponadto oskarżam ich o usiłowanie morderstwa, którego mieli dokonać na mnie, na sennorach Marianie i Ungerze.
— Czy może pan przedłożyć dowody?
— Tak.
Porucznik zwrócił się do oskarżonych i zapytał:
— Co macie panowie do powiedzenia na te oskarżenia?
— Są tak bezsensowne, że nie uważam, by były godne odpowiedzi, — odparł Verdoja. Porucznik Pardero przytaknął jego słowom.
— Dziękuję panom — rzekł porucznik. — To stanowisko panów upraszcza sprawę. Co do pierwszego zarzutu, to przejdziemy nad nim do porządku, gdyż oskarżeni, nie odpierając go, przyznają tem samem, że jest prawdziwy. Drugi natomiast zarzut wymaga rozpatrzenia bardziej szczegółowego. Ponieważ oskarżeni i na ten nie odpowiadają, proszę pana, sennor Sternau, umotywować go nam.
Sternau przedstawił szczegółowo rzecz całą, nie wspomniawszy jednak ani słowem, że ma bandytów w swej mocy i że będzie mógł użyć ich jako świadków. Opowiedział wszystko od chwili, gdy Bawole Czoło przestrzegł podróżnych przed zasadzką. Oświadczył, że podejrzenie zbudziło się w nim podczas wycieczki do wąwozu tygrysa, którą wycieczkę odbył w towarzystwie rotmistrza i porucznika Pardero. Opowiedział o nocnych wyprawach i podejrzanych przejażdżkach rotmistrza. Skończył oświadczeniem, iż, zdaniem jego, ostatnia wycieczka Verdoji i Pardera miała również mordercze zamiary na celu.
Natychmiast po jego przemowie odezwał się rotmistrz, wbrew zapewnieniom, że odpowiadać nie będzie.
— Mam wrażenie, że otaczają mnie obłąkańcy. Ten człowiek wypowiada tylko przypuszczenia i na ich podstawie wy śmiecie stawiać przed sąd dwóch kawalerów i oficerów naszej republiki? Tej hańby nieomieszkam zmyć i ukarać, skoro tylko zakończycie swoją komedję.
— Nie boję się kary, — odparł Sternau — gdyż w każdej chwili mogę przedstawić dowody. Gdy ci dwaj panowie odjechali dziś z hacjendy, udałem się za nimi wraz z porucznikiem, przeczuwając cel wycieczki. Śledziliśmy ich i podsłuchiwali. Otóż Verdoja urządził sobie pod pewnym kamieniem w lesie, pod który podkładał listy, coś w rodzaju poczty. List dzisiejszy brzmiał: — Bądź wpobliżu tego miejsca. O północy spotkamy się tutaj, przy kamieniu. Będziesz się musiał wytłumaczyć. — Nie sądzę, aby Verdoja chciał temu zaprzeczyć.
Gdy Sternau zatrącił o kryjomą pocztę i wyciągnął kartkę, aby ją przeczytać, obydwaj oskarżeni pobledli. Sternau ciągnął dalej:
— Stwierdzam, że podsłuchiwałem rozmowy, które oskarżony prowadził w ukryciu. Postępowałem też stosownie do ich treści. Mam świadków, których zeznania będą chyba najlepszym dowodem.
Na skinienie Sternaua wprowadzono sześciu schwytanych Meksykan. Zobaczywszy ich, Verdoja cofnął się o kilka kroków. Zadrżały pod nim nogi. Teraz wszystko wyszło najaw. Jeńcy zeznawali wprawdzie z wielkiem zakłopotaniem, ale mówili prawdę i rozwiali wszelkie wątpliwości. Ustalono, że obie kartki pisał Verdoja; rotmistrz nie mógł temu zaprzeczyć.
Obydwaj oskarżeni zacięli się jednak w uporze i odmawiali wszelkich wyjaśnień.
— Wina oskarżonych została dowiedziona — oświadczył przewodniczący. — Według ustaw tego kraju Verdoja zasłużył na karę śmierci. Współwiny porucznika Pardero nie chcemy wcale badać. Zebraliśmy się jedynie na sąd honorowy; nie jesteśmy powołani do karania, a tylko do ustalenia, czy możemy z tymi dwoma ludźmi służyć nadal. Co do mnie, oświadczam, że występuję i to natychmiast.
— Nie pozwalam! — krzyknął Verdoja.
— Nie zatrzyma pan, ani mnie, ani innych, jestem bowiem przekonany, że wszyscy pójdą za moim przykładem.
— Niech tylko spróbują! — wybuchnął Verdoja.
Stary wachmistrz podniósł się z miejsca.
— I ja również oświadczam, że dłużej nie będę służył pod szubrawcami; mam nadzieję, że zgodzą się z nami wszyscy towarzysze.
Verdoja głośno protestował, ale przekrzyczały go głosy podoficerów i żołnierzy, którzy oświadczyli zgodnie, że nic nie chcą wiedzieć o Verdoji i Parderze, a pragną, aby rotmistrzował im porucznik. Gdy się nieco uspokoili, porucznik rzekł:
— Obejmuję dowództwo szwadronu; oficerów uzupełnię według kolejności. Sennor Juarez otrzyma moje sprawozdanie i zadecyduje, czy to zarządzenie, wywołane koniecznością, ma nadal obowiązywać. W ten sposób sąd nasz spełnił swą powinność; podżegaczy i ich towarzyszy oddajemy do ukarania tym, na których chcieli dokonać zbrodni. Pozostaną tutaj wraz ze wszystkiem co stanowi ich własność prywatną. A my za kwadrans ruszamy do Monclovy.
Rozkaz został przyjęty z powszechnym entuzjazmem. Żołnierze odprowadzili jeńców na miejsce, w którem byli przedtem zamknięci, porucznik zaś udał się do swego pokoju, by napisać raport dla Juareza i wysłać go jak najprędzej. A potem, pożegnawszy serdecznie mieszkańców hacjendy, odjechał ze swoim szwadronem. —
Trudno opisać stan Verdoji i Pardera, zamkniętych w jednym pokoju. Rotmistrz wrzał cały od gniewu, czuł się się bowiem najokrutniej upokorzony i najokrutniejszej łaknął zemsty. Starał się jednak nad sobą zapanować, aby Pardero, który wyglądał przez okno, niczego nie zauważył.
— Dwaj vaquerzy stoją przed domem — rzekł Pardero. — Obydwaj uzbrojeni od stóp do głów. Strzegą nas, abyśmy nie uciekli. Ale, rotmistrzu, niechże mi pan wytłumaczy swoje zachowanie.
— Co takiego? — zapytał Verdoja, napozór spokojnie.
— Zostaliśmy w niesłychany sposób zelżeni i upokorzeni, a pan się poddał decyzji. Zaczynam wątpić w prawdę informacyj, których mi pan udzielił. Mówił sennor o opiece wysoko postawionej osoby, o zapłacie, którą miałem otrzymać...
— Pardero, czy mam pana nazwać głupcem? Czy nie widzisz sennor, że to całe zajście jest przejściowe, że to jedynie epizod, nieprzyjemny wprawdzie, ale w gruncie rzeczy obojętny dla nas. Ten świeżo upieczony rotmistrz ma wprawdzie prawo tak czynić, jakeśmy to widzieli, ale to, co dziś tracimy, odzyskamy jeszcze stokrotnie. Mam rozkaz unieszkodliwić pewne osoby, bez względu na okoliczności, i stanie się to, choć chwilowo muszę znosić tego rodzaju przykrostki. Nagroda będzie zato obfitsza.
— Czy jest pan tego pewny? W jaki sposób będziemy mogli unieszkodliwić ludzi, którzy nas trzymają w swej mocy? Mogą nas przecież zabić.
Verdoja obawiał się o to samo, ale dla niepoznaki nadrabiał miną. Uspokoił Pardera fałszywemi pociechami. Zdawał sobie dokładnie sprawę, że od Juareza nie może się niczego dobrego, spodziewać, a u partji przeciwnej Juarezowi spotka się tylko z brakiem zaufania, z nieustępliwą i czujną inwigilacją. Postanowił więc zrezygnować zupełnie ze służby wojskowej i poświęcić się dwóm celom. Jednym miało być zdobycie posiadłości, którą mu obiecał Cortejo, drugim zaś Emma, którą musiał posiąść za tyle poniżenia i hańby. Potrzebny mu był jednak do zrealizowania tych obydwu zamiarów ktoś, na czyją wierność i przywiązanie mógłby liczyć. Pardero nadawał się do tego najlepiej. Starając się oficera usidłać i pozyskać, rotmistrz perorował:
— Właściwie jestem zadowolony z tego, co zaszło. Służba stała na przeszkodzie mojemu ciężkiemu zadaniu; teraz przeszkoda usunięta i mogę działać swobodnie. Czy pan pamięta wysokość swego długu u mnie?
— Hm, jestem sennorowi winien kilka tysięcy piastrów.
— Sumy tej nie będziesz pan nigdy w stanie zwrócić, jeżeli pozostaniesz sennor tym, kim jesteś. Niech mi pan dopomoże, a zanuluję cały dług i może się pan nadto spodziewać awansu i nagrody. Prócz tego jest jeszcze jedna gratka: ta piękna Indjanka Karja.
— Do licha! Jeżeli pan dotrzyma tej obietnicy, jestem gotów na wszystko.
— Może pan liczyć na mnie, jak na cztery tuzy. A co do obaw, że gotowi nas zabić, to powiem panu tylko tyle, że strach ma wielkie oczy. Uwolnią nas — i zmiejsca przystąpimy do dzieła.
Widząc oczyma fantazji owoce swej zemsty, Verdoja uśmiechnął się szatańsko. Pardero zaś rzekł:
— Hańba. której nam nie poskąpiono, wymaga wyrafinowanej kary. Czy wymierzy ją pan?
— Odpłacę tym ludziom pięknem za nadobne; zaciągnę ich w niewolę i każę zakosztować wszystkich goryczy więzienia. Niedaleko mojej hacjendy wznosi się stary ołtarz meksykański, na którym składano ofiary: jest to piramida o niezliczonej ilości korytarzy, jaskiń, które ja tylko znam. Tajemnicę tej budowli odziedziczyłem po przodkach. W tych jaskiniach jeńcy gnić będą. Tam umieścimy również Emmę i Karję.
— Jesteście istnym djabłem, — uśmiechnął się Pardero — ale bardzo sympatycznym.
— Tak. będziemy jak dwa szatany. Powoduję się jednak nietylko uczuciem zemsty, lecz i pewnem wyrachowaniem. Obiecano mi bardzo wiele na wypadek unieszkodliwienia tych trzech ludzi. Czy przyrzeczenie zostanie dotrzymane? Jestem przekonany, że tak, ale w naszych niespokojnych czasach trzeba być mimo wszystko ostrożnym. Jeżeli zabiję tych trzech i nie zechcą mi za nich zapłacić, nie będę mógł pisnąć ani słowa, a więc wystrychną mnie na dudka; jeżeli jednak żyć jeszcze będą, trzymani pod kluczem, wtedy mogę wystąpić ostro i zażądać zapłaty. Jak pan widzi, dbam bardzo o nasze wspólne dobro.
— Tak, sprytny pan, ostrożny i przebiegły jak lis; czuję do pana coraz większą ufność; jestem przekonany, że powiedzie się nasz plan. W tej chwili może sennor liczyć na mnie w zupełności. Ale, czy podołamy trzem mocnym mężczyznom i dwóm kobietom?
— O to się nie kłopoczę. W naszym błogosławionym Meksyku jest dosyć ludzi, gotowych stanąć na zawołanie za garść srebrnych dolarów.
— Ale będą nas chyba ścigać?
— Tak; i tego się nie lękam. Będziemy uciekali przez pustynię Mapimi. Tam nikt nas nie znajdzie; tego może sennor być pewien.
— Przez pustynię Mapimi? — zapytał Pardero z przerażeniem. — Przecież my tam zginiemy.
— Niech się pan nie obawia. Znam tę pustynię, jak własną kieszeń. To nieprawda, że znaleźć tam można tylko piasek i skały; rosną na niej lasy, w których dosyć wody i owoców, aby nie zginąć. —
Podczas tej rozmowy w jadalni hacjendy radzono nad tem, co zrobić z rotmistrzem i porucznikiem Parderem. Mariano był zdania, że należy ich rozstrzelać, reszta jednak sprzeciwiała się temu, wychodząc z założenia, że zbrodnia została wprawdzie zamierzona, lecz nie wykonana. Zresztą, nie było jeszcze wiadomo, jak spojrzy na sprawę Juarez. Lepiej puścić ich wolno, nie przelewając krwi, zwłaszcza, że ponieśli już karę przez utratę władzy w prawicy. Postanowiono więc broń jeńców zatrzymać, a po dwóch dniach wypuścić rotmistrza i Pardera, tak, by nie mogli porozumieć się z Juarezem prędzej, aniżeli przybędzie do niego wysłany z hacjendy goniec.
Co się tyczy współwinnych rotmistrza i porucznika, postanowił Sternau dotrzymać przyrzeczenia. Zwrócono im konie, sztylety i lassa; tylko strzelby i pistolety zatrzymano. Potem puszczono ich wolno, zagroziwszy, że każdy zostanie zastrzelony na miejscu, gdy się tylko raz jeszcze zjawi wpobllżu del Erina. —
Na trzeci dzień Verdoja i Pardero stanęli przed mieszkańcami hacjendy. Sternau oświadczył, jakie postanowienie zapadło, i niezwłocznie zwrócił im wolność. Odjechali bez słowa pożegnania, kierując się ku miastu Saltillo, położonemu w południowej części prowincji Coahuila.
Po drodze zamienili mundury na strój cywilny i wkrótce znikli bez śladu. — —



VI
PORWANIE

Po gorączkowych chwilach, obfitujących w tak niezwykłe wydarzenia, nastąpiło w hacjendzie kilka tygodni ciszy. Sternau postanowił czekać, aż Unger wróci do zdrowia, każda bowiem najbłahsza, nieprzewidziana drobnostka mogła wpłynąć na stan jego umysłu, a nawet na życie. Po dwóch tygodniach chory mógł opuścił łóżko, po trzech spacerować po ogrodzie, a po miesiącu odbywał już dłuższe przechadzki. Umysł jego pracował zupełnie normalnie; od chwili, gdy wróciła mu pamięć, prześladować go zaczęła myśl o zemście na Alfonsie de Rodriganda. Dlatego zatrzymywał przyjaciół, chciał się bowiem do nich przyłączyć, aby wspólnie dokonać aktu zemsty. Ponieważ musiał się przyzwyczaić do jazdy konnej — czekała ich przecież podróż daleka — przyjaciele, chcąc nie chcąc, odłożyli wyprawę do czasu, aż mózg rekonwalescenta będzie mógł znieść kołys i wstrząsy siodła.
Tak przeszło kilka tygodni.
Mariano przez cały czas korespondował ze swoją, narzeczoną. Pisał do niej dwa razy; odpowiedziała na obydwa listy. Nakłaniała go w nich, aby w dalszym ciągu szedł za wskazówkami Sternaua, zapewniała o swej miłości i przywiązaniu. Sternau pisał do żony przed swą podróżą z Veracruz do Meksyku; w liście tym prosił, by odpowiedź wysłała do stolicy pod adresem Amy Dryden, która dostarczy mu ją, gdziekolwiekby się znajdował. Dziś Mariano otrzymał znów wiadomość od ukochanej. Koperta była spora; gdy ją otworzył, znalazł list dla siebie i dla Sternaua.
List był z Reinswalden, z ojczyzny Sternaua. Zawierał kilka stron, zapisanych drobnemi literkami; na jednej kartce pisała do Ungera żona i mały Kurt. Roseta donosiła, że się im wszystkim dobrze w domu powodzi. Przeczytawszy list, Sternau włożył go do portfelu, wszedł za hacjendę, schwytał najdzikszego konia, dosiadł i pognał na sawanę. Chciał być sam ze swemi myślami. —
Nasz rekonwalescent nosił dotychczas na ranie, pozostałej po operacji głowy, okrawek przegotowanej skóry, który miano zamienić później na złotą płytę. Urządzał codziennie w towarzystwie doktora Sternaua przejażdżki konne; po jakimś czasie stan jego poprawił się do tego stopnia, że mógł już na dobrym koniu, o równym kroku, odbywać wycieczki na dalszy dystans. Sternau ustalił dzień odjazdu; mieli pozostać w hacjendzie jeszcze przez tydzień.
Był to dla Emmy i jej ukochanego tydzień szczęścia; serca mieli pełne tkliwości dla Sternaua, któremu przecież wszystko zawdzięczali.
Pedro Arbellez, przyjąwszy dzierżawę z rąk Juareza, często bywał w hacjendzie Vandaqua. Pewnego dnia poprosił przyszłego małżonka córki, który już wkrótce miał opuścić hacjendę, aby mu towarzyszył. Ponieważ mrok zapadał, postanowili wrócić dopiero dnia następnego.
Wkrótce po ich odjeździe zobaczył Sternau przez okno sylwetkę jakiegoś jeźdźca, który pędził w kierunku hacjendy. Gdy jeździec się zbliżył, Sternau poznał po uniformie, że to oficer ułanów. Zszedł więc szybko do zebranych w jadalni domowników hacjendy i zakomunikował im przybycie obcego.
Jeździec stanął niezadługo na dziedzińcu, gdzie powitała go Emma, jako pani domu.
— Czy to jest hacjenda del Erina? — zapytał, skłoniwszy się, przybysz.
— Tak — odpowiedziała Emma.
— Właścicielem jej Pedro Arbellez?
— Tak; jestem jego córką.
— Benito Juarez posyła mnie, jako gońca, z wiadomościami do Monclovy. Wódz mój powiedział, że sennor Arbellez udzieli mi gościny na wypadek, gdybym przed nadejściem nocy nie mógł dotrzeć do celu.
— To się samo przez się rozumie, sennor. Ojca wprawdzie niema, wróci dopiero jutro, ale niemniej znajdzie pan wygodny odpoczynek. Zostawcie konia vaquerom i wejdźcie, proszę, do jadalni.
Nieznajomy gentleman udał się za panią domu na górę; Emma przedstawiła go obecnym. Usiadł przy stole i spożył z domownikami kolację. W rozmowie nie brał prawie udziału; gdy Sternau zapytał o miejsce pobytu Juareza, odparł wymijająco:
— Dyplomatyczne i wojskowe względy nie pozwalają mi chwilowo odpowiedzieć na to pytanie, sennor. Juarez nie chce, by wiedziano, gdzie przebywa.
Brzmiało to obco. Sternau obrzucił nieznajomego badawczem spojrzeniem i zrezygnował z dalszej rozmowy.
Po jakimś czasie oświadczył nieznajomy, że chciałby się udać na spoczynek, gdyż będzie musiał wyruszyć bardzo wcześnie; stara Marja Hermoyes wskazała mu pokój, w którym miał przenocować. Wszedłszy do niego, przybysz, jak stał, w ubraniu, z papierosom w ustach, rozciągnął się w hamaku. Ćmił tak jednego papierosa po drugim, nasłuchając, co się dzieje na korytarzu. O północy podszedł z lampą do okna i zatoczył nią koło. Po chwili, powtórzywszy ten gest, lampę zgasił. Po kilku minutach ktoś rzucił w szybę okna garść piasku, poczem okno się otwarło...
Rozmowa w jadalni ożywiła się dopiero po odejściu oficera, obecność jego bowiem przygnębiała domowników. W oczach jego było coś kłującego, w głosie coś ostrego, odpychającego. Najbardziej zastanowiło to wszystko Sternaua. Jakiś głos wewnętrzny, z którego niedokładnie zdawał sobie sprawę, przestrzegał przed tym oficerem, usposabiał go niechętnie. Sternau zauważył, że mundur źle leży na przybyszu, jakgdyby nie na jego miarę skrojony.
Czy człowiek ten był istotnie oficerem? Verdoja i Pardero oddalili się, przysiągłszy zemstę, a od chwili, gdy Arbellez zarządzał hacjendą Vandaqua, hacjenda del Erina była pozbawiona vaquerów. Sternau postanowił mieć się na baczności. Wyszedł więc na korytarz i nasłuchiwał pode drzwiami. Co porabia nieznajomy? Widocznie śpi, bo w pokoju cisza. Sternau zszedł na dziedziniec, aby go obejść, rozejrzeć się dokoła. Nie przeczuwał nawet, co go spotka. —
Tuż przed zachodem słońca od strony Saltillo zbliżał się oddział jeźdźców, liczący dwunastu ludzi, z Verdoją i Parderem na czele. Z nastaniem ciemności oddział utknął w lesie, w którym leżał ów kamień, służący niedawno rotmistrzowi do poruzumiewania się z bandytami. Jeźdźcy zsiedli z koni, zaprowadzili je w zarośla i przywiązali do drzew. Dwóch ludzi zostało na warcie; reszta ruszyła ku hacjendzie piechotą.
Verdoja i Pardero rozmawiali półgłosem.
— Szczęśliwy to traf, że nasze mundury znalazły się w mieście; Enrico mógł się wkraść jako szpieg, będziemy więc poinformowani o wszystkiem, zanim przystąpimy do rzeczy.
— Żeby go tylko nie zdemaskowali.
— Nie boję się o to. To sprytna bestja, nie zdradzi się żadnym gestem, żadną miną. Przeczuwam, że wszystko pójdzie gładko.
Był czas nowiu, więc na dworze panowała ciemność. Ludzie rotmistrza obeszli hacjendę i około północy przekradli się tylnem wejściem.
— Na górze są pokoje dla przyjezdnych, — rzekł szeptem Pardero. — Za chwilę otrzymamy znak. Czy przeleziemy tymczasem przez płot?
— Tak. Przycupniemy potem w jakimś kącie.
Żołnierze musieli zostać po tamtej stronie płotu; skulili się pod nim i czekali. Verdoja zaś I Pardero przeskoczyli przez płot i ukryli się wpobliżu. Zaledwie przykucnęli, usłyszeli kroki na piasku dziedzińca. To Sternau się zbliżał.
— Musimy przypaść do ziemi... Ktoś idzie... — szepnął Verdoja.
Sternau, zbliżający się wolno i cicho, przystanął u węgła domu; nasłuchiwał tu przez chwilę, poczem ruszył dalej.
— To był on — rzekł Pardero półgłosem. — Co zrobimy?
— Huzia na niego. Zwalę go kolbą. Później mielibyśmy z nim więcej kłopotu.
— Ale gdy zauważą, że go niema?
— Nikt nie zauważy. Wszyscy są już w łóżkach; wyszedł z własnego popędu. Uwaga...
Verdoja ujął dubeltówkę za lufę i podkradać się zaczął za Sternauem w kierunku płotu. Piasek był tu pokryty trawą, która tłumiła odgłos kroków. Znalazłszy się wpobliżu Sternaua, Verdoja schylił się na moment, by zmierzyć dokładnie pod światło gwiazd dzielącą ich odległość. Skoczył naprzód. Sternau miał ucho czułe; usłyszawszy za sobą lekki szelest, odwrócił się, ale w tejże chwili otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie kolbą, te padł na ziemię, nie jęknąwszy nawet.
— Pardero! — zawołał eks-rotmistrz. — Do mnie!
— Macie go?
— Tak; właśnie go wiążę. Każcie sobie rzucić przez płot jakiś knebel.
Po chwili Pardero wrócił z kneblem.
— Oto jest — rzekł. — No, gładko poszło, przyjacielu. To był jedyny ptaszek, którego należało się obawiać; z innymi nie będziemy mieli kłopotu. Ah, a tam Enrico daje znaki.
Ujrzeli dwukrotne kręgi światła, które z okna swego pokoju opisywał wrzekomy oficer. Po chwili światło zgasło.
— Gdzie umieścimy Sternaua?
— Położymy go poprostu tam, gdzieśmy stali przed chwilą. Cóż. ptaszek mocno związany, a zresztą, może go nawet zabiłem. Czy tak, czy owak, nie ucieknie.
Uporawszy się ze Sternauem, Verdoja rzucił garść piasku w kierunku okna, z którego przed chwilą pojawiły się znaki.
— Enrico?
— Tak — odpowiedział któś z góry szeptem. — Wszystko w porządku?
— Spuśćcie powróz.
Podczas gdy Enrico spuszczał powróz z okna, Pardero otrzymał od jednego z czekających za płotem ludzi drabinkę sznurową. Przywiązaną do powrozu, podnieśli i umocowali na górze.
— Będzie trzymać — szepnął Enrico.
Verdoja wspiął się po drabince; dotarłszy do okna, rzekł:
— Mieliśmy szczęście. Sternau Jest już w naszych rękach. Chodził koło domu; zadałem mu cios kolbą i związałem.
— A to świetnie. Obawiałem się tego siłacza. Musiał wyjść przez frontowe drzwi. Właściwie drabinka nie jest potrzebna.
— Ależ nie. Drabinka oszczędzi nam hałasu, któryby powstał, gdybyśmy szli przez korytarz i schody.
— Postawię przy głównem wejściu dwóch ludzi, aby nikt nie mógł zbiec.
Verdoja spuścił się nadół po drabince i rozkazał swym ludziom, aby jak najciszej przesadzili płot i kolejno ruszyli po schodach do pokoju Enrica. Dwóch z nich zaprowadził przed front budynku, gdzie drzwi były istotnie tylko przymknięte. Rozkazał stanąć za niemi i pilnować, aby nikt z mieszkańców domu nie opuszczał.
Wrócił do drabinki sznurowej, aby wdrapać się znowu na górę. Drabinkę zabrano; okno zostało przymknięte.
Dotychczas szło wszystko dobrze. Dostali się do hacjendy, niezauważeni przez żadnego z vaquerów; ujęli najniebezpieczniejszego przeciwnika. Teraz trzeba było załatwić się bez hałasu z resztą.
— Hacjendera niema w domu — szepnął Enrico.
— Gdzież jest? — zapytał Verdoja.
— W hacjendzie Vandaqua. Zabrał ze sobą zięcia.
— Do djabła! On ma zięcia? — zapytał śpiesznie Verdoja.
— Chciałem powiedzieć narzeczonego swej córki.
— Któż to taki?
— Nazwała go Antonio; był podobno bardzo chory.
— Pah, ten? I pojechał do Vandaqua?
— Tak.
— No, ten nam zbyteczny. A Mariano, czy jest w domu?
— Jest.
— A kapitan Unger?
— Także.
— A sennorita Emma i Indjanka?
— Widziałem obydwie.
— W porządku. Wiem, w którym pokoju śpi każda z nich. Czy masz ślepą latarkę?
— Mam. Czy zapalić?
— Naturalnie. A teraz za mną.
Cichaczem otworzyli drzwi pokoju i jeden za drugim wyszli na korytarz, który Enrico na chwilę oświetlił promieniem ślepej latarki.
Verdoja przedewszystkiem zaprowadził swych ludzi pod drzwi pokoju Mariana. Zapukał cicho kilka razy.
— Kto tam?
— To ja, Stemau, — odparł Verdoja szeptem ledwie dosłyszalnym.
— Ah, to ty. Cóż się stało?
— Otwórz prędko. Mam ci coś bardzo ważnego do zakomunikowania.
— Zaraz.
Słychać było, jak w pokoju skrzypnęło łóżko.
— Nie zapalać światła — szepnął przezorny Verdoja.
Mariano zarzucił na siebie ubranie i otworzył.
— Wejdź — rzekł szeptem, zaciekawiony, co mu Sternau powie.
Słyszał tylko kroki jednego człowieka, a nie kilku.
Schwytano go w jednej chwili; dwoje rąk chwyciło Mariana za szyję i zasznurowało mu gardło tak, że nie mógł odetchnąć, ani wydać ze siebie dźwięku. Chciał się bronić, skrępowało go jednak kilka mocnych ramion; związano mu korpus, ręce i nogi mocnemi rzemieniami i zakneblowano usta; teraz dopiero puściła go para żelaznych rąk, uciskająca gardło. — Był jeńcem.
— No, z tym sprawa załatwiona. A teraz do Ungera — rzekł Verdoja.
Z Ungerem poszło im nieoporniej, niż z Marianem.
Sternaua, Mariana i Ungera schwytano; a tymczasem dom cały spoczywał, pogrążony we śnie.
— Teraz do sennority — rozkazał Verdoja.
Zapukali cicho do drzwi Emmy.
— Kto tam? — zapytała.
Verdoja starał się nadać swemu głosowi dźwięk jak najbardziej miękki i cichy:
— To ja, Karja.
— Czego chcesz?
— Muszę z tobą pomówić. Otwórz, Emmo...
— Poco? — Nie tak głośno. Chodzi o tego przybysza — oficera. Nie wiem, czy mam obudzić sennora Sternaua?
Emma dała się wciągnąć w pułapkę.
— Ah, więc grozi niebezpieczeństwo? — zapytała. — Zaczekaj, zaraz otworzę...
Podniosła się z łózka, odsunęła zasuwkę drzwi.
— Wejdź. O cóż chodzi?
Verdoja wpadł do pokoju i chwycił ją za gardło. Upadła na podłogę, nie próbując nawet się bronić, straciła ze strachu przytomność, leżała bez ruchu. Teraz udali się do sypialni Indjanki.
I tutaj podstęp odniósł ten sam skutek, tylko że Karja nie zemdlała. Była przecież córką wodza Indjan i nie miała delikatnych nerwów wypieszczonej Meksykanki. Skrępowano ją i skneblowano usta.
Złoczyńcy mieli teraz wszystkie ofiary w ręku. Byli panami całego pierwszego piętra. Verdoja i Pardero wiedzieli, że na dole, w oficynie, śpią vaquerzy. Obawiając się, że z powodu zdobyczy może powstać spór hałaśliwy, zabronili plondrowania. Po trzech ludzi pilnowało Mariana i Ungera; mieli włożyć swym ofiarom ubrania. Verdoja udał się do Emmy, Pardero zaś do Karji.
Gdy eks-rotmistrz wszedł do pokoju córki hacjendera, było w nim zupełnie ciemno. Zapalił więc świecę. Emma zaczęła wracać do przytomności. Rozkazał drżącej z przerażenia dziewczynie, by się ubrała, sam zaś wyjął ze szafy najpotrzebniejsze do dalekiej jazdy konnej rzeczy. —
Karja nie leżała martwo na podłodze; miotała się to w tę, to w drugą stronę, usiłując wyzwolić z więzów. Pardero wszedł, zamknął drzwi za sobą i zapalił świecę.
Czas naglił. Wziął w ręce krępujące ją więzy i rozluźnił nieco, nie tak jednak, by miała wolność zupełną; zmusił ją teraz, by się ubrała. Była zupełnie spokojna. W pierwszej chwili patrzyła dziko i ponuro, teraz oczy miała zamknięte. Zdawało się, że obojętnie przyjmie wszystko, cokolwiek ją spotka.
Otworzyły się drzwi. Verdoja zapytał:
— Gotowiście?
— Tak.
— Weźcie jeszcze klika chust, koców i jazda.
Ubrano również Mariana i Ungera; byli tak skrępowani i związani, że się ruszyć nie mogli; zaniesiono ich na dziedziniec. Po chwili Verdoja i Pardero znieśli Emmę i Karję.
Nikt w hacjendzie nie słyszał, co się dzieje. Otworzono główną bramę i wniesiono Sternaua. Zalegał gęsty mrok, nie można więc było zobaczyć, czy oczy ma otwarte, czy też zamknięte; przez cały czas jednak leżał bez ruchu.
Wyniesiono jeńców za bramę; każdego z nich dźwigało dwóch ludzi. Jeden z napastników został, aby zamknąć bramę, a następnie przeskoczyć przez płot i przyłączyć się do towarzyszy. Rabusie przybyli do hacjendy przed godziną; w dwa kwadranse później byli już w lesie przy koniach.
Dla jeńców przeznaczono pięć wierzchowców; dwa miały siodła damskie. Przymocowano ofiary do koni; teraz okazało się, że Sternau odzyskał przytomność.
Trzynastu napastników utworzyło pięć grup. Ungera, Mariana i Sternaua prowadziło po trzech ludzi; Verdoja i Pardero dobrali sobie po jednym. Rozdzielili się i ruszyli w różnych kierunkach. Tym podstępem pragnęli utrudnić pogoń. Dopiero po całodziennej podróży miały się połączyć dwa oddziały, po dwóch dniach dwa następne. Miejsca spotkania wyznaczono zgóry. Każdy ze zbojów na kilka dni przed napadem zbadał dokładnie drogę, którą wypadało mu przebyć; trudno więc było wątpić w powodzenie wyprawy. Dwie tylko okoliczności mogły pokrzyżować plany. Z powodu rozdrobienia Verdoja narażał się na niebezpieczeństwo, że go właśni ludzie oszukają, ponadto, w razie napadu, trzech zbrojnych mniej jednak znaczy, aniżeli trzynastu.
Verdoja uświadomił to sobie dopiero następnego ranka, przy pierwszym postoju. Miał obok siebie Emmę, resztę jeńców powierzył porucznikowi i Meksykanom. Pierwszego dnia droga prowadziła wśród pagórków, urastających na zachodzie w pasmo górskie, które ciągnęło się od północy na południe stanu Coahuila. Nastepnego dnia jechali wzdłuż zachodniego stoku pagórków; gdy słońce stanęło w zenicie, dotarli nad brzeg pustyni Mapimi, która uchodzi za najstraszliwszą połać Meksyku.
W tem miejscu miały się spotkać pozostałe cztery grupy. Verdoja czekał z niepokojem na rezultat swego zbrodniczego podstępu.
W godzinę po jego przybyciu od południa wypłynął oddział jeźdźców. Gdy się zbliżył nieco, Verdoja rozeznał ośmiu ludzi. Odetchnął z ulgą; były to bowiem grupki, które miały przyprowadzić Mariana i Sternaua. Verdoja powitał swych sojuszników z wielkiem zadowoleniem.
Obydwaj jeńcy byli nieludzko związani. Tylko kneble zdjęto im z ust, aby mogli oddychać swobodnie.
Nad wieczorem pojawiła się ku zadowoleniu Verdoji reszta zbójów, prowadząc Karję i Ungera. Żaden z oddziałów nie był ścigany, Verdoja uważał więc, że od tej chwili będzie mógł odbywać podróż bez narażania się na niebezpieczeństwo.
Rozbili obóz. Przy ognisku spożyto kolację; potem nakarmiono jeńców, którzy mieli ręce skrępowane, ustawiono warty i udano się na spoczynek.
Verdoja objął umyślnie pierwszą straż, aby podręczyć nieco jeńców, z których żaden nie odzywał się ani słowem. Jeńcy leżeli pośród koła, utworzonego przez jedenastu Meksykan. Verdoja podszedł przedewszystkiem do Ungera i zapytał:
No, chłopcze, jak ci się podobał spacerek? Mam wam oddać ukłony od kogoś bardzo życzliwego.
— Któż to taki?
— Od niejakiego Corteja.
— Z Meksyku?
— Tak. To, zdaje się, wasz dobry przyjaciel.
Verdoja świadomie zdradzał swą tajemnicę, chciał bowiem za wszelką cenę dowiedzieć się, dlaczego Cortejo tak usilnie pragnął śmierci tych ludzi; gdyby mu się to udało, miałby broń w ręku przeciw niemu. Dlatego wymienił nazwisko, licząc na jakąś nieostrożną odpowiedź jeńców.
— Niech go djabli porwą — rzekł Unger.
— Was raczej djabli porwą.
— Ale razem z tobą.
— Zamilcz, łotrze, albo ci pokażę, kto z tobą mówi.
Po tych słowach kopnął Ungera i podszedł do Mariana.
— Czy widzisz, jak się kończy sekundowanie szubrawcom? — zapytał. — Teraz cierpisz za swoich towarzyszy. Czy znasz waszego przyjaciela Corteja?
Mariano milczał.
— Znasz go? — powtórzył Verdoja.
Mariano milczał nadal.
— Widzę, że trzeba was nauczyć posłuszeństwa. Będziecie wy już śpiewać.
Eks-rotmistrz kopnął zkolei Mariana i podszedł do Sternaua, który tak był związany, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą; jedynie kolana miały nieco swobody.
— No i cóż, psie przeklęty? — rzekł Verdoja. — Okaleczyłeś nas, pozbawiłeś ręki, więc spotka cię podwójna kara. Powiedz mi, jakie to gwiazdy widziałeś, kiedy zdzieliłem cię kolbą przez głowę?
Sternau leżał nieruchomo.
— Nie chcesz odpowiadać? Poczekaj-no; już cię zmuszę do mówienia.
Podniósł nogę, aby kopnąć Sternaua, ale ten błyskawicznym ruchem podciągnął nogi, wyprostował je po chwili i uderzył niemi Verdoję w brzuch z taką siłą, że eks-rotmistrz zwalił się na ziemię, głową padając prosto w ogień. Podniósł się wprawdzie natychmiast, ale głośny ryk wskazywał, że coś mu się złego przytrafiło.
— Moje oko, moje oko — ryczał Verdoja.
Zbudził wszystkich ze snu; zbóje podeszli do niego, odsunęli mu rękę od oka i zaczęli badać. Okazało się, że ukłuł się odłamkiem płonącego drzewa; koniec drzazgi tkwił jeszcze w oku.
— Oko jest stracone, gdyż niema lekarza, — rzekł jeden z Meksykan.
Verdoja jęczał bez przerwy; dopiekały mu nieludzkie bóle. Biegał wokoło i błagał, by mu drzazgę wyciągnąć, ale nikt nie chciał się na to poważyć.
— Tu pomoże tylko jeden człowiek, — rzekł Pardero — Sternau.
— Co? Ten pies Sternau, sprawca mego nieszczęścia? Zachłostam go na śmierć — mruknął ponuro Verdoja.
— Jest lekarzem. Tylko on potrafi wyciągnąć drzazgę.
— Niechaj wyciągnie. A potem zwinę go w kabłąk i przykuję do konia. Niech popamięta moją zemstę.
Pardero podszedł do Sternaua i zapytał:
— Czy sennor jest okulistą?
Ponieważ zapytanie porucznik wypowiedział tonem uprzejmym, Sternau odparł:
— Tak jest.
Może zresztą nie dałby żadnej odpowiedzi, gdyby mu nie zaświtała w głowie myśl o ucieczce.
— Czy będzie pan mógł usunąć drzazgę?
— Tego nie wiem. Muszę zbadać oko.
— Więc dobrze. Rozluźnię panu więzy na tyle, że będzie sennor mógł wstać.
Pardero zdjął Sternauowi rzemienie z nóg i podsunął do ogniska, przy którem Verdoja jęczał przeraźliwie.
— Niech go pan zbada — polecił Pardero.
Verdoja odsunął rękę, którą zasłaniał zamknięte oko, i, patrząc na Sternaua zdrowem okiem, mruknął:
— Łotrze, jeżeli w tej chwili nie przywrócisz mi wzroku, każę cię przypalać rozżarzonemi szczypcami. Zaczynaj.
Otworzył na kilka sekund obolałe oko. Pardero świecił zboku pochodnią. Rozmowę prowadzono w narzeczu meksykańsko-hiszpańskiem. Sternau był przekonany, że wśród wszystkich obecnych tylko Unger rozumie po niemiecku; nachylony nad okiem Verdoji, rzekł więc:
Mut, ich werde euch befreien! — Odwagi, uwolnię was!
— Coś powiedział? — ryknął Verdoja.
— My, lekarze, nazywamy każdą chorobę i ranę z łacińska; wymieniłem po łacinie nazwę skaleczenia — odparł Sternau.
— Czy będzie można usunąć drzazgę?
— Tak.
— Więc usuń ją w tej chwili.
— Mam przecież związane ręce.
— Rozwiążcie go — rozkazał Verdoja.
— A jeżeli ucieknie? — wtrącił Enrico.
— Zwarjowałeś? — zapytał Pardero. — Trzynastu nas; jakżeby uciekł? Utwórzcie koło i weźcie go w środek.
Tak się też stało. Gdy Sternau wypowiedział słowa, zrozumiałe tylko dla Ungera, ten chrząknął na znak, że je pojął. Sternau mógł więc działać.
— Nie mogę ująć drzazgi palcami — rzekł. — Dajcie mi sztylet.
Otrzymał sztylet. Był teraz wolny od więzów i miał broń w ręku. Ale jak dostać strzelbę i naboje?
Dookoła obozu pasły się konie. Karabiny były ustawione w piramidy. U pasa Verdoji zwisało coś w rodzaju torby, służącej mu za kasę, obok niej zaś torby z kulami i prochem. W przeciągu sekundy Sternau miał plan gotowy.
Przyjrzał się sztyletowi — był cienki, ostry. Podszedł więc do Verdoji i położył mu rękę na głowie. Oczy wszystkich były teraz skierowane na Verdoję i Sternaua.
— Otwórzcie chore oko, a zamknijcie zdrowe, — rozkazał Sternau.
Chciał, aby Verdoja nic nie widział.
Eks-rotmistrz usłuchał polecenia; Sternau zbliżył sztylet do jego twarzy. Nagle skierował rękę nadół. W okamgnieniu odciął torbę do pasa Verdoji i wziął ją w zęby, aby mieć ręce swobodne. W tejże chwili chwycił Verdoję w swe herkulesowe ramiona i odrzucił w kierunku stojących obok Meksykan. Trzech, czy czterech z pośród nich padło na ziemię. Sternau skorzystał z tego momentu i zaczął uciekać w ogromnych susach. Za chwilę miał już w ręku strzelbę i, dosiadłszy pierwszego z brzegu konia, pogalopował na nim.
Stało się to wszystko niemal błyskawicznie. Gdy z trzynastu piersi rozległ się okrzyk przerażenia, było już za późno. Każdy ze zbójów chwycił za strzelbę, lub pistolet. Padło kilka strzałów. wszystkie jednak chybiły.
— Jazda! Za nim! Musimy go pochwycić! — ryczał Verdoja.
Kilku z pośród zbójów skoczyło na koń i ruszyło w kierunku, w którym uciekł Sternau.
Sternau liczył się oczywiście z pościgiem. Uciekając wprost przed siebie, badał strzelbę. Ta nabita dubeltówka wystarczała, by pozbawić życia niejednego ze ścigających.
Zatrzymał konia i nawrócił w kierunku, skąd rozlegał się galop ścigających. Nie jechali ławą, a rozwinęli się w szeroką linję. Pewni, że Sternau będzie uciekał w kierunku prostym i że bedą słyszeć tętent jego konia, nie liczyli się wcale z tem, iż zatrzyma konia i zaczeka na nich.
Było zupełnie ciemno. Koń stał spokojnie. Sternau zeskoczył szybkim ruchem i zmusił wierzchowca do położenia się na ziemi. Meksykanie minęli go, rozsypując się na prawo i lewo. Sternau błyskawicznie dosiadł znowu konia, który się podniósł wraz ze swym jeźdźcem, i pognał za Meksykanami. Po kilku minutach znalazł się między dwoma przeciwnikami, z których każdy uważał go za swego towarzysza-sąsiada. Sternau puścił rękę z cyngla, ujął strzelbę za lufę i podsunął swego konia do Meksykanina, który jechał po jego prawicy. Gdy to Meksykanin zauważył, zawołał:
— Posuń się na lewo! W tej chwili spadła na niego kolba Sternaua i zdruzgotała mu czaszkę.
Odważny lekarz chwycił za uzdę wierzchowca Meksykanina i zatrzymał. W przeciągu jakiejś minuty ściągnął z jeźdżca, co mu było potrzeba, poczem puścił konia wolno. Teraz zbliżył się do sąsiada, jadącego po lewej stronie. Meksykanin zapytał:
— Powiedziałeś, abym się przesunął na lewo, a sam się pchasz na mnie? Więcej na prawo!
— Zaraz, zaraz — odparł Sternau.
Zanim Meksykanin zdołał zmiarkować, co się święci, uderzenie kolby zmiażdżyło mu czaszkę. Sternau zkolei jego konia zatrzymał, ogołocił jeźdźca, poczem odpędził zwierzę.
Zaczął nasłuchiwać; zorjentowawszy się, że Meksykanie galopują na prawo od niego, podążył w tym kierunku, badając po drodze broń zdobytą. Obydwie jednorurki były naładowane; mógł więc, doliczając dubeltówkę, posłać cztery strzały. Było tego aż za wiele, bo dostrzegał tylko dwóch ścigających.
— Hola! — zawołał. — Do mnie, mam go!
Zatrzymawszy konia, zauważył, że tamci dwaj uczynili to samo.
— Gdzie jesteś? — zapytał jeden z nich.
— Tutaj. Upadł na ziemię.
Na te słowa przycwałowali do niego. Sternau ujął w rękę dubeltówkę. Rozległy się dwa strzały; obydwie — kule trafiły. Jeźdźcy zachwiali się i zwalili z koni, które stały spokojnie, przebierając kopytami.
Sternau zaczął pilnie nasłuchiwać; dokoła cisza panowała zupełna. A więc goniło za nim tylko czterech. Zeskoczył z siodła i nachylił się nad zabitymi. Nietrudno było sprawdzić, że nie żyją. Odebrał im wszystko, co mieli przy sobie. Zaopatrzył się tedy w pięć strzelb, znaczną liczbę sztyletów i pistoletów, dwa lassa i wystarczającą ilość amunicji. Prócz tego w torbie Verdoji było huk monet złotych i banknotów. A więc nie brakło mu niczego, prócz żywności; lecz o to nie troszczył się zbytnio.
Szybko przeniósł łupy na obydwa siodła, sprzągł konie razem, ujął za cugle i ruszył w kierunku nieznanej pustyni.
Chodziło teraz o to, aby ujść zasadzki; zdawał sobie bowiem dobrze sprawę, że z nastaniem dnia trupy zostaną znalezione. Spodziewał się również, że Verdoja będzie szukał jego śladów. Należało więc zmylić pogoń. Przypuszczał, że z hacjendy wyruszy wyprawa przeciw zbójom i uważał, że byłoby dobrze zatrzymać rotmistrza jak najdłużej na jednem miejscu. Postanowił więc zatoczyć koło. — Przegalopowawszy kilka godzin kierunku zachodnim, skierował konia na południe; po upływie zaś dwóch godzin obrócił się znowu ku wschodowi. O świcie dotarł do miejsca, położonego o dwie godziny na południe od obozu.
Tu wreszcie pozwolił koniom wypocząć, pożywić się trawą i napić wody; sam zaś wypalił kilka papierosów, które zabrał napastnikom.
Odetchnąwszy nieco, dosiadł znowu konia i ruszył w kierunku północnym. Podróż tę musiał odbywać z jak największą ostrożnością, w każdej chwili bowiem mógł ujrzeć Meksykan, którzy powinni byli rozpocząć pościg za nim od północy ku południu. Minęły od świtu dobre cztery godziny, gdy dotarł do miejsca, w którem zestrzelił z koni obydwu wrogów. Zamiast ich trupów znalazł tylko kupę kamieni. Był to dowód, że ciała zabitych odnaleziono i pochowano.
Sternau, zbadawszy grunt, doszedł po jakimś czasie do przekonania, że cały oddział wraz z jeńcami wyruszył na poszukiwanie jego śladów. To go rozśmieszyło; zatoczywszy bowiem koło, znajdował się za tymi, którzy go szukali, a nie, jak byli przekonani, przed nimi. Pościg za nimi był wysiłkiem nie lada, miał bowiem obok siebie dwa sprzęgnięte konie; ale posiadało to i swoją dobrą stronę — mógł często luzować wierzchowce i, dzięki temu, rozwinąć większą szybkość.
Dotarł do miejsca, w którem zboczył na południe; po śladach zmiarkował, że zatrzymano się tu dla narady, potem jednak ruszono dalej za śladami. Gdy w dwie godziny później dotarł do miejsca, w którem skręcił na wschód, trop kopyt wskazał mu, że ścigający i tu się zatrzymali i że prawdopodobnie narada dała inne rezultaty, aniżeli przedtem. Teraz Meksykanie podążyli nie jego śladami, lecz na zachód, a więc wprost ku pustynnej Mapimi.
Ruszył za nimi. Nie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju jazdy. Indjanie i strzelcy odbywają wyprawy konne zawsze gęsiego, aby ze śladów nie można było rozpoznać liczby jeźdźców. Nasi zaś Meksykanie jechali szeroką ławą, Sternau naliczył trzynaście poszczególnych śladów końskich; świadczyło to, ze z wyjątkiem czterech zabitych, nikogo nie ubyło z kompanji, którą tworzyli Verdoja, Pardero, czterej jeńcy oraz eskorta Meksykan w liczbie siedmiu. Pełen nadziei, że jeszcze dziś wieczorem podkradnie się pod obóz przeciwników i znowu paru z pośród nich unieszkodliwi, ruszył naprzód.
Gdy poprzedniego wieczora czterej Meksykanie rzucili się w pościg za uciekającym Sternauem, towarzysze ich nasłuchiwali przez jakiś czas w głębokiem milczeniu. Verdoja na chwilę zapomniał nawet, że oko go boli.
Panowała cisza niczem niezmącona, aż zdaleka padły dwa strzały. Echo ich dobiegło zaledwie dosłyszalne.
— Mają go! — zawołał Pardero.
— Tak, ale nieżywego. — fuknął Verdoja. — Te łotry go zabiły. Jakże się zemszczę na nim? I kto opatrzy moje oko?
— Moze jest tylko ranny — rzekł jeden z pośród eskorty. — Ten łotr zdaje się mieć żelazne siły.
— W takim razie sprowadzą go tutaj. Za jakieś pół godziny powinni być zpowrotem.
Minęło pół godziny, a jeźdźcy się nie zjawili. Verdoję ogarnął niepokój.
— Dlaczego niema jeszcze tych bestyj? Już ja poskromię ich niedbalstwo, gdy tylko wrócą!
Minęło jeszcze pół godziny, minęła godzina, a nikt się nie pokazywał. Oko bolało Verdoję tak, że musiał owinąć je chustką. Łzawiło ostrą posoką, która ściekała mu po policzku i którą musiał ocierać raz po raz. Nie mógł zasnąć. Noc całą spędził na gniewnych przekleństwach; przed świtem wysłał dwóch ludzi, by odszukali tamtych czterech towarzyszy.
Dosiedli koni i ruszyli. Po jakimś czasie zobaczyli na ziemi jednego z zabitych kolegów. Czaszkę miał zdruzgotaną; obrabowany był doszczętnie.
— Co to jest? Kto to uczynił? — z przerażeniem w głosie zapytał jeden z nich.
— Czyżby Sternau?
— Nie, to nie może być. Przecież pozostali schwyciliby go podczas walki i rabunku. Musimy w każdym razie jechać dalej.
W odległości jakichś trzystu kroków napotkali na drugiego towarzysza, który również miał zdruzgotaną czaszkę. I jego ciało zostało obrabowane. Jechali dalej w głuchem milczeniu. Było im bardzo nieswojo na duszy.
Po pięciu minutach natrafili na dwa trupy o głowach przestrzelonych.
— Santa Madonna, wszyscy czterej zabici! — wyszeptał jeden z Meksykan.
— Czy ten Sternau nie jest przypadkiem jakimś czarnoksiężnikiem?
— W każdym razie wracajmy jak najprędzej! Kiedy wrócili do obozu, sami, otoczono ich kołem, a Verdoja zapytał:
— No i cóż? Czyście ślepi? Nic nie znaleźliście?
— Znaleźliśmy tylko naszych towarzyszy. Dwaj mają zmiażdżone głowy, pozostali dwaj zginęli od kuli; wszystkich czterech obrabowano.
Na te słowa w oczach jeńców zabłysły iskry nadziei, Emma zaś wydała okrzyk radości.
— Cicho! — krzyknął Verdoja. — Cieszycie się za wcześnie. Jeszcze nie uszedł. Jazda, wyruszamy! Muszę widzieć, w jakim kierunku uciekł.
Przywiązano jeńców do koni; pozostali dosiedli swoich wierzchowców i ruszyli w kierunku miejsc, na których leżeli zabici.
Przy dwóch pierwszych, Meksykanie żadną miarą nie mogli się zorjentować, skąd idą ślady i w jaki sposób dokonano morderstwa; konie zabitych, spłoszone przez Sternaua, zaginęły. Dwóch jeźdźców zabrało trupy, poczem ruszyli dalej. Dotarli do zastrzelonych. I tu, po dokładnem zbadaniu terenu, nie można było ustalić, w jaki sposób Sternau potrafił się z nimi rozprawić.
— To istny szatan — rzekł jeden ze zbójów, żegnając się znakiem krzyża. — Bez pomocy piekła zbieg nie potrafiłby zabić czterech ludzi, którzy go ścigają.
— Cicho, durniu, — rzekł Verdoja. — Ten Sternau, to poprostu człowiek chytry, i kwita. Zabrał ze sobą konie obydwóch zastrzelonych; oto ślad. Ruszamy za nim.
Usypawszy w pośpiechu czterem zabitym mogiłę z kamieni, ruszyli w dalszą drogę. W miejscu, w którem ślad skręcał na południe, postanowiono się naradzić.
— Wraca do hacjendy — rzekł Pardero.
— Nie — odparł Verdoja. — Hacjenda leży w kierunku wschodnim, a nie południowym. Ma jakieś inne plany. Gdyby chciał wrócić do hacjendy, pojechałby tam prosto z pola walki. Ponieważ zmierzał przez kilka godzin w kierunku przeciwnym, ku Mapimi, musimy się mieć na baczności. Jedźmy dalej za jego śladami.
Jechali za śladami jeszcze przez kilka godzin; wkońcu przybyli na miejsce, w którem Sternau skręcił w kierunku wschodnim.
— Widzicie, miałem rację, — rzekł Pardero. — Wrócił do hacjendy, by sprowadzić pomoc.
— Brednie — odparł Verdoja. — Jest nas jeszcze tylko dziewięciu. Człowiek, który zabija w ciągu pięciu minut czterech ścigających go ludzi, nie będzie tracił dwóch dni drogi na szukanie pomocy, aby zastrzelić dziewięciu wrogów. Sternau nie jest idjotą. Musiałby stracić, na podróż tam i zpowrotem cztery, najmniej trzy dni. A kiedy wróciłby, ślady nasze byłyby już zatarte.
— Jakież ma tedy zamiary? — zapytał Pardero.
— Zabrał pięć strzelb. Poco? Jako łup? Nie. Ponieważ jedna z nich jest dubeltówką, może dać z nich sześć strzałów. To wskazuje, że się chce z nami rozprawić. Zabrał ze sobą konie obydwóch zabitych. Poco? By osiągnąć większą szybkość przez luzowania wierzchowców.
— A dlaczego jedzie w kierunku wschodnim?
— Zdaje mi się, że odgadłem przyczynę, — zatacza łuk. Tam, za górami, zwróci się na północ, aby następować nam na tyły. Może chce zyskać na czasie, może chce, byśmy za nim krążyli tak długo, aż nadejdzie pomoc z hacjendy. Wiecie przecież, że Sternau jest sławnym Władcą Skał. Wierzcie mi, ten człowiek nie ulęknie się nas wszystkich; dowiódł tego. Teraz, gdy przejrzałem jego zamiary, nie dam się zaskoczyć. Jestem przekonany, iż każdej nocy potrafi nam porwać z obozu kilku ludzi. Żadne środki ostrożności nie pomogą tu przeciw temu człowiekowi. Nie możemy dziś rozbić obozu; będziemy jechali aż do rana. Później odetchniemy kilka godzin. Następnie znowu bez odpoczynku podróżować musimy, dopóki nie staniemy pojutrze rano na skraju pustyni; wieczorem tego dnia dotrzemy do celu. Ponieważ Sternau odpoczywać będzie przez dwie noce zrzędu, straci nas z oczu.
— Ale czy nasze konie wytrzymają tak forsowną podróż?
— Jestem tego pewien. Jutro rano dotrzemy do stawu, przy którym będą mogły popasać i napić się wody. A pojutrze? Pojutrze skonać mogą, na każdem bowiem pastwisku znajdziemy w każdej chwili nowe konie.
— A obie dziewczyny?
— Pah, muszą wytrzymać. Uwolnimy jeńcom ręce; w ten sposób mniej się będą męczyć. Na skraju pustyni zostawimy paru ludzi, którzy będą oczekiwać Sternaua. Skoro się tylko pojawi, schwytają go, lub kulkę mu w łeb wpakują. No, a teraz naprzód!
Verdoja dał dowód, że istotnie przejrzał plany Sternaua. Natura obdarzyła go sprytem większym, aniżeli Sternau przypuszczał. —
Gdyby plan eks-rotmistrza miał się udać, Sternau zostałby albo schwytany, albo zabity, jeńcy zaś umieszczeni w bezpiecznem dla Verdoji miejscu.
Rozwiązano im ręce, aby sami mogli kierować końmi. Mimo to nie mogli nawet marzyć o ucieczce. Cały oddział ruszył galopem w kierunku Mapimi. —
Widać było po wykrzywionej twarzy Verdoji, że oko boli go straszliwie; ale nie mówił o tem ani słowa. Wrzał cały okrutnym gniewem. Wiedział jednak, że chwilowo rzeczą najważniejszą jest dotrzeć do celu; starał się myśl o zemście na czas pewien odłożyć.
Przez cały dzień jechali kamiennem pustkowiem wśród nagich skał, przez jałowe wydmy piasku, w kierunku zachodnim; aż wieczorem stanęli u krawędzi lasu. Tu dano zmęczonym koniom pół godziny wytchnienia, poczem ruszono w dalszą drogę. — —





  1. W połudn. Ameryce jaguary nazywają tygrysami.
  2. Desperados — bandyci.
  3. Czyt. chuaréz.
  4. Czyt. werdócha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.