<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł La Péndola
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


La PÉNDOLA
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA




I
STARY RODENSTEIN.

Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuznach, wznosi się leśniczówka. Jest to budynek obszerny, wysoki, zbudowany nakształt zamku. Mieszkało tu dawniej wiele osób, ale w roku 1848 z wyjątkiem starego nadleśniczego Rodensteina nikogo już nie stało. Staremu leśniczemu samotność tak dokuczyła, że zwrócił się do jednej ze swych dalekich krewnych z prośbą, by wraz z córką zamieszkała u niego. Krewną tą była pani Sternau, matka doktora Karola Sternaua. Wdowa chętnie zgodziła się na życzenie nadleśniczego, nazywanego powszechnie ze względu na rangę, otrzymaną kiedyś w wojsku, kapitanem.
Obok zamku mieszkała rodzina sternika Ungera. Składała się z ojca, który rzadko bywał w domu, z matki i ośmioletniego chłopca; mały Kurt, tak bowiem było na imię temu urwiszowi, był benjaminkiem otoczenia.
Tego dnia wczesnym rankiem pan kapitan siedział w swej kancelarji, pochylony nad jakiemiś wykazami. Nie miał upodobania do tego rodzaju pracy, to też posępnie marszczył brwi, gotów zburczeć każdego, kto do niego teraz zagadał. Ktoś zapukał do drzwi.
— Wejść! — rzekł ostro kapitan.
Drzwi otworzyły się, wszedł Ludwik, pomocnik leśniczego, jego prawa ręka i totumfacki. Służył niegdyś w kompanji pana kapitana i nie zapomniał dotychczas wojskowej dyscypliny. Stanął więc przy drzwiach w milczeniu, uderzywszy tylko obcasem o obcas.
— I cóż? — mruknął kapitan.
— Dzieńdobry, panie kapitanie.
— Dzieńdobry. A to wstrętna historja.
— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?
— Ale skądże. Mówię o tych przeklętych wykazach.
— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.
— Tegoby jeszcze brakowało! Znasz się na tem, jak wół na gwiazdach. Ale o cóż chodzi?
— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że nazwisko wyjawi tylko panu kapitanowi.
— Przyślij go do mnie.
— Rozkaz, panie kapitanie.
Po chwili wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z olbrzymiemi niebieskiemi okularami na zakrzywionym nosie. Wszedł niedbale, jak człowiek, wchodzący do swojego domu, i zapytał swobodnie:
— Czy pan jest nadleśniczy Rodenstein?
Teraz dopiero nasz kapitan znalazł okazję do wyładowania swej żółci. Wstał, otworzył drzwi i, wskazując na nie, rzekł:
— Niech pan wejdzie jeszcze raz.
— Dlaczegóż to?
— Dlaczego? Poprostu dlatego, że sobie tego życzę.
— Ależ nie widzę powodu....
— Proszę wyjść! — ryknął kapitan strasznym głosem.
Nieznajomy cofnął się o kilka kroków i rzekł:
— No już, cóż dalej?
— Tak, teraz dobrze. Niech pan wejdzie jeszcze raz, niech się pan przywita po ludzku.
Po tych słowach kapitan odsunął nieznajomego do przedpokoju i zamknął drzwi. Po chwili rozległo się pukanie.
— Wejść — odpowiedział leśniczy.
Nieznajomy wszedł po raz drugi z szyderczym uśmiechem na ustach i rzekł:
— Panie leśniczy, mam pewne przyczyny, dla których ustąpiłem panu. A więc dzieńdobry.
— Dzieńdobry. I cóż dalej?
— Czy mogę prosić o rozmowę urzędową? Jestem komisarzem policji.
— Mam mało czasu, niechże pan siada i streszcza się. O co chodzi?
— W pańskim domu mieszka niejaka pani Sternau?
— Tak.
— Razem z córką?
— Tak.
— W jakim charakterze mieszkają te panie?
— Do stu furgonów! W charakterze ludzi i kwita.
— Zwracam panu uwagę, że mam prawo żądać odpowiedzi uprzejmych.
— Czyż moje są nieuprzejme?
— Czy pani Sternau ma jeszcze dzieci?
— Tak, syna, lekarza.
— Gdzież on przebywa?
— Mój panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawać się w sprawy, zupełnie mi nieznajome. Cóż jest z tym doktorem Sternau?
— Rozesłano za nim listy gończe.
— Co takiego? Co pan powiada?
— Mówię prawdę. Poszukują go w Hiszpanji za usiłowanie morderstwa, kradzież i uprowadzenie.
Kapitan obrzucił komisarza dziwnem spojrzeniem i zapytał:
— Tylko za te drobnostki?
— To pan nazywa drobnostkami?
— Mam wrażenie, że mnie pan nie zrozumiał. Otóż oświadczam panu, że doktór Sternau jest dzielnym i zacnym człowiekiem. Raczej mógłbym przypuścić, że to pan jest mordercą, uwodzicielem albo złodziejem, aniżeli on. Wykłada mi pan tutaj jakieś duby smalone. A zresztą, czy pan jest naprawdę komisarzem, czy ma pan dowód osobisty? Nie znam pana.
— Jak pan śmie żądać ode mnie dowodu!
— Przecież każdy oszust może się podać za komisarza. Niech pan wyjdzie i proszę nie wracać bez dowodu osobistego.
— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan robi?
— Tak, doskonale. I zdaję sobie również sprawę, że pana każę wyrzucić, jeżeli pan sam nie odejdzie.
— Wrócę tu w asystencji. A ponadto zaskarżę pana za opór władzy. Nie powinien się pan uważać za udzielnego księcia.
Kapitan zadzwonił. Wszedł Ludwik.
— Ludwiku.
— Słucham, panie kapitanie.
— Trzeba tego człowieka wyekspedjować jak najprędzej za drzwi.
— Rozkaz, panie kapitanie. — odpowiedział Ludwik, zachwycony poleceniem. Potem wziął nieznajomego pod ramię i sprowadził ze schodów. Na dole stało kilku służących. Widząc, że starszy kolega ma pracę ciężką, pomogli mu i postarali się, aby pan komisarz wybiegł z szybkością pośpiesznego pociągu. Znalazłszy się poza obrębem zamku, zacisnął pięści, przysięgając leśniczemu okrutną zemstę. —
Na podwórzu bawił się chłopczyna, ubrany w piękny zielony strój strzelecki. Był to ośmioletni Kurt, syn Ungerów.
— Ludwiku, — zapytał chłopak — dlaczego wyrzuciliście tego człowieka? Co on nabroił?
— Obraził pana kapitana.
Chłopiec zasępił się i, rozgniewany nie na żarty, rzekł:
— A niech go siarczyste pioruny. Wezmę wnet moją strzelbę i wpakuję dobrą porcję śrutu temu panu. Zastrzelę każdego, kto obraża pana kapitana!
Ludwik, zadowolony z odwagi i dzielności chłopca, przestrzegał jednak:
— Do ludzi nie wolno tak strzelać ni z tego ni z owego. Ale mógłbyś naprzykład strzelić do...
— Do kogo? Mówże!
— Do lisa.
— Do lisa? — zawołał chłopak zachwycony. — Gdzież jest?
— Niedaleko stąd, w dąbrowie. Wytropiłem go wczoraj; dziś wezmę moje jamniki i ściągnę z niego futerko.
— Czy mogę iść razem z tobą?
— Dobrze, ale jeżeli mama pozwoli.
— Zapytam natychmiast.
Malec pobiegł do matki, która właśnie zajęta była karmieniem drobiu na dziedzińcu. Dzieciak wpadł między ptactwo i, niestropiony tem, że rozegnał je na cztery wiatry, zawołał:
— Mamo, mamo, zabiję go!
— Kogo?
— Lisa, który porywa nam kury.
— Gdzież go znajdziesz?
— W kryjówce, w lesie dębowym. Ludwik go wytropił. Ma się dzisiaj z nim rozprawić. Czy mogę pójść z nim razem?
— Jeżeli Ludwik zechce cię zabrać.
Malec przybrał dumną minę:
— Właściwie mogę się obejść bez Ludwika. Takiemu lisowi sam podołam.
Po tych słowach wszedł do mieszkania i wrócił za chwilę z fuzją, przewieszoną przez ramię. Była to dubeltówka, zamówiona dla chłopca przez leśniczego jako podarek urodzinowy. Kurt, na swoje osiem lat niezwykle rozwinięty, zarówno fizycznie, jak duchowo, był strzelcem istotnie doskonałym.
— A więc idę — rzekł do matki.
Ucałowała go i malec odszedł pyszny, jak wielki pan, udający się ze świtą na łowy. Ludwik oraz kilku strzelców czekało na niego z jamnikami na smyczy.
Droga prowadziła przez gęsty las. Chłopak pytał o każdy drobiazg, każdy szczegół go interesował.
Był łagodny, jasny poranek zimowy. Śnieg w lesie leżał wysoki na jakie pół stopy, dzieciak brodził w nim raźno. Dotarli nareszcie do kryjówki, wyrytej pod ziemią, i znaleźli wkrótce ślady lisa. Psy rwały się ostro ma smyczach, ale nie spuszczono ich, gdy trzeba było obejść całą kryjówkę, by się przekonać, czy lis nie opuścił jej przypadkiem.
Nareszcie psy spuszczono. Zginęły wnet pod ziemią. Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał stanowisko honorowe przy wyjściu, co napoiło go dumą niepomierną.
— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiego psa, — ostrzegł chłopca Ludwik. — Byłby to ewentualnie strzał zupełnie chybiony.
Ludwik miał zwyczaj wyrazu ewentualnie używać zbyt często, a przeważnie zupełnie nie na miejscu.
Kurt odparł z lekceważeniem:
— Taki psi strzał pozostawiam tobie.
Po tych słowach przykucnął i, wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę dubeltówki. Po chwili rozległo się ujadanie psów; jamniki wpadły na trop lisa. Szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe; lis był widocznie szczwany i psy nabawiał niemałego kłopotu.
Wreszcie w kryjówce rozpoczął się hałas piekielny: psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.
— Kurt, uwaga, za chwilę lis wyjdzie — rzekł Ludwik do chłopca.
Kurt leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał doskonale, w którym kierunku idzie ujadanie, słyszał również skowyt psa, którego lis ukąsił.
Po chwili przez otwór kryjówki wyskoczyło coś ciemnego i Ludwik zawołał:
— To lis!
Po tych słowach wystrzelił; zwierzę się przewróciło. Równocześnie skoczył na równe nogi i Kurt, zwracając lufę swej strzelby w zupełnie innym kierunku; strzelił równocześnie z Ludwikiem.
— Nareszcie go mam! — zawołał Ludwik i podbiegł do swej ofiary; po paru krokach zatrzymał się przerażony i zaklął:
— Do pioruna, cóż to takiego?
— To Waldina — odparł chłopak.
— Tak, zabiłem ewentualnie Waldinę; tu już nie psi strzał, a świński. Coś podobnego mi się nie zdarzyło jeszcze. Ale jakim cudem pies wyskoczył przed lisem?
— Wyskoczył, bo został ukąszony.
— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.
— Żółtodziobie? — zawołał chłopak. — A cóż tam leży w zaroślach?
Strzelcy spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku.
— To lis, naprawdę lis! — zawołał Ludwik.
Leżał tu istotnie lis, szarpany przez dwa psy.
— No i cóż, jestem żółtodziobem, czy nie?
— Ty? Więc twierdzisz, żeś ty go zabił? Brednie! To ewentualnie Franciszek, lub Ignacy.
Chłopiec zadarł dumnie głowę i, nie odpowiadając ani słowem, naładował swoją strzelbę.
— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — rzekł Franciszek.
— Ani ja — odparł Ignacy.
— Do pioruna! A więc to naprawdę strzał Kurta. Powiedz mi, szelmo, w jaki sposób wpadłeś na pomysł celowania właśnie w tamtą stronę?
— Powiedziałem ci przecież, że psi strzał tobie zostawię.
Ludwik wstydził się bardzo, ponadto żal mu było straty dobrego, doświadczonego psa myśliwskiego.
— Przeklęta sprawa! — zaklął. — Co to będzie, gdy się kapitan ewentualnie dowie, że uśmierciłem Waldinę.
— No, trzeba obejrzeć lisa.
Podeszli do zabitego zwierzęcia, odganiając psy. Był to lis stary i zapewne doświadczony. Kula Kurta trafiła go w samo czoło.
— To był strzał! — rzekł Ludwik do Kurta. — Jesteś zuch nielada. Mając osiem lat zabijasz lisa, gdy ja, stary koń, kładę trupem jakiegoś psa. Zasłużyłem na rzetelną pakę od kapitana. Ale muszę cię, chłopcze, wynagrodzić i udekorować po myśliwsku.
Według zwyczajów myśliwskich wpina się do kapelusza kawałek gałęzi temu z pośród myśliwych, który położy jakieś rzadkie, szlachetne zwierzę. Ludwik ułamał gałąź i chciał ją wetknąć za kapelusz chłopca. Lecz Kurt cofnął się raptownie o kilka kroków.
— Nie potrzebuję tej nagrody. Mówiłeś mi przecież zawsze, że to nagroda honorowa.
— No tak.
— Taką nagrodę może nosić tylko ktoś, kto ma honor.
— Do pioruna, nie rozumiem! Przecież masz honor, czy nie?
— Czy można nazwać honorowym kogoś, kto się pozwala obrażać bezkarnie?
— Któż cię ewentualnie obraził?
— Ty. Ale nie zniosę tej obrazy.
— No, no?
— Czy nie nazwałeś mnie żółtodziobem? A tymczasem sam strzelasz jak żółtodziób.
Ignacy i Franciszek uważali to wszystko w pierwszej chwili na żarty, ale Ludwik wziął rzecz zupełnie poważnie. Wzruszony poczuciem godności chłopca i jego męskiem wystąpieniem, podszedł do niego, zdjął kapelusz i, wyciągając doń rękę, rzekł:
— Jesteś dzielny chłop. Widzisz, zdejmuję przed tobą kapelusz. Czy przebaczysz mi teraz „żółtodzioba“?
Rozjaśniła się twarz chłopca i odparł z radością:
— Chodź, Ludwiku, niechaj cię ucałuję. Kocham cię przecież. A teraz możesz mnie udekorować.
Kurt poprawiał po chwili swą „dekorację“ gestem cesarza, który przy wielkiej uroczystości wkłada koronę na głowę.
— A teraz jeszcze jedno. Lis jest mój i sam zaniosę go do domu.
— Za mały jesteś i za słaby.
— Skądże znowu.
Na poparcie tych słów wziął lisa za tylne łapy i podniósł do góry.
— No dobrze. Pomożemy ci w razie, gdybyś się zmęczył.
— Nie trzeba. Dojdę sam do domu z moim ciężarem.
— Ależ to za daleka droga; nie doniesiesz.
— Będę wypoczywać po drodze.
Ludwik zgodził się wkońcu.
— Idź więc sam. Zwiążę lisa, weźmiesz go na plecy. A ja będę miał zaszczyt przynieść do domu Waldinę i wysłuchać mowy pogrzebowej, którą na jej cześć wygłosi pan kapitan. Idź więc, chłopcze ze swym łupem. Wszak to twój pierwszy lis.
Po tych słowach Ludwik wziął zabitego psa i oddalił się wraz z towarzyszami. Kurt patrzył wślad za nimi przez jakiś czas, poczem udał się w drogę powrotną. Znał tu każde drzewo, nie było więc obawy, aby zabłądził. Serce jego napełniała radość tak wielka, że nie czuł wcale ciężaru, który dźwigał na plecach, choć pot kroplisty spływał mu z czoła. W połowie drogi musiał odpocząć.
Już niedaleko domu, usłyszał nagle kroki i po chwili spotkał się oko w oko z jakimś mężczyzną. Kurt nie znał tego niezwykle wysokiego i mocno zbudowanego człowieka, ubranego w płaszcz podróżny. Zatrzymał się, przyjrzał badawczo nieznajomemu i zapytał ostro:
— Stój. Czego tu szukasz?
Było to zwykłe pytanie Ludwika, które chłopak dobrze sobie zapamiętał. Kurt, w poczuciu triumfu myśliwskiego, uważał, że jest przynajmniej Ludwikiem. Nieznajomy spojrzał na chłopca ze zdumieniem, poczem, uśmiechnąwszy się, rzekł:
— Na honor, przestraszyłeś mnie, chłopcze. Mówisz jak sam leśniczy.
Chłopak poprawił lisa, niesionego na plecach, I odparł:
— Nie wiele mi do tego brak.
— Oho!
— Mów więc, jakbyś mówił do nadleśniczego. Czego tu chcesz?
Zdumiony podróżny odrzekł:
— Chcę się dostać do Reinswalden. Czy to daleko stąd?
— Nie, niedaleko. Zaprowadzę cię.
— Dobrze. Czy mam ci za to ponieść lisa?
— Broń Boże. Będę go niósł sam.
— Bardzo ciężki.
— Nie czuję tego bynajmniej.
— Tak, widzę, że jesteś silny. Ile masz lat? Dziesięć?
— Nawet mi się nie śni. Osiem.
— Osiem. To być nie może.
— Więc sądzisz, że cię okłamuję.
— Nie. I masz broń przy sobie?
— Oczywiście — odparł chłopak z dumą. — Czy chcesz się jej przyjrzeć? Masz, ale uważaj, bo jest naładowana.
Obcy wziął strzelbę i rzekł:
— To dubeltówka specjalnie dla ciebie ulana.
— Oczywiście. Przypuszczałeś zapewne, że to zabawka dla małych dzieci? W takim razie jesteś bardzo niemądry. Przecież z zabawki nie można zastrzelić lisa.
— Chcesz mię przekonać, żeś zabił tego lisa?
— Tak; zabiłem go z tej dubeltówki.
— Ty?
— Przecież nie niósłbym lisa, któregobym sam nie powalił.
— W takim razie jesteś naprawdę małym bohaterem.
Kurt skinął głową, widać podobał mu się komplement. Rzekł do nieznajomego tonem niezwykle łaskawym:
— Jeżeli zostaniesz czas jakiś w Reinswalden, zabiorę cię kiedyś ze sobą i pokażę, jak się tropi lisa.
— Dziękuję ci, młodzieńcze. Przyjmuję twoją propozycję i wzamian opowiem ci, jak się poluje na niedźwiedzie, bawoły, lwy i słonie.
— Strzelałeś już do tych zwierząt? Znam jednego, który polował na te wszystkie zwierzęta.
— Któż to taki?
— Doktór Sternau.
— Znasz go?
— Nie widziałem go nigdy, ale znam dobrze skóry zastrzelonych przez niego lwów i niedźwiedzi. Wiszą w mieszkaniu pani Sternau. To jego matka; opowiadała mi nieraz o łowach swego syna. Zostanę kiedyś takim samym strzelcem, jak on.
— Tak sądzisz?
— Niech tylko podrosnę, jak ty naprzykład. Już teraz umiem jeździć konno i strzelać. Ludwik uczy mnie fechtunku i gimnastyki, zaprawiam się również zawzięcie w pływaniu... Chcesz, bym ci pokazał panią Sternau?
— Gdzież ona jest? — zapytał nieznajomy, patrząc w kierunku wyciągniętego ramienia chłopca.
— Widzisz tam zamek i okna prowadzące do ogrodu? To cieplarnia. Czy widzisz w nim dwie panie? To pani Sternau i córka jej, Helena. Przygotowują codzienny bukiet dla pana kapitana.
Twarz nieznajomego zapłonęła rumieńcem radości.
— Czy niema tu jakiejś furtki w płocie? — zapytał.
— Owszem. Ale jako obcy powinieneś wejść przez bramę.
— Chcę pójść do pani Sternau.
— Musisz się zameldować.
— Już mnie znasz przecież.
— To prawda. Podobasz mi się, więc ci pokażę furtkę.
— I ty mi się podobasz. Jak się nazywasz?
— Kurt.
— Aha, Kurt Unger?
— Tak. Znasz moje nazwisko?
— Doskonale. Ojciec twój jest sternikiem?
— Tak. Skąd wiesz o tem?
— Pani Sternau pisała mi o tem. Ale gdzie jest furtka?
— Na prawo, dziesięć kroków stąd.
Nieznajomy podbiegł do furtki, otworzył ją i wszedł do ogrodu. Drzwi cieplarni ustąpiły lekko.
Wśród palm i platanów, wśród drzew winogronowych i cytryn siedziały dwie kobiety. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że to matka i córka. Splatały właśnie jakiś bukiet. Gdy nieznajomy otworzył drzwi, pani Sternau podniosła się i, postąpiwszy kilka kroków w jego kierunku, zapytała:
— Czem mogę panu służyć?
Nieznajomy przerwał jej radosnym okrzykiem: — matko! — i, wziąwszy ją w objęcia, zaczął całować długo i gorąco.
W pierwszej chwili pani Sternau zbladła pod wpływem nadmiernej radości. Teraz, nieco spokojniejsza, zapytała:
— Karolu, więc to ty naprawdę? Co za niespodzianka, co za radość!
Trzymając matkę jedną ręką w objęciach, Sternau wyciągnął drugą do siostry:
— Chodź, siostrzyczko, chodź do mnie...
Helena rzuciła mu się na szyję.
— Co za radość, co za szczęście! Przed chwilą mówiłyśmy o tobie. Byłyśmy przekonane, że jesteś daleko, w Hiszpanji.
— Chciałem wam sprawić niespodziankę na Boże Narodzenie i dlatego nie pisałem. —
Tymczasem Kurt wszedł przez główną bramę na podwórze leśniczówki. Tu powitał go jeden ze służących następującemi słowy:
— No, macie lisa?
— Nie my, tylko ja go mam — brzmiała dumna, pewna siebie odpowiedź.
— Ty? Widzę to przecież. Ale kto go zabił?
— Pan Niedopytalski — odparł chłopak, poczem z dumną miną udał się po schodach na górę i zapukał do drzwi nadleśniczego.
— Wejść — mruknął nadleśniczy w odpowiedzi na pukanie.
Pan kapitan był jeszcze w tym samym humorze, w jakim go zastał komisarz. Wszedłszy do pokoju, Kurt wyprostował się po wojskowemu i rzekł:
— Oto jest ta bestja, panie kapitanie.
Twarz kapitana rozjaśniła się zmiejsca. Wstał z krzesła, podszedł do Kurta i rzekł:
— Oho, to stary ptaszek! I zapewne szczwany. Musieli mieć z nim moi chłopcy kłopot.
— Tak, chłopcy mieli z nim kłopot — odpowiedział Kurt z uśmiechem. — Ale nie ja.
— Ty nie? Przypuszczam, że kot dosyć ciężki?
— Ależ, panie kapitanie, równie łatwo go nosić, jak zastrzelić.
— Przyniosłeś go z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi, że ci nie pomogli. Już ja im zagram marsza, że się im tych zbytków odechce!
Kurt odparł:
— Nie zagra im pan kapitan żadnego marsza.
— Nie? A któż mi przeszkodzi, u licha?
— Ja.
— Patrzcie państwo? A w jakiż to sposób, Goljacie?
— Zmusiłem ich, by mi pozwolili nieść lisa.
— Zmusiłeś ich? To ci dopiero wałkonie, że się dali zmusić przez takiego bęcwała.
— Panie kapitanie, nie jestem żaden bęcwał. Ludwik powiedział, że przysługuje mi prawo zanieść lisa do domu.
— Prawo? Przecież prawo miałby tylko ten, kto powalił lisa.
— Ja go właśnie powaliłem.
— Ty...? — zapytał leśniczy, wysoce zdumiony.
— Tak, ja. Strzeliłem lisowi prosto w czoło.
— Do pioruna, czy to być może! Pokaż no tego kota!
Po tych słowach leśniczy wziął lisa i obejrzał dokładnie miejsce, w które zwierzę zostało przez Kurta trafione.
— Ależ to twoja kula, z twojej dubeltówki. Co za strzał wspaniały; w sam środek głowy. Chodź tu do mnie, niech cię wytargam za uszy, ty łotrze.
Kapitan objął chłopca i ucałował gorąco. Po chwili Kurt zapytał:
— Więc pan kapitan zadowolony ze mnie?
— Tak, łotrze jeden. Bardzo.
— W takim razie musisz mi teraz darować rewolwer, któryś przyrzekał oddawna.
— Dobrze, zaraz go dostaniesz.
Kapitan wyciągnął z szuflady biurka pudełko i, podając chłopcu, rzekł:
— Masz, weź sobie. To rewolwer wspaniały, wykładany srebrem. Naboje masz także. Ludwik nauczy cię obchodzenia się tą bronią.
Chłopiec ujął leśniczego za uszy i, przyciągnąwszy go w ten sposób do siebie, dał mu kilka całusów w brodę.
— Dziękuje, kapitanie, dziękuję...
— Mój drogi chłopcze, — rzekł kapitan wzruszony — czy masz jeszcze jakieś życzenie. Powiedz, a spełnię je z ochotą.
Chłopak odparł, nie namyślając się długo:
— Mam. Ale nie wiem, czy je spełnisz?
— Spełnię z pewnością, jeżeli nikt z tego powodu nie poniesie szkody.
— Daj słowo honoru.
— Do bisa, to brzmi poważnie. Zakrawa nawet na wymuszenie. Ale nie przypuszczam, by to była rzecz głupia, lub zła.
— Nie. Chciałbym tylko, byś coś komuś przebaczył.
— No, no, to pięknie, to dowód dobrego serca. Ale o kogóż chodzi?
— Dowiesz się dopiero wtedy, gdy dasz słowo.
— A to spryciarz z ciebie. Więc nikt nie poniesie szkody, jeżeli przebaczę.
— Nie.
— W takim razie daję słowo. A teraz mów, o co mnie chcesz prosić?
— Kapitanie, nie rób awantury Ludwikowi za to, że spudłował.
Leśniczy zmarszczył brwi i rzekł:
— Ludwik spudłował? Nie wierzę, żeby to było możliwe; mierzy przecież doskonale.
— A jednak spudłował i to haniebnie. Sam przyznał, że to był świński strzał.
— No, no. I kogóż to Ludwik zastrzelił?
— Psa.
— Psa? Nie, to być nie może, to wykluczone!
— Ależ tak, psa. Waldinę.
— Waldinę? Waldinę, zamiast lisa? Żartujesz sobie ze mnie, smarkaczu.
— Nie, to nie żarty. A więc pan kapitan nie będzie się gniewał na Ludwika?
Leśniczy chodził po pokoju, siny ze złości. Nakląwszy się i nawymyślawszy w próżnię dosyta, ochłonął nieco i rzekł:
— Cóż mam robić, chłopcze, obezwładniłeś mnie podstępem. Powinienem właściwie temu Ludwikowi zalać sadła za skórę, ale odebrałeś mi broń; muszę dotrzymać słowa. Nie zbesztam Ludwika, ty zato bierz swego lisa i wynoś się stąd. Nie chcę cię widzieć na oczy, nigdy, nigdy w życiu. Nie chcę mieć do czynienia z łotrem, który najpierw wyciąga ode mnie rewolwer, a później wyłudza słowo honoru. Marsz, za drzwi.
Po tych słowach kapitan z ponurą miną wskazał rozkazująco na drzwi. Kurt wsunął z największym spokojem rewolwer do kieszeni, przewiesił przez ramię dubeltówkę i lisa i rzekł do kapitana:
— Myślisz, że się ciebie boję, kapitanie? Skądże znowu, znam cię przecież dobrze.
— Co takiego? Znasz mnie dobrze? W takim razie powinieneś wiedzieć, że zażyłość nasza skończona.
— A ja się nie boję i nic sobie z tego nie robię, bo coś wiem.
— Cóż takiego?
— Że mnie kochasz z całego serca.
— Masz rację, łotrze. Ale idź już, bo gotów jesteś Bóg wie co jeszcze ode mnie wyłudzić.
Kurt wyszedł. Po chwili ktoś zapukał. Była to Helena Sternau.
— Czem pani mogę służyć? — zapytał leśniczy.
— Przynoszę codzienny bukiet. A teraz prośba. Czy pozwoli pan, by mama przedstawiła mu brata mojego?
— Doktora Sternaua? Jakto? Czy niema go już w Hiszpanji?
— Nie. Właśnie przed chwilą powrócił.
— Do licha! W takim razie nic dziwnego... — mruknął do siebie.
— Co pan mówi? — zapytała Helena.
— Nie, nic ważnego. Proszę mi doktora przedstawić, bardzo pragnę go poznać.
— Oto już są, już pukają. Czy mogę im otworzyć?
Do pokoju wszedł Sternau w towarzystwie matki. Na widok gościa, leśniczy zapytał ze zdumieniem:
— Więc ten pan, to pani syn, doktór Sternau?
— Tak, to ja — odrzekł Sternau za matkę. — Przybyłem tu przed kilkoma minutami i mam zaszczyt podziękować jak najgoręcej za dobroć i serdeczność, okazywaną mej matce i siostrze.
Nie spuszczając ze Sternaua zdumionego wzroku, leśniczy odparł:
— Ależ, niema za co. To ja raczej powinienem dziękować pani Sternau. Ona stara się nieco oswoić zakamieniałego dzikusa. A zresztą, jesteśmy przecież krewni. Niech pan siada i proszę wybaczyć, że się panu tak bacznie przyglądam, ale wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej i stąd moje zdumienie.
— Czy mogę wiedzieć, jak mnie pan sobie wyobrażał? — zapytał Sternau, siadając między matką i siostrą.
— Wyobrażałem sobie pana jako niskiego, nędznie zbudowanego człowieczka, o delikatnych rysach twarzy, i ze złotemi okularami na nosie, a tymczasem...
Leśniczy przerwał, nie znajdując dalszych, słów. Sternau dokończył za niego:
— A tymczasem to jakiś Goljat, bez okularów, bez delikatnych rysów...
— Nie, nie, tego nie myślałem. Właściwie chodzi mi tylko o wzrost. Nie wyobrażałem sobie, aby pani Sternau mogła być matką takiego olbrzyma. Ale tem mi przyjemniej mieć pana w rodzinie. Ponieważ nie wygląda mi pan na człowieka, który może głowę stracić z powodu jakiejś błahostki, będę szczery i powiem, że mi już o pańskim przyjeździe przedtem doniesiono.
— Ah, tak?
— Dziś rano zameldowała mi o przybyciu pana szanowna policja.
— Policja? — zapytała z lękiem pani Sternau. — Cóż policja może mieć do nas?
— Sam pan książęcy komisarz policji był u mnie i pytał, czy nie mieszka tu doktór Sternau.
— Spodziewałem się tego — rzekł Sternau.
— Naprawdę? — zapytał leśniczy. — Więc policja ma powód dowiadywania się o pana?
Sternau uśmiechnął się i zapytał:
— Mogę zapytać, czy pan komisarz podał ten powód?
— Ależ podał kilka powodów. Powiedział, że jest pan poszukiwany za usiłowanie morderstwa, kradzież i tak dalej.
— Na miłość Boską, to okropne! — zawołała Helena.
— To być nie może! — rzekła pani Sternau. — Cóż o tem powiesz, mój synu?
— Nie miałem dotychczas sposobności, aby o całej sprawie pomówić z tobą, matko, ani też z Heleną. Zresztą dobrze, jeżeli i pan kapitan dowie się o wszystkiem. Czy ma pan dla mnie kwadransik czasu?
— Ależ nie kwadrans, ale dwadzieścia kwadransów. Niechże pan opowiada,
— Usłyszy pan istną awanturę arabską.
Po tych słowach Sternau opowiedział dokładnie o swoich przeżyciach, o zamierzeniach swoich i planach. Nawet kapitan nie przerywał opowiadania ulubionemi przekleństwami. Wkońcu jednak cierpliwość jego się wyczerpała, skoczył z krzesła i ryknął:
— Co za banda szubrawców i łotrów! O, gdybym dostał ich w swe ręce. Poobcinałbym im łby, powiesiłbym ich głowami wdół! Więc jakże się pan przedostał?
— Przybywszy do Paryża, udałem się do poselstwa. Tam opowiedziałem całą historję. W poselstwie poinformowano mnie, jak się mam zachować w Niemczech, by nie narazić się na nieprzyjemności i w jaki sposób mam zabezpieczyć dziedzictwo hrabianki.
— Gdzież jest hrabianka? Czy jeszcze chora? Niech pan mówi, doktorze.
— Po przekroczeniu granicy niemieckiej zastosowałem się do instrukcyj, udzielonych mi w poselstwie w Paryżu. Zrobiłem doniesienie karne do Hiszpanji. Potem odjechałem z mojem towarzystwem do Moguncji i tam je zostawiłem.
— A więc są w Moguncji? — zapytał kapitan w wielkiem podnieceniu. — Do stu furgonów, dlaczego w Moguncji? Czy jestem człowiekiem bez serca, he? Czy mam tu za mało pokojów, za mało chleba? Jeżeli pan nie sprowadzi z Moguncji tych ludzi i to zaraz, pojadę sam, a w dodatku sprzątnę panu z przed nosa tę krociową hrabiankę. Czy macie państwo bagaż ze sobą?
— Tak.
— Duży? Zmieści się na jednym wozie?
— Mam wrażenie, że tak.
Kapitan otworzył okno i zawołał:
— Janie! Zaprzęgać do dwóch powozów. I do jednego wozu drabiniastego. Za kwadrans jazda do Moguncji.
— Ależ panie kapitanie...
— Proszę nie zawracać głowy — przerwał leśniczy. — Ja tu jestem panem domu. A więc: czy pan już zdecydował, gdzie pan swoje towarzystwo umieści?
— Nie.
— Czy dom mój jest odpowiedni, wygodny?
— Ależ co do tego nie może być dwóch zdań; obawiam się tylko, czy nie sprawię panu zbyt wielkiego kłopotu.
— Niech pan da pokój z kłopotami. A więc wszyscy przenoszą się tutaj od dzisiaj, słowo się rzekło? Pan, hrabia, hrabianka i pani Sternau, cztery osoby — jeden powóz; ja, panna Sternau, Alimpo i Elwira — drugi powóz. Miejsca więc dosyć. Pokoje gościnne są zawsze w porządku. A teraz, droga pani Sternau, niech się pani postara, by mój pan kuzyn coś dostał do jedzenia. No i zostawcie mnie państwo samego. Jestem w bluzie roboczej, muszę się przebrać. Widzi pan, kuzynie, jestem człowiek prosty i walę prosto z mostu. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, o ile okaże się pan taki sam w stosunku do mnie. — —
Po jakimś czasie dwa powozy i wóz opuściły leśniczówkę. Drogę odbyto ostrym kłusem. Przed hotelem „Angielskim“ w Moguncji nasze towarzystwo wysiadło i udało się na górę. Na schodach spotkali rządcę wraz z żoną.
— Aha, więc to monsieur Alimpo i jego poczciwa Elwira? — zapytał na ich widok leśniczy.
Usłyszawszy swe nazwisko, Alimpo skłonił się nisko i rzekł:
Mira! Soi Juan Alimpo y esta ma buena Elvira — Jestem Juan Alimpo, a to moja poczciwa Elvira.
— Do kroćset bomb i kartaczy, nie rozumiem ani słowa po hiszpańsku — rzekł leśniczy.
— Może pan mówi po francusku? — zapytał Sternau.
— Od biedy.
— Ta parka zna trochę francuski. Ale wejdźmy do pokoju.
Oczom przybyłych przedstawił się smutny widok. Przed otomaną klęczała Roseta. Na jej twarzy pięknej malował się wyraz dziwny, jakgdyby nieziemski.
— To straszne — mruknął kapitan. — Wartoby tych łotrów przypiec na żywym ogniu. Ale zato nieborakom będzie u mnie jak w raju.
— Mój Boże — jęknęła pani Sternau, zalewając się łzami. — Biedne, biedne dziecko.
Helena podeszła do otomany i uklękła obok Rosety, tuląc ją do siebie. Potem wraz z matką usadowiła hrabiankę na krześle; ale hrabianka po chwili padła znowu na kolana.
Hrabia Manuel siedział obok niej. Mimo że wyglądał nienajgorzej, wyraz jego pustych, bezbarwnych oczu ponure sprawiał wrażenie.
— Pan jeszcze nie próbował zastosować antydotu?
— Nie — odparł Sternau. — W Paryżu, ani podczas drogi, nie miałem odpowiedniego dla kuracji otoczenia, odpowiedniej opieki.
— Ale ma pan nadzieję, że uda się ich uzdrowić?
— Tak, choć trucizna rozeszła się po całem ciele. Przystąpię natychmiast do leczenia. A więc, panie kapitanie, jedziemy?
Kapitan zapłacił rachunek w hotelu, poczem odjechali. Na jednej z głównych ulic miasta powóz kapitana zrównał się z powozem doktora, tak że można było spokojnie rozmawiać.
— Kuzynie, — rzekł kapitan — niech pan popatrzy na prawo. Czy pan widzi tego człowieka w szarym płaszczu?
— Z parasolem pod pachą? Któż to taki?
— Sam pan książęcy komisarz policji. Zauważył nas z pewnością i założę się, że go wkrótce zobaczymy w leśniczówce, domyśli się bowiem, że pan jest doktorem Sternau.
Pan komisarz zatrzymał się na widok przejeżdżających powozów. Skoro minęły go, udał się śpiesznie do swego biura.
Po niedługim czasie całe towarzystwo przybyło do Reinswalden i rozgościło się w leśniczówce.
Wieczorem Sternau opowiadał raz jeszcze, już ze wszystkiemi szczegółami, swe przygody w Hiszpanji.
Alimpo i Elwira pozostali przy chorych. Razem z nimi siedział tam do późnego wieczora i Kurt, któremu przypadła do serca ta wzorowa para. Chłopak umiał nieco po francusku i cieszył się ogromnie, że może porozumiewać się w tym języku. —
Następnego dnia pierwszy wstał leśniczy. Ubrawszy się, wyszedł na podwórze, gdzie znalazł Ludwika, zajętego karmieniem psów.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, siedem, osiem, — ależ brak jednego? — rzekł do Ludwika.
— Panie kapitanie, ja, ja...
Ludwikowi strach odebrał mowę.
— No co, mówże — zapytał leśniczy ostro.
— Ja... Brak jednego psa...
— Widziałem już. Któregoż to?
— Waldiny. Zdechła, poprostu zdechła...
— Zdechła? Do pioruna! Od czegóż to? Była przecież zupełnie zdrowa.
— Była, była...
— No cóż się z nią stało? Przejadła się, he?
— Tak, panie kapitanie, właśnie... przejadła się ewentualnie...!
— Do licha! A czemże się przejadła?
— Przejadła się... Kulą, panie kapitanie.
— Matołku, pies nie jada przecież kul.
— Panie kapitanie, jestem ostatnim osłem. Nie miałem odwagi się przyznać, ale powiem teraz prawdę: to moja kula.
— Do stu par bomb! Czy pies dostał wścieklizny, żeś go musiał zabić?
— Nie, to ja się wściekłem i dlatego zabiłem psa zamiast lisa.
— Tak, tak. Stary strzelec położył psa, a mały smarkacz ubił lisa.
— Więc pan kapitan już wie? Nie zasługuję na nic więcej, jak na wydalenie ze służby.
— Wyrzuciłbym cię bez wahania, ale musiałem dać słowo temu spryciarzowi Kurtowi, że cię nawet nie wyłaję.
— Kurtowi? A to dzielny chłopak. Tego mu ewentualnie nie zapomnę.
— No, mam nadzieję. Myślał tylko o tem, aby ci oszczędzić przykrości. Gdzież jest Waldina?
— Pochowałem ją w ogrodzie ze wszystkiemi honorami. Była ich warta.
Zanim kapitan zdążył odpowiedzieć, wjechał na podwórze powóz, w którym siedział komisarz policji wraz z trzema uzbrojonymi policjantami. Leśniczy udał, że nie widzi niemiłych gości, odwrócił się na pięcie i poszedł do kancelarji. Po chwili wszedł tam Ludwik i zameldował komisarza.
— Niech wejdzie — rzekł leśniczy. — A gdzie są policjanci?
— Obsadzili wszystkie wyjścia.
— Dobrze. Wprowadź komisarza.
— Witam, witam pana leśniczego. Dzieńdobry — rzekł komisarz sarkastycznie.
— Dzieńdobry — brzmiała grzeczna odpowiedź. — A więc nauczył się pan, jak się należy witać? Pojętny pan i może będą jeszcze z pana ludzie.
— Może i ja udzielę panu pewnej nauki. Czy i dziś zechce mnie pan stąd wypędzić?
— Tak, jeżeli i dziś niema pan dowodów...
— Postarałem się o nie. Niech pan czyta.
Po tych słowach komisarz podał leśniczemu złożony w czworo papier.
— Nie jestem pańskim lokajem, mój panie, — rzekł Rodenstein. — Niech pan otworzy ten papier.
Przedstawiciel władzy przeczytał leśniczemu tekst pisma.
— Dobrze. Więc prokurator prosi, bym udzielił panu informacyj i był mu pomocny? Czem mogę służyć?
— Czy doktór Sternau jest tutaj?
— Tak, przybył wczoraj. Przecież pan go już widział.
— Czy przybył w towarzystwie?
— Tak. Przywiózł ze sobą niejakiego Alimpa wraz ze żoną Elwirą, niejakiego don Manuela oraz jakąś Różę, Rozaurę, czy Rosetę, nie pamiętam dobrze imienia.
— Czy pani ta jest hrabianką?
— Hrabianką? Do kaduka, czyżby Elwira była hrabianką! Nie wygląda mi na to; jest za gruba.
— Powinien pan o tem wiedzieć.
— Niby tak. A może Alimpo jest przebraną hrabianką? Mówił pan coś o bandzie zbójów, może więc Alimpo jest przebraną hrabianką, która chce mnie uwieść, wyjść za mnie zamąż, a potem mnie obrabować? To byłoby okropne.
— Panie leśniczy! Wypraszam sobie kpiny i żarty ze mnie.
— Ależ nawet mi się nie śni żartować. Mówię z calutką powagą.
— Czy mieli dużo pakunków?
— Do licha! Czy jestem służącym? A zresztą, w dokumencie wyraźnie napisane, że mam panu okazywać pomoc; ale o tem, aby mnie pan miał prawo przesłuchiwać, niema ani słowa. Ludwiku!
Ludwik wszedł, obrzucając komisarza niezbyt przyjaznym wzrokiem.
Leśniczy polecił:
— Poproś tu pana doktora Sternaua. Powiedz mu, że jakiś policjant chce z nim mówić. No, jazda!
Po chwili wszedł Sternau. Uścisnąwszy rękę leśniczego i ukłoniwszy się zimno komisarzowi, zapytał:
— Pan mnie prosił?
— Tak; ten człowieczek chce z panem mówić.
— Któż to taki?
Leśniczy chciał odpowiedzieć, ale przedstawiciel władzy przerwał:
— Jestem wielkoksiążęcym komisarzem policji.
— I czegóż pan chce ode mnie?
— Pan jest doktór Sternau?
— Tak.
— Wraca pan z Hiszpanji. Tam mieszkał pan u hrabiego de Rodriganda. Skneblował pan niejakiego Gasparina Cortejo i uciekł z więzienia w Barcelonie, czy tak?
— Tak jest.
— To mi wystarczy. Aresztuję pana, panie Sternau.
— Służę panu.
— Co takiego? — zawołał zdumiony leśniczy. — Kuzyn się poddaje?
— Tak — odparł Sternau z uśmiechem.
— Najpierw zrewiduję pańskie rzeczy — rzekł komisarz.
— Nie wiem, czy pan leśniczy, gospodarz domu, pozwoli.
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli pozwolę, — rzekł leśniczy.
— Wypraszam sobie wszelki opór! — rzucił komisarz.
— A ja wypraszam sobie przekraczanie pańskich pełnomocnictw. Zwracam pańską uwagę, że pociągnę pana do odpowiedzialności, — odparł Sternau.
Słowa te i ton, w jakim zostały wypowiedziane, podziałały na komisarza. Ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Spełniam tylko swój obowiązek.
— Musimy o tem pomówić — odpowiedział Sternau. — Pan oświadczył panu leśniczemu, że jestem ścigany z Hiszpanji przez listy gończe. Może pan zechce taki list pokazać?
— Nie mam go przy sobie.
— Czy pan go czytał przynajmniej?
— To pana nie obchodzi.
— Dobrze. W każdym razie skłamał pan leśniczemu, bo o liście gończym niema mowy. W Rodriganda dowiedziano się, że przybędę do Moguncji i proszono o informacje co do mej osoby. Dlaczego pan w swym zapale dochodzi do aresztowania mnie i do rewizji, tego nie rozumiem. Co do mojej osoby, jestem do dyspozycji, powtarzam jednak, że pan będzie musiał ponieść konsekwencje swego postępowania. Ale co do rewizji, co do przeszukania domu, zastrzegam się stanowczo. Przebywają tu dwie osoby umysłowo chore, nie mogę więc pozwolić, aby targano im nerwy. Jestem lekarzem i wiem co mówię. Nie pan, a prokurator będzie prowadził śledztwo, jeżeli uzna je za potrzebne. Pojdę z panem do niego — i na tem kończy się pańska rola.
— Ja zaś — rzekł leśniczy — nie wpuszczę nikogo do swego mieszkania, bez względu na to, czy będzie to komisarz, czy policjant.
Komisarz postanowił nie przeciągnąć struny i rzekł:
— A więc pan pójdzie za mną do prokuratora? W takim razie proszę ze mną do powozu.
— O nie — odparł Sternau. — Nie jestem zbrodniarzem, więc eskorta zbyteczna. Mam nadzieję, że pan kapitan da mi powóz. Aby mnie nie stracić z oczu, może pan jechać za mną swoim powozem.
— Zaraz każę zaprzęgać, kuzynie, — rzekł leśniczy. — Pojadę razem z panem. Prokurator, który podpisał papiery, jest moim dobrym znajomym. Mam nadzieję, że nas nie połknie.
Udali się w dwóch powozach do Moguncji. Wysiadłszy przed sądem, kazali się zameldować u prokuratora.
Gdy weszli do jego kancelarji, komisarz rzekł sucho:
— Oto Sternau.
— Doskonale — odparł prokurator. — A, to pan kapitan? Czemu mam zawdzięczać tę miłą niespodziankę?
— Przyszedłem tu, by swego kuzyna, doktora Sternaua, przedstawić nieco inaczej, aniżeli słowami: oto Sternau.
Prokurator uśmiechnął się i, uprzejmie skłoniwszy głowę w stronę doktora, rzekł:
— Muszę przyznać, że wolałbym poznać pana gdzie indziej. Mam jednak nadzieję, że to jakieś nieporozumienie, które wyjaśnimy.
— Jestem o tem przekonany. Proszę, niech pan zbada te papiery.
Po tych słowach Sternau podał prokuratorowi plikę papierów. Prokurator zaczął je przeglądać. Im dłużej czytał, tem częściej spoglądał ze zdumieniem na Sternaua. Wkońcu rzekł:
— Ależ pan ma polecenia, które muszą przekonać największego pańskiego wroga. Oto moja ręka. Bądźmy przyjaciółmi; niech mi pan pozwoli być mu pomocnym w tej całej dziwnej historji.
Sternau odparł:
— Zgoda, bądźmy przyjaciółmi. Mam nadzieję, że mi pan, prokuratorze, nie odmówi swej pomocy, gdybym jej potrzebował.
Prokurator zwrócił się do komisarza i skarcił go surowo:
— Znowu strzelił pan byka. Policjant, który opiera swe informacje na zbyt wybujałej fantazji, niedźwiedzią przysługę wyrządza sprawiedliwości. Sądzę, iż przez dłuższy czas nie będzie mi pan potrzebny.
Komisarz wyszedł z miną pudla, którego wykąpano w zimnej wodzie. —
Tymczasem w Reinswalden mały Kurt szedł właśnie do kapitana, gdy po drodze spotkał Ludwika. Zapytał więc:
— Dzieńdobry, Ludwiku. Czy pan kapitan jest u siebie w pokoju?
— Nie — odpowiedział Ludwik krótko i gniewnie.
— Gdzież jest w takim razie?
— Został aresztowany.
— Przez kogo?
— Przez komisarza policji, który aresztował równiej doktora Sternaua.
— Cóż oni złego zrobili?
— A bo ja wiem? Są przecież ludzie, których niewinnie się trzyma w więzieniu latami.
— Dokąd ich uwięziono, Ludwiku?
— Słyszałem, że do prokuratora; ewentualnie są w sądzie.
— Uwolnię ich stamtąd,
— Kpisz, czy o drogę pytasz?
— Ani kpię, ani pytam. Biorę swoją strzelbę.
— Ależ nie dopuszczą cię wcale do prokuratora. Zresztą mama nie pozwoli ci tam pójść.
— Nie zniosę, aby kapitan i doktór siedzieli w więzieniu. Więc uważasz, że nikt nie będzie ich mógł wydobyć, co?
— Nikt. Trzeba ewentualnie czekać cierpliwie. Przyrzeknij mi, że nie popełnisz z powodu aresztowania żadnego głupstwa.
— Oto moja ręka; głupstwa nie popełnię.
— No, to zgoda; w takim razie mogę być ewentualnie spokojny.
Kurt oddalił się, pogrążony w następującym monologu:
— Słowa dotrzymam, bo nie mam wcale zamiaru strzelać głupstwa. Każę sobie tylko osiodłać mego konika i pojadę do Moguncji. Znam doskonale gmach sądu; tyle w nim krat.
Kurt zajrzał przedewszystkiem do domu. Pani Unger zajęta była w kuchni. Włożywszy więc zielony kapelusik z piórkiem, chłopak udał się do stajni, w której stał mały kucyk szkocki, darowany mu przez kapitana. Chłopiec zwrócił się do dziewczyny, która właśnie doglądała zwierząt:
— Słuchaj, Paulino, osiodłaj kucyka. Chcę pojechać sobie na spacer.
Dziewczyna osiodłała konia i Kurt odjechał.
Wyglądał na swym kucyku budująco. Gdy przybył do miasta, ludzie przystawali na ulicach i oglądali go jak raroga, co chłopca napełniało dumą niezwykłą. Zatrzymał się przed gmachem sądu, przywiązał kuca do jednego ze słupów przydrożnych i wszedł do bramy. W sieni spotkał człowieka w mundurze; był to strażnik.
— Gdzie jest prokurator? — zapytał malec.
— Czego chcesz od niego, smarkaczu?
— Mam mu coś do powiedzenia.
— Masz jakieś polecenie? W takim razie idź na górę i zamelduj się; żywo.
Kurt wszedł po schodach na górę i otworzył drzwi.
W pokoju czekało wiele osób. Wachmistrz, urzędujący za balustradą, spytał chłopca:
— Czego tu chcesz?
— Chcę widzieć się z prokuratorem. Mam pewne polecenie.
Wachmistrz był przekonany, że chodzi tu o jakąś sprawę osobistą prokuratora i poszedł zameldować malca. Kurtowi zrobiło się strasznie w tej ponurej kancelarji, ale trzymał się jakoś, powracając ciągle myślą do ukochanego kapitana i doktora.
Nareszcie wachmistrz wrócił i rzekł:
— Mały, tędy...
Chłopak wszedł do pokoju prokuratora. Oprócz prokuratora siedział w pokoju, zajęty swoją pracą codzienną, pisarz.
— Czegóż chcesz, mój chłopcze? — zapytał prokurator.
Pod wpływem wzroku prokuratora, z przyzwyczajenia już ostrego i przenikliwego, chłopiec stracił nieco na tupecie. Pamiętając jednak o swej misji, rzekł:
— Czy pan jest prokuratorem?
— Tak.
— W takim razie jest pan bardzo niedobrym człowiekiem.
Prokurator zapytał zdumiony:
— Dlaczegóż to?
— Bo pan pakuje ludzi do kryminału.
— Cóż ciebie to obchodzi?
— Obchodzi mnie to bardzo, bo wpakował pan dwóch ludzi, których bardzo kocham: pana kapitana i poczciwego mego wujaszka Sternaua.
— Aha. Któż ty jesteś?
— Jestem Kurt Unger z Reinswalden. Nie zniosę, by siedzieli w więzieniu.
— Przyszedłeś tu, by się ze mną kłócić?
— Naprzód chcę być grzeczny i proszę niech ich pan wypuści. Nie zrobili nic złego.
— A jeżeli ich nie wypuszczę?
— W takim razie zmuszę pana. Jeżeli ich pan nie uwolni w tej chwili, zastrzelę pana na miejscu.
— Przecież i ty zostaniesz aresztowany, jeżeli mnie zastrzelisz.
— To nie szkodzi; będę z nimi razem w więzieniu...
— A oszczędzisz mnie, jeżeli ich wypuszczę?
— Wtedy panu podziękuję.
— To ładnie z twojej strony; ponieważ jesteś dzielnym chłopcem, spełnię twe życzenie i uwolnię ich.
— Ale w tej chwili. Czy to pewne?
— Naturalnie.
— Wiedziałem, że postawię na swojem. Niech mi teraz Ludwik jeszcze raz powie, że to głupstwo jechać do miasta i zagrozić prokuratorowi.
— No, niewiele brakowało, aby miał rację... Ale kapitan i doktór Sternau byli zadowoleni ze swej niewoli. Bardzo im się podobała. Czy mam ci pokazać, gdzie byli i co robili?
— Tak, proszę.
— Chodź za mną.
Wprowadził chłopca do swej kancelarji. Obydwaj ,aresztanci‘ zdumieli się na widok Kurta. A i on nie mógł wyjść z podziwu, widząc, jak spokojnie ćmią pękate cygara.
— Do stu furgonów djabłów, czego tu chcesz? — zapytał kapitan.
— Przyszedłem was uwolnić — odparł Kurt lakonicznie. — Zmusiłem pana prokuratora, aby was natychmiast wypuścił z więzienia.
— Mam wrażenie, żeś popełnił poza naszemi plecami jakieś niesłychane głupstwo.
— Czy można nazwać to głupstwem, że zagroziłem prokuratorowi śmiercią w razie nieposłuszeństwa?
— Na miłość Boską, chłopcze, oszalałeś, czy co? Nie byliśmy wcale aresztowani. Będę cię musiał wziąć w mocne, mocne karby.
— Niech się pan nie gniewa na niego, kapitanie, — wtrącił prokurator. — Sprawa ma wprawdzie swą niezupełnie miłą stronę, ale w każdym razie mamy do czynienia z nieprzeciętnym charakterem; od wychowania zależy, czy wyrośnie z tego chłopca przestępca, czy też jednostka bardzo dodatnia.
Kapitan odparł:
— Powiedział pan to, o czem często myślałem. Jestem bezdzietny; wytężę wszystkie siły, by to młode drzewko wyrosło pięknie i bujnie. No, a teraz czas nam w drogę; mam wrażenie, że doktór chciałby rozpocząć dziś kurację.
— Czy dziś zastosuje pan swój środek? — zapytał prokurator.
— Tak. Dłużej zwlekać nie mogę.
— Chciałbym bardzo być przy tem.
— I tak nie mógłby się pan doczekać skutków mego antidotum.
— No tak, ale zobaczyłbym chorych dzisiaj, a potem, za jakiś czas, mógłbym stwierdzić, w jaki sposób podziałała odtrutka.
— Jeśli pan ma chwilę czasu, proszę nam towarzyszyć. Obecność takiego świadka byłaby mi bardzo na rękę.
— Niech pan jedzie z nami, panie prokuratorze, — rzekł kapitan.
— Dobrze, jadę.
Wsiedli do powozu. Kurt jechał za nimi na swym kucyku, pogrążony w rozmyślaniach. Nie mógł się zdecydować na określenie, czy popełnił dziś rzecz mądrą, czy też głupstwo. Po długiej medytacji doszedł do przekonania, że właśnie było głupstwo i zaczęło go przypiekać poczucie wstydu.
W domu matka zapytała surowo:
— Gdzieś przepadał, Kurcie?
— Byłem u prokuratora. Powiedziałem, że go zastrzelę, jeżeli nie wypuści kapitana i doktora.
Matka załamała ręce:
— Na miłość Boską, co ty wyprawiasz! Unieszczęśliwiasz nas wszystkich, okropny chłopcze! Cóż odpowiedział prokurator? To cud, że cię na miejscu nie kazał zamknąć.
— Wcale się nie gniewał. Śmiał się trochę, potem zaś oświadczył, że uwolni aresztowanych. Zaprowadził mnie do pokoju, gdzie obydwaj siedzieli, paląc cygara.
— A więc nie byli wcale aresztowani?
— Nie, mamo. Wstydzę się okropnie, jestem wielki osioł.
Przy tych słowach Kurt wybuchnął serdecznym płaczem. Matka wzruszona rzekła:
— No, uspokój się, uspokój. Pójdę do pana prokuratora, który przyjechał tu przed chwilą i będę go prosiła o przebaczenie w twojem imieniu.
— Idę z tobą, mamo, — odparł Kurt zdecydowanie. — To przecież ja powinienem go właściwie przeprosić, a nie ty.
Matka ucałowała Kurta gorąco. Była to kobieta prosta; wyczuwała doskonale, jaki skarb posiada w swym malcu.
— Dobrze, zabiorę cię. Ale przyrzekasz, że się to nie powtórzy?
— Nigdy, mamo, wierz mi, że nigdy.
— No, a teraz sprawię ci miłą niespodziankę. Otrzymałam dziś list. Zgadnij od kogo?
— Od ojca,
— Tak. Zgadnij co pisze?
— Może przyjedzie na Boże Narodzenie? Czy zgadłem?
— Tak.
— Brawo, ojciec przyjeżdża, brawo!
Chłopiec zaczął tańczyć z radości po podwórzu; uspokoił się dopiero, gdy matka przypomniała mu, że trzeba pójść i prosić prokuratora o przebaczenie. Gdy pani Unger wraz z Kurtem weszła na zamek, nie przyjęto jej narazie, gdyż wszyscy znajdowali się przy chorych i nie chcieli, by im przeszkadzano. Chorzy znajdowali się w dwóch największych i najpiękniejszych pokojach. Prokurator, wychowany w atmosferze kancelarji, był głęboko poruszony ich widokiem. Siedząc przy stole, zanotował całe opowiadanie Sternaua, poczem podpisał je i wręczył doktorowi. Na widok małej flaszeczki prokurator zapytał:
— Czy to jest antidotum?
— Tak. Przygotowałem je w obecności dwóch chemików.
— Życzę panu powodzenia.
— I ja — dorzucił leśniczy. — Nie patrzcie tak na mnie, bo się wstydzę. Oczy mi wilgotnieją, jak sztubakowi, gdy mu zagrożą rózgami. Jeżeli hrabianka nie zostanie uratowana, pojadę do Hiszpanji i wysadzę w powietrze cały ten zamek Rodriganda.
Sternau tymczasem nalał do łyżki wody kilka kropel jakiegoś płynu. Woda pozostała bezwonna i bezbarwna.
— Najpierw hrabianka. Przytrzymajcie ją, proszę.
Matka i siostra doktora uklękły po obydwóch stronach chorej i uniosły jej głowę. Sternau zbliżył łyżkę do ust Rosety; nagle ją cofnął.
Olbrzymiem jego ciałem wstrząsnął spazm płaczu.
— Boże... za wielki ciężar dla mnie... Daj mi siły, Boże...
Była to modlitwa siłacza, który korzy się przed potęgą Boga. Po chwili Sternau uspokoił się i przyłożył łyżkę do ust Rosety. Hrabianka wypiła całą jej zawartość. Sternau westchnął z uczuciem ulgi.
— W jaki sposób zacznie działać lekarstwo?
— Wkrótce pokaże się, czy wogóle będzie działać. W przeciągu dziesięciu minut powinna zasnąć. Sen ten może trwać bardzo długo, do czterdziestu ośmiu godzin. Nie wolno go przerywać. Jeśli się zbudzi za wcześnie, trzeba będzie podwoić dawkę. Gdyby temperatura chorej we śnie się podniosła, będzie to dowodem, że dawka była za wielka i życie jej niepewne. Wogóle niepodobna przewidzieć, co zajść może; muszę przy niej czuwać bez przerwy. Panie kapitanie, muszę mieć dniem i nocą wpogotowiu osiodłanego konia, abym w razie czego mógł kogoś posłać do miasta po lekarstwa.
— Dobrze.
Czekali w trwodze przez dziesięć minut. Hrabianka klęczała jeszcze ciągle przy łóżku. Wreszcie pochyliła głowę i osunęła się z kolan.
— Chwała Bogu — rzekł Sternau. — Matko, zanieś ją do łóżka. A my tymczasem spróbujemy uleczyć hrabiego Manuela.
Panie zostały przy hrabiance; Sternau zaś, prokurator i kapitan udali się do hrabiego Manuela. Po jakimś czasie, gdy Alimpo zaniósł chorego do łóżka, prokurator zapytał:
— Czy i hrabia będzie spał tak samo, jak jego córka?
— Tak, ale ze względu na wiek sen ten będzie zapewne trwać nieco dłużej.
Po chwili opuścili pokój, zostawiając przy chorym poczciwego Alimpa. —
Przeszło półtora dnia panowała w leśniczówce grobowa cisza. Wszyscy chodzili na palcach, mówili półgłosem, a kapitan spoliczkował jednego z parobków za to, że mówił za głośno; trzeba było wielkich próśb, by go nie wyrzucił. Wszyscy mieszkańcy leśniczówki oczekiwali, jak podsądny oczekuje wyroku... — —



II
BOŻE NARODZENIE.

W dwa dni później Sternau czuwał przy łóżku hrabianki. Matka doktora siedziała przy oknie, zajęta robotą ręczną. Roseta spała jeszcze ciągle i we śnie tym sprawiała wrażenie cudownego posągu z marmuru.
— Matko — szepnął Sternau.
— Co, synu? — zapytała cicho.
— Chodź tu bliżej...
Pani Sternau podeszła do syna, patrząc na niego z niepokojem.
— Weź tę rękę — rzekł Sternau.
Ujęła białą rękę hrabianki.
— Czy czujesz, jak jej puls bije? Czy widzisz, jak wargi zaczynają się rumienić, jak z policzków schodzi trupia bladość? Idź do kapitana i powiedz, że hrabianka zbudzi się za chwilę.
Pani Sternau pogłaskała syna i zapytała:
— Czy wszystko będzie dobrze?
— Bóg tylko wiedzieć to może. Modlę się do Niego, jak nigdy dotąd.
— Bóg wysłucha twej modlitwy. Zasługujesz na to w zupełności.
Wyszła, za chwilę wróciła, siadła przy oknie, ale nie mogła już pracować. Modliła się wraz ze synem.
Po pół godzinie słyszeć się dał lekki oddech chorej. Po chwili powieki poruszyły się, wyciągnęła rękę. Sternau musiał zebrać wszystkie siły, aby zapanować nad sobą, aby mu nie zadrżała ręka, w której trzymał dłoń hrabianki.
Wreszcie powieki chorej zaczęły się podnosić. Otworzyła oczy, patrząc wokoło wzrokiem mętnym.
— Boże, bądź mi miłościw... Od tej chwili zależy wszystko — modlił się Sternau.
Wzrok hrabianki zaczął stopniowo nabierać wyrazu; nie patrzyła już tak nieruchomo.
— Uratowana — szepnął Sternau.
Wzrok Rosety krążył ze zdumieniem po otaczających ją przedmiotach. W pewnej chwili poczuła, że ktoś trzyma jej rękę. Zdumiona, kto to być może, zwróciła wzrok na Sternaua i, poznając go, zawołała:
— Carlosie, czy to ty?
— Tak — odparł Sternau drżącym głosem.
— Gdzie jestem? Jak długo spałam?
— Uspokój się; jesteś u mnie.
— Jestem spokojna, bom przy tobie. Musiałam spać długo.
— Bardzo długo. Byłaś chora.
— Chora? Jakto? Wczoraj odprowadziłam Amy do Pons, potem wróciłam. Ciebie nie było. Poczułam się niezdrowa, chciałam się położyć, zasnęłam podczas modlitwy. Gdzie byłeś, Karolu?
— W Barcelonie.
— Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
Po tych słowach z pod okna rozległo się ciche łkanie. Roseta usłyszała je i zapytała:
— Kto to płacze? Czy to Elwira?
— Nie, droga moja. To ktoś bardzo dobry, kto cię chce poznać.
— Ktoś obcy? Któż to taki? — zawołała hrabianka.
— To moja matka.
Roseta odparła z radością:
— Co za niespodzianka. Poproś ją, prędko, prędko...
— Musisz z nią mówić po francusku, nie zna hiszpańskiego.
— Poproś ją...
— Matko, podejdź, Roseta chce cię widzieć.
— Nie rozumiem wprawdzie, co hrabianka mówi, ale mam wrażenie, że przytomność jej wróciła. Czy tak?
— Tak. Bóg wysłuchał naszej modlitwy.
Pani Sternau podeszła do łóżka. Roseta wyciągnęła ku niej ręce i rzekła:
— Więc pani jest matką mego Karola? Teraz i ja mam matkę. Czy zechce mnie pani uważać za córkę?
Pani Sternau odparła:
— Niech wam Bóg dopomaga, moje dzieci; bądźcie szczęśliwi.
Utonęły w długim uścisku. Po chwili hrabianka rzekła do narzeczonego:
— Karolu, dziękuję ci za matkę, którą mi dałeś. Kocham ją od pierwszej chwili. Ale czy to prawda, że byłam chora?
— Tak, kochanie. Chorowałaś bardzo długo.
— Więc to nie było wczoraj, o czem mówiłam przed chwilą?
— Nie; trzy miesiące temu.
— Trzy miesiące temu? Więc byłam cały czas nieprzytomna? I tyś mnie uleczył, ty?
— Bóg pozwolił mi na to.
— A gdzież jest Alfonso, Cortejo, Alimpo, Elwira?
— Alimpo i Elwira są tutaj. Reszty dowiesz się później. Teraz nie powinnaś za wiele mówić; musisz oszczędzać swoich sił.
— Dobrze, będę cię słuchała. Tylko powiedz mi, gdzie jestem?
— U naszego wspólnego przyjaciela.
— W Rodriganda?
— Nie. Dowiesz się o wszystkiem jeszcze dzisiaj.
— A mój ojciec? Czy zginął naprawdę?
— Nie; żyje. Ale nie mów już nic, najdroższa, bo możesz sobie zaszkodzić.
— Mój drogi... Mam jeszcze prośbę do ciebie, ale się wstydzę...
— Mów śmiało.
— Pytam teraz nie narzeczonego, a lekarza, — rzekła, oblewając się rumieńcem. — Więc przez cały czas choroby nic nie jadłam?
Sternau aż krzyknął z radości:
— Mogłaś to powiedzieć narzeczonemu, a nie lekarzowi, Roseto, bo pytanie to jest dla mnie szczęściem. Teraz wiem, że będziesz zdrowa. Mamo, proszę przynieść to, co tu wypiszę na kartce. A może chcesz, by ci przyniosła Elwira?
— Chciałabym ją zobaczyć, ale niechaj matka wraca jak najprędzej.
Sternau napisał kilka słów na kartce, którą pani Sternau odniosła do kuchni. Po drodze spotkał ją leśniczy i, chwytając za ramię, zapytał:
— Więc wyzdrowiała?
— Bogu niech będą dzięki.
— Victoria! Aleluja! Brawo! Czy mogę ją zobaczyć? — Nie? To kiepsko, to okrutnie, to nieludzko! Ale chciałbym dla niej coś zrobić. Jak pani sądzi, coby ją ucieszyło najbardziej?
— Nie mam pojęcia. A zresztą nie mam czasu, muszę pójść do kuchni; syn wypisał na kartce, co jej mam przynieść na posiłek.
— Niech pani pokaże kartkę.
Wziąwszy kartkę do ręki, przeczytał: — trochę kleiku, odrobinę pieczonych owoców.
— To ma postawić chorą na nogi? Niechże pani przyniesie jej zamiast tego kawał sarniny, trochę klusek, kapusty, szynki, parę korniszonów i marynowanego śledzia; to pobudza apetyt i wzmacnia nerwy. Syn pani jest świetnym lekarzem, ale na kuchni zna się, jak koń na geografji.
Po chwili Elwira wniosła kleik do pokoju hrabianki. Roseta przywitała się z nią serdecznie, a poczciwa pani rządcyni wzięła condesę w objęcia, płacząc z radości, iż nareszcie minęła okropna choroba.
Zjadłszy zupę, Roseta wpadła w lekki sen; Sternau był z tego bardzo zadowolony, bo wiedział, że ta drzemka doda hrabiance sił. Przy Rosecie została pani Sternau wraz z Elwirą, nasz doktór zaś udał się do pokoju hrabiego.
Gdy wrócił po godzinie, zastał Rosetę i Elwirę zalane łzami. Pani Sternau wstała od okna i rzekła:
— Dobrze, że przychodzisz. Nie rozumiem wprawdzie po hiszpańsku, ale mam wrażenie, że pani Elwira była zbyt gadatliwa. Mimo moich próśb i napomnień nie zamykały jej się usta.
Widząc niepokój Sternaua, Roseta odparła:
— Nie gniewaj się, najdroższy. Elwira opowiedziała mi nieco o mojej chorobie; wypytywałam o szczegóły i stąd ta długa rozmowa.
— Ależ to ci może bardzo zaszkodzić.
— Nie przypuszczam. Pewność i prawda dręczą mnie mniej, aniżeli domysły. Po opowiadaniu Elwiry, jestem o wiele spokojniejsza, aniżeli przedtem. A teraz mam do ciebie prośbę, którą spełnisz, nieprawdaż? Powinnam jako córka być przy łożu ojca. Puść mnie do niego.
Sternau ustąpił po chwili wahania. Kazał obok łóżka hrabiego przygotować miękki, wygodny tapczan i sam zaniósł Rosetę na swych silnych ramionach do pokoju don Manuela. Na widok ojca córka zalała się łzami; chwyciwszy jego rękę, zaczęła pokrywać ją pocałunkami. Dopiero po chwili zauważyła stojącego obok Alimpa. Podała mu rękę, którę rządca ucałował ze słowami:
— Chwała Bogu, że zmiłował się i pozwolił doktorowi uratować panienkę.
— Wiem, że to zasługa doktora. I wiem, coście wy dla mnie uczynili. Dzięki, serdeczne dzięki.
— To drobnostka. Poszlibyśmy za panią choćby na koniec świata, jak mówi moja Elwira.
— Postaram się nagrodzić wam trudy i poświęcenie. Niech tylko ojciec wyzdrowieje...
Następnego dnia miało się rozstrzygnąć, czy hrabia również zostanie uratowany.
Roseta siedziała przy łożu ojca, nie spuszczając zeń oka. Spał już prawie trzy dni. Wszedł Sternau. Roseta ujęła go za rękę:
— Czy wróci do zdrowia?
— Mam nadzieję, że tak.
Po jakimś czasie hrabia przeciągnął się, otworzył oczy, wodząc po pokoju sennym wzrokiem. Zobaczywszy Rosetę, zapytał:
— Gdzie jestem, wielki Boże. Co mi się śniło? Czy to ty, Roseto? A gdzie doktór Sternau, który mi wzrok uleczył?
Blada ze wzruszenia Roseta krzyknęła:
— Ojcze, drogi ojcze, więc mnie poznajesz, naprawdę mnie poznajesz?
— Tak. Ale nie wpuszczaj tu ani Corteja, ani Klaryssy, ani Alfonsa. Jestem zmęczony; chcę spać. Pocałuj mnie na dobranoc, a jutro rano przyjdź wcześnie.
Hrabia zasnął. Roseta wstała. Pełna wdzięczności i ogromnej radości, rzuciła się z łkaniem w objęcia doktora. — — —
Minęło czternaście dni. Don Manuel wyzdrowiał zupełnie. Z wielką radością zgodził się na małżeństwo córki z doktorem. Dręczyła go tylko obawa o niepewny los syna.
W leśniczówce panował ruch wielki. Gotowano się do ślubu, który miał nastąpić w wigilję. Życzenie Rosety, aby ślub był cichy, podzielał również Sternau.
W przeddzień wigilji przybył oczekiwany z utęsknieniem przez rodzinę Unger. Posiliwszy się i wypocząwszy, siedział teraz przy stole obok żony i dziecka i słuchał ich opowiadań o ostatnich wypadkach.
W pewnej chwili zapytał:
— A więc ten doktór Sternau był zmuszony do ucieczki z Rodrigandy? Czy nie wiesz dlaczego? Chyba nie z powodu człowieka, który zginął z zamku?
— Tego nie wiem. Chociaż słyszałam od pani Sternau, że z zamku istotnie ktoś zginął. Zdaje mi się, że jakiś porucznik huzarów. Pani Sternau opowiadała coś o tem.
— I niewiadomo co się z nim stało?
— Zdaje mi się, że doktór Sternau przypuszcza, iż porwano go na jakiś statek.
— Do licha! Jak się nazywa ten statek? Czy nie „Péndola“ przypadkiem?
— Nie wiem.
— Nie znasz żadnych dalszych szczegółów?
Pani Unger zamyśliła się na chwilę, poczem rzekła:
— Czekaj, czekaj, Podobno jakiś adwokat, czy notarjusz maczał w tem ręce. Nazwiska nie pamiętam: brzmi obco.
— Gasparino Cortejo?
— Tak, tak. Ale skąd znasz to nazwisko?
— Opowiem ci o tem później. Teraz muszę pomówić z doktorem.
Unger wyszedł. Niedaleko domu spotkał Sternaua, wracającego ze spaceru po lesie. Uchyliwszy swego sombrera, który nosił stale, nawet w ojczyźnie, Unger zapytał:
— Przepraszam, pan jest doktór Sternau?
— Tak.
— Chcę panu udzielić pewnych informacyj; czy rozporządza pan chwilą czasu?
— Tak. Godność pana Unger, jest pan ojcem małego Kurta?
— Zgadł pan. Przybyłem do domu dzisiaj.
— Czy pan chce ze mną pomówić jako z lekarzem?
— Nie. Sprawa dotyczy pańskiego pobytu w Hiszpanji.
— A więc pan był w Hiszpanji?
— Nie. Ale podczas mej ostatniej podróży morskiej dowiedziałem się przypadkiem o czemś, co, zdaniem mojem, może dla pana mieć cenną wagę.
— Siądźmy tu na ławce i pogadajmy.
Unger zaczął:
— Przybyliśmy do portu w Nantes. Obok nas stał okręt kapitana Landoli, „La Péndola“. Landola nazywał siebie kupcem, ale wkrótce wyniosłem przekonanie, że to zwykły zbój morski — pirat. W małej tawernie portowej podsłuchałem przypadkiem rozmowę dwóch jego ludzi. Opowiadali sobie, jak to z polecenia niejakiego Gasparina Cortejo porwali człowieka, który jest na statku.
Sternau słuchał był z wytężoną uwagą. Teraz zawołał w najwyższem podnieceniu:
— Nie ma pan pojęcia, czem dla mnie jest pańskie opowiadanie. A więc kapitan okrętu nazywał się Enrico Landola?
— Tak. Statek swój ochrzcił „Péndola“, co znaczy — piórko. Idę o zakład, że to nazwa fałszywa, zmieniona. Jestem przekonany, że to znany okręt „Lion“, który tak często niepokoi afrykańskie i wschodnio-amerykańskie wybrzeża.
— W takim razie ten Landola, to nikt inny, tylko kapitan Grandeprise?
— Być może. Ale nie skończyłem jeszcze. Jeden z marynarzy zapytał, co kapitan uczyni z jeńcem. Na to drugi odpowiedział, że koniec jego będzie zapewne taki sam, jak koniec tego, którego przed kilku miesiącami porwali z Meksyku.
Sternau zapytał ze zdumieniem:
— Z Meksyku? I nic pan więcej o nim nie słyszał?
— Nie. Jeden z marynarzy wtrącił tylko, że szkoda tego człowieka, który jest hrabią, czy też księciem.
— Czy imienia nie wymienili?
— Owszem. Mówili coś o starym Fernandzie. Sprzedali go dzikim we wschodniej Afryce, w miejscowości Harrar. Opowiedziałem panu tę historję, ponieważ i w pańskich przeżyciach niemałą rolę odgrywa ten Cortejo.
Sternauowi spadła teraz łuska z oczu. Przypomniał sobie dokładnie, co mu opowiedział tuż przed śmiercią towarzysz więzienny Jacques Tardot. Już wtedy, gdy usłyszał imię Fernando, pomyślał sobie o bracie don Manuela, który podobno umarł w Meksyku. Teraz gdy okazało się, że „Péndola“ i „Lion“ to ten sam statek, nie miał już wątpliwości, iż don Fernando nie zginął, a został przez Landolę uprowadzony. Co do nazwiska Cortejo, to Sternau wiedział o tem oddawna, że brat Gasparina Corteja był zaufanym powiernikiem don Fernanda, brata don Manuela.
Pytał dalej:
— Nic pan zresztą nie wie o tym człowieku?
— Nic.
— I niewiadomo panu, dokąd „Péndola“ wyruszyła z Nantes?
— Słyszałem, że do Kapsztadu. Ale czy można coś wiedzieć, skoro taki statek i taki kapitan? Rozbójnik morski płynie tylko tam, gdzie się spodziewa łupu.
— Czy nie możnaby się tego dowiedzieć?
— Owszem, ale to sprawa bardzo kosztowna. Trzeba się zwrócić do Ministerstwa spraw zagranicznych w Berlinie, ono zatelegrafuje do odnośnych konsulatów. W każdym razie potrwa to dosyć długo. Przypuśćmy jednak, że się dowiemy na jakich wodach płynie „Péndola“. I cóż dalej?
— Muszę odszukać statek, aby oswobodzić jeńca.
— Czy to takie ważne dla pana?
— Ogromnie. Powiem panu przy sposobności dlaczego. A teraz jedno pytanie: czy pan jest obecnie gdzieś zaangażowany?
— Nie.
— Czy podjąłby się pan prowadzenia statku, ewentualnie niedużego jachtu parowego?
— Owszem, jeżeli będę miał do dyspozycji dobrego maszynistę.
— Czy taki jacht mógłby na otwartem morzu rozpocząć walkę z „Péndolą“?
— To trudna sprawa. Musiałby mieć w każdym razie dobre działa i dzielną załogę.
— Więc sprawa byłaby pańskiem zdaniem do ubicia?
— Przy warunkach o których mówiłem, tak.
— Ile taki jacht ma kosztować?
— Przypuszczam, że około sześćdziesięciu tysięcy szylingów.
— Czy nie możnaby kupić używanego?
— Sądzę, że to byłoby ciężko. Takie jachty budują przeważnie bogacze, a ci nie chcą sprzedawać swoich rzeczy. A zresztą, musi to być jacht zbudowany ściśle według wskazówek i instrukcyj, inaczej chybi celu.
— Gdzie się buduje najlepsze jachty?
— Mojem zdaniem najlepiej byłoby zamówić taki jacht w Greenock.
— W Szkocji?
— Tak. Ale musiałby pan sam tam pojechać.
— Nie jestem fachowcem. Czy miałby mi pan ochotę towarzyszyć, w razie gdybym się zdecydował?
— Ależ bardzo chętnie.
— Pomyślę o tem. Siostra moja, która bardzo lubi pańską żonę, mówiła mi, że pan marzy o tem, by zdobyć samodzielne stanowisko i żeglować na własnym statku. Jeżeli zamówię jacht, nie będzie pan wprawdzie właścicielem jego, ale zostanie kapitanem. No, a teraz odchodzę. Muszę w samotności pomyśleć nad wszystkiem, co mi pan opowiedział, bo ma to dla mnie wielkie znaczenie. A więc, dowidzenia.
— Dowidzenia.
Po południu przyjechał na zamek prokurator. Udał się najpierw do mieszkania Ungerów, gdzie zostawił podarunek świąteczny dla Kurta, którego bardzo polubił. Po chwili zameldował się u Sternaua; doktór przyjął go bardzo serdecznie.
— Przynosi pan jakie wiadomości?
— Tak. Cieszę się, że mogę się niemi podzielić bezpośrednio przed świętami.
Zapaliwszy cygaro, prokurator mówił:
— Zasięgnąłem informacyj co do rodziny Rodriganda. Identyczność hrabianki została ustalona. Według oświadczenia poselstwa hiszpańskiego nie może być nawet mowy o tem, aby mogła utracić swe dziedzictwo. Ponadto wysłałem jednego z najzdolniejszych detektywów do Barcelony.
— Bezcenna to uprzejmość z pańskiej strony. Koszty oczywiście poniosę.
— O tem później. Poleciłem detektywowi mieć na oku zamek Rodriganda.
— Doskonale, gdyż don Manuel chce chwilowo zostać tutaj i tu czekać na rezultat poszukiwań swego syna.
— Jakto? Więc pański przyszły teść nie ma zamiaru natychmiast wystąpić przeciw fałszywemu dziedzicowi?
— Nie. A zresztą nie mógłby tego uczynić nawet gdyby chciał.
— Nie rozumiem. Niech mi pan to bliżej wyjaśni.
— Otóż zamek i hrabstwo Rodriganda nie są bezwzględną własnością osobistą, a własnością rodzinną, majoratem, który przechodzi na najbliższego potomka męskiego z chwilą, gdy ten kończy 21 lat. W ten sposób właścicielami stają się dwaj ludzie i tylko razem, wspólnie, mogą wnosić skargi. Któż jest w tym wypadku najbliższym potomkiem męskim?
— Bezwątpienia Mariano.
— Dobrze, a dowody? Zresztą musimy przedewszystkiem odnaleźć Mariana, by mógł sam dochodzić swych praw. Trudność polega na tem, że Alfonso jest pod względem prawnym dziedzicem, albo, ściśle mówiąc, tymczasowym współwłaścicielem majoratu. Wychodzi z tego pewien formalny absurd: do skargi przeciw Alfonsowi potrzebuje don Manuel właśnie zgody Alfonsa.
— Skomplikowany węzeł.
— Tak. W rozporządzeniach, odnoszących się do majoratu, nie pomyślano w tym wypadku o tem, że ojciec mógłby mieć kiedyś podstawę do wystąpienia przeciw własnemu synowi. Oczywiście don Manuel może mieszkać nadal w Rodriganda i zarządzać majątkiem razem z Alfonsem. Ale czy wobec naszych warunków, wobec tego że don Manuelowi grozi w Rodrigandzie na każdym kroku niebezpieczeństwo, można go do tego nakłaniać? Rozumie pan teraz, dlaczego hrabia ma związane ręce, aż do czasu odnalezienia Mariana.
— Czy nie możnaby przeciw Alfonsowi wystąpić na drogę sądową?
— Wątpię. Jakież dowody mamy przeciw niemu?
— Ha, trudno. A jakie ma pan plany co do hrabiego Manuela? Czy zamierza pan uratowanie jego i wyzdrowienie trzymać w tajemnicy?
— Nie przypuszczam, by się to udało. Nie można przecież hrabiego trzymać pod kluczem. Trzeba w każdym razie przez tajnych detektywów pilnować tego Alfonsa, którego chwilowo musimy zostawić w spokoju. W najlepszym razie Roseta będzie mogła otrzymać należną jej część majątku.
— Właśnie przynoszę panu miłą nowinę. Mój zaufany w Rodriganda donosi, że nikt tam na zamku nie ma zamiaru przeczyć, iż niewiasta, która się tu znajduje, jest hrabianką Rosetą.
— A więc będzie mogła objąć dziedzictwo?
— Jestem tego pewien. Prowadzę w tej sprawie ożywioną korespondencję z posłem hiszpańskim w Berlinie. Obiecał zrobić wszystko, co w jego mocy.
— Bardzo panu jestem wdzięczny.
— Unger mówił mi, że pan ma zamiar wyjechać z nim celem kupienia jachtu.
— Tak; to prawda.
— Ciekawe rzeczy opowiadał mi ten sternik. Czy pozwoli pan, abym podczas pańskiej nieobecności zajął się i tą sprawą?
— Ależ owszem, o ile to leży w zakresie pańskich kompetencyj.
— Niech się pan nie obawia. Będę mógł działać szybciej od pana. Trzeba przedewszystkiem zasięgnąć informacyj, gdzie i kiedy widziano po raz ostatni „Péndolę“. No, a teraz niech pan pozwoli złożyć sobie życzenia z powodu jutrzejszego ślubu. — Czy mógłbym zobaczyć condesę Rosetę i don Manuela? Chciałbym uzupełnić moje urzędowe notatki osobistem stwierdzeniem stanu ich zdrowia.
Po chwili Sternau wrócił w towarzystwie narzeczonej i don Manuela. Prokurator nie chciał wierzyć własnym oczom. Jeszcze niedawno widział Rosetę na klęczkach, marmurowo bladą, pogrążoną w zapamiętałej modlitwie; teraz stała przed nim kobieta tryskająca życiem i zdrowiem, pełna czaru i wdzięku. Don Manuel wyglądał również znakomicie.
Tymczasem w wielkiej sali kończono przygotowania do jutrzejszej uroczystości. W jednym z kątów urządzono ołtarz i gęsto otoczono go małemi jodłami; w środku pokoju stała olbrzymia sosna, którą leśniczy sam przyniósł z lasu. Wraz z Ludwikiem zabiegał teraz około ostatnich przygotowań. Drzwi sali zamknięte były na klucz, ponieważ leśniczy gotował swym gościom niespodziankę.
Pan kapitan był dziś w okropnym humorze, zgoła nielicującym z nastrojem świątecznym. Ludwik zabierał się właśnie do złocenia orzechów, kiedy kapitan huknął:
— Ty ośle kwadratowy, przecież masz pozłacać orzechy, a nie swoje łapy niedźwiedzie.
— To nie moja wina, że mi trochę złotej farby zostaje na rękach.
— Tylko trochę? — zapytał leśniczy szyderczo. — Ależ tem, co ci zostaje na łapach, możnaby ozłocić wszystkie orzechy świata.
— Co też pan kapitan mówi!
— Milczeć. Jak śmiesz mi się sprzeciwiać?
— Nie sprzeciwiam się, tylko nie chcę ewentualnie, by mi pan kapitan krzywdę wyrządzał. A zresztą, niech pan kapitan spojrzy na swoje palce: calutkie we złocie.
Przekonawszy się, iż Ludwik ma słuszność, kapitan wpadł w jeszcze większą pasję i wołał z istną furją:
— Stul pysk! Czyjeż to złoto, twoje czy moje? Ja je kupiłem czy ty? Czy mam prawo smarować się niem, jak mi się podoba?
— Niech mnie pan kapitan zostawi w spokoju, albo pójdę sobie precz i niech pan kapitan sam złoci orzechy.
Leśniczy oniemiał na chwilę, poczem wrzasnął:
— Do kroćset bomb i kartaczy! Jaki djabeł cię opętał, że się odważasz tak do mnie przemawiać? I dla kogóż to pracujesz, dla mnie, czy dla naszej hrabianki, która zasługuje na złoto całego świata? Jeżeli zaraz...
Tu przerwał, bo rozległo się pukanie, a za chwilę Kurt zawołał:
— Panie kapitanie, proszę otworzyć.
Gniew kapitana znalazł nowe ujście:
— Zostań za drzwiami, nie wchodź! Nie potrzebnyś mi teraz.
— Chcę coś pokazać.
— Nie mam czasu.
— Wejdę tylko na chwilę, na chwileczkę.
— Nie. Marsz, zabieraj się galopem!
— Dobrze, odchodzę. W takim razie sam zastrzelę.
Leśniczy zapytał ze zdumieniem:
— Zastrzelisz? Kogóż to?
— Tygrysa.
— Co takiego? Oszalałeś?
— Dowidzenia, kapitanie, odchodzę.
— Zostań, już idę.
Kapitan rzucił dziadek do orzechów Ludwikowi na głowę i skoczył do Kurta. Kurt miał przez lewe ramię przewieszoną dubeltówkę, na prawem zaś coś w rodzaju żelaznej tarczy, w której umieszczony był wykuty ze stali tygrys. Leśniczy zapytał:
— Więc to jest tygrys, którego chcesz zabić?
— Tak — odparł Kurt, śmiejąc się serdecznie.
— Skąd go masz?
— Prokurator darował mi go na Boże Narodzenie.
— Skąd ten człowiek wpadł na podobny pomysł? Dlaczego cię obdarowuje?
— Może dlatego, że go wtedy nie zabiłem?
— No, no, może. A co teraz chcesz zrobić z podarunkiem?
— Pójdę do lasu i spróbuję strzelać do niego. Musi pan ze mną pójść, kapitanie, i pomóc mi, ale koniecznie.
— Nie mam właściwie czasu.
— W takim razie pójdę i sam sobie dam radę. Doktór Sternau opowiadał mi o polowaniach na dzikiego zwierza; muszę zostać takim samym wielkim myśliwcem, jak on.
— Masz jeszcze na to czasu wiele.
— Nie, idę dziś do lasu. Niech kapitan pójdzie ze mną, mój drogi kapitanie.
Kapitan nie umiał odmawiać malcowi i wkrótce dwoje dzieci, to małe i to wielkie, ruszyło drogą do lasu. — —
Nastał dzień wigilijny, pogodny i słoneczny, Dla uczczenia młodej pary natura przyozdobiła się we wszystkie powaby. Przed dziesiątą rano mieszkańcy leśniczówki zebrali się w wielkiej sali zamkowej, nie szczędząc słów podziwu dla wspaniałej dekoracji z drzew. Kapitan szybował w siódmem niebie.
Po dziesiątej przybył ksiądz z pobliskiej wioski i dał ślub młodym. Po tej uroczystości odbyło się skromne śniadanie w kole najbliższych znajomych.
Wieczorem zgromadzono się znowu przy choince. Niezliczona ilość płonących na niej świateł wywarła na Hiszpanach niezatarte wrażenie, gdyż, jak wiadomo, w Hiszpanji ten sposób święcenia Bożego Narodzenia nie jest znany. Roseta, oparta na ramieniu męża, nie umiała ukryć zachwytu, a Elwira klaskała w dłonie, twierdząc, że czegoś podobnego ani ona, ani Alimpo nigdy jeszcze nie widzieli.
Po chwili z podwórza rozległy się słowa kolędy Bóg się rodzi, moc truchleje...
I tu aranżerem był nasz kapitan. Stał wśród służby i wybijał takt. Ze śpiewem poszło nienajgorzej, leśniczy bez zastrzeżeń mógł być zadowolony. Nie każdy ton był wprawdzie czysty, ale całość wypadła mile.
— Cóż to było? — zapytała Roseta, gdy pieśń zamilkła.
— To kolęda, którą nasz wielki przyjaciel przygotował na twą cześć.
— Jaki to dobry, poczciwy człowiek ten leśniczy. Nie rozumiem wprawdzie jego mowy, ale wiem, że mi jak najlepiej życzy.
Przystąpiono do podarków świątecznych, które leżały przed drzewkiem, na wielkim stole. Helena otrzymała od Rosety piękne perły. Mały Kurt, zaproszony na wilję wraz z rodzicami, dostał od leśniczego ciepłą kurtkę i czapkę, obszyte futrem lisa, którego malec ubił. Kurt nie posiadał się z radości; raz po raz skakał kapitanowi na szyję. Nie trzeba chyba dodawać, że leśniczy otrzymał piękne upominki od don Manuela, Rosety i Sternaua. Nie zapomniano oczywiście o Alimpie i żonie jego. Gdy spożyto wieczerzę, rzekł Alimpo, do Sternaua:
— Takich świąt nie pamiętam, odkąd na świat przyszedłem. Moja Elwira również. —
Minął dzień ślubu. Sternau postanowił poświęcić cztery tygodnie wyłącznie Rosecie i swemu szczęściu; potem miał przystąpić do zupełnego rozwiązania i wyświetlenia zagadki rodu Rodriganda.
Prokurator nie tracił czasu. Dzięki stosunkom w Berlinie i Londynie zdołał po kilku tygodniach dowiedzieć się, że „Péndola“ była niedawno na świętej Helenie. Stamtąd wypłynęła w kierunku Kapsztadu. —
Z końcem czwartego tygodnia Sternau opuścił Reinswalden w towarzystwie Ungera, zostawiając żonę pod opieką leśniczego. Pożegnanie Sternaua z żoną było wzruszające. Roseta nie chciała opuścić swego małżonka, rzucała mu się raz po raz na szyję z rzewnym płaczem.
Gdy Sternau odjechał, zostali przy niej don Manuel, Alimpo i Elwira. Hrabia w milczeniu ucałował swą córkę, Elwira zaś rzekła:
— Niech pani nie płacze. Pan wkrótce wróci, to samo mówi mój Alimpo.
Na podwórzu stali Ludwik i Kurt. Chłopak płakał, Ludwikowi łzy się również kręciły w oczach; za wszelką cenę pragnął je ukryć przed chłopcem.
— Czego beczysz, nie należy ewentualnie być płaksą — rzekł do Kurta.
— Przecież i ty płaczesz — odpowiedział malec, patrząc mu prosto w oczy.
— Ja płaczę? Co za głupstwa! To tylko pot leje mi się z czoła, bo słońce przypieka. Przed tygodniem było zimno jak na Syberji, a dziś statki chodzą po Renie. Pogoda ewentualnie niezwykła.
Tak rozstawali się mieszkańcy leśniczówki ze Sternauem, nie przeczuwając nawet, że szereg lat upłynie zanim powróci wraz ze swym towarzyszem. — —
Na przystani w Moguncji zjawił się prokurator i raz jeszcze zapewnił Sternaua, że będzie pamiętał o Rosecie i don Manuelu.
Kapitan odprowadził podróżnych do Kolonji. Przy pożegnaniu zapytał Sternaua:
— Jak długo ma pan zamiar zabawić poza domem?
— Bóg tylko wiedzieć raczy.
— Mam nadzieję, że dozwoli On nam zobaczyć pana niezadługo.
— Niech pan raz jeszcze wszystkich pozdrowi. No, z Bogiem.
— Do zobaczenia, drogi kuzynie.
Sternau i Unger ruszyli na niepewną, pełną przygód wędrówkę. — —



III
NA TROPIE KORSARZY.

W zachodniej Szkocji, przy ujściu rzeki Clyde do morza, leży miasto Greenock, zwiedzane chętnie przez podróżnych. W stoczniach tego miasta zbudowano bardzo wiele statków handlowych i wojskowych.
Sternau i Unger zatrzymali się w jednym z najpiękniejszych i najruchliwszych hoteli miasta. Siedzieli właśnie przy stole i rozmawiali o tem, że nigdzie w porcie nie można znaleźć statku dla nich odpowiedniego.
Naprzeciwko przy stole siedział jakiś starszy pan. Usłyszawszy tą rozmowę, objaśnił ich, że wgórze Clyde’u stoi wspaniały jacht na sprzedaż. Według słów nieznajomego, jacht miał znajdować się tuż przed willą adwokata, opatrzonego w pełnomocnictwa.
Skończywszy obiad, Sternau i Unger udali się na miejsce, wskazane przez nieznajomego. Idąc ciągle wzdłuż brzegu, zobaczyli jacht parowy, stojący na kotwicy. Był to statek około czterdziestu metrów długości, ośmiu szerokości, dziesięciu zaś metrów wgłąb; dźwigał na sobie dwa maszty żaglowe, które w razie pomyślnego wiatru pomagać miały maszynie parowej, pomnażając szybkość. Statek wydawał się bystry.
Sternau i Unger weszli na pokład po desce łączącej jacht z brzegiem. Drzwi kajut stały otworem. Jacht był urządzony wspaniale. Unger stwierdził jako rzeczoznawca, że statek jest w świetnym stanie. Wróciwszy na brzeg, udali się do willi położonej w ogrodzie. Na drzwiach pawilonu umieszczony był bilet wizytowy

Emery Millner
adwokat.

Służąca zaprowadziła ich do pokoju jurysty. Tu dowiedzieli się, że jacht jest własnością hrabiego Nothingwell.
— Hrabiego Nothingwell? — zapytał Sternau zdumiony. — Czy może mi pan podać jego pełne imię i nazwisko?
— Sir Henry Dryden hrabia Nothingwell — odpowiedział adwokat.
— Ah tak; czy to ten hrabia, którego córka była niedawno z wizytą na zamku Rodriganda u swej przyjaciółki hrabianki Rosety?
— Ten sam — odparł adwokat, również niemało zdumiony. — Czy pan zna tę panią?
— Doskonale. Byłem z nią razem na zamku Rodriganda i, zdaje mi się, że mogę się uważać za jej przyjaciela. Jestem doktór Sternau.
Adwokat zawołał radośnie:
— Więc pan może jest tym samym doktorem Sternauem, który operował starego hrabiego?
— Tak.
— Jakże się cieszę, że poznałem pana. Sir Dryden i panna Amy byli tu u mnie przed wyjazdem do Meksyku; miss Amy dużo mi opowiadała o panu. Jest przyjaciółką mojej żony, z którą dzieliła się wszystkiemi szczegółami swego pobytu w Rodriganda.
— W takim razie muszę panu oświadczyć, że hrabianka Roseta de Rodriganda jest moją żoną i mieszka obecnie w Niemczech, u mojej matki.
— No, no, prędko wszystko poszło — rzekł adwokat. — Coprawda z opowiadania miss Amy można było wnosić, że na to się zapowiada, ale widać szczególne okoliczności przyśpieszyły ten związek? Jestem niezwykle ciekaw.
— Ponieważ panna Amy obdarza pana zaufaniem, więc i ja nie mam powodów odmawiać go panu.
— Niech pan pozwoli, bym przedewszystkiem przedstawił go swej żonie. I proszę bardzo przez cały czas pobytu w Greenock uważać się za mego gościa.
Sternau przyjął zaproszenie. Żona adwokata starała się uprzyjemnić pobyt w swym domu tak miłym dla niej gościom. Sternau musiał wszystko opowiedzieć najdokładniej. Dowiedziawszy się, że jacht kosztuje niedrogo, kupił go bez namysłu.
Trzeba teraz było pomyśleć o załodze. Zaciągnięto czternastu marynarzy, z których niektórzy rozumieli się na obsługiwaniu maszyny parowej. Nazywali oni Ungera kapitanem; Sternau, jako właściciel statku, potwierdził ten tytuł. Zmieniono nazwę jachtu; zamiast dotychczasowej „The Fleeds“, ochrzczono go „Rosetą“.
Adwokat był pomocnym przy kupnie amunicji i broni. Ponieważ jacht miał podjąć walkę z korsarzami, trzeba było pomyśleć o armatach. „Roseta“ otrzymała ich osiem; dwie ruchome umieszczono zprzodu i ztyłu pokładu.
Szybkość jachtu dochodziła do osiemnastu mil na godzinę; zużywał na to dwieście funtów węgla.
Po jakimś czasie statek popłynął wzdłuż rzeki Clyde, w kierunku pełnego morza. Nikt nie wiedział dokładnie, jaki jest cel jego podróży, a kierowano się tą jedynie wiadomością, że kapitan Landola powinien się znajdować u zachodnich wybrzeży Afryki. — —
Szczęśliwie przebyli przez zatokę Biskajską, zwaną przez wilków morskich cmentarzyskiem marynarzy. Szukali śladu Landoli przy wyspach Kap-Werdyjskich, Kanaryjskich, Azorskich — niestety, napróżno. Dopiero na Świętej Helenie natrafili na pierwszy ślad korsarza. Przybił tu na swym statku „La Péndola“. Według opowiadań, popłynął na południe, gdzie również udała się teraz „Roseta“.
Byli o kilka stopni na północ od Kapsztadu. Wczesnym rankiem kapitan Unger zameldował Sternauowi, który znajdował się w kajucie, że zdaleka, od zachodu, widać jakiś trójmasztowiec.
Na „Rosecie“ znajdował się pośród załogi pewien murzyn, były marynarz z „La Péndoli“, którego Unger skaptował przypadkiem w jednem z miast portowych. Murzyn miał wzrok tak bystry, że dojrzał statek gołem okiem prędzej, aniżeli Unger przez lunetę.
— Czy to „Péndola“? — zapytał Sternau.
— Niewiadomo jeszcze. Sądząc po żaglach, powinien to być statek kupiecki.
Wyszli na pokład i uzbroili się w lunety. Po kilku minutach stwierdzili, że trójmasztowiec żegluje tak samo, jak oni, w kierunku południowym; płynęli jednak prędzej, gdyż mieli wiatr pomyślny i mogli rozpiąć żagle.
Sunęli z ogromną szybkością. Naraz murzyn, wiszący cały czas na maszcie, wydał ostry okrzyk, na poły przerażony, napoły zdumiony.
— Co się stało? — zapytał Sternau.
— Jeszcze jeden statek. Tu, na zachodzie. Ale nie widzę dokładnie; żagle ma czarne.
— Żagle czarne? — zapytał Unger. — W takim razie z pewnością to statek Landoli.
Skierował lunetę w kierunku wskazanym przez murzyna i zobaczył drugi statek, pełną parą płynący w kierunku pierwszego. Istotnie, powiewały nad nim ciemne żagle.
— Tak, to on — rzekł Unger poruszony.
— Na pewno się pan nie myli? — zapytał Sternau.
— Nie. Ten Landola to sprytna bestja. Ma podwójne żagle. Gdy wpływa do portu, wywiesza białe, na otwarłem morzu zaś używa czarnych. Ta zmiana żagli wymaga ogromnej pracy i zachodu, ale on się z tem nie liczy. Mam wrażenie, że płynie teraz prosto w kierunku statku kupieckiego, który zauważyliśmy przedtem. Z pewnością ma go zamiar obrabować.
— W takim razie popłyńmy na pomoc — rzekł Sternau. — Nareszcie mam tego Landolę; wierzę, że mi się teraz nie wymknie.
Unger odparł poważnie:
— Nie powinniśmy zapominać, że jacht nasz jest mały i że tylko od biedy może podjąć walkę z rozbójnikiem morskim. Zadaniem i celem naszym schwytać go w przystani. W walce na pełnym morzu możemy przyprawić „Péndolę“ o wielkie straty, ale nie schwytamy. Jeżeli ten statek kupiecki będzie się bronił, w takim razie rzecz inna, będzie nas wtedy dwóch na jednego. Każę spuścić żagle, popłyniemy tylko przy pomocy maszyny parowej; niechaj nas zobaczą możliwie najpóźniej.
Ściągnięto żagle, nabito armaty. Mały jacht płynął ku pierwszej swojej rozprawie. —
Po jakimś czasie rozbójnik morski zbliżył się na dostateczną odległość do kupieckiego statku. Wywiesił teraz czerwoną chorągiew piratów i wystrzałem armatnim dał znak, by się statek zatrzymał. Statek począł szybko uciekać, wychodząc na chwilę z orbity strzałów przeciwnika; ale przeciwnik miał więcej pary, więc po niedługim czasie znowu rozpoczęła się strzelanina. Okręt zbójecki walił ostremi nabojami; jeden z pocisków trafił w drewniany pokład statku, rozłupując drzewo na drzazgę. Z pokładu statku zbójeckiego rozległ się okrzyk triumfu; odpowiedziały mu jęki wściekłości i rozpaczy z okrętu kupieckiego. Po chwili jednak, rozległy się dwa strzały, które wywołały zamieszanie na statku rózbójnika. Obydwa trafiły.
— Doskonale — rzekł Unger. — Kupiec ma parę armat na pokładzie i, jak widać, zdecydował się bronić. Muszą być na tym statku Anglicy. Celują doskonale. Jazda naprzód. Weźmiemy rozbójnika z drugiej strony.
Obydwa statki strzelały do siebie w dalszym ciągu. Nie było wątpliwości, że przewagę ma rozbójnik. A jednak nie podobała mu się ta kanonada. Nagle bowiem naciągnął żagle, aby podpłynąć z wiatrem bezpośrednio do przeciwnika.
— Chce się z nim zczepić — rzekł Sternau.
— Tak — odparł Unger. — Ale i tamci niegłupi. Będą uciekać. No, za pięć minut rozpoczynamy.
Jacht nie puszczał dotychczas dymu, więc przeciwnicy nie zauważyli go wcale. Teraz dopiero na widok długiej smugi wydobywającej się z jego komina, Anglicy wydali okrzyk radości; rozbójnik zaś, pochłonięty robotą, wręcz go zlekceważył. „Roseta“ zbliżyła się do statku kupieckiego. Kapitan, stojący na pokładzie, zawołał:
— No cóż? Niesiecie pomoc, czy też zagładę?
— Pomoc — odpowiedział Sternau. Nie poddawajcie się za nic w świecie.
— Ani nam to w głowie.
Kapitan okrętu kupieckiego kazał na potwierdzenie tych słów dać nową salwę, której, jak echo, odpowiedział ze strony korsarzy stek przekleństw. Rozległy się ostre słowa:
— Do wioseł! Podpłyniemy do niego.
— Aha, więc to Landola — rzekł Unger. — Dostanie łotrzyk za swoje.
Mały jacht zbliżył się na taką odległość do statku pirata, że armaty przeciwnika szkody wyrządzić mu nie mogły.
— Ognia! — rozkazał Unger.
Zagrzmiały działa, pociski ugrzęzły w statku Landoli.
— Doskonale! — zawołał Unger. — A teraz wpakujcie mu porcję kartaczy.
Pirat zorjentował się dopiero teraz, że zlekceważony dotychczas karzełek jest potężnym przeciwnikiem. Ale trudno mu było z nim sobie poradzić, bo armaty przenosiły ponad tę odległość, a przed strzałami karabinowemi załogę jachtu chroniła ściana, ustawiona na pomoście.
Położenie rozbójnika w potrzasku, między jachtem a okrętem kupieckim, nie należało do przyjemnych.
— Schwytać tę przeklętą łupinę — zawołał.
W kilka minut potem ze statku korsarza spuszczono dwie łodzie, które miały jacht zaatakować.
— Pięknie! — zawołał Unger. — Obydwie pójdą pod wodę.
Dawszy kontrparę, Unger stanął sam przy armacie. Właśnie zbliżyła się większa z wysłanych przez Landolę łodzi. Unger wycelował starannie i przyłożył lont. Pocisk trafił w samo dno łodzi, przeszedł wzdłuż i przedziurawił ją na wylot. Większość załogi została rozszarpana, ster połamany na kawałki. Łódź zaczęła tonąć. Reszta załogi skoczyła do morza; druga łódka podpłynęła by ją ratować. Trafny strzał i tę łódź zatopił.
— Dobrze! — wołał Unger. — Zasypać ich kartaczami, by się nie mogli dostać na pokład.
Landola pienił się w bezsilnej furji. Stał przy sterze i krzyczał na całe gardło. —
— Rzucać granaty ręczne! Rozerwiemy na drobnej kawały tę pchłę przeklętą!
Sternau stanął na pokładzie swego jachtu i zawołał:
— Henryku Landola! Witam cię w imieniu Gasparina Cortejo z Rodrigandy.
Korsarz zbladł. Był zdemaskowany. Ryknął:
— Rzucajcie granaty. Żywo! Żeby nam ten łotr nie umknął!
Unger odpłynął na dystans dostateczny, by go nie mogły dosięgnąć granaty ręczne. Ale teraz groziły „Rosecie“ armaty. Unger podprowadził jacht w kierunku steru korsarza, tak, by go mogła ewentualnie dosięgnąć tylko przednia armata, i skierował wszystkie wysiłki na zniszczenie steru przeciwnika. Widząc ten manewr Ungera, Landola podniósł żagle, chcąc zbliska zaatakować przeciwnika.
Drugi statek również nie próżnował, choć odczuł dotkliwe szkody. Landola, wzięty we dwa ognie, czując, iż sprawa może się źle skończyć, zaczął całą parą uciekać, zniszczywszy jeszcze na pożegnanie wystrzałem prawą część statku kupieckiego.
Na widok ucieczki Landoli na statku kupieckim rozległy się radosne okrzyki. Jacht zbliżył się do ocalonego statku, a Sternau i Unger weszli na jego pokład.
— Dziękuję panom za pomoc — rzekł kapitan, ściskając ich ręce. — Wasz jacht to prawdziwy bohater.
— No i o pańskim statku nic złego nie można powiedzieć; spisał się dzielnie — rzekł Sternau.
— Spełniłem tylko swoją powinność. Ciekaw jestem, czy ten łotr zechce mnie nadal atakować?
— Nie sądzę, gdyż znowu miałby sprawę ze mną.
— Wygląda to tak, jakby mi pan chciał towarzyszyć.
— Nie panu chcę towarzyszyć, a jemu. Szukam go oddawna i nie wypuszczę teraz.
— Naprawdę? Czy ma pan z nim jakieś porachunki?
— Tak. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Chętnie.
— Niech pan zamelduje we wszystkich portach, że pan walczył ze statkiem „Lion“, którego kapitanem jest niejaki Grandeprise. Niech pan oświadczy dalej, iż nazwy te są fałszywe, że statek nazywa się „La Péndola“, kapitan zaś Enrico Landola. W ten sposób będzie go łatwiej schwytać. Co do mnie, to, pozornie dążąc za wami do Kapsztadu, zmylę jego czujność; nie będzie bowiem przypuszczał, że płynę za nim.
— Jaką ma pan z nim sprawę?
Sternau opowiedział kapitanowi to, co uważał za konieczne, poczem wrócił na swój jacht i popłynął w kierunku południowym. Statek Landoli trzymał się wschodu. Po jakimś czasie, gdy jacht był już na takiej odległości, że go nie można było ze statku Landoli zobaczyć, Unger zwrócił ster również ku wschodowi. — —
Jak zaznaczyliśmy, Landola postanowił uciec wobec tego, że przeciwnicy zatopili mu dwie łodzie wraz z załogą i wyrządzili na okręcie wielkie straty. Słowa, które mu rzucił nieznajomy, wymieniając zamek Rodriganda, były dlań zagadką. Landola czuł, że człowiek, który je wypowiedział, jest jego niebezpiecznym wrogiem; nie domyślał się jednak, kto to być może. W każdym razie liczył się z tem, że jacht popłynie do Kapsztadu.
Miał ważne sprawy w Kapsztadzie, nie chciał się jednak tam pokazywać, spodziewając się, że jacht go uprzedzi. Płynął dlatego nieco na zachód od zwykłego toku statków, aby nie spotkać nikogo, potem zaś posterował ku południu i około północy zbliżył się do wyspy Kapsztadzkiej. Znalazłszy tu o świcie samotną zatokę, spuścił kotwicę. Wylądował przez nikogo niezauważony. Napisał teraz list do swego agenta w Kapsztadzie. Ten zaufany poplecznik przechowywał u siebie całą bieżącą korespondencję Landoli. List zabrali dwaj ludzie; wsiedli do łodzi żaglowej i popłynęli na niej do Kapsztadu.
Skoro barka przybiła do miasta, jeden pozostał w niej, drugi zaś udał się do agenta, a ten natychmiast list przeczytał.
— To szczęście, żeście się ukryli, — rzekł agent. — Pewien Niemiec, który tu przybył wczoraj na swym jachcie parowym, doniósł, że kapitan Landola jest osławionym piratem Grandeprisem.
— Czy ten Niemiec jest jeszcze tutaj?
— Tak. Skupuje węgiel, aby zasilić maszyny.
— Jak się nazywa?
— Sternau. Nazwisko kapitana jachtu brzmi: Unger. Gubernator wezwał do siebie wszystkich agentów i przestrzegł ich, by nawet pisemnych stosunków z Landolą nie utrzymywali. Korespondencja, tycząca jego osoby, winna być wręczona władzom. I ja muszę być ostrożny; oddaję wam wprawdzie pismo otrzymane wczoraj, ale na najbliższą przyszłość będę musiał zrzec się pośrednictwa, tak mi bowiem nakazuje ostrożność.
Po tych słowach agent wydał człowiekowi, przysłanemu przez Landolę, jakieś otwarte pismo, kreślone szyfrem tajemnym.
Posłannikowi Landola polecił dowiedzenie się o jachcie wszystkich szczegółów, wziąwszy więc pismo, marynarz udał się do portu, w którym jacht stał na kotwicy.
Po drodze spotkał człowieka, który na jego widok przystanął na chwilę, potem zaś, uszedłszy parę kroków, zawrócił i zagadnął marynarza. Nieznajomy był ubrany w dostatni strój żeglarzy.
— Hola, chłopcze! — zawołał — do jakiego statku należysz?
— Do amerykańskiego, stoi ot tam — odpowiedział szybko rozbójnik, wskazując na statek amerykański, obok którego przechodził przed chwilą.
— No, no — odparł nieznajomy z powątpiewaniem. — Mam wrażenie, że cię widziałem na innym statku. Czy znasz Funchal, mój chłopcze?
— Tak.
— Kiedy tam byłeś?
— Przed wielu laty; służyłem na pewnym statku francuskim.
— Tak? Więc znasz w takim razie wysoką, szczupłą matkę Dry?
— Nie pamiętam. To było tak dawno temu...
— No, no, a ja mam wrażenie, że cię tam niedawno widziałem. Czy słyszałeś coś kiedyś o „Jeffron Mietje“?
— Nie.
— W takim razie mylę się, chłopcze. Miałem wrażenie, że jeszcze niedawno służyłeś na „Péndoli“.
— Nie znam tego statku. Zresztą nie mam czasu. Żegnam.
Rozbójnik oddalił się, ale na jednym z rogów ulicznych przystanął, aby popatrzeć na nieznajomego. Tamten szedł za nim. Nie chcąc narażać się na niebezpieczeństwo, korsarz odszukał łódź i śpiesznie opuścił miasto.
Nieznajomym, który spłoszył posłańca Landoli, był oczywiście Unger. Po tem spotkaniu udał się do Sternaua na pokład jachtu.
— Doktorze, czy widzi pan tę małą łódź? Siedzi w niej dwóch gagatków; jeden z nich był jeszcze niedawno na Péndoli. Powiedział mi, że służy na jednym z amerykańskich statków, który stoi tam niedaleko, ale nie daję temu wiary. Trzeba ptaszka pilnować. Niech pan każe spuścić jedną z łodzi i dwóch naszych ludzi popłynie za nim, ale tak, aby się nie spostrzegł. Niestety, nie mogę wyprawić się sam; muszę iść do urzędu portowego i załatwić formalności przed odjazdem.
Sternau zauważył niebawem, że łódź nie zatrzymała się obok statku amerykańskiego, a popłynęła dalej. Polecił więc czterem ludziom i sternikowi wsiąść do jednej z łodzi jachtu i płynąć za łodzią piratów. Morze nie było burzliwe, fale jednak wznosiły się tak wysokie, że łódź jachtu, pozbawiona żagli, niewidoczna była dla oczu nieuprzedzonych. Natomiast żagle łodzi zbójeckiej widniały na wielką odległość.
Piraci, płynąc z wiatrem, dobili w krótkim czasie do „Péndoli“.

Landola, przyjąwszy w milczeniu meldunek wysłanych przez siebie ludzi, udał się do kajuty, by odcyfrować pismo:
Doktór Sternau, ten sam, którego zamknęliśmy w Barcelonie, jest na pańskim tropie. Wie o wszystkiem.
Cortejo.

Cortejo zasięgnął przez swych szpiegów w Reinswalden informacyj i uważał za odpowiednie udzielić ich natychmiast kapitanowi. Wysłał identyczne pismo do najrozmaitszych punktów nadmorskich, w których spodziewał się zastać Landolę. W korespondencji z kapitanem stale używał szyfru własnego wynalazku. —
Landola wszedł na pokład i rzekł do jednego ze swych oficerów:
— Podnosimy kotwicę.
— Teraz? — zapytał oficer zdumiony. — Czy to bezpiecznie pokazywać się w biały dzień?
— Słusznie. Ale jeszcze niebezpieczniej pozostać na miejscu. Płyniemy do Indyj Zachodnich. Następuje nam ktoś na pięty, musimy zatrzeć ślady. Ten ktoś wie, że „Péndola“ to właściwie „Lion“. Będziemy musieli zmienić wygląd statku i papiery. No, naprzód!
Gdy „Péndola“ opuszczała zatokę, łódź Stemaua znajdowała się na odległości jakiej pół mili od niej. Załoga łodzi wróciła późno do Kapsztadu, gdyż miała wiatr przeciwny.
„Roseta“ czekała z rozpalonemi kotłami. Sternau i Unger wysłuchali raportu swych ludzi.
— Ucieka — rzekł Unger.
— Ale dokąd?
— To niełatwo zgadnąć. W każdym razie musimy płynąć za nim.
Unger przeszedł się kilka razy po pokładzie i ciągnął dalej:
— Landola wie, że jest zdemaskowany. Musi zmienić wygląd i nazwę statku. Gdzież to uczyni? Z pewnością nie w żadnym wielkim, znanym porcie. Będzie szukał jakiegoś miejsca odludnego. Najlepiej nadają się do tego Indje Zachodnie, zwłaszcza wysepki za Antylami. Mam wrażenie, że Landola tam się uda...
— W każdym razie popłyniemy za nim.
— Niełatwa sprawa. Będzie unikał dróg znanych pospolicie, więc przyjdzie nam długo szukać. Prawdopodobnie znajdziemy go przy Golfsztremie.
— Nie pojmuję tego.
— Panie doktorze, nie jest pan człowiekiem morza. My, marynarze, mamy na wodach takie same szosy, jak wy, ludzie kontynentu, na ziemi. Niech się pan zda na mnie; spotkamy go przy Golfsztremie.
— Czy go zaatakujemy?
— Nie. My jego możemy tylko zranić, on nas — zabić. Posiada przecież łodzie, więc ucieknie na nich w razie, gdybyśmy ostrzeliwali statek. Ale jeżeli nas kula trafi, jesteśmy zgubieni; nasze bowiem łodzie nie są tak zbudowane, by mogły sunąć przez ocean.
Sternau musiał przyznać rację doświadczonemu kapitanowi. Wkrótce potem „Roseta“ opuściła Kapsztad i wypłynęła na pełne morze. — —

∗             ∗

Wdwa tygodnie później daleko w Meksyku spoczywała w hamaku młoda dziewczyna; trzymała w ręku dwa listy. Jeden przeczytała przed chwilą, drugi, na którym wzrok jej teraz spoczął, brzmiał, jak następuje:

Droga miss Amy,

Mam wrażenie, że pani będzie ciekawa dowiedzieć się, co zaszło na zamku Rodriganda po Jej wyjeździe. W załączniku otrzymuje pani dokładny przebieg tych zdarzeń. Jak przekona się pani przy końcu tego listu, piszę tych słów parę z Greenock, gdzie jestem gościem adwokata Millnera. Jutro jadę dalej i, jeżeli Bóg pozwoli, odnajdę porucznika de Lautreville, który jako jeniec znajduje się na statku „Péndola“. Podając adres Rosety, mam nadzieję, że pani da jej o sobie znak życia. Skoro tylko będę miał jakieś istotne nowiny, zawiadomię panią o nich.

Łączę wyrazy szacunku,
oddany
Karol Sternau.
Greenock, 10 Lutego 1849.

Miss Amy zagłębiła się w czytaniu załącznika. Dowiedziała się z niego o wszystkiem, co zaszło na zamku od dnia jej odjazdu; wiadomość o małżeństwie przyjaciółki przypomniała jej tajemnicze zniknięcie ukochanego. Myślała o nim tak często. Teraz dowiaduje się, że go porwano, że go wloką po świecie szerokim, po morzach dalekich. Dlaczego, za co, co złego uczynił ten człowiek? Dlaczego ma takich okrutnych, zaciekłych wrogów? Czy odważnemu doktorowi uda się go uwolnić? Oto, o czem myślała teraz Amy, a łzy bólu i tęsknoty płynęły z jej przepięknych oczu...
Nagle weszła służąca i zameldowała pannę Józefę Cortejo.
Amy otarła łzy i ledwie miała czas odłożyć listy, gdy zameldowana weszła do pokoju.
Obydwie panie poznały się na zebraniu towarzyskiem, zwanem po meksykańsku tertulia, a będącem czemś w rodzaju naszej herbatki towarzyskiej, lub five’u. Od tego czasu Amy nie mogła się wprost pozbyć Józefy. Ponieważ cała postać Józefy, nie wspominając już o sowich oczach, budziła w Angielce odrazę, Amy bez skrupułów traktowała pannę Cortejo przez nogę. Ale to widać nie pomagało, Józefa naprzykrzała się Amy na wszystkich zebraniach, a wczoraj nawet zapytała, czy jej może złożyć wizytę. Amy nie wypadało odmówić i oto Józefa przybyła. Amy podniosła się na widok gościa z uśmiechem uprzejmym, lecz ceremonjalnym.
— Proszę wybaczyć, droga miss Dryden, że przeszkadzam, — rzekła Józefa, ukłoniwszy się z krygiem, który miał oznaczać wytworność, a był jakąś przykrą karykaturą.
— Ależ proszę bardzo — brzmiała chłodna odpowiedź.
Józefa usiadła na krześle, wskazanem jej przez Amy i rzekła:
— Nie skorzystałabym tak prędko z uprzejmego zaproszenia pani, gdyby nie to, że ojciec mój jest obecnie u sir Drydena.
— Tak? — zapytała Amy ze zdumieniem.
— Ma z nim, jako z przedstawicielem Anglji, do omówienia pewne sprawy. Towarzyszyłam mu, bo zaszczyt to dla mnie odwiedzić tak wytworną osobę, jak pani. Zwłaszcza, że nie mam tu w Meksyku towarzystwa i jestem skazana na samotność.
Amy spojrzała na swego gościa ze zdumieniem. Józefa wydawała jej się tak daleka od prawdziwej wytworności i wykwintu.
— Przypuszczałam, że w Meksyku jest wiele rodzin z towarzystwa.
— Może — odparła Józefa, kręcąc nosem. — Z towarzystwa, ale nie wytwornych. Jako narzeczona jednego z najbogatszych właścicieli ziemskich Meksyku, muszę być bardzo ostrożna w wyborze mych przyjaciółek.
Lokaj wniósł na tacy filiżanki z czekoladą. Gdy wyszedł, Amy zapytała:
— Pani jest zaręczona?
— Oficjalnie jeszcze nie, gdyż są przeszkody natury dyplomatycznej.
— Ach tak. Więc narzeczony pani jest dyplomatą?
— Właściwie nie, — odparła Józefa z pewnem zakłopotaniem — ale mogę go tak nazywać; czeka go w ojczyźnie wielka karjera.
— Życzę wiele szczęścia.
— Dziękuję. Czy słyszała pani o hrabi de Rodriganda?
— O hrabi de Rodriganda? — zapytała Amy ze zdumieniem.
— Tak. Nazwisko to zaskoczyło panią?
Amy odpowiedziała ze spokojem:
— Nie; mam tylko przyjaciółkę o tem samem nazwisku.
— Czy to Hiszpanka?
— Tak. Nazywa się Roseta de Rodriganda y Sevilla. Ojcem jej był hrabia Manuel de Rodriganda.
Sowie oczy Józefy nabrały drapieżnego wyrazu. Zapytała:
— Gdzie pani poznała Rosetę?
— W Madrycie. Później odwiedziłam ją na zamku Rodriganda.
— Kiedy?
To „kiedy“ było wypowiedziane tonem tak badawczym, że Amy, poruszona niemile, odparła wymijająco:
— Jakiś czas przed naszem poznaniem.
— Kiedyż to było?
Głos Józefy brzmiał teraz surowo. Amy nie była ani dyplomatką, ani agentem policyjnym, lecz pod wpływem listu Sternaua wyczuła, że należy się mieć na baczności. Uciekła się tedy do maleńkiego kłamstwa:
— Mniej więcej przed rokiem...
— Chyba później! — napierała Józefa.
Amy zarumieniła się ze złości, że ta osoba pozwala sobie mówić z nią takim tonem.
— Na jakiej podstawie pani tak przypuszcza? — spytała lakonicznie.
— Powiedziała pani przedtem, że hrabia Manuel był ojcem Rosety.
— Tak, był nim przed rokiem. Potem dowiedziałam, się, że zginął. — Amy przemilczała umyślnie wiadomość Sternaua o uratowaniu hrabiego Manuela.
— Kiedy dowiedziała się pani, że hrabia zginął?
— Dziś.
— Dziś? I od kogóż to?
— Od jednego z moich przyjaciół.
— Któż to taki?
Tego już Amy było za wiele. Wstała z krzesła i rzekła chłodno.
— Czy napieranie na sprawy wyłącznie osobiste należy według zwyczajów meksykańskich do dobrego tonu?
— W pewnym stopniu tak.
— W takim razie niech pani pozwoli, bym ją zapytała, kim pani jest właściwie?
— Zostałam pani przecież przedstawiona.
— Jako sennorita Józefa.
— Nazywam się Józefa Cortejo.
— Dowiedziałam się o tem niedawno, już po poznaniu pani. Ale któż to jest ten sennor, czy też don Cortejo?
— Był sekretarzem hrabiego Fernanda, dziś pełni tę samą funkcję u hrabiego Alfonsa.
— Sekretarzem? Czyli, ściślej mówiąc, pisarzem? A czy pani zdaje sobie sprawę, kim jest angielski lord?
— Tak, miss Amy.
— I mimo to odważyła się pani, córka pisarza, przedstawić się i odwiedzić mnie? Zresztą byłby to drobiazg, gdybym czuła do pani sympatję. Ale pani ma jeszcze w dodatku czelność badać mnie, jak sędzia śledczy? Jakiem prawem? Proszę natychmiast opuścić to mieszkanie!
Józefa zbladła jak trup. Biorąc swą pelerynę, zapytała:
— Czy pani nie żartuje?
— Nie, moja pani. Czy ojciec pani jest krewnym Gasparina Cortejo z Rodrigandy?
— To rodzeni bracia i najlepsi przyjaciele.
— W takim razie awersja moja do pani była jednak uzasadniona. Zawsze patrzyłam na panią niechętnie. Stryj pani jest łotrem, którego trzeba będzie poskromić. Przez niego ludzie tracą zmysły, porywa ich; jednem słowem jest zdolny do każdej nikczemności. No, niech pani już idzie; nie mogę patrzeć na panią.
Amy opuściła pokój. Józefa była sina ze złości i jakby sparaliżowana. Po chwili wstała z krzesła, zacisnęła pięści i, grożąc w kierunku drzwi, któremi wyszła Amy, zasyczała:
— Odpokutujesz mi i to bardzo prędko.
Ledwie Józefa opuściła pokój, Amy wróciła. Rozmowa z Meksykanką wytrąciła ją z równowagi; po jakimś jednak czasie odzyskała spokój; leżąc w hamaku, myślała o swej przyjaciółce Rosecie, która znalazła szczęście w małżeństwie ze Sternauem.
Służąca zameldowała lorda. — Dryden bowiem nawet do córki nie wchodził bez meldowania się. — Amy powitała go pocałunkiem i rzekła:
— Dobrze, że przychodzisz, pa — nazywała ojca tym skrótem zgodnie ze zwyczajem, praktykowanym zarówno w Meksyku, jak w Anglji.
— Czy czekałaś na mnie? — zapytał.
— Nie, ale cieszę się, że przyszedłeś. Przed chwilą ogromnie się zirytowałam.
— Dlaczegóż to? — zapytał z uśmiechem.
— Z powodu Józefy Cortejo.
— Ojciec jej był u mnie przed chwilą. Czy to twoja przyjaciółka?
— Nie. Chciała nią zostać. Nie znoszę tej córki pisarza.
Lord uśmiechnął się ze zdumieniem.
— Odkąd to moja Amy taka dumna?
— Dumna? Wcale nie jestem dumna, tylko znieść jej nie mogę. Naprzykrzała mi się i narzucała; dziś była nawet u mnie z wizytą i, wyobraź sobie, odważyła się wypytywać mnie o ściśle osobiste sprawy. Pokazałam jej drzwi.
— Postąpiłaś tak samo, jak ja z jej ojcem — rzekł lord.
— Wypędziłeś go?
— Chciał mnie oszukać. Słysząc, że mam zamiar nabyć kawałek gruntu w Meksyku, zaproponował mi przed jakimś czasem kupno wielkiego folwarku, położonego na północy, jest to hacjenda, zwana „Del Erina“. Według słów Corteja niejaki Pedro Arbellez miał być jej dzierżawcą. Tymczasem dowiedziałem się, że hacjenda jest własnością tego Arbelleza. Wyrzuciłem więc za drzwi Corteja, gdyż nie ma prawa do sprzedawania folwarku w imieniu hrabiego de Rodriganda.
— Czy hacjenda była własnością hrabiego de Rodriganda?
— Tak. Hrabia podarował ją w testamencie Arbellezowi... Ale, przychodzę przecież w zupełnie innej sprawie. Podróżujsz chętnie, nieprawdaż?
— Wiesz przecież o tem.
— Niejedną już podróż odbyłaś sama, mogę więc nie obawiać się o ciebie. Ale mimo to trudno mi się zdecydować.
— Masz dla mnie jakąś podróż, pa?
— Tak. Muszę przesłać gubernatorowi Jamajki bardzo ważne papiery, nie chcę ich jednak powierzać obcym rękom. Coprawda, w porcie Veracruz stoi torpedowiec, który je przewiezie, ale nie mogę ich wręczyć oficerowi statku, bo nie jest dyplomatą. Będziesz musiała pojechać. Już moja w tem głowa, by cię wpuszczono na okręt.
Amy klasnęła w dłonie:
— Pojadę z rozkoszą.
— Dobrze. Jesteś prawdziwą Angielką, niczego się nie lękasz. Kiedy będziesz mogła wyruszyć? Sprawa jest pilna.
— Jutro rano.
— Więc bądź gotowa. Odprowadzę cię do Veracruz, gdzie wsiądziesz na okręt. Gubernator Jamajki jest moim przyjacielem, dam ci list do niego. — —
Następnego dnia oddział dwudziestu ludzi eskortował do Veracruz powóz, w którym jechała miss Amy wraz z ojcem. Komendant torpedowca przyjął młodą Angielkę z wyszukaną grzecznością, oddając do jej dyspozycji własną kajutę. Lord Dryden wręczył córce papiery i, ucałowawszy ją, opuścił statek, który też wkrótce wypłynął z portu.
Pogoda była piękna, podróż sprawiała rozkosz prawdziwą. W dzień siedziała Amy na pokładzie, wieczorami zaś lubowała się przepychem i świeżością wód zachodnio-indyjskich. Morze lśniło jak alabaster. Przez kryształowo czystą wodę widać było dno, pełne przedziwnych zwierząt i roślin. Za statkiem szła od księżyca cudowna poświata.
Droga prowadziła przez kanał Yukatański i Karybijskie morze. Po prawej stronie ciągnął się Honduras, po lewej leżała wyspa Kuba. Nareszcie zbliżyli się do Jamajki. Aby dotrzeć do tej stolicy Kingstonu, trzeba, jak wiadomo, przepłynąć nad niebezpiecznemi bardzo rafami koralowemi, o które rozbił się już niejeden statek.
Było przedpołudnie. Słońce nie stało jeszcze wysoko; można było patrzeć w wodę, nie narażajac się na ból oczu, który wywołują w południe zbyt silne promienie słońca. Jeden z marynarzy zameldował, iż widać na morzu jakiś żaglowiec. Gdy łódź zbliżyła się nieco, stwierdzono, że jest to jacht parowy, który rozpiął żagle.
Kapitan rzekł do Amy:
— Co to za łódka djabelska. Pędzi z zawrotną szybkością. Niech pani spojrzy.
Amy weszła na dziób okrętu, by się przyjrzeć jachtowi. Torpedowiec, na którym się znajdowała, dał strzał armatni, by się jacht zatrzymał.
— Co to za łódź? — zapytał oficer, pełniący służbę.
— Jacht prywatny „Roseta“ — brzmiała odpowiedź.
Do kogo należy?
— Do Karola Sternaua.
Amy wydała okrzyk zdumienia. Patrząc w kierunku jachtu, zobaczyła przy sterze wysoką postać doktora.
— Czy pani zna tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Ależ tak; to jeden z najlepszych moich przyjaciół. Czy nie mógłby wejść na nasz pokład?
— Owszem, — odparł kapitan — jeżeli pani sobie tego życzy... — Po tych słowach zawołał w kierunku łodzi:
— Czy pan Sternau na pokładzie?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Proszę przyjść tutaj.
— Nie mam czasu — odparł Sternau, chociaż wiedział, że na wezwanie statku wojennego winien zjawić się na pokładzie.
— Miss Amy jest tutaj — krzyknął kapitan.
— Ah, tak! Już idę.
Sternau wsiadł do jednej z łódek jachtu. Po chwili był na pokładzie torpedowca. Złożywszy ukłon kapitanowi, jako głowie okrętu, serdecznie powitał Amy.
— Sądziłam, że pan jest w Afryce, — rzekła miss Dryden, podając mu rękę.
— Ścigałem statek „Lion“ aż do tego miejsca — odparł Sternau.
— Statek „Lion“? Chyba nie ten, który jest siedliskiem piratów? — zapytał kapitan.
— Właśnie ten — odparł Sternau. — Nie mam czasu: nie mogę go spuścić z oczu. O, gdyby pan mógł mi pomóc w schwytaniu kapitana Grandeprise’a.
— Grandeprise?! — zawołał komendant. — Gdzież jest ten rozbójnik?
— Za skałą Pedro. Będziemy go mogli wziąć we dwa ognie.
— Ale, na miłość Boską, jakżeż pan może uganiać się w swojej łupinie za Grandeprisem?
— Nie mam teraz czasu, aby panu wszystko opowiedzieć. Miss Amy wyręczy mnie łaskawie. Musimy się śpieszyć, aby go schwytać za skałą Pedro.
Sternau chciał odejść ku swej łodzi, ale kapitan zatrzymał go słowami:
— Panie, gdyby ten zbój chciał uciec, wpędzimy go pomiędzy skały Seranille i Rosaline, dobrze?
Sternau skinął głową i wrócił na swój jacht. Po chwili pędził pełną parą ku skale Pedro. Po jakiejś półgodzinie zobaczył przed sobą „Péndolę“. Unger rzekł do niego:
— Za dziesięć minut „Péndola“ popłynie za skałę. Nie zauważy nas; będziemy mogli podsunąć się blisko. Zestrzelimy ster, wtedy będzie zupełnie bezbronna.
— Dobrze. Tylko nie strzelajcie niżej powierzchni wody; jeniec z pewnością znajduje się pod pomostem. Nie wolno nam zatapiać statku.
— Trzeba również uprzedzić kapitana torpedowca.
„Roseta“ płynęła niedaleko statku Landoli, co w cieśninie nie było zjawiskiem, godnem szczególnej uwagi. Niespodzianie, na pełnem morzu, z jachtu, rozległy się dwa strzały armatnie, które najzupełniej zniszczyły i złamały ster „Péndoli“. Ten odważny i nieoczekiwany manewr wywołał na statku Landoli panikę. Cała załoga wraz z kapitanem wybiegła na pokład.
— To ten sam łotr! — krzyknął Landola. — Zastrzelić go, jak psa.
„Péndola“ nie była przygotowana do walki. Płynąc wpobliżu wysp, musiała się maskować i ukrywać działa. Strzały karabinowe nie były w stanie dosięgnąć przeciwnika. Na pokładzie jachtu stał Sternau, wołając:
— Pozdrowienie z Rodrigandy! — Po tych słowach wycelował ze swej dalekonośnej dubeltówki w kierunku Landoli. Padł strzał, pirat zachwiał się i runął.
Sternau wystrzelił po raz drugi, kładąc trupem pierwszego oficera załogi. Zatrzymawszy jacht, nabił swą dubeltówkę. Następne dwa strzały powaliły sternika i młodszego oficera.
— Doskonale, oficerowie wybici — zawołał. — A właśnie nadjeżdża nasz angielski sprzymierzeniec.
Pancernik zarzucił kotwicę tuż przed statkiem. Landoli.
— Brawo! — zawołał kapitan do Sternaua, widząc skutki spustoszenia. Cudownie! Zniszczył pan wroga niemal doszczętnie.
— Pozbawiłem go czterech oficerów. Niech pan aby uważa na jeńca, który powinien być pod kajutami.
— Dobrze.
Pancernik dał strzał armatni w kierunku „Péndoli“, na znak, że statek ma wywiesić pawilon. Po chwili wywieszono banderę hiszpańską.
— Co to za okręt? — zapytał komendant pancernika.
— „Péndola“. Właściciel kapitan Landola.
— Ilu ludzi na pokładzie?
— Dwudziestu czterech.
— Jazda na mój statek.
Péndola była zgubiona: nie miała steru. Jedynym ratunkiem dla załogi mogła być ucieczka. To też marynarze „Péndoli“ udali, że posłuszni są rozkazowi kapitana i spuścili łodzie na morze. Zamiast jednak płynąć do pancernika, zaczęli wiosłować w kierunku Jamajki. Nie zabrali nic ze statku, pragnęli tylko unieść własną skórę. Sternau puścił się za nimi w pogoń na jachcie. Widząc, że wśród uciekających niema jeńca, zatopił dwie łodzie wraz z załogą, dwie pozostałe posłał na dno pancernik.
Sternau skierował się ku „Péndoli“. Na pokładzie jej spotkał już Anglika. Leżały tu trupy sternika i obydwóch oficerów. Landoli nie było śladu.
Rozpoczęto przeszukiwanie okrętu. Każdy niemal szczegół świadczył, że to statek rozbójniczy. Ale myśli Sternaua zaprzątnięte były czem innem. Zapalił jedną z latarń, zostawionych na statku, i zeszedł pod pokład. Prowadził go murzyn, który kiedyś służył na „La Péndoli“.
Żaglowce mają zwykle na dnie balast kamieni i piasku, aby mogły płynąć głęboko we wodzie. „Péndola“ miała tylko piasek, który zupełnie przemókł podczas drogi. W tym wilgotnym piasku coś się poruszało: wśród obrzydliwego zaduchu leżał skuty łańcuchami żywy szkielet ludzki.
Usłyszawszy kroki, szkielet zadzwonił kajdanami.
— Kto tam? — zapytał.
Słowa te były wypowiedziane grobowym głosem.
— Przyjaciele, panie poruczniku, — rzekł Sternau.
— Czy to prawda, czy to być może? Znam przecież ten głos...
Sternau podniósł latarkę, oświetlając twarz swoją.
— Wielki Boże! — zawołał jeniec. — Doktór Sternau.
Radość była zbyt wielka: padł zemdlony.
Murzyn, który wiedział doskonale, gdzie Landola schował klucz od łańcuchów, przyniósł go po chwili. Porucznika rozkuto i zaniesiono na pokład, później do kajuty. Był jeszcze ciągle nieprzytomny. Sternau wysłał łódź po Amy.
Tymczasem porucznik, albo, jak go nazywali bryganci, Mariano, wracał do zmysłów.
— Panie Sternau, czy to wszystko prawda? Czy to nie sen jakiś?
— Nie, to rzeczywistość. Ale dopiero później dowie się pan wszystkiego. Ubranie na panu przegniło. W kufrach Landoli znajdzie się z pewnością jakieś porządniejsze. Trzeba się tem zająć, bo za chwilę będzie pan miał wizytę.
— Jakże się to wszystko stało? Słyszałem tylko strzały.
— Dowie się pan później. Płynąłem za pańskim śladem z Europy do Afryki, stamtąd zaś aż tutaj. Jesteśmy obok Jamajki. Ale teraz nie pora na rozmowy. Oto spodnie, surdut, koszula, pończochy, buciki, chustka i kapelusz. A tu woda do mycia. Niech się pan śpieszy.
— Któż to taki ma mnie odwiedzić?
— Pewna dama. Proszę zapukać, gdy pan będzie ubrany.
Po tych słowach Sternau opuścił kajutę. — Ubierając się, Mariano słyszał jakieś szepty za drzwiami. Wyczerpany niemal do ostatka, zaledwie miał siły, by się oporządzić jako tako. Gdy otworzył drzwi kajuty, usłyszał głos Sternaua:
— Niech pani wejdzie, miss Amy. Chyba nie umrze z radości.
Spojrzał przed siebie i — zobaczył ukochaną, ku której wciąż biegły jego myśli podczas okropnej, ciężkiej niewoli. Chwiejąc się na nogach, zbliżył się do Angielki i zawołał:
— Amy, miss Amy, co za szczęście...
Nie patrzyła ani na jego wychudłą postać, ani na blade, zapadnięte policzki. Widziała tylko blask pięknych oczu. Podając mu rękę, rzekła:
— Alfredzie, nareszcie znowu jesteś wolny.
Padli sobie w ramiona. Wśród zupełnego milczenia znalazły się ich usta i utonęły w nieskończenie długim pocałunku; zapomnieli o wszystkich troskach, o bólach przeżytych w ostatnich czasach. Nagle w pewnej chwili, ręce porucznika zaczęły opadać, twarz okryła się trupią bladością; zamknąwszy oczy, zachwiał się na nogach.
— Alfredzie — zawołała Amy, podtrzymując go co sił. — Co tobie?
— To szczęście mnie oszałamia; jestem jeszcze tak słaby. — westchnął porucznik, nie mogąc chwycić oddechu.
Ciężył teraz Amy bardzo, posadziła go więc ostrożnie w fotelu.
— Odpocznij — rzekła. — Cierpiałeś tyle, nic więc dziwnego, że siły cię opuszczają.
Uklękła, patrząc mu prosto w twarz. Dopiero teraz mogła ujrzeć w całej pełni, jak straszne ślady pozostawiły na ukochanym niewola, głód, pragnienie i męka tęsknoty. Serce jej kurczyło się, walczyć musiała, by nie krzyczeć z litości i rozpaczy. Zapytała:
— Cierpisz bardzo, najdroższy? Jesteś chory, wyczerpany?
Mariano przezwyciężył powoli atak słabości. Otworzył oczy, policzki zaczęły mu różowieć. Po chwili odpowiedział:
— Cierpiałem bardzo; kto wie, czy wytrzymałbym te cierpienia. Ale teraz znowu czuję napływ sił.
Zaczęła go głaskać po twarzy, mówiąc:
— Będziesz zdrów zupełnie, mój Alfredzie drogi, jak wtedy, w Hiszpanji. Będę się tobą opiekować, a potem...
Przerwała, rumieniąc się aż po skroń.
— A potem? — zapytał, tuląc się do niej.
— Potem połączymy się na całe życie.
Potrząsnął głową przecząco i odparł:
— Nie wiem, czy się to stanie.
— Dlaczego?
— Nie znasz mnie. Wiesz o mnie bardzo niewiele, a zresztą, to, co wiesz, jest kłamstwem...
Ostatnie słowa wypowiedział z widocznym wysiłkiem. Przez twarz Amy przebiegł wyraz lęku. Popatrzyła mu badawczo w oczy, ale wyczytawszy w nich tylko miłość bezgraniczną i smutek wielki, uścisnęta jego rękę i rzekła:
— To cierpienia tak cię osłabiły i odebrały odwagę. Gdy wyzdrowiejesz, wróci pewność i wiara. Nie wiele wiem o tobie, to prawda, ale wiem, że mnie kochasz i to mi wystarczy. O nic innego nie dbam.
— Mimo to musisz wiedzieć o wszystkiem. Wysłuchaj mnie: nie jestem tym, za kogo uchodzę.
Kładąc mu rękę na ustach, przerwała.
— Nie dziś, Alfredzie. Wiem, że jesteś czysty i szlachetny; to dla mnie dosyć. Potem, gdy wrócisz do zdrowia, wyznasz mi wszystko, co masz na sercu. A teraz podziękujmy Bogu, że ukrócił twoje męki i pozwolił nam spotkać się znowu.
Na twarzy porucznika wykwitł uśmiech spokoju. Złożył swoje ręce w ręce Amy; oczy ich utonęły w sobie.
Byli tak pochłonięci swoim widokiem, że nie słyszeli wcale hałasu, spowodowanego przenoszeniem towarów i rzeczy z „Péndoli“ na torpedowiec.
Po jakimś czasie Sternau zapukał do drzwi kajuty.
— Przepraszam — rzekł. — Jako lekarz muszę poprosić pana porucznika, by się udał na pokład. Za długo pan przesiedział w ciemnicy, by lekceważyć teraz zdrowie. —
Na pokładzie leżały przeróżne paki, worki, bele; marynarze krzątali się koło nich i przenosili ładunki na torpedowiec, który stał tuż obok „Péndoli“. Z drugiej strony zarzuciła kotwicę „Roseta“, aby dopomóc Anglikom.
Teraz dopiero, w pełnym blasku słońca, widać było, jak okrutnie jeńcowi dała się we znaki niewola. Przypominał trupio bladą figurę woskową, cerę miał zielonkawą, oczy podbite, kości wystające.
Sternau zbadał Mariana dokładnie, poczem rzekł do zatroskanej Amy:
— Chwała Bogu, żeśmy go odnaleźli. Za kilka tygodni byłoby za późno.
Amy zawołała w trwodze:
— Czy stan jego budzi obawy?
— Nie. Jest tylko niezwykle osłabiony, ale mam nadzieję, że się to da naprawić. Świeże powietrze, ruch i dobre odżywianie powinny przywrócić siły.
— Dziękuję za słowa pociechy — rzekła Angielka. — Będę go pielęgnowała, jak tylko potrafię.
Sternau się uśmiechnął:
— W jakiż to sposób?
— Poprostu nie rozstanę się z nim.
— Czy nie zechciałaby mi pani powiedzieć, jakim cudem znalazła się pani na torpedowcu?
— Jadę do gubernatora Jamajki z ważnemi listami.
— W takim razie spotkaliśmy się przypadkowo...
— O nie! To zrządzenie Opatrzności, której powinnam dziękować.
— To prawda. Jak długo zamierza pani pozostać na Jamajce?
— Dopóki nie otrzymam odpowiedzi. A może jest pan zdania, że stan naszego przyjaciela wymaga dłuższego pobytu?
— Chory potrzebuje wprawdzie spokoju, ale malaryczny klimat kraju i wyspy nie będzie dla niego odpowiedni. Czy pani wraca do Meksyku?
— Tak. Torpedowiec ma mnie odwieźć do Veracruz.
Sternau odparł po chwili namysłu:
— Torpedowiec zostanie tutaj do jutra, aby zabrać na pokład wszystkie rzeczy z „Péndoli“. Proponuję pani pojechać zaraz moim jachtem do Kingstonu. Mam nadzieję, że gubernator da prędko odpowiedź, jeżeli miss poprosi o pośpiech. Wtedy sam odwiozę panią do Veracruz. Jacht jest szybszy od torpedowca i dobrze uzbrojony, więc niema powodów do obawy. Im prędzej odwieziemy chorego do Meksyku, tem dla niego lepiej.
Amy przystała. Kapitan torpedowca przekładał wprawdzie, że panna Dryden została powierzona jego opiece, ale oczywiście musiał poddać się jej decyzji. Zabrawszy rzeczy Angielki na swój jacht, Sternau popłynął w kierunku Kingstonu. Po przybyciu na ląd, udał się wraz z Amy do gubernatora. Wielkorządca chciał Amy przedstawić swej rodzinie i prosił, by jakiś czas została w jego domu; oświadczyła jednak, że zależy jej na jak najszybszym powrocie. Wobec tego wszystkie sprawy tak przynaglił, że „Roseta“ mogła odpłynąć następnego popołudnia.
W drodze powrotnej natknęli się na torpedowiec; ten nie uporał się jeszcze z ładunkiem, po którym dopiero miał zatopić zbójecki statek. Sternau zatrzymał przy nim jacht na chwilę. Amy zapytała:
— Czy nikt z piratów nie umknął?
— To wielkie pytanie — odparł kapitan torpedowca. — Gdy wczoraj, po odjeździe państwa, obserwowałem przez lunetę wybrzeże Jamajki, zdawało mi się, że widzę kilku marynarzy, którzy niosą rannego lub chorego. Ponieważ ta część wyspy jest niezamieszkała, wysłałem tam swoich ludzi; znaleźli, niestety, jedynie ślady.
— Jeżeli Landola uciekł na brzeg, należałoby tam przybić — rzekł Sternau.
— Ale czy to koniecznie musiał być Landola? — zapytał komendant.
— Tak sądzę, bo jego jednego z pośród oficerów, nie chcąc zabić, zraniłem umyślnie.
Mariano wtrącił ponuro:
— Nie wart, aby żył. A zresztą, może lepiej, że uszedł z życiem. Będę mógł policzyć się z piratem.
— Upewnijmy się — rzekł Sternau. — Przeszukanie wybrzeża nie potrwa dłużej, aniżeli godzinę.
W przeciągu kwadransa jacht przybił do wskazanego przez kapitana brzegu. Sternau wysiadł, aby zbadać tropy. Ale wieczorny przypływ morza zmył wszelki ślad ze skalistego gruntu. — —



IV
Z VERACRUZ DO MEKSYKU.

Podróż do Veracruz upłynęła szybko i pomyślnie.
Gdy przybito do brzegu, Sternau i Unger postanowili odprowadzić zakochaną parę do Meksyku. Jacht pozostał w porcie pod opieką marynarzy.
Mariano czuł się tak słaby, że o przebyciu drogi konno mowy być nie mogło. Postanowiono tedy skorzystać z komunikacji pocztowej, która regularnie łączyła Veracruz ze stolicą. Jazda była niewygodna i niemiła. Wóz pocztowy, urządzony na dwanaście do szesnastu osób, ciągnęło osiem półdzikich mułów. Cztery zaprzęgnięte były do dyszla środkowego, pozostałe szły parami po bokach. Muły, niedawno schwytane w prerjach na lassa, pędziły w zawrotnym galopie, a kierować niemi był to trud niezmierny. Okolica bezludna, którą musieli przejeżdżać, prowadziła przez dzikie skały, przepastne doliny, ciemne bory; od czasu do czasu spotykało się samotne, ubogie chaty indjańskie, zamieszkałe przez wydziedziczonych władców tego kraju. Chwilami drogą było wyschnięte łożysko rzeki górskiej, chwilami jechano nad niebezpieczną przepaścią, gdzie każdy krok nieostrożny mógł o śmierć przyprawić. Nie bacząc na to, wóz pocztowy rwał galopem. Na koźle siedział woźnica, trzymając w ręku szesnaście lejców; sekundował mu pachołek stajenny. Chłopak na chwilę nie ustawał w ruchu. Podczas jazdy musiał zeskakiwać z kozła, by poprawiać uprząż, lub podtrzymać powóz. Przy tej sposobności pakował sobie do kieszeni masy kamieni, któremi później obrzucał leniwego, lub nieposłusznego muła, kształcił się bowiem w kunszcie powożenia. Dobry woźnica był nie bez racji ważną personą; wszyscy nazywali go sennorem. Podczas służby na linji Veracruz-Meksyk, woźnica taki otrzymywał około stu dwudziestu pesów miesięcznie, nadto wikt; pod koniec zaś roku, o ile wóz nie doznał żadnych uszkodzeń, woźnicy przypadało jeszcze 250 pesów premji. W czasach naszej podróży niemal każdy Meksykanin był napoły rabusiem, to też w drogę mogli się puszczać podróżni tylko uzbrojeni. Mimo to na traktach, zdarzały się często wypadki rabunków i zabójstw. —
Wieczorem dotarła nasza gromadka do budynku jakiegoś, nakształt oberży, W którym miano przenocować. Oberżą tą była niska, brudna chata, ogrodzona kłującemi kaktusami. Pasło się przed nią kilka wychudzonych koni i mułów. W chacie mieszkał pocztmistrz, wysoki, chudy Meksykańczyk, podobny raczej do zbója, aniżeli do urzędnika.
Meksykańczyk, poza sprawami pocztowemi, zajmował się szynkowaniem, to znaczy zbierał soki pewnej odmiany agawy, gotował je w brudnych garnkach i sprzedawał później ten obrzydliwy odwar przejezdnym.
Amy bała się tego człowieka; ponieważ czuła odrazę do okropnego brudu, panującego w chacie, przygotowano jej posłanie w wozie pocztowym. Mężczyźni postanowili spać pod gołem niebem. —
Wieczór był przepiękny. Gwiazdy lśniły cudownie, od ziemi szły upajające, balsamiczne zapachy. Amy i Mariano spacerowali, trzymając się pod rękę. Zachwyceni pięknością nocy, przepojeni szczęściem, nie mogli zdobyć się na żadne słowa. Wreszcie Amy rzekła:
— Ile czasu już upłynęło od naszych spacerów w Rodriganda...
— Tak. Były potem dla mnie dni straszne.
— I dla mnie; tęskniłam za tobą bezgranicznie, Alfredzie.
Alfred przystanął i rzekł:,
— Nie nazywaj mnie Alfredem, a Mariano, gdyż takie jest moje imię.
Amy odparła po krótkiej pauzie:
— Czy to imię ciążyło ci właśnie?
— Tak. Chcę być zupełnie szczery.
— Czy musisz teraz wyznać prawdę?
— Muszę. Czuję, że wyznanie przyniesie mi ulgę.
— Jesteś jeszcze chory; nie powinieneś się wzruszać.
— Nie troszcz się o to, Amy. Świadomość, że postępuję nieuczciwie, jest mi stokroć cięższa, aniżeli wspomnienie, o którem najchętniejbym zapomniał.
Usiedli na odłamie skalnym. Po chwili Mariano zaczął:
— Słyszałaś zapewne od Sternaua cośniecoś o mem pochodzeniu?
— Tak; mówił mi o swych przypuszczeniach jeszcze w Rodrigandzie, potem zaś pisał o tem w listach.
— Jestem ofiarą zbrodni, której wyświetlenie stało się celem mego życia. Porwano mnie od rodziców i wtrącono do nory zbójeckiej...
Amy wydała okrzyk zdumienia:
— Czy to być może? Do nory zbójeckiej?
— Tak. Wyrosłem pośród rozbójników.
Tego Amy się nie spodziewała. Westchnęła ciężko, nie mogąc wydobyć ze siebie ni słowa.
Mariano zauważył to, ku swej najwyższej rozpaczy, i, odsunąwszy się od niej, rzekł:
— Milczysz? A więc pogardzasz mną. Tego właśnie bałem się najwięcej.
Ujęła jego rękę i zapytała:
— A więc nie zależało to od ciebie, żeś się dostał między tę zgraję?
— Nie; byłem przecież dzieckiem. Żyłem wśród rozbójników, ale nigdy nie dopuściłem się czynu nieprawego.
— Chwała Bogu. A jakże potrafiłeś uniknąć zbrodni?
— Herszt bandy musiał mieć wobec mnie jakieś szczególne zamiary. Wychował mnie, jak na mój stan przystało. Jedyne bezprawie, jakiego się dopuściłem, to używanie przybranego nazwiska.
— Widocznie było to konieczne, mój Mariano.
Wypowiedziała po raz pierwszy to imię. Mariano przycisnął jej rękę do serca i rzekł:
— Dziękuję ci. Teraz mogę opowiedzieć wszystko...
Opowiadał o wspomnieniach swego dzieciństwa, o smutnem życiu pośród brygantów. Mówił bardzo długo. Gdy skończył, Amy oplotła mu szyję ramieniem i rzekła:
— Chwała Bogu, że byłeś szczery. Teraz wiem, żeś mnie godzien.
— Ale twój ojciec?
— Nie martw się o to, najdroższy. Jest sprawiedliwy, łagodny, i kocha mnie bardzo. Postąpi, jak mu wskaże serce i miłość rodzicielska.
Siedzieli jeszcze chwilę, pełni nadziei i szczęścia. Wreszcie Amy udała się do wehikułu pocztowego, by w nim noc przepędzić. Mariano zaś położył się wraz ze Sternauem i Ungerem na ziemi. —
Następnego ranka ruszono w dalszą drogę. Podróż w szalonem tempie wyczerpała osłabionego Mariana; gdy przybyli do Meksyku, stan chorego był mało pomyślny. Sternau uspokoił zrozpaczoną Amy, zapewniając, że ukochany po kilku tygodniach wróci do zdrowia.
Amy chciała, by wszyscy trzej udali się wraz z nią do pałacu ojca, ale Sternau sprzeciwił się temu.
— Zostaniemy w hotelu — rzekł. — Ojciec pani zna nas tylko z opowiadań, więc nie możemy nadużywać jego gościnności.
— Przecież panowie okazali mi tyle uprzejmości i przywieźli do Meksyku.
Sternau rzekł z uśmiechem:
— Miss Amy, czy ma pani zamiar przedstawić tak odrazu Mariana ojcu swemu, jako narzeczonego?
Zarumieniła się i odparła:
— O tem nie pomyślałam. Może i lepiej będzie, gdy panowie zostaną w hotelu. Ale musi pan przyrzec, że zamieszkacie u nas, jeżeli ojciec mój będzie nalegać.
— Przyrzekam uroczyście. Przyjechałem do Meksyku również poto, by poznać Pabla Cortejo, a to przyjdzie mi łatwiej, jeżeli zamieszkam u państwa. Może na tej drodze znajdziemy klucz od zagadki, o której rozwiązanie się pokusiłem. — —
Lord Dryden nie spodziewał się tak szybkiego powrotu córki i zdziwiony był niemało, skoro ją ujrzał w pałacu.
— Amy! — zawołał, wstając od pracy. — To ty naprawdę?
— Ja we własnej osobie.
— Nie mogłaś w takim razie być na Jamajce.
— Ależ byłam. Oto odpowiedź gubernatora.
Po tych słowach położyła na biurku ojca plikę papierów.
— Zdumiewasz mnie. Jakże się to stało, że wróciłaś tak prędko?
— Winnam za to wdzięczność kilku panom, którzy mnie przywieźli, a zwłaszcza doktorowi Sternauowi.
— Doktorowi Sternauowi? To chyba nie ten, którego poznałaś w Rodrigandzie i o którym mi tyle opowiadałaś?
— Właśnie, że ten.
— Towarzyszył ci do Meksyku?
— Najpierw zawiózł mnie na Jamajkę, a później tutaj. Opowiem ci wszystko dokładnie, skoro przejrzysz odpowiedź gubernatora; tymczasem pójdę się przebrać.
Po krótkiej chwili Amy wróciła do kancelarji ojca i zaczęła opowiadać. Lord Dryden miał wrażenie, że słucha jakiegoś fantastycznego romansu. Był opowiadaniem Amy bardzo zmartwiony. Miał przecież w stosunku do niej daleko idące plany, aż tu nagle dowiaduje się, że córka jego kocha ni mniej ni więcej tylko bandytę hiszpańskiego.
Skończywszy, Amy nie mogła się doczekać odpowiedzi ojca. Chodził długo po pokoju bez słowa, aż wreszcie rzekł łagodnie:
— Drogie moje dziecko. Nigdy dotychczas nie sprawiłaś mi żadnej przykrości, dziś po raz pierwszy mnie zasmucasz.
Amy podniosła się z krzesła, podeszła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję ze słowami:
— Przebacz mi... Nie chciałam cię martwić, ale Bóg dał memu sercu tę miłość, której nie umiem się oprzeć.
Odsunął ją delikatnie od siebie.
— Więc wierzysz w to wszystko, co o tym Marianie opowiedziałaś?
— Tak; wierzę święcie.
— I rzeczywiście szczerze kochasz tego... wychowanka brygantów?
— Tak, kocham go — odparła. — Kocham i nie będę nigdy szczęśliwą bez niego.
— O mnie, o ojcu swym nie myślisz wcale? — zapytał z odcieniem smutku.
— Ależ, pa, myślę i o tobie.
— I mimo to mówisz o tej awanturniczej miłości?
Podeszła znów do ojca i zapytała:
— Ojcze, czy chcesz, abym była szczęśliwa?
— Tak. Ale właśnie dlatego boli mnie ogromnie, że serce twe dostało się w takie szpony.
— Wybadaj Mariana, ojcze, wybadaj. I jeżeli później będziesz mógł powiedzieć, że nie jest mnie godny, będę ci posłuszna i nie zobaczę się z nim już nigdy.
W tych słowach Amy była wielka, dziecinna ufność. Lord wyczuł ją i odparł, ale już z obliczem rozjaśnionem:
— Dziękuję ci za te słowa, Amy... Nie zawiedziesz się na swym ojcu. Idź teraz i odpocznij po podróży. Pomyślę tymczasem nad tem, co mam uczynić, abyś była szczęśliwa.
Ucałował ją z ojcowską czułością, poczem wrócił do pracy; jednakże, zaledwie Amy wyszła, wstał ze swego krzesła i wielkiemi krokami począł przemierzać pokój. Nareszcie, po długim namyśle, powziął decyzję.
— Tylko z jednym człowiekiem mogę mówić o tej przykrej sprawie — rzekł do siebie. — Jest nim doktór Sternau. Słyszałem o nim tyle dobrego, że z zupełnym spokojem mogę mu powierzyć tajemnicę.
Zadzwonił na lokaja i kazał podać płaszcz, laskę i kapelusz. Wbrew zwyczajom meksykańskim, które nakazują używać powozu pod groźbą niesławy, lord postanowił pieszo udać się do zajazdu, w którym jak objaśniła Amy, mieszkali Sternau, Mariano i Unger.
Gdy przybył do gospody, zapytał gospodarza o Sternaua.
— Jest u siebie w pokoju — brzmiała odpowiedź. — Sennor pragnie z nim mówić? Kogo mam zameldować?
— Pana, który chce z doktorem Sternau pomówić w cztery oczy.
Sternau się zdumiał; zaledwie przybył do miasta, już miał odwiedziny. Gdy lord wszedł do pokoju, obydwaj mężczyźni mierzyli się przez czas jakiś badawczym wzrokiem. Sternau zorjentował się natychmiast, że stoi przed nim człowiek nieprzeciętny; oko lorda zaś spoczęło z widocznem zadowoleniem na olbrzymiej postaci i szczerej twarzy doktora.
— Pan chciał pomówić ze mną? — zapytał Sternau doskonale akcentowaną hiszpańszczyzną.
— Tak — odparł lord. — A może woli pan mówić po niemiecku?
— Czy pan jest Niemcem?
— Nie. Jestem Anglikiem. Nazywam się Dryden.
Sternau nie mógł ukryć zdumienia.
— Dryden? A więc jest pan może lordem Dryden, ojcem — — ?
— Tak, to ja, drogi panie.
— Proszę usiąść, sir. Przyznaję, że nie spodziewałem się odwiedzin.
— Tak, wizyta to nieoczekiwana — rzekł Dryden, siadając. — Sądzę jednak, że domyśla się pan przyczyny.
— Może — odparł Sternau.
— Przedewszystkiem dziękuję za uprzejmość, okazywaną mej córce.
— Niema za co; postąpiłem, jak postąpiłby każdy człowiek, nieco obyty.
— Wielka uprzejmość, sir. A teraz niech mi pan pozwoli przejść do sprawy samej; jest to rzecz poważna.
Sternau uważał za swój obowiązek powiedzieć:
— Myśli pan o przyjacielu, z którym jestem tu razem?
— Tak. Chodzi o jego stosunek do Amy.
— A więc miss Amy opowiedziała panu wszystko?
— Tak, natychmiast po powrocie, i nic w tem dziwnego, gdyż przyzwyczaiła się ufać swemu ojcu. Pan zna dobrze tego przyjaciela i przeszłość jego, panie doktorze?
— Tak.
— Amy powiedziała mi, że człowiek ten znajduje się w warunkach, które mogą przynieść niejedno awanturnicze rozwiązanie.
— Proszę mnie źle nie rozumieć — rzekł Sternau. — Pytał pan, czy znam stosunki mego przyjaciela; odpowiedziałem twierdząco, myśląc, że chodzi panu o położenie, w jakiem znajduje się obecnie. Krótko mówiąc, jest to wychowanek bandy zbójeckiej, który uciekł od towarzyszy i nic nie ma na szerokim świecie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Lord popatrzył na Sternaua niepewnie i, zapytał:
— Ale ten wychowanek rozbójników ma chyba jakąś przyszłość?
Sternau wzruszył ramionami. Nie znając lorda, nie wiedząc z jakiemi zamiarami i z jakiemi myślami przychodzi, zachowywał rezerwę.
— Pan jest bardzo skryty — rzekł Dryden. — Zapewniam pana, że niczego bardziej nie pragnę, aniżeli szczęścia mego dziecka. Zrozumie pan jednak, że ostrożny ojciec w żadnym wypadku nie będzie uważał za szczęście związku dziecka swego z człowiekiem, o którym wiadomo tylko tyle, że był rozbójnikiem.
— Ależ sir, Mariano nie był rozbójnikiem.
— Dobrze, zgoda. Przyzna sir jednak, że w życzeniu mojem, aby dowiedzieć się czegoś bliższego o tym człowieku, niema nic dziwnego. A ponieważ opisano mi pana jako gentlemana, uważałem za rzecz najlepszą poprosić właśnie pana o wyjaśnienie sprawy. Czy uważa pan, że postąpiłem błędnie?
Słowa te, wypowiedziane prosto i serdecznie, przekonały i rozbroiły Sternaua; odpowiedział przeto:
— Sir, dowie się pan wszystkiego, co tylko mnie samemu jest wiadome. Proszę pytać.
— A więc są przypuszczenia, że Mariano jest porwanem dzieckiem hrabiego Manuela de Rodriganda?
— Tak. Ja pierwszy wyraziłem to przypuszczenie.
— Czy wolno zapytać, na jakiej podstawie doszedł pan do tego niezwykłego i śmiałego wniosku?
— Jeżeli panu czas na to pozwala, opowiem chętnie.
— Proszę, proszę bardzo. Córka wprawdzie opowiadała mi niejeden szczegół, ale była to rozmowa fragmentaryczna, z przyjemnością więc pana posłucham.
— Zaczynam.
Sternau opowiedział szczegółowo o wszystkich przeżyciach swoich i myślach od czasu przybycia do Hiszpanji, aż do chwili obecnej. Lord słuchał z rosnącą coraz bardziej uwagą. Słowa Sternaua nacechowane były prawdą, wnioski, które wyciągał, oparte na tak pewnych i jasnych podstawach i przesłankach, że sir Dryden uczuł się zupełnie przekonanym.
— Ależ to coś nadzwyczajnego! — zawołał. — Przekonał mnie pan zupełnie. Niech sobie to wszystko tylko ugrupuję. Hrabiemu Manuelowi porwano jedynego syna, który został przy życiu. Porwanie nastąpiło przy pomocy brygantów, którzy ukryli dziecko w swych jaskiniach. Właściwym zaś sprawcą jest Gasparino Cortejo.
— Jestem o tem wręcz przekonany.
— W jakim celu nastąpiło porwanie? To pytanie niezwykle ważne.
— Aby syna tego Gasparina Corteja uczynić hrabią Rodriganda.
— Zgoda. Tajemnica została porwanemu częściowo przez żebraka Tita Sertano zdradzona. Marianowi nie dawały spokoju szczątkowe wspomnienia dzieciństwa. Przybył do Rodrigandy, tam porwał go Cortejo i wydał w ręce kapitana piratów. Pan uratował go i przywiózł do Meksyku. Czy tak?
— Tak jest.
— W jakim zaś celu przybywa pan obecnie do Meksyku?
— Naprzód muszę zbadać, czy Marja Hermoyes, która przywiozła do Meksyku podrzutka, żyje jeszcze; następnie chcę się dowiedzieć, czy żyje Pedro Arbellez, który był tu swego czasu dzierżawcą u hrabiego Fernanda. Ponadto niech pan nie zapomina, mylordzie, że według moich przypuszczeń hrabia Fernando wcale nie umarł. Dawny sternik, a obecny kapitan morski, Unger, opowiadał mi o jeńcu, imieniem Fernando, który został sprzedany do Harraru.
— Przypuszcza pan, że tym jeńcem jest właśnie hrabia?
— Tak. Przypuszczenie to może się panu wydać zbyt śmiałem, ale jeżeli pan uświadomi sobie do jakich środków zwykł się uciekać Cortejo, dojrzy w niem pan wielką dozę prawdopodobieństwa. Jestem zdecydowany otworzyć grobowiec Rodrigandów, który znajduje się tu w Meksyku, celem stwierdzenia, czy zwłoki są w trumnie.
— Wyjednam panu zezwolenie policji.
Sternau potrząsnął ręką bagatelizująco:
— Dziękuję panu, mylordzie. Rezygnuję z wszelkiego współdziałania władz.
— Ale w takim razie narażasz się sir na wielkie niebezpieczeństwo.
— Ja się nie obawiam. Jeżeli poproszę pana o coś, to w każdym razie nie o pomoc u władz. Czy nie mógłby mi mylord ułatwić poznania Pabla Cortejo?
— Ależ jak najchętniej. Więc pan chce go poznać?
— Tak, nieodzownie.
— Dobrze. Obracam się w kołach, do których i on czasami zagląda. Zresztą, jestem przekonany, że to szubrawiec. Chciał niedawno — aha, teraz mi dopiero wpada do głowy... Panu chodzi o to, gdzie przebywa Pedro Arbellez?
— Tak, mówiłem już o tem.
— W takim razie służę informacjami. Jest obecnie właścicielem hacjendy del Erina, położonej na północy Meksyku. Cortejo chciał mnie oszukać, proponując kupno hacjendy, mimo że to własność Arbelleza.
— Będę zapewne zmuszony do odszukania tej hacjendy.
— Ależ doktorze, dlaczego pan oddaje tej sprawie tyle wysiłku i pracy?
— Proszę nie zapominać, że hrabianka Roseta de Rodriganda jest obecnie moją żoną. Mariano jest jej bratem, a więc moim szwagrem.
— Czy Mariano wie o tem?
— Przeczuwa tylko. Nie mówiłem z nim bliżej o tej sprawie. Prosiłem również miss Amy i Ungera, aby zachowywali milczenie. Niech się dowie o wszystkiem dopiero wtedy, gdy będą pozytywne podstawy. Ale w jaki sposób możnaby, nie zwracając na siebie uwagi, dowiedzieć się, gdzie są podziemia grobów hrabiowskich?
— Dowiem się o tem sam, drogi doktorze. Moje zapytania w tym kierunku nie obudzą z pewnością żadnych podejrzeń.
— Dziękuję panu, mylordzie, i proszę o możliwie największy pośpiech, gdyż...
Tu Sternau przerwał, otworzyły się bowiem drzwi, i wszedł Mariano. Zobaczywszy nieznajomego, chciał opuścić pokój, ale Sternau ruchem ręki poprosił, by się zatrzymał:
— Niech pan nie odchodzi, drogi przyjacielu; nie przeszkadza nam pan wcale.
Po tych słowach zwrócił się do lorda i powiedział po hiszpańsku:
— Oto właśnie sennor Mariano.
Marianowi zaś rzekł:
— Ma pan przed sobą lorda Dryden, ojca tej pani, której mieliśmy zaszczyt towarzyszyć.
Usłyszawszy nazwisko ojca ukochanej, Mariano oblał się rumieńcem; po chwili przezwyciężył jednak zakłopotanie i skłonił się przed lordem z godnością.
— Przed chwilą mówiliśmy o panu — rzekł otwarcie lord Dryden. — Wskutek tej rozmowy chciałem pana zobaczyć, tymczasem zjawienie się pańskie uwalnia mnie od obowiązku meldowania się u pana. Byłeś, sir, dzielnym opiekunem mej córki w drodze powrotnej. Niechże pan pozwoli, że mu najserdeczniej podziękuję.
Podał rękę młodemu człowiekowi. Uścisnąwszy ją, Mariano odparł:
— Oh, mylordzie, opieka moja nie byłaby w stanie uwolnić miss Amy od niebezpieczeństwa. Jestem chory i nie potrafiłbym okazać się prawdziwym rycerzem.
Jego zmęczone oczy nabrały blasku; na blade policzki wystąpiły rumieńce. Lord, poruszony już słowami Sternaua, uczuł teraz na widok cierpiącej twarzy Mariana wielką litość. Trzymając jego wychudzoną rękę w swej dłoni, rzekł łagodnie i przyjaźnie:
— Potrzebuje sir opieki i wypoczynku. Czy znajdzie je pan tutaj, w tym obcym domu?
— Mam nadzieję, mylordzie.
— Płonna nadzieja. Oberża meksykańska to nie miejsce dla chorego. Niech więc pan pozwoli, abym go zabrał do swego domu.
Oczy Mariana zabłysły szczęściem.
— Mylordzie, — rzekł — jestem biednym, usuniętym poza nawias życia człowiekiem; nie mam odwagi korzystać z pańskiej uprzejmości i dobroci.
— Doktór Sternau opowiedział mi cośniecoś o pańskich losach i właśnie dlatego pragnę pana przekonać, że nie jest sir, mimo ubóstwa, poza nawiasem życia. A więc zgoda?
Mariano spojrzał z namysłem na Sternaua, poczem odparł:
— Mylordzie, nie chciałbym rozstawać się z mym przyjacielem.
Dryden odparł z uśmiechem:
— Ależ to się rozumie samo przez się, iż doktór Sternau pójdzie razem z panem. Przypuszczam, że i pan Unger zdecyduje się wyrzec tej gospody. Czy się mylę?
Pytanie było skierowane do Sternaua, który podszedł do lorda i, wyciągnąwszy doń ręce, rzekł z radosnym, szczerym uśmiechem:
— Mylordzie, okazujesz nam więcej, aniżeli gościnność. Bóg zapłać. Przyjdziemy wszyscy trzej.
— Ale jak najprędzej, moi panowie. Odchodzę teraz, by przysłać po was powóz. Dowidzenia.
Sternau odprowadził gościa aż do drzwi. Gdy wrócił do pokoju, zastał na kanapie Mariana, zalanego łzami.
— Co panu jest? — zapytał przelękniony.
— Nic, drogi przyjacielu, — odparł Hiszpan. — To łzy szczęścia. Bałem się, że źle przyjmie oświadczenie Amy.
— No, i widzi pan, że się co najmniej nie gniewa.
— Tak, zawdzięczam to panu. Domyślałem się, że przybył do pana, by się czegoś o mnie dowiedzieć. Niech pan nie bierze za złe tych łez. Chory ulega łatwo bólowi, czy radości, o wiele łatwiej, aniżeli zdrowy. Czuję się szczęśliwy, że człowiek ten nie ma do mnie żalu, że tak serdecznie ze mną mówił... —
W jakiś czas potem zajechał pod gospodę powóz, by zabrać Sternaua, Mariana i Ungera do mieszkania lorda. Lord zajmował jeden z najpiękniejszych pałaców miasta, a przytem nader obszerny. Goście otrzymali apartamenty godne książąt. —
Mariano nie mógł jeździć konno z powodu choroby. Unger nie bardzo przywykł do siodła, konia dosiadał chyba nie więcej, niż dziesięć razy w życiu. Jedynie Sternau w towarzystwie lorda następnego dnia wyjechał konno na przejażdżkę na główną arterję stolicy, Alamedę, gdzie postać jego wyniosła budziła powszechny podziw. — — —
Józefa Cortejo leżała w swym pokoju w hamaku. Paliła tak ulubionego przez Meksykanki papierosa, trzymając przed sobą książkę, której nie czytała wcale. Jej sowie oczy patrzyły gdzieś wdal. Myślała o ukochanym hrabi Alfonsie, który przed odjazdem przyrzekł ją poślubić, jakkolwiek jej nie kochał. Myślała również o tych pięknych, ognistych Hiszpankach, wśród których łatwo znaleźćby się mogła taka, któraby go opętać potrafiła.
Tymczasem do pokoju wszedł Pablo Cortejo; czoło miał pomarszczone, w ręku trzymał list. Zwrócił się do córki:
— Z pocztą, którą otrzymałem, nadszedł list od mego brata.
Józefa skoczyła, wyciągając ręce.
— Daj go tu! Co tam słychać w Hiszpanji?
— Hm. I źle i dobrze. W międzyczasie Alfonso był w Niemczech.
— Ah, tak. W jakim celu?
— Z powodu tego przeklętego doktora. Człowiek ten przybył do Hiszpanji na nasze nieszczęście. To nasz zagorzały wróg.
Józefa ściągnęła brwi pogardliwie.
— Pah! Któżby się bał jakiegoś tam eskulapa.
— A jednak musimy się przed nim strzec — odpowiedział Cortejo poważnie. — Już pierwszego dnia, zaledwie przybył na zamek Rodriganda, człowiek ten przejrzał nas i potrafił pokrzyżować nasze plany. Ma spryt zdumiewający, a przytem djabelskie wprost szczęście.
— Może jest naprawdę ulubieńcem djabła, który go porwie w swoim czasie? Przed chwilą myślałam o nim zupełnie przypadkowo. Czy nie słyszałeś nic o lekarzu, który włóczy się po salonach stolicy? Nazywa się doktór Sternau. Jest gościem posła angielskiego, a ten przedstawił go całej arystokracji. Wczoraj był nawet u prezydenta. Śmiech pomyśleć, że się takie honory oddaje cyrulikowi.
— Nazywa się Sternau? Caramba, to chyba nie ten sam!
— I ja to sobie mówię. Nazwisko i zawód są w tym wypadku przypadkiem. Karol Sternau, którego się tak obawiasz, przebywa przecież obecnie w Niemczech, a więc nie może wałęsać się po Meksyku.
Twarz Corteja sprochmurniała.
— Tak sądzisz? — zapytał. — A któż ci powiedział, że ten Sternau jest teraz w Niemczech?
— Stryj pisał przecież w ostatnim liście.
— To prawda. Ale od tej chwili przeszło sporo czasu.
— Nie — sądzisz — chyba... — zapytała przeciągle Józefa.
— Sądzę, że powinnaś przeczytać ten list — odparł krótko, podając jej pismo.
Wzięła je i czytała:

Drogi bracie,

Tym razem mam istotnie ważne wiadomości. Jak ci wiadomo, doktorowi Sternauowi udało się wywinąć z rąk naszych. Pisałem ci już, że Alfonso nie zastał go w Paryżu, Sternau wyjechał bowiem do Niemiec. Alfonso pojechał za nim, ale nie mógł go w Niemczech odnaleźć. Dowiedzieliśmy się później, że Sternau ożenił się z Rosetą. Ślub odbył się w Niemczech w miejscowości Reinswalden. Po ślubie Sternau udał się w podróż. Czy wiesz, jakie ma zamiary? Chce odszukać kapitana Landolę, by zabrać od niego tego Mariana, który na zamku Rodriganda nazwał się Alfredem de Lautreville. Po doktorze można spodziewać się wszystkiego; mam jednak nadzieję, że planów swych nie urzeczywistni. Wysłałem natychmiast do wszystkich portów, do których zwykł zawijać Landola, tajemne ostrzeżenia; ponieważ nie jest wykluczone, że kapitan przybędzie do Meksyku, zawiadamiam i ciebie. Trzeba tego Sternaua unieszkodliwić, w przeciwnym razie jesteśmy zgubieni.
A teraz o czemś przyjemniejszem: Alfonso jest głową rodu Rodriganda; zastępuję go wprawdzie w interesach, on jednak reprezentuje ród, musi się więc ożenić.
Szukałem dla niego godnej kandydatki i udało mi się znaleźć damę ze starego hiszpańskiego rodu, posiadającą wszystkie warunki, by dodać blasku nazwisku Rodriganda. Mam nadzieję, że pod moim wpływem świetny ten związek przyjdzie do skutku. O rezultacie starań zawiadomię cię niezwłocznie.

Twój brat
Gasparino Cortejo.

Przeglądając drugą połowę listu, Józefa zbladła. Doczytawszy do końca, zgrzytnęła dziko zębami, zmięła papier w kłębek, rzuciła na ziemię i zaczęła deptać.
— Spotka ich los tego listu, jeżeli Alfonso nie dotrzyma słowa! — zawołała w dzikiej furji. — Zniszczę ich, zetrę na proch!
Wyglądała okropnie. Ojciec położył rękę na jej ramieniu i rzekł:
— Ależ uspokój się; jeszcze nie jest tak źle.
Józefa dumnie odrzuciła głowę wtył.
— Tak, jeszcze źle nie jest. Jeszcze nie zaszli za daleko, ale też nie zajdą. Jednakże już sama ich myśl o tem wszystkiem jest zdradą wobec mnie.
— Mylisz się bardzo.
— Jakto? Czy chcesz ich bronić?
— Brata tylko, nie Alfonsa. Gasparino nie ma z pewnością pojęcia o słowie, danem przez Alfonsa; gniew twój nie powinienien go dotykać.
— Masz rację. Ale Alfonsa, który nie chce dotrzymać obietnicy, nie puszczę z rąk. Jest moim, jest moją własnością; żadna inna mieć go nie będzie. Chcę być hrabiną Rodriganda; przed niczem się nie cofnę, o tem wiesz, mój ojcze, nieprawdaż?
Wyglądała jak furja. Cortejo starał się ją uspokoić:
— Napiszę do Gasparina.
— Napisz i zażądaj natychmiastowej odpowiedzi.
— A jeżeli powie: „nie“?
— Wtedy jest zgubiony; to ci przysięgam.
— Ależ moja droga, przecież to mój brat!
— Właśnie dlatego powinien spełnić naszą wolę i należy go ukarać, jeżeli tego nie czyni. Wiesz, że mam testament w ręku.
— Czy użyjesz przeciw niemu...?
Uśmiechnęła się zjadliwie:
— Brat twój ma syna, ty zaś córkę. Zostaliśmy wszyscy złodziejami, oszustami, nawet mordercami, po to tylko, aby otrzymać zamek Rodriganda. Czy jego syn ma być panem wszystkiego, a córka twoja ma chodzić z pustemi rękoma? Nie, to nasza wspólna własność, jego i moja. Jeśli został hrabią, ja muszę zostać hrabiną — oto jedyne rozwiązanie sprawy, i od tego nie odstąpię.
Cortejo uważał za odpowiednie zająć stanowisko wymijajace.
— Przyznaję ci rację, — rzekł — ale uważam, że się niepotrzebnie unosisz. Mamy przecież sprawę bliższą, ważniejszą.
— Cóż to za sprawa? — zapytała, ciągle jeszcze wściekła.
— Mam na myśli doktora Sternaua.
— Ach tak — rzekła Józefa, przypominając sobie pierwszą część listu. — Cóż ty ha to? A więc ten człowiek porzucił Niemcy, aby odszukać kapitana Landolę? Pah, taki lekarz, taki kret ziemny. Jesteście śmieszni.
— Nie doceniasz ludzi typu Sternaua. Długo bywają spokojni i cierpliwi, ale skoro powezmą jakąś decyzję, bezwątpienia ją wykonają.
— Więc sądzisz, że Sternau, bawiący tutaj, i tamten z Paryża to jedna i ta sama osoba?
— Uważam to za prawdopodobne.
— Trzeba w takim razie rzecz zbadać.
— Ale jak? Nie można przecież pytać lorda.
— Nie — uśmiechnęła się. — Zostaw to już mnie. Moja w tem głowa, byśmy otrzymali zaproszenie i doktora poznali.
— Czy wiesz jak wygląda?
— Tak. Jest podobno niezwykle krzepki i wysoki, istny olbrzym.
— Tak. Gasparino pisał przecież, że to Goljat.
— To jeszcze nie dowód. Mogą być braćmi albo krewnymi. Słyszałem, że na północy olbrzymi rodzą się na kamieniu. A więc chwilowo zdobyć mam zaproszenie. —
Sternau spodziewał się tego spotkania. Przypuszczał, iż Pablo Cortejo zna go z listów brata. Wiedział, że mówią o nim w mieście, więc nazwisko jego musiało się otrzeć o uszy Corteja. W czasie każdej wizyty na mieście spodziewał się spotkania z nim. Słyszał bowiem, że Cortejo, jako pełnomocnik hrabiego Rodriganda, bywa w najlepszych towarzystwach. — —

∗             ∗

W jakiś tydzień po przybyciu Sternaua do Meksyku, lord Dryden zaprosił doktora na przejażdżkę konną, zapuścili się na wzgórza podmiejskie. W drodze powrotnej, gdy mijali jakieś podmurze, Anglik oświadczył:
— Nareszcie mogę dziś dotrzymać przyrzeczenia.
Ponieważ byli sami, lord mówił po niemiecku.
— W sprawie grobowca, mylordzie?
— Tak. — Dryden uniósł się w siodle i zapytał: — Czy widzi pan ten grobowiec?
— Z korynckiemi wieżyczkami?
— Tak. W tym grobowcu spoczywa don Fernando de Rodriganda.
— Czy można wejść na cmentarz?
— Ależ tak. Brama cmentarza stoi otworem przez dzień cały.
Zeskoczyli z koni, przywiązali je i weszli na cmentarz. Ponieważ było sporo osób, wmieszali się w tłum, aby zataić cel swego przybycia. Do grobowca zbliżyli się dopiero po pewnym czasie, jak gdyby przypadkowo. Zapierały go okratowane drzwi; krata jednak nie była wysoka. U góry pod sklepieniem pozostawiała wolną przestrzeń, przez którą łatwo można było przeleźć.
— Czy pan wie na pewno, mylordzie, że to ten sam grobowiec, który mam na myśli? — zapytał Sternau.
— Tak, opisano mi go dokładnie. A zresztą widzi pan napis: Rodriganda.
— Więc nie będziemy mieli zbytnich kłopotów, by się tu dostać. A teraz chodźmy stąd.
— Kiedy pan zamierza zbadać grobowiec?
— Dziś wieczorem jeszcze. Czy chce pan być obecny?
— Niestety, jestem osobą oficjalną, posłem, i muszę wystrzegać się podejrzeń. —
Późnym wieczorem, tuż przed północą, trzech mężczyzn udało się ku cmentarzowi. Był trzeci dzień od nowiu, więc panowała niemal zupełna ciemność. Mariano dotrzymywał towarzystwa Sternauowi i Ungerowi; ośmiodniowy odpoczynek pozwolił mu uczestniczyć w tej wyprawie.
— Zostańcie tutaj — szepnął Sternau. — Upewnię się, czy jesteśmy bezpieczni.
Przeszukał dokładnie cały cmentarz; przekonawszy się, że nic im nie stoi na zawadzie, wrócił do towarzyszy.
— Teraz chodźcie za mną, ale przestrzegajcie ciszy.
Gdy doszli do grobowca, Sternau pierwszy przesadził kratę, za nim zaś Unger i Mariano. Stali teraz przed grubą płytą cynową, pokrywająca otwór sklepienia.
— Płytę trzeba odśrubować — rzekł Sternau.
Obejrzał sobie wszystko za dnia i postarał się o odpowiednie narzędzia do odśrubowania płyty. Po wytężonej pracy, którą wszyscy trzej wykonywali w ciszy absolutnej, płyta wreszcie puściła i można ją było podnieść. Wąskie schody prowadziły wdół sklepienia. Zestąpili po nich, jeden za drugim. Sternau szedł pierwszy; szukając poomacku, trafił na trumnę.
— Oto i trumna — rzekł po chwili. — Unger, zapalcie ślepą latarkę, ale ostrożnie, aby żaden promień światła nie przedostał się na górę.
Unger spełnił polecenie. Zobaczyli teraz przy słabym blasku latarki kilka metalowych trumien. Na jednej z nich, która stała tuż przy wejściu, złotemi zgłoskami wyryty był napis:

Fernando,
hrabia de Rodriganda y Sevilla.

Sternau wskazał ręką na napis i zaczął badać śruby, któremi przymocowano wieko.
— Co teraz zobaczymy? — szepnął Mariano.
— Albo nic, albo też szczątki stryja pańskiego Fernanda — odparł Sternau.
— Trwoga mnie zdejmuje — rzekł Mariano. — Pomyśleć tylko: porwany bratanek stoi przed trumną swego stryja.
— Nie porywamy przecież trupa, nie bezcześcimy zwłok. Stoimy tutaj jako zastępcy sądu śledczego i za każdy uczynek możemy odpowiedzieć przed Bogiem i przed sumieniami naszemi. Tak, teraz otworzymy trumnę.
Przyłożyli do śrub narzędzia. Kiedy puściły wreszcie, wykręcili je bez trudności. Wszyscy trzej stali w uroczystem wyczekiwaniu.
— No, teraz, w imię Boże, odsłonimy wieko — rzekł Sternau.
Po tych słowach podniósł wieko; wypadło mu jednak z ręki i zatrzasnęło się napowrót, wydając ciężki, ponury dźwięk.
— To umarły broni się przed zakłócaniem spokoju — szepnął Mariano.
— Nie będzie się z pewnością gniewał na nas; chcemy się przecież tylko przekonać, czy nie popełniono wobec niego jakiegoś łotrostwa, — odparł Sternau.
Ujął wieko z wielką ostrożnością, uniósł je i odłożył. Unger skierował latarkę ku otwartej trumnie — wszyscy trzej spojrzeli po sobie jak na komendę.
— Trumna jest pusta — rzekł Mariano.
— Tak też przypuszczałem — przytaknął Sternau.
— Zwłoki nie spoczywały w niej nigdy — dodał Unger.
— Przeciwnie — odparł Sternau, biorąc latarkę z rąk Ungera i oświetlając białe atłasowe poduszki, które leżały w trumnie. — Czy nie widzicie śladów, pozostawionych przez ciało?
— W takim razie stryj umarł naprawdę — rzekł Mariano.
— Ale dlaczego zabrano trupa?
— Nie trupa zabrano, a żywego człowieka, — oświadczył doktór. — Jakiż w tem cel — usuwać zwłoki? Jeżeli jest trucizna, która powoduje szaleństwo, dlaczegóż nie mają się znaleźć środki, które pozornie uśmiercają człowieka?
— A więc ten człowiek, którego zaniesiono do Veracruz i sprzedano do Harraru, to istotnie don Fernando de Rodriganda?
— Jestem o tem wręcz przekonany. — No, a teraz trzeba starannie zamknąć trumnę, aby ślad tu po nas nie został.
Skoro się z tem uporali, zgasili latarkę, weszli po schodach na górę i przyśrubowali zpowrotem cynową płytę. Przeskoczyli potem przez kratę i cicho, niepostrzeżenie, opuścili cmentarz. Nikt nie przeczuwał co zdziałali tej nocy. —
Lord Dryden oczekiwał ich w domu niecierpliwy i zaciekawiony. Gdy Sternau i Mariano opowiedzieli mu co zobaczyli, rzekł z przerażeniem:
— Nie chciałem w to wierzyć. Co za zbrodnia. Trzeba zawiadomić władze.
— To nie zaprowadziłoby nas do celu. Nie mam zaufania do sprawiedliwości meksykańskiej.
— Zostanie zmuszona do wykonana obowiązku.
— Któż ją zmusi, mylordzie? — zapytał Sternau.
— Ja — odparł Dryden zdecydowanie.
— To próżny trud.
— Udowodnię panu, że rzecz się ma przeciwnie.
— Mógłby sir jedynie udowodnić, że trupa niema w trumnie. Pozostałoby zagadką, gdzie się trup podział, czy człowieka tego pochowano żywcem, oraz kwestja kto jest sprawcą zbrodni. Przez doniesienie do władz obudzilibyśmy tylko czujność naszych wrogów, którzy zorjentowaliby się, w jakiem są niebezpieczeństwie.
— Ależ, doktorze, czy zbrodnia tej miary ma ujść bezkarnie?
— Zostanie ukaraną, gdy znajdziemy hrabiego Fernanda. Wtedy zaprowadzimy przestępców na cmentarz i zażądamy od nich trupa. Ale dopiero wtedy.
— W takim razie chce się pan udać do Harraru?
— Oczywiście. Ale najpierw musimy udać się do hacjendy del Erina, aby pomówić z Pedrem Arbellez. Ponadto, powinniśmy odszukać Marję Hermoyes.
— Nie możecie z nią mówić tutaj. Mieszka w hacjendzie del Erina.
— Trzeba wobec tego jechać jak najprędzej. Ale nasz przyjaciel Mariano jeszcze zbyt osłabiony. Prędzej, niż za tydzień, nie będzie mógł pomyśleć o takiej podróży konnej. —
— Tydzień strawi także pan Unger na naukę jazdy — dodał lord z uśmiechem. — Kto niepewnie siedzi na wierzchowcu, nie może zapuszczać się nad granicę indyjską. —
Mariano znalazł najlepszego lekarza w postaci Amy, która leczyła go szczęściem i pogodą. Całe dnie niemal spędzali razem; lord udawał, że tego nie widzi. — —
W dwa dni później lord Dryden i Sternau zaproszeni zostali na jakieś przyjęcie; miał zjawić się na niem Cortejo wraz z córką, Sternau był więc przygotowany na spotkanie. Udał się z lordem wcześniej, chciał bowiem przyjść przed Cortejami. Przyjęcie wydawała bogata rodzina. Do dyspozycji gości stało wiele pokojów. Po przywitaniu z panią domu, Sternau odłączył się od Drydena, powiedziawszy mu, że będzie w ogrodzie pomarańczowym. Czekał tam, dopóki Dryden nie zawiadomił go, iż Cortejo przyszedł.
— Czy zechce mnie pan przedstawić, mylordzie?
— Życzy pan sobie tego? Chodźmy w takim razie.
Cortejo stał wraz z córką w grupie świeżo przybyłych gości.
— Ten wysoki, szczupły jegomość — wskazał lord.
— Aha, bardzo podobny do swego brata — odparł Sternau.
— Ta sennorita obok niego, to córka.
— Co? To monstrum o okropnej twarzy?
— Tak.
— Córka jeszcze milsza od ojca.
Zbliżyli się do grupy gości. Dryden szedł szybko, Sternau nieco wolniej. Cortejo stał do nich odwrócony tyłem.
— Ach, mylordzie, — rzekł, zobaczywszy po chwili Drydena, — cieszę się, że pana widzę. Czy pan namyślił się co do mej propozycji?
— Jakiej?
— W sprawie hacjendy del Erina.
Dryden ściągnął groźnie brwi.
— Nie mam zwyczaju mówić na przyjęciach o interesach. A zresztą, muszę mieć pewność, że hacjenda jest istotnie własnością hrabiego de Rodriganda.
— Co do tego niema wątpliwości.
— I panu zlecono ją sprzedać? Słyszałem, że właścicielem hacjendy jest Pedro Arbellez, któremu przypadła po śmierci hrabiego Fernanda.
— Nieprawda, mylordzie, to plotki z palca wyssane.
— Wkrótce dowiem się prawdy.
— Od kogo?
— Od mego przyjaciela, który w najbliższym czasie udaje się do hacjendy. Pozwolę sobie przedstawić go panu.
Lord wskazał ręką wtył. Cortejo i Józefa zwrócili głowy w kierunku Sternaua.
— Ten oto sennor jest moim przyjacielem. Nazywa się doktór Sternau.
— Doktór Sternau? — zapytał Cortejo, obrzucając ostrym wzrokiem twarz i postać nieznajomego.
Po chwili jednak przybrał napowrót wyraz uprzejmy.
— Zaszczyt dla mnie poznać pana, doktorze. Jak słyszałem, jest pan Niemcem; czy tak?
— Tak jest.
Bardzo lubię Niemców. Niech pan pozwoli, abym go przedstawił córce.
Sternau złożył ukłon Józefie. Po chwili Józefa i Cortejo wzięli go między siebie i zaprowadzili do ławki, która ciągnęła się dokoła pokoju. Sternau przeczuwał coś w rodzaju przesłuchania. Nie omylił się, gdyż, ledwie usiedli na ławce, Cortejo zaczął:
— Słyszałem, że się pan wybiera do hacjendy del Erina?
— Może — odpowiedział Sternau lakonicznie, niezadowolony, iż lord zdradził jego zamiar.
— Czy wolno zapytać w jakim celu?
— Chcę poznać kraj i mieszkańców. Dlatego też mam zamiar objechać Meksyk północny. Gdy się o tem dowiedział lord Dryden, prosił mnie, bym obejrzał del Erina, ma bowiem zamiar kupić ten majątek.
— Ach, tak — odparł Cortejo uspokojony. — Mam w hacjendzie zwarjowanego dzierżawcę, który twierdzi, iż jest właścicielem folwarku. Pocieszny staruszek... Pan, zdaje się, wiele podróżuje?
— Tak, niemało.
— Zazdroszczę panu — rzekła Józefa z udaną uprzejmością. — Człowiek, który jest panem swego czasu, winien być uważany za szczęśliwego. Jakież części świata pan już zwiedził, doktorze?
— Amerykę, Afrykę i część Azji.
— A Europę?
— Tam się urodziłem — rzekł z uśmiechem.
— Czy pan zna Francję?
— Tak. Owszem.
— A Hiszpanję?
— Byłem i tam.
Józefa rzuciła ojcu krótkie porozumiewawcze spojrzenie i prowadziła dalszą rozmowę.
— Hiszpanja jest naszą ojczyzną, interesuje więc nas najbardziej. Czy może nam sennor powiedzieć, jakie pan w niej zna prowincje, lub miasta?
Sternau odparł obojętnie:
— Bawiłem tylko przez krótki czas w tym pięknym kraju. Jako lekarz, zostałem wezwany do niejakiego hrabiego de Rodriganda, który był ciężko chory.
— Rodriganda? Czy wiadomo panu, że ten hrabia ma posiadłości w Meksyku?
— Owszem.
— I wiadomo panu, że ojciec mój jest zarządcą jego majątków w Meksyku?
Sternau udał zdumienie:
— Czy to możliwe, sennor Cortejo? — zawołał.
A po chwili wrzekomego namysłu dodał:
— Na zamku Rodriganda był również pewien sennor Cortejo. Czy to może pański krewny?
— To mój brat.
— Cieszy mnie to, gdyż często spotykałem się z sennorem Gasparinem.
— To człowiek nietowarzyski.
— Tego nie zauważyłem. Przeciwnie, mam wrażenie, że obaj poznaliśmy się doskonale.
Józefa zagryzła wargę, wyczuła bowiem ironję ze słów Sternaua. Przezwyciężając się, rzekła uprzejmie:
— Szkoda, że Bóg nie pozwolił panu uratować hrabiego Manuela.
— Tak; dałbym za to wiele.
— O ile mi się zdaje, hrabia padł ofiara nieszczęśliwego wypadku?
— Tak, wypadek był w każdym razie nieszczęśliwy.
I z tych słów przebijała ironja, którą zarówno Cortejo, jak córka doskonale zauważyli.
— W takim razie zapewne poznał pan hrabiankę Rosetę? — badała dalej gorączkowo Józefa.
— Oczywiście. Hrabianka Roseta jest obecnie moją żoną.
Mimo, iż oboje udali po tych słowach niezwykłe zdumienie, Sternau był przekonany, że wiedzieli o tem już dawno.
— Co pan mówi, czy to być może? — zawołali niemal równocześnie ojciec i córka.
— Gdy miłość w grę wchodzi, wszystko staje się możliwem — rzekł Sternau z uśmiechem. — W Hiszpanji poczucie stanowości jest wprawdzie silniejsze, aniżeli w mojej ojczyźnie, ale wzięliśmy przecież ślub w Niemczech.
— A więc condesa opuściła Hiszpanję?
— Tak jest.
— I hrabia Alfonso zgodził się na to?
— Nie stawiał przeszkód — odparł Sternau. — A więc pani zna hrabiego Alfonsa?
— Naturalnie. Wychowywał się przecież od najmłodszych lat u nas w Meksyku.
— Ach tak. Zapomniałem o tem.
— Pisano nam, że hrabianka Roseta była ciężko chora.
— Wyzdrowiała, sennorito. Ale muszę państwa przeprosić. Lord Dryden mnie woła. Chce mnie z pewnością komuś przedstawić.
Po tych słowach Sternau podniósł się, aby odejść. Cortejo i Józefa wstali również; ojciec rzekł:
— Jaki to miły przypadek, że spotykamy tu kogoś, kto zna zamek Rodriganda. Czy nie zechciałby nas pan kiedyś zaszczycić swoją wizytą?
— Jestem do dyspozycji państwa.
— A może my odwiedzimy sennora u lorda Dryden? — wtrąciła Józefa. — Jestem najserdeczniejszą przyjaciółką miss Amy.
— Odwiedziny państwa będą dla mnie prawdziwą przyjemnością.
Gdy Sternau, złożywszy ukłon, oddalił się, Józefa rzekła do ojca:
Caracho! To on.
— Tak jest.
— Czyś mu się dokładnie przypatrzył?
— Jak najdokładniej. To przeciwnik, którego nie wolno lekceważyć.
Józefa obrzuciła ojca pogardliwem spojrzeniem i rzekła:
— Nie wolno go lekceważyć? Dziwne słowa. To przeciwnik, który dorósł do wielu mężczyzn, ale czy da sobie radę z kobietą, to się dopiero okaże. Z jakim spokojem ten człowiek mówił. A przecież zna nas, przecież wie o wszystkiem, przecież przybył do Meksyku w jakimś złym zamiarze. Cóż robić, będzie musiał zginąć, choć mi go żal, bo to wróg, za którym można szaleć.
— Ty już szalejesz. Jak mogłaś powiedzieć, że go chcemy odwiedzić?
— Czy naprawdę przypuszczasz, że do nas przyjdzie? Musimy pójść do niego, inaczej go nie wybadamy.
— A ja ci mówię, że ten człowiek przyjdzie do nas. To drobnostka dla niego, wejść do kryjówki lwa. Gdybym tylko wiedział, czego chce w Meksyku...
— Dowiemy się o tem podczas jutrzejszych odwiedzin.
— Oszalałaś? Po tem, co zaszło z tą miss Amy?
— To mnie nic nie obchodzi, gdy chodzi o tak ważną sprawę.
— Nie pójdę z tobą.
— Więc pójdę sama — odparła zuchwale.
— Tego jestem pewien.
— I nie mylisz się, ojcze. Wiem jednak, że będziesz mi towarzyszyć. Musimy go wybadać, musimy dowiedzieć się o wszystkiem, zorjentować jakiej broni przeciw niemu użyć należy. —
Podczas tej zamiany słów między ojcem a córką, Dryden rozmawiał w drugim pokoju ze Sternauem.
— Cóż pan powie o tej parce?
— Jastrząb i sowa, tylko że w tym wypadku odwagą i energją sowa przewyższa jastrzęba.
— Uważa pan, że ludzie ci zdolni są do czynów, o które ich podejrzywamy?
— Ależ tak. Obydwaj Cortejowie godni siebie bracia pod względem nikczemności. Ale, mylordzie, szkoda psuć sobie wieczór rozmową o ludziach tego pokroju. Już sam ich widok mierzi.
— Czy Cortejo zaprosił pana do siebie?
— Tak.
— I pójdzie pan?
— Owszem, o ile ojciec i córka przedtem mnie nie odwiedzą.
— Do djabła! Czy pan im proponował.
— Skądże znowu. Córka Corteja sama się narzuciła; twierdzi, że jest przyjaciółką miss Amy.
Lord wzruszył ramionami i wnet się oddalił. Sternau unikał do końca wieczora spotkania z Pablem Cortejo i jego córką. — —
Następnego przedpołudnia lokaj zameldował doktorowi przybycie sennora Cortejo i sennority Józefy. Po chwili ukazali się na progu.
— Niech pan wybaczy, sennor Sternau, żeśmy pana tak prędko odszukali, — rzekł Cortejo. — Józefa się stęskniła za wiadomościami z ojczyzny. Tak dawno nie mieliśmy stamtąd słuchu, więc korzystamy z pozwolenia, aby odwiedzić pana.
Sternau przywitał gości z konwencjonalną uprzejmością. Natychmiast rozpoczęła się indagacja, którą przewidywał.
— Sennor wylądował w Veracruz? — zapytał Cortejo.
— Tak, mój panie.
— Polecono pana lordowi Dryden?
— Poznałem na zamku Rodriganda miss Amy.
— Ach, tak — rzekła Józefa, zaskoczona tą wiadomością. — Miss Amy była przyjaciółką condesy Rosety?
— Tak jest.
— Więc na zamku panowało rozwinięte życie towarzyskie?
— Wprost przeciwnie.
— To dziwne. Mówi pan, że była tam miss Amy, oprócz tego dowiedzieliśmy się z pewnego listu, że bawił na zamku jakiś oficer francuski. Czyż można więc mówić o braku życia towarzyskiego?
Sternau wiedział, że teraz przyjdzie kolej na Mariana.
— Jednak na zamku było niemal samotnie — odparł chłodno.
— A tego oficera sennor poznał?
— Owszem.
— Pamięta pan jego nazwisko?
— Alfred de Lautreville.
— Czy długo był na zamku?
— Kilka dni.
— A potem wrócił do Francji?
— Odjechał, nie mówiąc dokąd.
Józefa zorjentowała się, że na tej drodze nic nie uzyska. Sternau nie kłamał wprawdzie, ale nie dawał również odpowiedzi wyczerpujących. Już miała mu zadać nowe pytanie, gdy wszedł Unger. Sternau był z tego bardzo zadowolony. Mógł się oddalić na chwilę, gdyż Unger, jako marynarz, znał nieco hiszpański i mógł od biedy porozumieć się tym językiem. Sternau przedstawił kapitana swym gościom i oddalił się pod wyszukanym naprędce pozorem.
Wyszedłszy z pokoju, pośpieszył do gabinetu lorda w którym znalazł Amy i Mariana.
— Cóż pan przynosi? — zapytał lord. — Widzę, że panu śpieszno.
— Przynoszę potwierdzenie wczorajszego przypuszczenia. Cortejo jest tutaj.
— Być nie może. Jest u pana?
— Tak; razem z córką.
Lord się uśmiechnął:
— I samych ich pan zostawił?
— Nie. Unger został z nimi. Przychodzę tu z pewną prośbą.
— Słucham, drogi przyjacielu.
— Niech mylord zaprosi ich na śniadanie.
Lord zapytał z ogromnem zdziwieniem:
— Tych ludzi? Czy pan żartuje?
— Ależ nie; mówię serjo. Widzę, że miss Amy dziwi się również mej prośbie, mimo to ponawiam ją.
— Ależ do djabła, dlaczegóż mam ich zaprosić? Ta hołota jest mi tak wstrętna, że nie chcę jej widzieć.
— Muszę zobaczyć, jakie wrażenie sprawi na nich widok Mariana.
— To co innego. Niechże pan w takim razie weźmie Mariana do siebie.
— Nie, mylordzie. Chcę, aby państwo byli świadkami tej sceny.
Lord skinął głową, a widząc, że i Amy zgadza się na prośbę Sternaua, rzekł:
— A więc zgoda. Niech przyjdą na śniadanie.
— Ale ja sam nie mogę ich zaprosić, mylordzie.
— No, no, niech i tak będzie. Postaram się z tego wywiązać.
Sternau wrócił do gości Był teraz zabezpieczony przed niedogodnemi pytaniami, gdyż, ze względu na obecność Ungera, rozmowa przybrała charakter zdawkowy. Po jakimś czasie wszedł lord Dryden: Udając, że spodziewał się zastać tylko Sternaua i że nie wie nic o wizycie, powitał gości z wytworną uprzejmością, a po krótkiej chwili zaprosił na śniadanie; zaproszenie zostało oczywiście przyjęte.
Podano do stołu. Wszyscy z wyjątkiem Mariana, zebrali się w jadalni. Bez względu na jego nieobecność zaczęto roznosić potrawy; ożywioną rozmowę przeplatano meksykańskiemi delicjami.
Po dobrej chwili wszedł do jadalni Mariano. Pabla Cortejo i Józefę usadowiono w ten sposób, że w pierwszej chwili nie mogli go zobaczyć. Dopiero, gdy podszedł do swego miejsca, Cortejo zauważył jego obecność. Gdy ujrzał twarz Mariana, skoczył przerażony z krzesła i zawołał:
— Hrabia Manuel!
Był blady jak trup, oczy miał otwarte szeroko. Józefa wstała również z krzesła i patrzyła na Mariana osłupiałym wzrokiem. W pałacu Rodrigandów znajdował się portret hrabiego Manuela z czasów młodości; młody człowiek był tak podobny do portretu, że Józefa zamarła w przerażeniu.
— Myli się pan — rzekł Sternau. — Ten pan nie jest hrabią Manuelem; to porucznik de Lautreville, o którego mnie państwo pytali.
Cortejo i Józefa powoli odzyskiwali spokój.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł Cortejo. — Zachodzi tu silne podobieństwo, które mnie zaskoczyło. Zapomniałem przy tej okazji, że przecież lata płyną.
— Ojciec mnie wprost przeraził — usprawiedliwiała się Józefa.
— Powiada pan, że między porucznikiem i hrabią Manuelem zachodzi podobieństwo?
— Z pewnością, mylordzie.
— To dziwne. Tak bliskie podobieństwo między ludźmi odmiennej narodowości. Ale to przypadek jedynie.
Potoczyła się znowu zwykła, towarzyska rozmowa. —
Po powrocie do domu Cortejo zapytał:
— Rozumiesz teraz, co się dzieje?
— O cóż chodzi? — Józefa spojrzała na ojca.
— Ten porucznik, to prawdziwy hrabia Alfonso.
Skinęła milcząco głową.
— Sternau oswobodził go — mówił dalej Cortejo.
— Ale gdzie, jak? Co się stało z Landolą i jego statkiem?
— Nie wiem.
— Ojcze, czy ten Sternau jedzie naprawdę za trzy dni do hacjendy?
— Tak. I tamci dwaj mu towarzyszą.
— Czy pozwolisz im się wymknąć?
— Ani mi się śni. Trzeba skończyć z tymi ludźmi.
— Jestem tego samego zdania. W jaki jednak sposób ich usuniesz?
— Tego ci jeszcze powiedzieć nie mogę. Zresztą nieprzykładne to sprawy dla kobiet. Sam się tem zajmę.
Cortejo nie mógł spać w nocy. Suszył mózg i wytężał myśli aż do białego świtu. Powziąwszy decyzję udał się do stajni i kazał osiodłać konia. Nad ranem opuścił miasto, jadąc w kierunku północnym. Gdy Józefa zapytała przed południem o ojca, powiedziano jej że wyjechał na czas jakiś. — — —
W dwa dni później trzy mocne konie czekały przed pałacem lorda. W mieszkaniu lord żegnał się ze swymi gośćmi.
— Jak długo zamierza pan bawić poza miastem, doktorze? — zapytał Dryden.
— Kto to może przewidzieć w naszych warunkach? Postaramy się wrócić jak najprędzej.
— Spodziewam się doktorze. Nie oszczędzajcie koni; tysiące ich przecież biega po pastwiskach. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenie?
— Tak, mylordzie. Niewiadomo, co może spotkać człowieka w tym kraju. Niech pan będzie łaskaw zająć się mym jachtem i załogą na wypadek, gdyby powrót mój miał się opóźnić.
— Uczynię to, choć nie przypuszczam, by się należało liczyć z opóźnieniem. No, bądźcie panowie zdrowi.
Sternau i Unger siedzieli już w siodłach; Mariano stał jeszcze na schodach, żegnając Amy po raz tysiączny. Nareszcie zszedł i wszyscy trzej pocwałowali w tym samym kierunku, w którym dwa dni przedtem udał się Cortejo. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.