Cyganie i przemytnicy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Cyganie i przemytnicy
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


CYGANIE i PRZEMYTNICY
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw




I
UŚMIECH SZCZĘŚCIA.

Z przybyciem naszych gości ożywił się zamek Rodriganda.
Stary hrabia chętny był towarzystwu młodych, którzy go często odwiedzali. Czuł dziwną sympatję do porucznika, podobała mu się również Angielka; oboje wywierali na niego wpływ kojący.
Doktór Sternau oświadczył po kilkudniowych zabiegach, że kamienie zostały usunięte. Ponieważ hrabia czuł się dobrze, Sternau postanowił przystąpić do kuracji oczu.
Cały zamek cieszył się z tego, oczywiście z wyjątkiem notarjusza, sennory Klaryssy i Alfonsa.
Roseta, Amy, Sternau i porucznik odbywali codziennie spacery po parku. Zaczynały się one zwykle we czwórkę, kończyły w dwójkę. Gdy hrabia rzeźwił się na werandzie balsamicznem powietrzem, reszta przechadzała się wśród drzew i kwiatów. I zawsze obok Rosety szedł Sternau, obok Amy porucznik, na co nawet hrabia zwrócił uwagę. Mariano czuł, że kocha tę kobietę. Amy zaś uważała porucznika za wcielenie swych ideałów, nie zastanawiała się jednak nad tem, czy uczucie jej dla niego jest miłością.
Tak minęło parę tygodni, w spokoju niezamąconym, wśród spacerów, przejażdżek konnych, lektury książek. Mariano był zawsze doskonałym towarzyszem; tylko muzyka go nie interesowała, nie grał bowiem na fortepianie.
Pewnego wieczoru, gdy Sternau był u hrabiego, a Roseta wyjechała na spacer w towarzystwie brata, nasz porucznik znalazł się znowu w galerji i stanął przed portretem, do którego był tak podobny. Przypatrzywszy mu się dosyta, wszedł do bibljoteki. Ponieważ było dosyć ciemno, nie zauważył w niej obecności Amy.
Amy siedziała we framudze okna. Odłożyła książkę, oddając się marzeniom, jak to zwykle o szarej godzinie. Gdy wszedł Mariano, nie zwróciła na niego uwagi. Mariano zbliżył się do drugiego okna i patrzył przez nie na dogorywające światło dnia.
Upłynęło kilka minut. Mariano skierował kroki ku drzwiom, ujrzawszy jednak zawieszoną na ścianie gitarę hiszpańską, zatrzymał się, ujął ją w ręce, wziął kilka akordów i zaczął grać jakiś taniec hiszpański.
Gitara jest ulubionym instrumentem w ojczyźnie Cervantesa. Wielu Hiszpanów gra na niej po mistrzowsku. Amy zdarzyło się słyszeć niejednego takiego mistrza. Ale porucznik grał wspaniale. Dlatego też, gdy skończył, uderzyła w dłonie z okrzykiem:
— Brawo, poruczniku! Cudownie! A mówił sennor zawsze, że grać nie umie.
Mariano, nieco w pierwszej chwili zaskoczony, odparł:
— Nie wiedziałem, że pani jest tutaj. A zresztą, mówiłem tylko, że nie gram na fortepianie.
— Ależ pan jest mistrzem gry na gitarze.
— Mam swoje wejrzenie na muzykę. Jest ona sztuką uczucia, serca, a czy to przyjemnie okazywać publicznie swe uczucia? Chętnie słucham koncertów, ale nie umiem wygrywać przed drugimi swych własnych uczuć.
— Tak pan mówi o swych kompozycjach?
— Nie znam ani jednej nuty. Gram, co mi podda fantazja; gram tylko dla siebie, nie dla innych.
— Czy pan śpiewa również?
— Tak. Chwilami.
— Także tylko dla siebie?
— Zaśpiewam coś dla pani. Odstąpię od zasady.
— Co pan śpiewa najchętniej?
— Nic i wszystko.
— Niech więc pan zaśpiewa jaką pieśń miłosną.
— Muszę sobie do tego wyobrazić kogoś, komu poświęcam tę miłość i tę pieśń.
— Naturalnie — odpowiedziała zalotnie.
— A jeżeli nie znam takiej osoby?
— Czy naprawdę niema na świecie kobiety, dla której mógłby pan zaśpiewać?
Po chwili milczenia Mariano odparł:
— Jest jedna, jedyna, o której będę myślał, śpiewając.
Po tych słowach zaprowadził Amy do krzesła obok okna, przy którem siedziała, sam zaś usiadł na kanapie. W pokoju było zupełnie ciemno.
Po chwili uderzył w struny, rzewnie i miękko, poczem zaśpiewał jej pieśń miłosną, pełną wezbranego uczucia i tęsknoty.
Skoro skończył, w pokoju zaległa cisza, trwająca przez kilka długich chwil. Mariano wstał, aby powiesić gitarę na kołku.
— Cóż sennorita powie o mojej piosence?
— Czy pan ją zaimprowizował?
— Tak.
— Ależ sennor jest prawdziwym poetą. Chciałabym się dowiedzieć, dla kogo pan tę pieśń ułożył?
— Dla pani.
Po tych słowach zbliżył się do niej i, kładąc ręce na jej włosach, rzekł:
— Miss Amy! Kocham panią, ale nie wolno mi jeszcze mówić o tej miłości. Za jakiś czas przecież znajdę panią choćby na końcu świata i zabiorę moje największe, moje najukochańsze szczęście...
Zatonęli w długim, gorącym pocałunku. Po niedługim czasie Mariano opuścił bibljotekę. Amy pozostała, płacząc ze szczęścia i radości. —
Roseta i Alfonso powrócili ze spaceru. Po drodze spotkali listonosza, który wręczył im pocztę. Niemal dla wszystkich mieszkańców zamku znalazły się listy. Notariusz Cortejo otrzymał z Barcelony pismo następujące:

Sennor!

Przed chwilą zawinąłem na mej Péndoli do Barcelony. Podróż przyniosła duże zyski. Oczekuję jak najprędszego przybycia pana, gdyż chciałbym, korzystając z pory roku, wypłynąć znowu na morze.

Henrico Landola.

Adwokata ogromnie ucieszył ten list. Udał się do Klaryssy i szczelnie zamknąwszy za sobą drzwi, rzekł:
— Mam dla ciebie radosną nowinę.
— Mów. Jestem bardzo ciekawa, co mi przynosisz?
— Landola przybył szczęśliwie do Barcelony. Pisze, że ubił doskonały interes.
— Więc pojedziesz do Barcelony?
— Nie; poproszę kapitana, by przybył na zamek. Sytuacja jest tego rodzaju, iż nie mogę się stąd oddalić nawet na dzień. Poza tem, umówiłem się na dziś z kapitanem. Chce ze mną mówić o północy.
— Musimy zbadać, czy ten nasz porucznik nie zna przypadkowo kapitana. Jeżeli tak, to postara się zobaczyć z hersztem.
— Masz zupełną słuszność. To pomysł! Będę przedewszystkiem obserwować jego służącego, gdyż capitano z pewnością zwróci się tylko do niego.
Wyszedłszy z pokoju, Cortejo spotkał na schodach służącego porucznika, który wbiegł do izby swego pana.
— To podejrzana sprawa — mruknął adwokat — Tak biegnie tylko człowiek, niosący jaką naglącą nowinę. Trzeba się mieć na baczności.
Wyszedł przez bramę wjazdową. Po obydwu jej stronach rosły gęste krzewy. Położył się wśród nich na ziemi i czekał. Miał doskonały punkt obserwacyjny — widział każdego człowieka wychodzącego z zamku do parku i lasu.
Upłynęło przeszło pół godziny. Cortejo usłyszał brzęk ostróg. Z bramy wyszedł porucznik de Lautreville i, obejrzawszy się wokoło, skierował kroki do parku.
— Dobrze — rzekł do siebie Cortejo. — Trzeba teraz zobaczyć, gdzie się spotkają.
Wyszedł z zarośli i począł się skradać za porucznikiem. Młodzieniec podążał boczną dróżką, prowadzącą do samotnego domku.
— Aha — mruknął notarjusz. — Więc tam się spotkać mają. Znam ten lamus lepiej od nich; podsłucham każde słowo.
Podszedł cicho aż pod sam domek. Stanął tuż przy oknie. Po chwili usłyszał głos. Capitano pytał zcicha:
— Więc mieszkasz tutaj, na zamku?
— Tak — odpowiedział porucznik.
— Jakże ci się to udało?
— Miałem szczęście, albo też z twego stanowiska nieszczęście, uwolnić hrabiankę i jej towarzyszkę od dwóch napastników.
— Co takiego? Czy są tu jeszcze jacyś rozbójnicy poza moją szajką? Jeżeli tak, należałoby pozbyć się ich czem prędzej!
— To zbyteczne. Załatwiłem się już z nimi. Tylko, że to nie byli jacyś obcy rozbójnicy, a właśnie członkowie naszej szajki.
— Do kroćset! Któż to był taki?
— Juanito i Bartolo.
— To niemożliwe! Cóż im zawiniła hrabianka?
— To twoja, a może ich własna sprawa.
— Jak postąpiłeś z nimi?
— Zabiłem ich.
— Człowieku, czy to prawda?
— Najszczersza.
Po chwili milczenia capitano rzekł ze złością:
— Czy wiesz, jaką powinieneś ponieść karę?
— Tak. Karę śmierci. Ale nie lękam się jej.
— Dlaczegóż to? Czy sądzisz, że będę patrzał na to przez szpary, dlatego, że cię lubię?
— Żądam w tym wypadku tylko sprawiedliwości. Czyś rozkazał tym ludziom, aby napadli na hrabiankę?
— Nie.
— W takim razie nie zabiłem ich, a poprostu ukarałem.
— Tylko ja mam prawo karać.
— Nie wiedziałem, kim są. Mieli twarze zasłonięte.
— Powinieneś był przeczuć, że to twoi towarzysze.
Znowu nastąpiła chwila milczenia. Przerwał ją porucznik następującemi słowy:
— Nie byli w żadnym wypadku moimi towarzyszami; nie jestem bowiem członkiem twojej szajki. Przyjąłeś mnie i wychowałeś, byłem ciągle z wami, ale zapomniałeś odebrać ode mnie przysięgę. Nie jestem wobec was niczem związany.
— Będziesz musiał złożyć przysięgę w najbliższej przyszłości.
— Niestety, wątpię.
— Chłopcze! — krzyknął capitano zdumiony tem zuchwalstwem. — Więc taka jest twoja nagroda za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem!
— Nie mów mi o dobrodziejstwach — odparł porucznik z goryczą. — Czy to uważasz sobie za dobrodziejstwo, żeś przemocą odebrał dziecko rodzicom zawlókł je pomiędzy zbóje?
Cortejo szepnął:
— A więc to on... Wie nawet, że go porwano...
Capitano był zdumiony. Zapytał gniewnie:
— Odebrałem rodzicom? Siłą? O kim mówisz?
Mariano poniewczasie spostrzegł, że się niepotrzebnie zagalopował. Trzeba było zachować umiar. Ale trudno, stało się. Brnął coraz głębiej:
— Mówię o sobie, rozumiesz?
— Więc uważasz, żeś został porwany? — zapytał capitano ostrożnie.
— Zostałem porwany i kogo innego na moje miejsce podrzucono.
— To możliwe. Ale jaką ja tutaj gram rolę? Znalazłem cię w lesie, ot i wszystko.
— Nie kłam. To ty sam mnie porwałeś! — zawołał Mariano z gniewem.
— Ja? Gdzież masz dowody na to? Przysięgam ci, te to nie ja porwałem cię rodzicom!
— Tak, łatwo ci przysięgać, boś nie ty mnie wykradł, a inny zbój z twego rozkazu. Czy nie przypominasz sobie człowieka imieniem Tito Sertano? Pochodził z Makaro.
— Do kroćset furgonów djabłów!
— A czy znasz hotel El Hombre Grande w Barcelonie? W nocy, z pierwszego na drugiego października roku 1830 zamieniono w nim dziecko.
— Skąd wiesz o tem?
— To moja tajemnica.
— Żądam, byś mi odpowiedział, skąd o tem wiesz! Posłałem cię na zamek, abyś pilnował Gasparina Cortejo i innych, a nie poto, byś wywlekał mi bałamutne zarzuty. Dlatego chcę wiedzieć kto ci nagadał tych bredni.
— O tem się nie dowiesz.
— Zmuszę cię do wyjawienia!
— No, no!
— Sądzisz, że będziesz mnie mógł nie słuchać? Przerachowałeś się, serdeńko. Rozkazuję, abyś w tej chwili wrócił do naszej kryjówki!
Mariano roześmiał się i odrzekł:
— Nie spełnię rozkazu.
— To wyraźny bunt!
— Tak, najzupełniej wyraźny. Zostanę tu i kwita. Cóżby powiedział hrabia Rodriganda o panu de Lautreville, gdyby ten ulotnił się jak łobuz, korzystając z nocy? Poza tem podoba mi się tu wszystko nadzwyczajnie i — dodał z naciskiem — mam zupełne wrażenie, że należę do rodziny hrabiowskiej.
— Czy mam cię zawlec przemocą? Albo oświadczysz w tej chwili, że będziesz mi we wszystkiem posłuszny, albo zabiję cię jak psa!
— Posłuchaj naprzód, co ja ci powiem, — zaczął Mariano z nieodpartym spokojem. — Nie mam do ciebie żalu. Wyrwałeś mnie z mego otoczenia, z domu rodzinnego, ale za twojem zezwoleniem i przy twojej pomocy nauczyłem się wszystkiego, co mi jest niezbędne, abym zajął należne mi miejsce i spełnił przeznaczone zadanie. Dlatego wyrzekam się wszelkiej myśli mściwej, a jedynie powiadam: między nami kwita. Nie wiem jeszcze, co pocznę, ale to wiem na pewno, że do was nie wrócę. Nie potrafisz zmusić mnie do niczego siłą, bo jestem zwinniejszy i silniejszy od ciebie. Podstępu z twej strony również się nie lękam.
— Naprawdę? — usiłował szydzić capitano. — A jeżeli powiem hrabiemu, że jesteś rozbójnikiem?
— Zagadną mnie wtedy, gdzie są moi towarzysze, będę zmuszony odpowiedzieć im na to pytanie.
— Człowieku! — ryknął capitano.
— Bądź spokojny, mój drogi. Nie otworzę ust, dopóki i ty milczeć będziesz. Znasz mnie i wiesz, że dotrzymuję słowa. Ale przysięgi wierności nie złożyłem i, jeżeli zechcecie mnie do niej zmusić siłą, czy podstępem, będę się bronił przed wami, jak przed wrogiem. Nic więcej nie mam do nadmienienia.
— Więc to twoje niezłomne postanowienie?
— Tak jest. Ale widzę, mimo ciemności, że wyciągasz nóż, drogi kapitanie. Nie zapominaj, że przez cały czas naszej rozmowy trzymam w ręce nabity rewolwer. Chłopiec wzrósł na mężczyznę i będzie się umiał zachować, jak na mężczyznę przystało. Dowidzenia.
Po tych słowach oddalił się Mariano.
Napróżno herszt wołał go dwukrotnie po imieniu, aby zawrócił.
Capitano zaklął siarczyście i rzekł swoim zwyczajem, na głos:
— Chce wyłamać się na wolność, ale mu się to nie uda. Po jakiego jednak djabła posyłałem go na zamek? Muszę się dowiedzieć, kto mu te wszystkie historje opowiedział.
Herszt zniknął w zaroślach, a Cortejo wyszedł ze swej kryjówki. Udał się do Klaryssy, która oczekiwała go z niecierpliwością. Zastał tam również hrabiego Alfonsa. Oboje nie na żarty przeraziła wiadomość, że porucznik jest właśnie wykradzionem dzieckiem Manuela.
— Na Boga, a więc ten człowiek przeczuwa, kim jest? — rzekła Klaryssa.
— Bezwątpienia — odparł Cortejo.
— Jesteśmy w takim razie na wulkanie, który każdej chwili może wybuchnąć, — rzekł Alfonso. — Trzeba tego człowieka natychmiast unieszkodliwić.
— Co przez to rozumiesz?
— Trzeba go zabić, bo tylko umarli milczą. Byłoby słabością z naszej strony, gdybyśmy się w tym wypadku wahali. A zresztą, to przecież rozbójnik; zabijając go, spełniamy czyn obywatelski.
Klaryssa skinęła głową, ale Cortejo odparł z wahaniem:
— Rozumie się, że trzeba go unieszkodliwić; ale czy ma to nastąpić przez śmierć, czy też w inny sposób, o tem zadecyduje moja rozmowa z kapitanem. O północy dowiem się, co należy przedsięwziąć. —
Tuż przed północą notarjusz znalazł się w parku. W wyznaczonem miejscu czekał na niego capitano.
— Prosiliście, abym tu przyszedł, — rzekł notarjusz. — Jestem bardzo zadowolony z tego, bo inaczej musiałbym was szukać w waszej górskiej kryjówce.
— O cóż chodzi?
— Pytacie jeszcze? Dałem wam przecież pewne polecenie, które nie zostało wykonane, ponieważ przysłaliście mi samych tchórzów.
— Nie kłamcie! Moi ludzie znają zbyt dobrze różnicę między kulą a sztyletem, aby z własnej woli popełniać głupstwo i atakować sztyletem tak silnego człowieka, jak doktór. Chcieliście, aby wszystko odbyło się bez hałasu i dlatego zabroniliście ludziom strzelać. Mam słuszność?
— Nie. To był pomysł Bartola.
— Nie silcie się na łgarstwa, wiem przecież, co mówię. Co ich jednak skłoniło do napadu na hrabiankę, to pozostanie dla mnie zagadką. Przypuszczam, że tu już nie wasza działała głowa. Ale wina za śmierć zabitych w parku, tylko na was spada. Musicie mi zapłacić od każdego zabitego po dwieście duros, dopiero wtedy pogadamy.
— Tego nie możecie ode mnie żądać!
— Byli w waszej służbie, musicie więc za nich zapłacić. Przysięgam, że nie ustąpię ani na jotę od tego żądania. Znacie mnie chyba i wiecie, że nie lubię mówić na wiatr.
Notarjusz milczał przez chwilę, wreszcie odparł z pewnem wahaniem:
— Może zgodziłbym się na wasze żądanie, gdybyście razem z lekarzem sprzątnęli jeszcze kogoś, kto mi stoi w drodze.
— Któż to taki?
— Oficer.
— W jakim służy garnizonie?
— W żadnym. Jest na urlopie. To nie Hiszpan, lecz Francuz.
— Gdzie przebywa?
— Tu, na zamku.
— A jak się nazywa?
— Alfred de Lautreville.
— Alfred de... — mruknął capitano. — Nie znam takiego.
— Mam nadzieję, że go nie znacie, — rzekł szyderczo notarjusz. — Ale powinniście mieć z nim na pieńku. To on zabił Juanita i Bartola. Czy puścicie to płazem?
— O, co to, to nie! Ale dlaczego chcecie się go pozbyć?
— Powiedziałem już: stoi mi w drodze. No cóż, podejmujecie się zachodu? Jeżeli nie, znajdę lepszych ludzi od was.
— No, no, chciałbym to widzieć. Ale ten Francuz należy do mnie, ponieważ zabił dwóch moich ludzi. Kto mi tu w drogę wejdzie, będzie miał ze mną na birce. Zrozumiano?
— Czy to ma znaczyć, że tego łajdaka otaczacie swoją opieką?
— Nie; to znaczy, że zemszczę się na tym łotrze. Muszę go unieszkodliwić.
— Innemi słowy, ma umrzeć?
— Nie. Co do niego, noszę się z innemi zamiarami. Ale ręczę słowem, że nie będzie wam już w niczem przeszkadzał.
Notarjusz przejrzał zamiary rozbójnika. Nie dając jednak nic poznać po sobie, rzekł:
— Dobrze. Dam za każdego zabitego po dwieście duros, jednakże lekarz musi umrzeć, a Francuz — zniknąć.
— Dobrze. Ale dopłacicie jeszcze pięćset za doktora i tyleż za Francuza.
— Jesteście łotrem.
— Trudno; muszę dbać o siebie i o swoich ludzi.
— Zapłacę pieniądze po robocie.
— Potrzebuję zaraz przynajmniej połowy.
— Nie mam w tej chwili pieniędzy, zapłacę później. Jeżeli się wam nie podoba, będę zmuszony zrezygnować z interesu.
— Cóż robić, ustępuję — rzekł capitano. — Ale po robocie płaci się ryczałtem.
— A kiedy spełnicie moje polecenie?
— Niezadługo. Dzień trudno oznaczyć. To wszystko, co? W takim razie dobrej nocy.
— Dobrej nocy.
Rozstali się po tych słowach.
Notarjusz uśmiechnął się szelmowsko:
— Sądziłeś, stary oszuście, że mnie wykiwasz, ale się nie udało. Teraz ja kieruję całą sprawą. — —
Następnego dnia rano Elwira weszła do pokoju Sternaua, przynosząc kawę.
— Dziękuję za kawę, nie wolno mi jej pić; proszę o szklankę mleka — rzekł Sternau.
— Cóż to się stało? Czy się pan czuje chory?
— Nie. Ale czeka mnie dziś praca, wymagająca niezamąconej równowagi nerwów, a kawa, jak wiadomo, na nerwy niezbyt dobrze wpływa.
— Musi to być ważna sprawa.
— O tak; niech sennora prosi Boga, aby wszystko poszło dobrze. Będę dziś operować oczy hrabiego Manuela.
Usłyszawszy te słowa, Elwira wypuściła z rąk tacę z całem nakryciem do śniadania i załamała ręce.
— Czy być może?
— Tak. Ale co to ma wspólnego z tacą?
— Nie mogłabym przecież załamać rąk, gdybym nie wypuściła z nich tacy.
— Szkoda, że pani nie postawiła jej na stole. Niech sennora powie mężowi, że na zamku musi panować dziś zupełny spokój. Zaraz po operacji zasłonimy okna w pokoju hrabiego. Proszę pomówić o tem z condesą. A teraz rad bym się napić mleka.
Zaraz przyniosę. Co powie mój Alimpo, skoro się dowie o operacji? Biegnę, śpieszę, lecę! Niech Panu Bóg pomaga.
Zostawiwszy stłuczone naczynia, wytoczyła się z pokoju.
Gdy Sternau w jakiś czas potem wszedł do salonu, zarzucono go pytaniami:
— Czy to prawda, że dziś odbędzie się operacja hrabiego?
— Tak.
Przystąpił do niego Alfonso i z miną ponurą rzekł:
— Żądam, by pan się jeszcze namyślił nad całą sprawą. Czy jest pan przekonany, że operacja się uda?
— Przekonany nie jestem, lecz mam niepłonną nadzieję.
— W tak ważnej sprawie nadzieja nie wystarczy. Czy jest pan w tym wypadku w zgodzie ze swem sumieniem?
— Tak — odpowiedział Sternau mocno i stanowczo.
— W takim razie żądam jako syn chorego, aby przy operacji asystowało jeszcze kilku innych, wybitnych lekarzy.
— Nie mam najmniejszej ochoty do odnawiania scen, których byłem świadkiem. Dla mnie miarodajną jest jedynie wola i życzenie jego ekscelencji hrabiego Manuela.
— Mam wrażenie, że i ja mam tu coś do powiedzenia — rzekł Alfonso.
— Uważam, że głos pełnomocnika hrabiego też coś znaczyć powinien, — dodał Cortejo.
Sternau odparł dobitnie:
— Moi panowie, tu tylko lekarz rozstrzyga i jego zdanie jest miarodajne. Rozpoczynam operację za dziesięć minut; proszę, aby mi nie przeszkadzano.
— Zobaczymy jeszcze — rzekł Alfonso.
— Tak, zobaczymy. Zwracam uwagę panów, że najmniejsza irytacja może być dla hrabiego niebezpieczna i panowie będą odpowiadali za ewentualne złe skutki.
— Będziemy obecni przy operacji — rzekł Alfonso.
— Potrzebna mi pewna pomoc, to moja rzecz jednak, kto będzie asystował przy operacji. Mam wrażenie, że są tu osoby, które niezbyt pragną, aby hrabia wrócił do zdrowia. Hrabianko Roseto, czy mogę prosić panią o asystowanie przy zabiegu?
— Niech pan mną dysponuje — odrzekła Roseta.
— Nie wiem jednak, czy sił pani starczy. Może panna Amy zechce pani pomóc?
— Jak najchętniej — odparła Angielka.
— A ja? — zapytała Klaryssa.
— Nie śmiem pani trudzić — rzekł Sternau krótko i chłodno. — Nerwy pani nie wytrzymałyby tego. Przecież omal nie zemdlała pani na widok małej ranki. Cóżby to było dopiero przy prawdziwej operacji.
— Ale ja muszę być obecny — rzekł Alfonso.
— To zupełnie zbyteczne, nie potrzebuję widzów. Mam jeszcze małą prośbę do pana porucznika.
— Jestem na usługi — odparł de Lautreville.
— Czy pan zna okna, należące do pokoju hrabiego?
— Tak.
— W takim razie proszę pana bardzo, aby pan zechciał przechadzać się pod niemi podczas operacji. Wtedy będę miał pewność, że żadne niebezpieczeństwo od zewnątrz nie grozi.
Porucznik pojął myśl lekarza i odparł:
— Będę moją funkcję uważał za zaszczyt.
— To mi dopiero zaszczyt — rzekł zgryźliwie Alfonso. — To wstyd i hańba być psem podwórzowym pierwszego lepszego lekarza!
Mariano podszedł do Alfonsa i zapytał:
— Czy pan odwoła natychmiast te słowa?
— Nie — odparł Alfonso z gniewem. — Powtarzam raz jeszcze: to wstyd i hańba!
— Dobrze: w takim razie zażądam odpowiedzi, na jaką gentleman zasługuje.
— Pan — gentlemanem? Pan przecież jest...
Nie mógł mówić dalej, gdyż notarjusz położył mu rękę na ustach.
— Ależ hrabio — rzekł Cortejo — nie miejsce i pora do tego rodzaju rozmów.
— I ja jestem tego samego zdania — rzekł Sternau. — Jeżeli panu potrzebny sekundant, panie poruczniku, jestem do pańskich usług. A teraz, moje panie i pan, poruczniku, proszę za mną.
Wszyscy czworo odeszli w milczeniu.
Zaczekawszy, aż się zupełnie oddalą, notarjusz rzekł:
— Omal nie zdradziłeś się przed nim.
— Nicbyśmy nie stracili na tem — pienił się Alfonso. — Toby dopiero była rozkosz zobaczyć twarze tych ludzi, gdyby się dowiedzieli, że to zwykły rozbójnik.
— Oszalałeś? Zapominasz, że mógłby opowiedzieć coś, co zniszczyłoby nas zupełnie. Porucznik nietylko przeczuwa kim jest, ale wie o tem zupełnie dobrze. Stara się tylko wybadać, kim ty jesteś właściwie. Ale moja w tem głowa, aby go unieszkodliwić.
— A ten Sternau — rzekła Klaryssa. — Zachowuje się, jakby był panem zamku.
— Mimo wszystko przeszkodzimy mu w uzdrowieniu hrabiego — odparł Cortejo. — Sam przecież powiedział, że najmniejsze zdenerwowanie może zaszkodzić hrabiemu. Postaramy się już, aby zdenerwowanie to nie było najmniejsze. —
Doktór Sternau wszedł w otoczeniu obydwóch pań do pokoju hrabiego. Poleciwszy służącym, aby pilnowali drzwi, zamknął je od wewnątrz.
— Kogóż to pan jeszcze przyprowadził, doktorze? — zapytał uprzejmie hrabia, słysząc kroki.
— Hrabiankę i pannę Amy, które mi będą pomocne, jak nikt tu w zamku.
— Dziękuję panu za to, doktorze. A gdzie mój syn?
— Musiałem mu, niestety, zabronić wstępu.
— Czy panie będą miały dosyć siły, dosyć wytrwałości?
— Hrabia może być zupełnie spokojny. Czy jego ekscelencja zechce mi powiedzieć, w jakim się dziś czuje usposobieniu?
Hrabia odparł z uśmiechem:
— Z wiarą w Boga kładę los mój w pańskie ręce. Śniło mi się, że pan otworzył mi oczy, a sny są często zwiastunami rzeczywistości. Widziałem w nich twarz mego dziecka, widziałem pana porucznika, dziwne tylko, że zamiast syna — we śnie zjawił mi się człowiek obcy, którego mowy nie rozumiałem. Słyszę jakieś dźwięki, cóż to takiego?
— To moje instrumenty.
— Nie boję się ich, gdy są w pańskich sprawnych rękach, które tak polubiłem i którym ufam bez zastrzeżeń. — Kiedyż zaczniemy?
— Zaraz.
Sternau zamienił kilka zdań z paniami, ustawił odpowiednio łóżko chorego, poczem podszedł do okna. Roseta objęła ojca ramieniem i szepnęła mu do ucha, wstrzymując łzy:
— Ojcze, on się modli. — —
Porucznik, który chodził pod oknami na zlecenie Sternaua, również złożył ręce i szeptał:
— Boże, bądź miłościwy. Przywróć choremu światło, a będę cię czcił i wielbił. Amen.
Może w pół godziny po udaniu się Mariana pod okna pokoju hrabiego. Alfonso wyszedł z zamku. Ubrany był po myśliwsku, prowadził na smyczy dwa psy. Służba nie mogła wyjść ze zdumienia, że młody hrabia w chwili groźnej operacji ojca myśli o polowaniu. Przechodząc obok porucznika, Alfonso zobaczył na wierzchołku drzewa wronę. Zdjął więc strzelbę z ramienia i zaczął celować:
— Doskonały cel. Pluto, Pollux, aport!
Już miał wystrzelić, gdy usłyszał obok siebie słowo: łotrze!
Mariano skoczył do niego, chwycił jedną ręką za gardło, drugą zaś wytrącił mu strzelbę. Alfonsowi pociemniało w oczach, padł na ziemię.
Na widok tej sceny podbiegła służba, wśród której znajdował się rządca.
— Chciał strzelać — biadał Alimpo. — Chciał przeszkodzić doktorowi w operacji. To samo mówi moja Elwira. Cóż z nim poczniemy? Czy umarł?
— Nie. Stracił tylko przytomność.
— Szkoda byłoby panicza — dodał Alimpo tonem, który zdradzał, że co innego mówi, a co innego myśli.
— Już ja się nim zajmę i postaram, by nie przeszkadzał, — rzekł Mariano.
Po tych słowach wziął Alfonsa na ręce i zaniósł do piwnicy zamkowej, którą zamknął na klucz.
Włożywszy klucz do kieszeni, wrócił się na swój posterunek.
W kilka chwil potem hrabianka wezwała Elwirę do pokoju hrabiego. Hrabia siedział w głębokim fotelu. Sternau przewiązywał mu opaskę przez oczy.
— Proszę teraz zasłonić wszystkie okna — rzekł. — Dotychczas potrzebne mi było światło, teraz trzeba nawet ściany zasłonić.
W pokoju unosił się zapach chloroformu. Twarz hrabiego była trupio blada. Zapytał cichym głosem:
— Doktorze, czy się udało? Czy mogę mieć nadzieję?
— Tak. Ale musi hrabia być zupełnie spokojny. Jutro będzie można powiedzieć coś więcej.
Hrabia westchnął.
Roseta szepnęła doktorowi, tak, aby ojciec nie słyszał:
— Niech mi pan powie szczerze: operacja się udała?
Odpowiedział również szeptem, promieniejąc radością:
— Tak, udała się.
— Więc odzyska wzrok?
— Tak; ale chwilowo ani słowa więcej. Radość mogłaby obrócić wniwecz moje zabiegi.
Hrabianka nie mogła zapanować nad sobą. Mimo obecności przyjaciółki i Elwiry ucałowała Sternaua w same usta.
Elwira omal nie krzyknęła na ten widok. Opanowała się jednak, szepcąc tylko do siebie:
— To dopiero ucieszy się mój Alimpo, gdy mu opowiem całą historję.
Miss Amy była również zdumiona.
Sternau wyszedł na chwilę z pokoju, by pomówić z porucznikiem.
— Więc już po wszystkiem, doktorze? — zapytał Mariano. — Nie pytam wcale, czy się operacja udała, mówią mi o tem pańskie uśmiechnięte, radosne oczy.
— Wszystko poszło lepiej, niż się spodziewałem, ale przed chorym trzeba jeszcze zachować milczenie. Cóż to za strzelbę trzyma pan w ręce?
— Strzelba należy do don Alfonsa. Odebrałem mu ją — odparł ponuro Mariano.
— Co się stało? Niech pan opowiada.
Porucznik objaśnił, co zaszło. Sternau słuchał go z wzrastającem oburzeniem.
— Co za zwierzę — zawołał. — Wprost wierzyć się nie chce, że tak postępować może syn wobec ojca.
Mariano chciał coś powiedzieć, powstrzymał się jednak. Sternau zapytał:
— Cóż pan teraz pocznie z tym człowiekiem?
— Pan chyba najlepiej wie, czy może być szkodliwy.
— Gdyby był strzelił przedtem, hrabia zbudziłby się mimo narkozy i sprawa źle się skończyć mogła. Ale teraz... Chodźmy do niego, pomówię z nim.
Zeszli do piwnicy, którą porucznik otworzył. AIfonso, usłyszawszy kroki, stanął u drzwi. Gdy weszli, chciał się rzucić na Mariana, ale Sternau chwycił go za ramię tak mocno, że panicz nie mógł się ruszyć.
— Zbóje, bandyci! — krzyczał w bezsilnej wściekłości.
— Może pan wymyślać, ile się panu podoba, — rzekł Sternau. — Taki człowiek, jak pan, nie jest w stanie nas obrazić. Odzyskasz pan wolność, ale przedtem muszę z sennorem pomówić.
— Idźcie precz, łotry! Każę was wyrzucić.
— Tylko spokojnie, mój drogi. Musi mnie pan wysłuchać.
— Więc słucham! — ryczał Alfonso.
— Muszę sennorowi powiedzieć, że zachowanie pańskie jest mi więcej, niż podejrzane. Oświadczam, że o ile zbliży się pan do swego ojca bez mego pozwolenia, albo zechce uczynić cokolwiek, coby mogło hrabiemu zaszkodzić, ogłoszę pana w pismach i oddam w ręce sądu.
— Ależ proszę bardzo! Później każę was za to obydwóch wychłostać.
Tego już było porucznikowi za wiele. Chciał wprawdzie dochować swej tajemnicy, ale nie mógł się teraz opanować. Grożąc więc Alfonsowi pięścią, rzekł:
— Człowieku, jeszcze jedno takie słowo, a zabiję cię. Czy uważasz, że sąd nic nie zrobi ani tobie ani twoim kochanym rodzicom? Prokurator niechaj rozstrzygnie, czy jesteś naprawdę hrabią, czy oszustem. Precz, nicponiu!
Po tych słowach zadał Alfonsowi uderzenie tak straszliwe, że ten aż poleciał ku ścianie. Po chwili Alfonso wstał i uciekł po schodach na górę.
— Co pan powiedział? Ten człowiek nie jest synem hrabiego Manuela?
Mariano zapytał melancholijnie:
— Czy umie pan milczeć?
— Tak — odparł prosto Sternau.
— Czy chce pan zostać moim przyjacielem?
— Chętnie. Oto moja ręka.
— Proszę w takim razie o zachowanie w tajemnicy tego, co pan tu słyszał przed chwilą.
— Dobrze, będę milczał, ale do czasu. No, teraz muszę iść do chorego, aby mnie nie ubiegł zacny don Alfonso i nie nawarzył piwa. —
Alfonso podążył wprost do Klaryssy.
— Matko — zawołał — poślij natychmiast po ojca. — Stało się coś niesłychanego!
Klaryssa zerwała się z krzesła, jak oparzona.
— Dlaczego tak krzyczysz, mógłby cię ktoś usłyszeć. Co się stało?
— Coś niesłychanego, zuchwalstwo bezgraniczne!
Ponieważ służącej nie było w przedpokoju, Alfonso poszedł sam po notarjusza, sprowadził go do pokoju i opowiedział całe zajście.
— Co mam robić? Co mam robić? — zawołał Alfonso, skończywszy.
Notarjusz odparł ostro i stanowczo:
— Musisz milczeć jak grób. Popełniłeś wielki błąd. Któż ci kazał strzelać pod oknami hrabiego? Co? Narażasz nas i siebie. Tu może tylko pomóc kapitan Landola; jadę więc do Barcelony, gdyż przed chwilą otrzymałem od Landoli telegram, że przybyć nie może, gdyż musi być obecny przy wyładowywaniu bagażu.
— Kiedy jedziesz? — zapytała Klaryssa.
— Za jakie pół godziny. Ale wymagam posłuszeństwa, mój Alfonsie. Jeżeli w dalszym ciągu będziesz nieostrożny, przestanę się zajmować twoją osobą. Zrozumiałeś, mój chłopcze?
Tego Alfonso się nie spodziewał. Ojciec nie mówił z nim tak jeszcze nigdy. Wyszedł więc z pokoju, nie odrzekłszy ani słowa.

∗             ∗

W trzy dni później Sternau spacerował z porucznikiem po parku. Od czasu operacji nie opuszczał pokoju hrabiego, był więc spragniony powietrza.
Spotkali Elwirę, która zrywała kwiaty.
— Dzieńdobry — zawołała. — Proszę zobaczyć, co za cudowne róże. Dziś trzeba ściąć najpiękniejsze, tak powiada mój Alimpo.
— Cóż to za dzień niezwykły? — zapytał Sternau.
— Jakto? Pan nie wie? Dziś przecież imieniny naszej drogiej hrabianki.
— Prawda. Trzeba jej będzie złożyć życzenia.
— Wstała już dawno. Hrabia Manuel też już się zbudził i polecił mi przynieść najpiękniejsze róże dla condesy.
— Nic mi o tem nie mówił — rzekł Sternau.
— Podarunki przyszły wczoraj. Niech pan pójdzie ze mną, ułożymy w pokoju kwiaty.
Gdy wszystko zostało przez Elwirę i doktora przygotowane w pokoju hrabiego, posłano po Rosetę. Sternau chciał wyjść, ale hrabia zatrzymał go słowami:
— Niechże pan zostanie, doktorze; będę miał podwójną przyjemność.
Hrabianka weszła. Była ubrana w skromną białą suknię. Zobaczywszy podarunki i kwiaty, podziękowała ojcu, tuląc się do niego serdecznie.
— Elwira powiedziała mi, że i pan przyłożył się do tej miłej niespodzianki. Dziękuję panu — rzekła do doktora.
Sternau ucałował jej rękę ze słowami:
— Ależ to drobnostka; jeżeli pani jednak pozwoli, to uczczę dzień dzisiejszy czemś, co powinno jej sprawić istotną, głęboką radość.
Z rumieńcem na twarzy odrzekła:
— Każdy dar z pańskiej ręki, choćby najmniejszy, będzie dla mnie cenny.
— W takim razie spróbuję. W imię Boże!
Sternau podszedł do hrabiego.
— Proszę się odwrócić od okna, ekscelencjo, — poprosił.
Ostrożnie i powoli zdjął opaskę z oczu hrabiego.
— Czy hrabia widzi swoje dziecko?
Pytanie brzmiało tak uroczyście, że hrabia nie miał jeszcze odwagi otworzyć oczu. Stał przy stole pełnym kwiatów i szeptał:
— Boże, bądź mi miłościw.
Drżąc na całem ciele, otworzył powoli oczy. Po krótkiej chwili wyciągnął ramiona, postąpił kilka kroków naprzód i zawołał:
— Wielki Boże, a więc to prawda... to nie sen... widzę! Doktorze, więc to naprawdę nie sen?
— Nie, to rzeczywistość.
Roseta rzuciła się w objęcia ojca. Pod wpływem doznanego wrażenia hrabia opuścił się bezwładnie na kanapę i zamknął oczy.
— Zemdlał! — zawołała Roseta. — Gotów znowu wzrok stracić.
— O nie, — szepnął hrabia, który już przyszedł do siebie. — Czuję znowu, że mogę otworzyć oczy.
Roseta płakała z radości; całowała oczy ojca, objęła Sternaua, nie krępując się obecnością hrabiego. Hrabia nie spuszczał z niej wzroku. Tulił ją do siebie i pieścił, nazywając najsłodszemi imionami. Wreszcie zwrócił się do doktora:
— W tej bezmiernej radości zapomniałem o panu. Niech pan podejdzie bliżej, bym mógł na własne oczy zobaczyć mego zbawcę.
Sternau podszedł do hrabiego i podał mu rękę. Hrabia, nie mówiąc ani słowa, patrzył mu długo w oczy.
— Tak, — rzekł wreszcie — tak sobie pana wyobrażałem. Nigdy nie potrafię się panu odwdzięczyć, ale proszę pamiętać, że jestem i będę wdzięczny sennorowi przez całe życie.
Po tych słowach wziął go w ramiona i ucałował jak własne dziecko.
— A teraz chciałbym zobaczyć pozostałych — poprosił.
— Na dzisiaj niechaj to wystarczy — rzekł doktór. — Trzeba odpocząć przez południe.
— Czy nie mogę teraz zobaczyć mego syna?
— Nie — odparł Sternau, któremu nagle pewna myśl strzeliła do głowy. — Hrabia zobaczy wszystkich pozostałych o zmroku, gdy promienie słoneczne nie będą już tak silne. Proszę bardzo i tym razem być mi posłusznym.
— Cóż robić, słucham pana, doktorze. Ale niechaj radość nie będzie tylko moim udziałem. Postaraj się o to, Roseto, aby cały zamek się cieszył. Niech dzisiaj będzie wielkie święto. Niechaj każdy na zamku przedstawi tobie swe życzenie, a postaram się spełnić każde. Domownicy moi otrzymają dziś dodatkową pensję miesięczną.
Hrabia przerwał na chwilę, zamyślił się, poczem zapytał lekarza:
— Czy ma pan krewnych?
— Mam matkę i siostrę.
— Gdzie mieszkają?
— W Moguncji.
— Czy uważa pan, że mogę czytać?
— Teraz jeszcze hrabia nie powinien.
— A czy mogę napisać parę słów?
— Czy to konieczne?
— Tak.
— W takim razie proszę napisać, ale naprawdę tylko parę słów.
Hrabia podszedł do biurka, wyciągnął z niego arkusz papieru i wypełnił. Potem złożył papier i podał córce ze słowami:
— Roseto, poproś doktora, aby słowa te na pamiątkę dnia dzisiejszego przyjął, nie ode mnie, lecz od ciebie, i nie dla siebie, lecz dla swej matki i siostry. To, co uczynił, przerasta wszelką cenę, ale matce jego i siostrze możemy powiedzieć, jak bardzo go kochamy i jak mu jesteśmy wdzięczni.
Roseta wzięła podany jej przez ojca papier i podała lekarzowi. Ale Sternau nie chciał przyjąć. Rzekła więc:
— Nie powinien pan odrzucać tego pisma, bo należy ono do kogo innego.
Gdy i teraz Sternau nie chciał ustąpić, podeszła do niego bliziutko i, kładąc mu pismo w rękę, wyszeptała:
— Carlosie, błagam, przyjmij.
Sternau nie mógł się dłużej opierać. Wróciwszy do pokoju, stwierdził, że ma w ręku czek na 25000 srebrnych piastrów; było to honorarium istotnie hrabiowskie.
Ponieważ Sternau wyszedł tak nagle z pokoju, Roseta, przekonana, że czuł się urażony, rzekła do hrabiego:
— Czy wiesz o tem, ojcze, że go dotknąłeś?
— Nie sądzę, dziecinko. Przecież tu nie chodzi o pieniądze, a o moje dla niego uczucie. Nie mogłem wprost postąpić inaczej; serce moje po brzegi wypełniała wdzięczność. Pieniądze, które mu dałem, to nie honorarjum, nie zapłata. Powiedz mu wyraźnie, że wszystko, co mam, do niego należy. A teraz idź i wydaj zarządzenia, aby uczczono ten dzień jako święto uroczyste. — —



II
POHON UPAS.

Gasparino Cortejo udał się do Barcelony.
W porcie tego miasta stał śród innych statków trójmasztowiec imieniem „La Péndola“, co znaczy — piórko, albo — wahadło. Człowiekowi nieobeznanemu z żeglugą mogłaby się ta nazwa wielkiego, ciężkiego trójmasztowca wydać dziwną, ale marynarz zrozumiałby odrazu, dlaczego statek tak właśnie ochrzczono. Miał bowiem konstrukcję tego typu, że mógł osiągnąć szybkość niezwykłą, że jak piórko płynął po falach. Statki takie ulegają łatwo hawarji, albo, jak się to mówi w języku marynarskim — łatwo łamią kręgosłup; trzeba szczególnej zręczności, aby statkiem takim kierować.
Landola zamknął się z notarjuszem w kajucie statku. Cortejo siedział nad pliką papierów i rachunków, które tylko co sprawdził. Odłożywszy pióro, rzekł:
— Jestem z pana zadowolony. Na moją część przypada trzydzieści tysięcy duros. Nie spodziewałem się tym razem takiego zarobku.
Kapitan zapytał z zimnym spokojem:
— Czy mam wypłacić pieniądze zaraz, czy też zostawi je sennor w interesie?
— Zostawię.
— Doskonale. Czy jest jeszcze jaka sprawa?
— Czy nie potrzebuje pan marynarza?
— Przydałby się. A cóż to za człowiek?
— Człowiek, którego mógłby pan zgubić po drodze.
— Aha, zgubić w wodzie, nieprawdaż? — rzekł Landola ze znaczącym uśmiechem.
— Wszystko jedno gdzie; może pan go zostawić nawet na lądzie. Człowiek ten w żadnym wypadku nie powinien jednak wrócić do Hiszpanji.
— Podobnie jak wtedy don Fernando de Rodriganda?
— Ciszej... — zasyczał notarjusz przerażony. — Gotów nas kto podsłuchać. Proszę nie wymieniać tego nazwiska. Przecież don Fernando — umarł...
— Tak, zginął. Na to mogę przysiąc. Kimże jest ten nowy marynarz?
— Udaje oficera, a jest właściwie awanturnikiem.
— Świetnie, takich to ludzi najbardziej sobie chwalę. Gdzież jest ten człowiek?
— Na zamku Rodriganda.
— Aha. Jakże go pan tutaj dostarczy?
— Będzie go sennor musiał sam sprowadzić.
— Dobrze. Czy silny?
— Bardzo.
— I dzielny?
— Jeszcze bardziej.
— Czy będzie się bronił?
— Jestem tego pewien.
— No, jakoś dam sobie radę. Ile za to dostanę?
— A ile pan żąda?
— Trzysta duros za potajemne wykradzenie bez hałasu i bez możliwości powrotu.
— Zgadzam się, choć wiem, że przy sprzedaży otrzyma pan za niego ogromną sumę. Proszę wykreślić te trzysta duros z moich należności. A dokąd go pan zawiezie?
— Tego jeszcze nie wiem; może na Borneo, a może na Celebes. Malajczycy dają tam dużo pieniędzy i drogich kamieni za białych, których zabijają na ofiarę bogom i przodkom.
— Dobry z pana ptaszek, kapitanie.
Kapitan uśmiechnął się jadowicie:
— No, panu również na cnocie nie zbywa. Mniejsza jednak o to. Kiedy mam zabrać swego marynarza?
— Czy może pan przybyć na zamek jutro wieczorem?
— Dobrze, przyjadę w pięknym powozie. Gdzie się mam zatrzymać?
— Wyjdę na spotkanie. Niech się sennor postara być punktualnie o dziesiątej na granicy wsi i zamku.
— Dobrze. Wstępne przygotowania oczywiście zostawiam panu. Musi to być niezwykły człowiek, jeżeli pan się tak zajął tą sprawą. Ale czy nie uważa sennor, że kropelka trucizny podziałałaby skuteczniej?
— Nienawidzę trucizny. Środek niepewny i zdradziecki.
— Niepewny? Hahaha. Znalazłem nowy rodzaj trucizny, wspaniały; pokażę go panu.
Po tych słowach kapitan otworzył szafkę umieszczoną w ścianie kajuty, odsunął na bok masę ciężkich rulonów złota i wyciągnął zeszyt, którego pismo świadczyło, że pochodzi z przed wielu, wielu lat. Okładki, ani tytułu zeszyt nie miał. Położył go przed sobą i rozchylił.
— Bezcenna książka — rzekł. — Odkupiłem ją od pewnego starego marynarza niemieckiego; są w niej wszystkie możliwe recepty i trucizny.
Po tych słowach wskazał następujące miejsce w zeszycie, drukowane zawitym gotykiem:

Przepis uczony na śmierć i szaleństwo.

Wziąć garnczek soku antiaris toxicaria, ano pół garnczka strychnos tieute, jako że tak sie zwie orzech orzech jawajski, zaczem ćwierć garnczka soku alpinia galanga, ano tyleż zingiber cassamumar, imbirem trującym zwanego.
Ono wszystko wraz zawarzyć a wlać do flaszeczki. Pięć kropli ty mikstury śmierć na człowieka naprowadza niechybną, dwie zasie mieszają zmysły, tudzież pamięć odbirają.
Z szałów owych uzdrawiać godzi sie jako następuje: Bierze się garnczek capsium, białymi porzyczkami zwanego, a przydaje do nich pół dzbanuszka śliny człowieka, którego łaskotano a świrzbiono póty, aże mu piana z ust poszła. Owo zmieszane społem przez dni siedm stać musi w słoju, zaczem dolewa sie łyżkę octu ostrego. Dwie krople owego remedium zmysły w cięgu dni trzech przywracają.
Wszystko, co wyłożone, przygotować można tylko w Azyji, gdzie doświadczane bywało od niektórych z czarnego ludu Nigerów, ano żółtego Malaiczyków, ano innych dzikich narodów. —

— Pan rozumie to pismo? — zapytał notarjusz.
— Tak — odparł kapitan. — Znam się trochę na starej pisowni.
— Niechże mi to sennor dokładnie wyłoży.
Kapitan spełnił prośbę notarjusza. Gdy skończył tłumaczenie, Cortejo zapytał:
— Ma pan tę miksturę? Czy mogę dostać parę kropel?
— Dla kogo? Przecież chyba nie dla tego człowieka, którego miałem zabrać na statek?
— Nie.
— Ale to sprawa djablo droga. Kropla kosztuje pięć duros.
— Do djaska! A czy mogę być pewny skutków?
— Zaręczam słowem honoru.
— Proszę o dziesięć kropel.
— Dobrze. Czyni to razem pięćdziesiąt duros.
— Niech pan odpisze je z mego rachunku.
Kapitan podszedł do szafki i, spędziwszy do flaszeczki dziesięć kropel, wręczył ją notarjuszowi ze słowami:
— To wystarczy, aby zabić dwóch ludzi, a pięciu przyprawić o obłęd. Mam nadzieję, że będzie pan ze mnie zadowolony. — —
Rozmowa ta toczyła się na drugi dzień po odjeździe notarjusza do Barcelony.
Trzeciego dnia, w którym hrabia przejrzał i który uroczysty był dla zamku, Cortejo wrócił. Jadąc przez wieś, dziwił się niemało, że wszyscy ubrani odświętnie. Usłyszawszy o przyczynie powszechnej radości, udał się natychmiast do Klaryssy, aby od niej zasięgnąć języka.
Późnem popołudniem Sternau i Roseta siedzieli w pokoju hrabiego. Hrabia nalegał, aby przywołano do niego syna. Sternau, chcąc nie chcąc, postanowił spełnić jego wolę.
— Poślę po niego — rzekł, wychodząc do przedpokoju.
W przedpokoju polecił służącemu:
— Niechaj tu przyjdą hrabia Alfonso i porucznik de Lautreville. Ale niech wejdą do pokoju jednocześnie.
Mariano nie miał pojęcia o planie doktora. Nie był dziś odziany w mundur, nosił szykowne ubranie cywilne. W przedpokoju spotkał się z Alfonsem, który udał, że go nie widzi. Hrabia Manuel zdjął z oczu opaskę i niecierpliwie czekał na syna.
Gdy Alfonso i porucznik weszli do pokoju, wzrok hrabiego Manuela padł najpierw na Alfonsa; po chwili jednak skierował oczy na porucznika i, podchodząc do niego, zawołał:
— Synu mój, widzę cię nareszcie! Pójdź w moje objęcia!
Porucznikowi krew uderzyła do głowy, opanował się jednak. Jakże chętnie padłby w objęcia tego starca! Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ubiegł go Alfonso:
— To pomyłka, ojcze! To ja jestem hrabią Alfonsem.
Hrabia Manuel popatrzył nań ostro i rzekł:
— Kto tu śmie stroić żarty ze mnie? Pan nie jest moim synem.
— Ależ ojcze, czy nie poznajesz mego głosu?
— Znam ten głos, — rzekł hrabia — ale już wtedy, gdy go usłyszałem po raz pierwszy, nie chciałem wierzyć, że to głos mego syna. Kimże ma być ten drugi młodzieniec?
— To porucznik de Lautreville — odrzekł Sternau.
— Poruczniku de Lautreville, czy to prawda?
W duszy Mariana toczyła się walka. Odparł jednak:
— Tak jest, ekscelencjo.
Hrabia wydał głębokie westchnienie, podobne raczej do jęku. Odwróciwszy się do Alfonsa i porucznika, osunął się w fotel.
— Roseto, powiedz obydwu panom, że mogą odejść. Niechaj tylko doktór Sternau pozostanie przy mnie.
Alfonso i Mariano odeszli.
Alfonso udał się do pokoju Klaryssy, w którym oczekiwał go również Cortejo. Notarjusz zapytał niecierpliwie:
— No i co?
— Nie chce mnie znać. Pragnął uściskać porucznika.
— Porucznik był razem z tobą?
— Tak.
— Do kroćset! Czyżby to było uplanowane? Jakże się hrabia zachował wobec niego?
— Jak wobec własnego syna.
— A skoro go wyprowadziłeś z błędu?
— Wtedy kazał nam obydwu oddalić się z pokoju. Sternau został przy nim.
— Czyżby ten doktór przeklęty coś przeczuwał, coś może wiedział? Chwała Bogu, że się to dziś zmieni, jutro byłoby może za późno.
— Cóż się ma stać dzisiaj? — zapytała Klaryssa.
— Dowiecie się o tem później. Idźcie wcześnie na spoczynek i nie troszczcie się o nic. —
Przed dziesiątą Cortejo opuścił zamek i przybył na miejsce umówione, gdzie go już oczekiwał Landola. Obok kapitana stał powóz, przy nim zaś sześciu krzepkich marynarzy. Jeden z nich pozostał przy koniach, reszta zaś udała się za kapitanem w kierunku zamku.
— Jakżeż weźmiemy się do rzeczy? — zapytał Landola.
— Bardzo prosto — odparł notarjusz. — Cała służba zabawia się we wsi. Porucznik jest tam również; widziałem, jak poszedł. Przejdziecie przez tylne drzwi do jego pokojów, które stoją otworem. Ukryjecie się w sypialni, a skoro wróci, trzeba go będzie skrępować.
— Łatwo powiedzieć! Ale w jaki sposób stamtąd wyjdziemy?
— Tą samą drogą. Zaczekacie, aż przyjdę do was.
Stało się, jak Cortejo polecił. Mieszkanie porucznika tonęło w ciemnościach. Dostali się tam i ukryli. —
Sternau i Roseta byli u hrabiego, a lady Amy zaproponowała porucznikowi spacer po wsi. Tam zaszli do gospody miejscowej, zwanej ventą, gdzie przy dźwiękach fletu i cyfry ochoczo tańczyły pary wieśniaków, poczem wrócili na zamek. Przed pożegnaniem się Angielka zapytała:
— Pan ugina się pod brzemieniem jakiejś tajemnicy, poruczniku?
— Tak, pani, — odparł Lautreville po chwili milczenia.
— Czy nie mogę się dowiedzieć o tej tajemnicy?
— Nie teraz.
— Nie ma pan do mnie zaufania?
— Ależ przeciwnie. Są jednak sprawy, które trudno wyznać nawet samemu sobie.
— Ale później dowiem się tajemnicy?
— Tak, dowie się pani, jeżeli... — tu urwał.
— Jeżeli?
— Jeżeli wolno mi będzie zobaczyć panią jeszcze.
— Dobrze. Będę na pana czekała.
— Jak długo, miss Amy?
Kładąc mu główkę na piersi, wyszeptała:
— Dopóki żyć będę.
Utonęli w długim uścisku. Wyrwawszy się z niego, Amy poprosiła porucznika, by ją odprowadził do jej pokojów. Pożegnawszy się z miss Dryden, Mariano wolnym krokiem powracał do siebie.
Zatopiony w marzeniach o swem ogromnem szczęściu, wszedł do mieszkania. Zapaliwszy światło, zaryglował drzwi, prowadzące na korytarz, i udał się do sypialni. Zaledwie zdążył ujść w ciemności parę kroków, gdy otrzymał dwa tak potężne uderzenia pięścią w skroń, że padł zemdlony, nie wydawszy nawet jęku.
— Światła! — rzekł kapitan do swoich ludzi. — Obejrzymy sobie chłopaczka.
Barczysty marynarz zapalił światło.
— O, to chłopak elegancki i delikatny, a przytem podobny do kogoś, kogo znam dobrze, tylko nie mogę sobie narazie przypomnieć do kogo właściwie. Zakneblujcie usta, zawińcie go w płótno żaglowe i dobrze zawiążcie węzeł, aby pakuneczek był piękny, a nie sprawiał nam kłopotu.
Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Kapitan otworzył. Do pokoju wszedł notarjusz.
— Macie go? Czy się bronił?
— Tego tylko brakowało. My, wilki morskie, mamy twarde łapy.
— Nie odzyskał jeszcze przytomności?
— Przekonamy się później. — Czy możemy stąd odejść? Na dworze będzie swobodniej.
— Chodźcie.
Wyszli temi samemi tylnemi schodami i dotarli do powozu, nie spotkawszy nikogo. Dwaj ludzie, którzy nieśli porwanego, teraz złożyli go na ziemi. Notarjusz wyciągnął latarkę, nie mógł bowiem odmówić sobie rozkoszy ujrzenia ofiary i rzucenia jej przy rozstaniu kilku słów szyderczych.
Światło latarki padało na twarz jeńca, który oczy miał otwarte szeroko.
— Nie śpisz, kochanie? — zapytał notarjusz szyderczo. — Rachunek nasz zamknięty. Teraz nie będziesz mógł nikomu szkodzić. Bądź zdrów i pamiętaj o mnie!
Po tych słowach uderzył bezbronnego pięścią w twarz, dając polecenie, aby przeniesiono go do powozu. Podczas gdy marynarze wykonywali rozkaz, kapitan pytał notarjusza na uboczu
— Czy ma zginąć?
— Tak; to będzie najodpowiedniejsze.
— W takim razie utracę część zysku.
— Niech pan sobie potrąci jeszcze dwieście duros.
— No, to co innego. Za taką cenę można rzecz załatwić. Hola, chłopcy! Dobranoc; czy zobaczę pana jeszcze przed odjazdem?
— Tak. A więc dowidzenia.
Po odjeździe powozu notarjusz wrócił do zamku, przekonany, że stawki przegrać nie może. Innego byłby zdania, gdyby usłyszał słowa Landoli, który po jego odejściu rzekł do siebie, zacierając ręce:
— Z obydwóch was wycisnę zyski; z ciebie, mój Cortejo, i z ciebie, chłopaczku. — —
Następnego dnia miss Amy wstała wczesnym rankiem. Poczucie szczęścia, wywołane wczorajszą rozmową z porucznikiem, spędzało sen z jej powiek. Coś ją wołało, aby odetchnąć powietrzem chłodnego poranku. Wyszedłszy ze swego pokoju, Amy spotkała Elwirę z koszykiem w ręku. Rządczyni powitała ją głębokim ukłonem, na który Amy uprzejmie odpowiedziała.
— Już tak wcześnie do pracy? — zapytała Angielka.
— Tak, droga miss lady, — tytuły te stosowała Elwira za przykładem poczciwego Alimpo, który mieszał je stale. — Muszę naprawić wielki błąd: wczoraj mieliśmy kwiaty i wieńce dla wszystkich, a tylko temu, który był twórcą całego święta, nie dostał się ani jeden kwiatek. To dowód niewdzięczności, jak powiedział mój Alimpo.
— Mówi pani o doktorze?
— Tak; condesa kazała mi dziś zanieść mu róże, idę więc po nie do parku.
— Czy dotychczas był ciągle przy hrabi?
— Tak. Mam wrażenie, że nie czuje zaufania do pewnych ludzi na zamku; boi się, że mu przeszkodzą w kuracji hrabiego. To człowiek dzielny i czynny, to samo twierdzi mój Alimpo. Nawet noc dzisiejszą spędził lekarz przy hrabi. Teraz udał się do parku.
— Idę z panią. Pomogę pani ścinać róże.
— Będzie to dla mnie wielkie szczęście i zaszczyt nielada.
Niezadługo spotkały Sternaua. Lekarz życzliwie powitał Amy, a ta, podszedłszy do niego, spytała:
— Czy mogę pospacerować z panem, doktorze? A może pragnie sennor być sam?
— Rad jestem ogromnie, że spotykam panią. Właśnie o pani myślałem.
— O mnie? — zapytała nie bez zdziwienia.
— Tak. I myśl o pani przeniosła mię do dalekiego kraju, który ma się stać sennory ojczyzną.
— Mówi pan o Meksyku? Czy go pan zna?
— Doskonale. Przemierzyłem na koniu Texas i Nowy Meksyk. Przez pustynię Mapimi przybyłem do stolicy kraju; bawiłem tam kilka dni, potem spędziłem czas jakiś w Kalifornji, gdzie przyjrzałem się zbliska życiu poławiaczy złota.
— Musi mi pan coś o tym Meksyku opowiedzieć. Przyznam się sennorowi, że odczuwam pewien strach przed tym krajem okrucieństw i gwałtownych namiętności. Gdy sobie przypomnę jego dzieje...
— Tak, historja tego kraju pisana jest krwią, a stosunki w nim i dziś są jeszcze niepewne. Ale tak rozpaczliwie, jak się pani z pewnością wydaje, nie jest. Meksyk to przedewszystkiem jeden z najpiękniejszych krajów świata; stolica jego da pani dużo ciekawych i przyjemnych przeżyć.
— Ale życie prowincji meksykańskiej, doktorze? Podobno grasują po całym kraju bandy zbójów i morderców?
— Możnaby powiedzieć, że niemal każdy Meksykańczyk ma w sobie coś z rozbójnika, ale łatwo się do tego przyzwyczaić, — rzekł Sternau z uśmiechem.
— Jakże się przyzwyczaić do obcowania ze zbójami?
— Bardzo łatwo, bo ci rozbójnicy są równocześnie najwytworniejszymi kawalerami. Pozna pani dzielnego oficera, który ją oczaruje, sędziego, którego sprawiedliwe wyroki budzą podziw, uczonego, którego wiedza buduje wszystkich dokoła. A pewnego dnia nagle napadają na panią rozbójnicy i poznaje pani wśród napastników owego oficera, sędziego lub nawet uczonego. Ludzie ci zażądają od pani okupu i na tem koniec. Poza tem będą niezwykle uprzejmi, a gdyby ich pani miała spotkać znowu w towarzystwie, każdy z nich, z najgłębszym dla pani szacunkiem, poda jej ramię, prosząc tylko delikatnie o nieprzypominanie drobnej awanturki.
— To niezwykle romantyczne. A więc chodzi przeważnie o kiesę, nie o życie ludzkie?
— Przeważnie. W głębokiej prowincji bywa jednak nieco gorzej pod tym względem, dlatego trzeba tam podróżować z wojskową eskortą. Ale te drobiazgi są niczem wobec niebezpieczeństw dzikiej sawany. Tam każdy jest wrogiem, śmierć czyha na każdym kroku. Kto nie jest doskonałym jeźdźcem i strzelcem, kto nie ma wielkiej siły fizycznej, komu brak doświadczenia, ten nie powinien zapuszczać się w te okolice.
— Czytałam o tem. Czy to prawda, że ludzie, mieszkający w tym dzikim kraju, potrafią odkryć po śladach każdego człowieka, każde zwierzę?
— Tak. Mają w tym kierunku instynkt wrodzony. Każde ziarnko piasku, każde źdźbło trawki, każda gałązka jest dla tych ludzi drogowskazem.
— Czy pan orjentował się również z tych śladów?
— Byłem do tego zmuszony — odparł Sternau.
— Więc był pan sławnym poszukiwaczem ścieżek, pędził pan żywot romantyczny?
Ukłoniwszy się, odparł z uśmiechem:
— Do usług.
— Chciałabym mieć sposobność podziwiania takiego strzelca prerji.
— Przypuszczam, że spotka pani takiego człowieka w Meksyku, chociaż i tutaj, w tej chwili, widzę coś, co mogłoby się stać punktem wyjścia pewnych poszukiwań.
Podczas ożywionej rozmowy, którą prowadzili, doszli do miejsca, w którem zamek graniczył ze wsią. Oko przeciętnego śmiertelnika nie odkryłoby w piasku śladu stóp, ale wyćwiczony wzrok Sternaua pozwolił mu stwierdzić, że przechodziła tędy gromada ludzi.
— Nie widzę nic — rzekła Angielka, pochylając się ku ziemi.
— Wierzę, panno Amy. Trzeba wzroku dzikiego Indjanina, albo wprawnego strzelca prerji, aby odkryć, że po tej dróżce chodzili dziś w nocy ludzie.
— W nocy? To wygląda na awanturniczą przygodę.
— Dlaczegóż myśleć zaraz o przygodzie? — to mówiąc Sternau ujął Amy za rękę. — Niech pani nie rusza się, mogłaby pani zatrzeć ślady. — Po tych słowach schylił się i dodał: — Niech pani spojrzy. Czy widzi sennorita odciski palców?
Nachyliła się również i po dłuższej chwili rzekła:
— Prawda. Widzę ślady. Więc pan uważa, że to ślady nóg?
— Z pewnością. Tu jest ślad wielkiego buta o szerokim, niskim obcasie, tak zwanego buta wodnego, używanego przez rybaków i żeglarzy. A tu drugi ślad, taki sam. Tu zaś, na prawo, większa ilość śladów, z czego wynika, że przechodziła tędy większa ilość ludzi. Widzę z rodzaju śladów, że ludzie, którzy je wycisnęli, przechodzili tędy około północy.
— Ale takich butów nikt w zamku nie nosi — rzekła Angielka, coraz bardziej zaciekawiona.
— Tak, to byli ludzie obcy. Budzą się we mnie jakoweś podejrzenia...
— Naprawdę? — zapytała z lękiem.
— Ludzie ci szli tędy, z zamku. Trzeba zobaczyć, skąd ślady prowadzą.
Idąc tropami, dotarli do tylnego wejścia zamkowego, przez które napastnicy opuścili pokoje porucznika.
— Aha — zawołał Sternau. — Inną drogą przyszli, inną zaś odeszli. Wydostali się z tych krzaków, na lewo, później podążyli przez park. Śpieszmy się; musimy zbadać tę sprawę.
Poszli za śladami do parku. Amy była niezwykle podniecona.
W miejscu, gdzie drożyna się rozszerzała, Sternau przeszukał teren dokładnie i rzekł:
— To dziwne. Ktoś z mieszkańców zamku był razem z obcymi. Oto tu widzę ślad delikatnego trzewika męskiego. Trzeba go odrysować.
Po tych słowach wyciągnął z kieszeni gazetę i ołówkiem odrysował dokładnie ślad stopy.
— Tak, to jedna sprawa. A teraz druga, ciekawsza. Tędy przechodzili dwaj ludzie, jeden po drugim. Czy pani widzi, że obcasy ich nóg pozostawiły głębsze ślady, aniżeli stopy?
— Tak, widzę.
— Ci dwaj stąpali więc mocniej i ciężej, aniżeli reszta; mieli zapewne jakiś wielki ciężar. Pójdźmy dalej.
Podążał wciąż śladami, po chwili jednak przystanął i rzekł ze zdumieniem:
— Aha, tutaj zatrzymał się jakiś powóz.
— Czy być może? Cóżby tutaj w zaroślach robił powóz?
— Tu jest granica parku. Czy pani widzi ślady kopyt? Powóz zaprzężony był w parę koni. Obok niego położono ciężar, który nieśli ci dwaj ludzie.
Sternau się schylił, aby dokładnie przypatrzeć się odciskom ciężaru. Trudno było w mchu znaleźć jakieś ślady. Nagle wzrok jego padł na rosnącą obok tarninę; wyrwał jedną z darni i, podniósłszy ją do góry, zbladł jak trup. Po chwili zawołał:
— Czy pani wie, co to za ciężar zniesiono z zamku i umieszczono w powozie?
— Przeraża mnie pan — szepnęła Amy. — Cóż to takiego?
— To był człowiek. Niech pani popatrzy na kolor włosów, które znalazłem w tarninie. Długie są i czarne, przypominają włosy porucznika de Lautreville. To z pewnością włosy mężczyzny.
Teraz twarz Angielki powlokła się bladością.
— Włosy porucznika? — zawołała. — Stało się z pewnością nieszczęście, popełniono jakąś zbrodnię! Musimy zobaczyć, co się dzieje na zamku.
— To w każdym razie dziwna historja — rzekł Sternau. — Nie przypuszczam jednak, aby popełniono jakąś zbrodnię. Nie mieszkamy przecież w amerykańskich preriach, a w kraju cywilizowanym. Może tylko nasza rozmowa poprzednia dodała skrzydeł mojej fantazji.
— Więc to mają być stosunki cywilizowane, jeżeli pana chciano tu w parku zamordować, a na Rosetę urządzono napad?
— Ma pani słuszność. Chodźmy do zamku.
W drodze na zamek Sternau poprosił towarzyszkę:
— Niech pani z nikim nie mówi o tej sprawie. Ja się nią sam zajmę. Przedewszystkiem trzeba oszczędzać hrabiego Manuela; jest jeszcze niezdrów, nie należy szarpać jego nerwów. Niech pani wraca teraz do siebie; spotkamy się później.
Amy poszła na górę, Sternau zaś udał się do mieszkania służącego, który właśnie czyścił obuwie wszystkich mieszkańców zamku. Sternau, nie mówiąc ani słowa, wyciągnął swój skrawek gazety. Po chwili znalazł trzewik męski, który w zupełności odpowiadał odrysowanej formie.
— Czyj to trzewik? — zapytał służącego, niesłychanie zdumionego zajęciem doktora.
— To trzewik sennora Gasparina Cortejo.
Sternau udał się teraz do rządcy, od którego dowiedział się, że wszyscy mieszkańcy zamku wstali, z wyjątkiem porucznika; Lautreville’a Alimpo nie widział jeszcze.
— Chodźmy, panie Alimpo, zbudzimy porucznika.
— Gotów się jeszcze rozgniewać.
— Niech się pan tego nie obawia.
Mieszkanie porucznika było otwarte. Łóżko w sypialni stało nietknięte; drobne szczegóły zdawały się wskazywać, że rozegrało się tu coś niezwykłego. Na ziemi leżał kawałek grubego sznura; sznur ten wyglądał na linę okrętową. Kapelusz porucznika, który Lautreville nosił poprzedniego dnia, leżał na podłodze.
Sternau był teraz pewny, że porucznikowi przytrafiło się coś złego. Niezwłocznie udał się do mieszkania notariusza. Zapukawszy, wszedł. Cortejo był niezwykle zdumiony tak wczesną wizytą i zapytał:
— Czy być może, to pan doktór we własnej osobie? Czemże mogę służyć?
— Pewną informacją, o którą bardzo proszę.
— Słucham. Ale proszę mówić krótko; nie lubię bowiem, by mi przeszkadzano o tak wczesnej godzinie.
Cortejo wyrzekł te słowa surowo i ponuro. Nic sobie z tego nie robiąc, Sternau podszedł do notarjusza, wziął go ostro za ramię i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— Z pewnością będę mówić mało, jeżeli odpowiedź pana będzie równie krótka i szczera, jak moje pytanie: — Gdzie jest porucznik de Lautreville?
Tego pytania nie spodziewał się notarjusz. Zbladł jak chusta. Minęło kilka chwil, zanim zdołał przyjść siebie. Wreszcie odpowiedział ozięble:
— Mam wrażenie, że sennor trafił do nieodpowiedniego pokoju. Cóż mnie obchodzi ten pan de Lautreville?
— W każdym razie powinien pana obchodzić przynajmniej tyle, co każdy inny mieszkaniec zamku. Porucznik zginął i nie można go odszukać.
— Niech go pan więc szuka. Nic dziwnego, że uciekł. Uważałem go od pierwszej chwili za awanturnika.
— Są gorsi awanturnicy od porucznika — odpowiedział Sternau. — Cóż to za ludzie, z którymi pan napadł na porucznika i uprowadził go w powozie, czekającym na granicy wsi i parku?
Cortejo zadrżał na całem ciele. Był przekonany, że wszystko przeszło niepostrzeżenie, tymczasem pytanie doktora świadczyło, że ktoś go podpatrzył. W tej samej jednak chwili zorjentował się, że gdyby ktoś widział całe zajście nocne, z pewnością starałby się przeszkodzić porwaniu porucznika. A więc, pytanie doktora opiera się tylko na przypuszczeniu, którego źródło trzeba będzie zbadać.
Odzyskał znowu swój spokój i zapytał zimno:
— Czyś pan oszalał, doktorze?! Proszę wyjść, bo inaczej będę musiał panu w tem pomóc!
Sternau uśmiechnął się na tę groźbę i rzekł:
— Sennor Cortejo, bądźmy szczerzy. Od pierwszej chwili, jakieśmy się poznali, polubiłem pana bezgranicznie. Dla tej niezwykłej sympatji obserwowałem pana ukradkiem i stąd wyniosłem przekonanie, że pan wzupełności zasługuje na tę miłość. Ale zwracam sennorowi uwagę, że gotów jestem udusić pana w swych ramionach, gdyby miłość ta wzrosła jeszcze bardziej. Adios, drogi panie!
Po tych słowach Sternau wyszedł.
Notarjusz został z miną niepyszną i niemądrą. Po chwili rzekł do siebie:
— Co za ironja. Ten człowiek przejrzał mnie nawskroś. Trzeba go będzie unieszkodliwić. Skąd ten djabeł wie, że jacyś ludzie wywlekli porucznika i że ja maczałem w tem rękę? Muszę, muszę usunąć go z drogi. Wogóle horyzont staje się coraz ciemniejszy, ale rozjaśnię go przecież. Hrabiemu przyda się również kilka kropel trucizny. Najlepiej byłoby otruć go, ale chcę się przekonać, czy trucizna moja istotnie prowadzi do obłędu, który zresztą jest może gorszy od śmierci. Obłąkany musi pójść pod kuratelę, a wtedy Alfonso obejmie olbrzymie dziedzictwo, zupełnie, jakby hrabia umarł. Muszę zwyciężyć, choć tyle szkopułów piętrzy się na drodze. —
Sternau zwołał wszystkich mieszkańców zamku i oświadczył im, w tajemnicy przed hrabią Manuelem, że porucznik de Lautreville zginął bez śladu. Wiadomość ta wywołała nieopisane wzburzenie, zwłaszcza, gdy Sternau objaśnił, że ślady, znalezione w parku, wskazują na porwanie. Podejrzenia dotyczące notarjusza Sternau chwilowo przemilczał.
Najbardziej zrozpaczona była Amy. Błagała Sternaua, aby wszelkiemi siłami starał się wyświetlić tajemnicę. Po długich naradach postanowiono przeczekać dzień, gdyż ślady w parku mogły nie mieć żadnego związku ze zniknięciem porucznika, który może poprostu wyjechał na dłuższy spacer. Gdyby w przeciągu dnia porucznik nie dał znaku życia, miano zwrócić się do Paryża, gdzie, według słów de Lautreville’a, stacjonował jego pułk.
Sternau przyjął tę decyzję, ale postanowił sobie równocześnie prowadzić nadal dochodzenie. Pod pozorem, że ma pilną sprawę w Barcelonie, wyjednał urlop u hrabiego i, wsiadłszy na koń, opuścił zamek.
Notarjusz, Alfonso i Klaryssa brali również udział w naradzie na zamku. Cortejo zorjentował się podczas niej, na jakiej podstawie właśnie na niego padło podejrzenie i tem solenniej postanowił zgładzić Sternaua. Skoro się dowiedział, że lekarz kazał osiodłać konia i wyjechał, zmiejsca przejrzał, że wyjazd ten ma związek ze zniknięciem porucznika. Dlatego opuścił również zamek i udał się drogą okrężną na miejsce, gdzie w nocy zatrzymał się powóz. Nie ubiegło wiele czasu, a zobaczył swego przeciwnika.
Sternau, spodziewając się, iż będzie śledzony, udał, że jedzie do wsi. Po drodze zboczył i przybył na miejsce, na którem rano odkrył ślady. Tu nie zauważył wcale notarjusza, który po jakimś czasie wrócił na zamek.
— A więc sprawy stoją istotnie tak, jak przypuszczałem, — mruknął Cortejo. — Będzie szedł za śladami, ale zgubi je na pewno po drodze. Mimo to trzeba działać szybko.
Na zamku Cortejo spotkał służącego, który niósł filiżankę czekolady dla hrabiego. Po jakimś czasie zobaczył condesę, zdążającą do mieszkania Elwiry.
— Aha — rzekł do siebie — hrabia jest sam. A więc: teraz, albo nigdy!
Pobiegł do swego mieszkania, aby wziąć flaszeczkę, otrzymaną od kapitana. Zabrawszy również tekę z papierami, udał się do swego pana.
Hrabia Manuel siedział sam przy stole; jedno nakrycie wskazywało, że nie należało spodziewać się prędkiego powrotu hrabianki. Hrabia miał wprawdzie coś w rodzaju daszka nad oczyma, ale wyglądał dobrze i był nastrojony pogodnie.
— Dzieńdobry, Cortejo; przychodzi pan w samą porę, bo miałem po śniadaniu posłać po pana.
— Jestem na usługi pana hrabiego — rzekł Cortejo czołobitnie.
— Wiem o tem. Od lat służy mi pan wiernie i uczciwie; mam nadzieję, że niezadługo przyjdzie czas, kiedy będę mógł odwdzięczyć się panu za wszystko. Jeżeli okazałem się kiedy niecierpliwy, porywczy, trzeba to położyć na karb mojej choroby. Dziś, gdy wzrok odzyskałem, czuję się szczęśliwy i spokojny. Czy ma sennor może jaką prośbę do mnie?
— Tak, ekscelencjo.
— Niechże pan powie, jaką. Postaram się ją spełnić.
— Ekscelencjo, nigdy nie proszę o rzeczy, które mnie dotyczą, — odparł z dumą notarjusz. — Moja prośba ma więc charakter wyłącznie służbowy; czy mogę odczytać projekt nowej umowy z dzierżawcą Antonio Firenza?
— Przeczytać? Spróbuję go sam odcyfrować. Doktora Sternaua niema, pojechał do Barcelony, nie przyłapie mnie więc na nieposłuszeństwie. Proszę mi pokazać ten kontrakt.
Cortejo podał kontrakt hrabiemu. Ręka mu przy tem drżała, zaniepokoiła go bowiem wzmianka hrabiego, że Sternau udał się do Barcelony.
Hrabia wziął kontrakt i podszedł z nim do biurka. Spoczął przy nim, zapraszając notarjusza ruchem ręki, aby usiadł naprzeciw. Okna były jeszcze zasłonięte z powodu choroby hrabiego. W pokoju panował półmrok. Mimo to hrabia odczytywał na głos tekst kontraktu, rozkoszując się odzyskanym wzrokiem.
Cortejo usiadł niedaleko stołu, na którym stała czekolada. Mógł dosięgnąć filiżanki ręką. Podczas gdy hrabia czytał, wyciągnął flaszeczkę i wlał do filiżanki dwie krople. W tej samej chwili hrabia przerwał czytanie i odwrócił głowę, jakby chcąc się przekonać, czy Cortejo słucha. Widząc rękę Corteja nad filiżanką, zapytał, zdziwiony:
— Cóż to sennor robi?
— Ekscelencjo, musiałem odpędzić muchę.
Hrabia nie dostrzegł flaszeczki, ukrytej w dłoni notarjusza, i czytał dalej. Skończywszy, rzekł:
— Kontrakt odpowiada mi zupełnie. Podpiszę go. Niech również podpisze dzierżawca.
Po tych słowach hrabia podszedł do stołu i wziął do rąk filiżankę z czekoladą. Cortejo przypatrywał się badawczo i niecierpliwie. W oczach jego nie było cienia litości, ani skruchy — była w nich zimna, pozbawiona wszelkiego uczucia człowieczego, drapieżność zwierza. Hrabia wypił całą zawartość filiżanki. Cortejo odetchnął z uczuciem ulgi, poczem zapytał, czy hrabia ma dla niego jakie jeszcze zlecenia.
— Jeszcze jedno — odpowiedział hrabia. — Chciałbym, aby doktór Sternau pozostał u mnie przez czas dłuższy. Proszę przygotować umowę, w rodzaju tej, jaką miał doktór Cielli. Daję doktorowi Sternauowi wikt, mieszkanie i trzy tysiące duros rocznie.
— Zajmę się dziś jeszcze tą sprawą, ekscelencjo.
— To wszystko. Dowidzenia, mój przyjacielu.
Notarjusz wyszedł, składając czołobitny ukłon. Wróciwszy do pokoju, rzucił na stół przygotowany kontrakt i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Trzy tysiące duros! Ten łotr mógłby żyć za tę sumę jak król. Ale nie dopuszczę do tego. Ani mi się śni spisywać umowę. Jadę za nim do Barcelony. Trucizna zacznie działać pod moją nieobecność, więc uniknę podejrzeń.
W jakie pół godziny później Cortejo udał się w tą samą drogę, co Sternau. — —
Tego samego ranka, już po odjeździe Corteja, Alimpo wszedł do pokoju hrabiego Manuela, aby, jak codnia, wysłuchać poleceń swego pana. Zastał hrabiego w pozycji, która mu krew w żyłach zmroziła: pan jego, zwinięty w kłębek jak kot, leżał w kącie pokoju, wydając żałosne jęki.
— Czego ode mnie chcecie, nie wiem kim jestem, — jęczał.
Alimpo nie był zbyt odważny, ale przywiązanie do hrabiego powstrzymało go przed ucieczką:
— Ekscelencjo, hrabio Manuelu! Przyszedłem, by się dowiedzieć...
— Nic nie wiem, nic nie wiem — jęczał hrabia.
— Mój Boże! — zawołał Alimpo. — Co się tu stało? Niechże hrabia wstanie. Hrabia pozwoli, że mu pomogę.
Po tych słowach zbliżył się do hrabiego, ten wtulił się jeszcze głębiej w kąt pokoju i, broniąc się rękami, zawołał:
— Precz ode mnie! Nie wiem, nic nie wiem.
— Ekscelencja mnie nie poznaje? Jestem przecież Alimpo.
— Alimpo? A-lim-po? — zapytał hrabia, jakby sobie coś przypominając. Wstał, zrobił kilka kroków i dodał: — Ach tak, Alimpo. Ja jestem Alimpo, teraz wiem: Alimpo to ja!
Błędne oczy hrabiego zaczynały nabierać normalniejszego wyrazu. Chodził po pokoju, nie patrząc na rządcę, i mruczał naprzemian wesoło, naprzemian smutnie:
— Tak, teraz wiem, Alimpo to ja. Imię moje Alimpo.
Przerażenie rządcy dosięgło zenitu. Pobiegł czem prędzej do swojej Elwiry, zajętej prasowaniem bielizny.
— Elwiro! — zawołał, ledwie chwytając oddech.
— Co się stało? — zapytała.
— O, moja Elwiro!
Podniosła oczy i, zobaczywszy przerażoną twarz męża, z wielkim hałasem opuściła na ziemię rozżarzone żelazko.
— Na Boga! — krzyknęła. — Co się stało? Wyglądasz mi okropnie!
— Tak, tak, muszę wyglądać okropnie. Pomyśl sobie: hrabia... oszalał!
Elwira otworzyła szeroko usta, nie mogła jednak wydobyć ze siebie ani słowa.
— Tak, oszalał, kompletnie oszalał — dodał Alimpo.
Elwira odzyskała wkońcu mowę. Rzekła tonem ostrym i niezadowolonym:
— Toś ty oszalał, mój drogi!
— Ja? — zapytał, opanowując gniew. — Wypraszam sobie takie żarty, moja Elwiro. Hrabia oszalał naprawdę.
— Co? Któż ci to powiedział?
— Nikt; widziałem na własne oczy.
— Nie wierzę.
Tego już było za wiele naszemu rządcy. Biorąc pod ramię swą pulchną małżonkę, zaprowadził ją do pokoju hrabiego.
Hrabia chodził jeszcze ciągle po gabinecie, bełkocąc:
— Tak jest, nazywam się Alimpo.
Wyraz twarzy hrabiego nie pozostawiał już teraz żadnych wątpliwości.
Elwira, zobaczywszy go, załamała ręce i zawołała:
— Na Boga, więc to prawda! Postradał zmysły...
Po tych słowach opadła bezwładnie na fotel.
Hrabia, usłyszawszy jej głos, zwrócił na nią swój szklany, niesamowity wzrok.
— Oszalałem? — zapytał. — Ja, ja, Alimpo?
— Biegnij prędko po hrabiankę — zawołała Elwira, zwracając się do męża.
Alimpo znalazł hrabiankę w pokoju Angielki. Po jego twarzy poznała Roseta, że przynosi nieszczególną nowinę.
— Co się stało, mój Alimpo?
— Spokoju, droga hrabianko, — rzekł Alimpo, drżąc na całem ciele.
— Mówże pan, co się stało?
— Coś strasznego, coś okropnego!
Roseta podbiegła do Alimpa i zaczęła szarpać go za ramię.
— Ktoś oszalał — wyjąkał Alimpo.
— Któż taki?
— Droga hrabianko, proszę mi wybaczyć, że jej sprawię ból tak straszliwy. Mówię o hrabi Manuelu.
— O moim ojcu? — zapytała zdumiona Roseta.
— Tak.
Roseta, uśmiechnąwszy się, odparła:
— Drogi Alimpo, mam wrażenie, że jesteś w wielkim błędzie.
— O nie. Don Manuel oszalał naprawdę. Moja Elwira widziała to na własne oczy. Jest jeszcze przy nim.
— Jakże się objawia to szaleństwo? — zapytała Roseta, ciągle jeszcze się uśmiechając.
— Gdy wszedłem do pokoju, hrabia leżał w kącie, skulony jak kot. Oczy miał błędne, przerażone. Płakał i jęczał, prosząc, bym mu nic złego nie robił. Zapomniał kim jest, teraz zaś uważa się za mnie, za rządcę Alimpo.
Roseta chwyciła nagle swą przyjaciółkę za rękę i pociągnęła za sobą. Alimpo poszedł za niemi.
Gdy weszli do pokoju hrabiego, Elwira jeszcze ciągle siedziała nieruchomo w fotelu; hrabia zaś chodził po pokoju i ustawicznie powtarzał te same słowa.
Zobaczywszy ojca, Roseta stanęła jakby rażona piorunem. Pociemniało jej w oczach, zabrakło tchu; padła napół przytomna w objęcia przyjaciółki. Po chwili wyrwała się z nich i podbiegła do ojca.
— Ojcze, na miłość Boską, co tobie? — zawołała.
Hrabia stanął i popatrzył na nią błędnym wzrokiem.
— Co mi jest? — zapytał. — Nie wiem. Wiem tylko, że jestem Alimpo.
Wypowiedział te słowa wolno i bezdźwięcznie.
— Ojcze mój — jęknęła, rzucając mu się na szyję. — Co się stało? Jesteś chory? Nie poznajesz mnie?
— Czy poznaję? Nie. Nie znam nikogo. Jestem Alimpo.
— Nie, tyś nie Alimpo! — zawołała. — Jesteś moim ojcem, opamiętaj się. opamiętaj!
Po tych słowach wybuchnęła ogromnym płaczem i rzuciła się hrabiemu na szyję; zaczęła go głaskać po głowie i włosach, całować jego usta i ręce. Jakiś czas pozwolił się pieścić, po chwili jednak odtrącił hrabiankę i rzekł:
— Nie duś mnie, nie rób mi nic złego; wiem i tak, kim jestem. Nazywam się Alimpo.
Roseta padła we łzach na kanapę. Alimpo i Elwira płakali również. Hrabia patrzył na nich szklanemi oczyma i bełkotał:
— Nie płaczcie. Przecież nie uczyniłem nic złego. Jestem wszak wasz wierny Alimpo.
— Cóż ja nieszczęsna pocznę? — biadała Roseta.
— Czy doktora Sternaua niema?
Roseta skoczyła na równe nogi.
— Sternau! — zawołała. — Jakże mogłam o nim zapomnieć. Tak, tylko on może tu coś poradzić. Ale pojechał do Barcelony. Alimpo, trzeba posłać po niego natychmiast, niech zawróci z drogi.
— Pojechał do Barcelony? Jakżeż go będzie można odnaleźć?
— Nie wiem, nie wiem! Poszlijcie trzech, pięciu gońców, niech jadą, niechaj konie padną pod nimi, byle go znaleźli. Prędko, prędko. Tu każda chwila droga.
Po kilku minutach trzech jeźdźców wyruszyło z zamku na najszybszych koniach. — —
Alfonso stał w oknie pokoju Klaryssy. Na widok gońców rzekł do matki:
— Musiało zajść coś niezwykłego. Hrabia wysłał trzech jeźdźców.
— Dokąd?
— Tego nie mogę określić. Pojechali w kierunku Makaro, lub Barcelony.
— Dowiedz się, mój synu, o powód tej wycieczki. W naszem położeniu wszystko może mieć wielkie znaczenie, a co dopiero wysłanie gońców. Ostrożność nigdy nie zawadzi.
Alfonso otworzył okno i zawołał Alimpa, wracającego ze stajni.
— Kto posłał tych trzech jeźdźców? — zapytał Alfonso.
— Ja, panie, — odparł rządca.
— Dokąd?
— Do Barcelony.
— Z czyjego polecenia?
— Z polecenia condesy.
— Aha. I pocóż to?
— Mają odnaleźć doktora Sternaua.
Alimpo nie miał żadnego poważania dla Alfonsa; odpowiadał krótko i odniechcenia.
— Pocóż potrzebny jest doktór Sternau?
— Ekscelencja hrabia Manuel nagle zachorował. Mam wrażenie, że stracił zmysły.
— Stracił zmysły? Na Boga! — Alfonso udał, że jest przerażony, ale bystry obserwator zauważyłby z pewnością, iż w oczach jego zabłysła radość. Po chwili rzekł do rządcy:
— Zaraz tam przyjdę.
Zaledwie Alimpo drzwi zamknął za sobą, Klaryssa objęła Alfonsa i rzekła z zadowoleniem:
— Wygraliśmy, wygraliśmy! Czy wiesz, kto go zmysłów pozbawił? Twój ojciec!
— Czy to możliwe? Czy można zaszczepić obłęd człowiekowi, który jeszcze przed godziną był przytomny?
— Tak. Ojciec twój nie powiedział szczegółów, ale wczoraj wieczorem oświadczył mi, że się dziś coś stanie z hrabią.
— Do licha, to doskonałe pociągnięcie! Morderstwa niema, a jednak jestem dziedzicem. —
Tymczasem Cortejo pędził na koniu w kierunku Barcelony. W pewnem miejscu skręcił z szosy na ścieżkę, prowadzącą przez wsie i folwarki. Sternau, trzymając się śladów, musiał jechać szosą, którą w nocy mijał powóz. Notarjusz przybył znacznie wcześniej od Sternaua i mógł postarać się, by lekarz nie dowiedział się o niczem.
Powóz był pożyczony od właściciela hotelu El Hombre Grande. Przybywszy do Barcelony, Cortejo udał się do niego i polecił nie dawać żadnych odpowiedzi na pytanie, komu powóz został pożyczony. Załatwiwszy tę sprawę, zaszedł do portu. Kapitana zastał na pokładzie statku.
— Witajcie, sennor Cortejo, — rzekł Landola. — Nie spodziewałem się pana tak prędko, ale cieszy mnie, że pan przybył. Jestem gotów, papiery mam w porządku. Mogę każdej chwili odpłynąć.
— To dobrze, doskonale.
— Doskonale? Nie przypuszczam, aby zaszło coś nieprzyjemnego.
— Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że ktoś widział pański powóz i przeczuwa, kogo porwaliśmy. Za godzinę przybędzie do Barcelony. Jedzie pańskiemi śladami.
— Doskonale. Niech wskoczy do wody i płynie za mną. Czy ma sennor czas do ostatecznego rozrachunku?
— Tak.
— W takim razie za kwadrans odbijam od brzegu.
— Co z naszym jeńcem?
— Czuje się doskonale. Leży na dole, pod pokładem; dotychczas nie pozwoliłem mu ani mówić, ani jeść, ani pić.
— Musi umrzeć, tak brzmi nasza umowa.
— Może pan być spokojny. Chodźmy do kajuty.
Po upływie pół godziny Cortejo został na lądzie, a statek „La Péndola“ podniósł kotwicę i rozwinął żagle. — — —
Opuściwszy zamek, Sternau jechał czas jakiś śladami powozu po szerokiej szosie, prowadzącej z Leridy do Barcelony, dopóki ślad ten nie zaginął. Na szczęście jednak, właśnie w tem miejscu, gdzie Sternau ślady zagubił, doglądał pastuch trzody owiec. Ponieważ miał ze sobą coś w rodzaju taczki, pokrytej daszkiem, należało przypuszczać, że noc spędza w polu. Sternau podjechał do niego i zapytał:
— Czy spałeś tu nocy ubiegłej?
— Tak.
Lekarz wcisnął mu w rękę srebrną monetę i zapytał:
— Czy był w nocy wielki ruch na szosie?
— Nie. Tylko jeden powóz przejeżdżał w kierunku Rodriganda.
— O której godzinie?
— Mniej więcej o północy, a może i wcześniej.
— Czy powrócił tą samą drogą?
— Tak. W jakie dwie godziny później.
— Kto powozem jechał?
— Siedziało w nim kilku mężczyzn.
— Czy znasz którego z nich?
— Nie.
— Czy powóz był zaprzężony w muły?
— Nie; w konie. W jednego kasztana i jednego siwka.
— Czy nie widziałeś, jak byli ubrani ludzie w nim siedzący?
— Mam wrażenie, że mieli bluzy i czapki marynarskie.
— Dziękuję ci. Szczęść Boże.
Sternau ruszył w dalszą drogę. Po drodze zatrzymywał się we wszystkich oberżach i wypytywał o przejeżdżający powóz; nie przydała mu się jednak żadna z tych informacyj, powodowały jedynie zwłokę w podróży. Nareszcie, po jakichś trzech godzinach, przybył do samotnie położonej oberży, przy której stała większa ilość żłobów na znak, że można tu zajeżdżać z końmi. Zsiadł z wierzchowca, przywiązał go, i, wszedłszy do izby, kazał sobie dać szklankę wina. Gospodarz, staruszek uprzejmy i rozmowny, rozpoczął pogawędkę o pogodzie i o tysiącu innych nudnych spraw. Wreszcie zapytał:
— Gdzie pan stąd jedzie?
— Może do Barcelony.
— Interesa, co?
— Szukam powozu, który powinien był tędy przejeżdżać.
— Powóz? Może widziałem ten powóz. Siedzę często przy oknie. Cóż to za powóz?
— Zaprzęgnięty był w kasztana i siwka, siedziało w nim paru mężczyzn, ubranych po marynarsku.
— Aha, kiedyż tędy jechał?
— Powóz przejeżdżał w kierunku zamku na jakieś trzy godziny przed północą; wracał około pierwszej.
— Doskonale. Rozumiem.
— Czy widzieliście ten powóz?
— Nie. Ale ludzie nim jadący jechali na zamek; zatrzymali się u mnie.
— Daję złotego dukata, jeżeli się dowiem, do kogo powóz należy.
Staruszek aż się oblizał na myśl o dukacie.
— Niech go pan da — rzekł, uśmiechając się. — Dowie się sennor daleko więcej, aniżeli żądał. Otóż, powóz należy do pewnego oberżysty w Barcelonie. Mogę na to przysiąc.
— Czy oberżysta jechał nim.
— Ale skądże! Z Landolą niebezpiecznie zaczynać.
— Któż to jest ten Landola?
— Kapitan morski. Statek jego nazywa się „La Péndola“.
— Cóż ten człowiek robił w powozie?
— Siedział na koźle, powoził nim. Jeździł zapewne na zamek do sennora Gasparina Cortejo.
— Ci dwaj się znają?
— Oczywiście. Wspólnie prowadzą interesy, o których ludzie mówią rozmaicie. Ten Landola, który nawiasem mówiąc, ma być Amerykaninem, to podobno człowiek gotowy do wszystkiego. Życie ludzkie nie ma dla niego odrobiny znaczenia. Powiadają, że ten korsarz nie gardzi nawet ładunkiem hebanu[1]
— A Cortejo jest jego wspólnikiem?
— Tak. Wyjaśnię to panu. Czy zna sennor hrabiego de Rodriganda?
— Trochę.
— Otóż ten hrabia Manuel de Rodriganda chorował na oczy, oślepł wkońcu i musiał oddać w ręce Corteja wszystkie swoje interesy.
— Nic dziwnego.
— Aby jednak rudzie nie prawili, że bogaci się na hrabi, Cortejo założył spółkę z Landolą i zajmuje się tak zwanym handlem morskim. Słowem jest to łotr czternastej próby.
— Czy aby jesteście dokładnie poinformowani?
— Tak mówią. A i wczoraj marynarze opowiadali sobie niejedno, co udało mi się podsłuchać.
— Nie słyszeliście, po kogo wczoraj jeździli ci ludzie?
— Nie. Ale że Landola jeździł do Corteja, to pewne.
— Dziękuję. Oto złoto; zasłużyliście na nie uczciwie.
Zapłaciwszy za wino, Sternau już miał opuścić oberżę, gdy nagle usłyszał tętent. Otworzywszy drzwi, zobaczył jednego z ludzi zamkowych, który zatrzymał spienionego konia przed gospodą, poznał bowiem wierzchowca, stojącego u żłobu. Zeskoczywszy z siodła, rzekł do Sternaua:
— Co za szczęście, że sennora znajduję, panie doktorze! Hrabianka posłała mnie po pana.
— Czy coś nagłego?
— Don Manuel ciężko zachorował.
— Czy to możliwe? Na oczy?
— Nie. Tutaj.
Goniec wskazał na głowę, tak, by nie spostrzegł tego właściciel oberży.
— Wypij prędko szklankę wina, wracamy.
Po drodze Sternau dowiedział się, że notarjusz opuścił zamek. Zapytał gońca:
— Czy możesz chwilowo nie wracać do Rodriganda?
— Mogę, sennor.
— Czy chcesz w mojej sprawie pojechać do Barcelony?
— Pojadę chętnie.
— Dowiedz się tam w porcie, którego dnia ma wyruszyć w drogę statek Landoli „La Péndola“.
— Dobrze.
— Niech się jednak za żadną cenę nie dowie Gasparino Cortejo o celu twojej podróży. Pamiętaj o tem, gdybyś go miał spotkać w Barcelonie. Dostaniesz sowitą zapłatę, gdy sprawę załatwisz.
Goniec pogalopował w kierunku Barcelony.
Drogę, do której trzeba normalnie trzech godzin, Sternau odbył w przeciągu jednej godziny. Gdy przybył na zamek, pierwszą osobą, którą spotkał przy bramie, był Alimpo.
— Hrabia zupełnie postradał zmysły — rzekł Alimpo do Sternaua zrozpaczonym głosem.
— To niemożliwe. Gdzież się znajduje?
— W sypialni. Hrabianka jest przy nim. Hrabia Alfonso oświadczył, że teraz on jest panem zamku i chciał sprowadzić specjalistę od chorób umysłowych, ale hrabianka nie zgodziła się na to.
Sternau wszedł do pokoju hrabiego, strzeżonego przez dwóch służących. Hrabia leżał na łóżku z obwiązaną głową. Obok niego siedziały Roseta i Amy. Lekarz podszedł do chorego. Zdjął hrabiemu okład z głowy, zbadał puls, poprosił, by panie opowiedziały przebieg ubiegłych godzin. Hrabia jęczał ustawicznie:
— Nie róbcie mi nic złego. Jestem Alimpo.
Sternau zbadał płuca i źrenice chorego. Potem zapytał, patrząc mu w oczy:
— Kim pan jest?
— Nazywam się Alimpo — odpowiedział hrabia.
— To nieprawda! — rzekł ostro Sternau. — Niechże pan sobie przypomni. Jest pan — jest pan, no?
— Jestem Alimpo — jęknął hrabia.
— Milcz, łotrze! — krzyknął Sternau z całej siły. — Tyś nie Alimpo. Przyznaj się, ktoś ty taki?
Przy tych słowach uderzył gwałtownie w poręcz łóżka. Chory chciał nakryć głowę kołdrą. Sternau wyrwał mu ją i ryknął:
— No, prędzej! Chcę wiedzieć, kim jesteś!
Chory skurczył się jeszcze bardziej i jęknał:
— Nie róbcie mi nic złego. Jestem Alimpo.
Sternau odszedł od łóżka ze słowami:
— Wybaczcie mi, panie, nie mogłem inaczej. Teraz proszę o wodę, ręczniki i naczynia do puszczenia krwi.
— Czy stan niebezpieczny?
Sternau wyszedł bez odpowiedzi.
— Niema ratunku! — zawołała Roseta. — Inaczej Carlos nie krzyczałby tak na ojca, nie wyszedłby, pozostawiając mnie bez odpowiedzi. Każda sekunda mu droga, to dowód, że jest źle.
Dała polecenie, by przyniesiono wszystko, co zalecił Sternau. Gdy po kilku minutach doktór wrócił, przynosząc ze sobą apteczkę domową i opatrunki, w pokoju hrabiego wszystko już było przygotowane.
— Co hrabia pił dziś na śniadanie? — zapytał Sternau.
— Filiżankę czekolady.
— Kto przygotowywał czekoladę?
— Ja — odparła Roseta.
— Kto ją przyniósł hrabiemu?
— Służący.
— Hrabia został zatruty.
Sternau powiedział to głosem tak pewnym, że Roseta bezwładnie opadła w fotel.
— Tak, został zatruty okropną trucizną, która nazywa się Pohon Upas. Ale mam nadzieję, że go uratuję. Niech tu wejdą służący, będą mi potrzebni przy puszczaniu krwi.
Hrabia otrzymał przedewszystkiem środek na wymioty, który zaczął działać natychmiast, ale nawet odrobina choćby czekolady nie pojawiła się.
— Tak, to nic dziwnego, — szepnął Sternau. — Od śniadania upłynęło przecież pięć godzin.
Puściwszy hrabiemu krew, Sternau polecił służbie nałapać kilka much. Włożył je do słoika, napełnionego krwią hrabiego; dotknąwszy tej krwi, muchy zaczęły drżeć, skurczyły się, znieruchomiały.
— A więc nie myliłem się — rzekł Sternau do zdziwionych pań. — To Pohon Upas. Znam tę truciznę z Jawy; trzy jej krople odbierają zmysły, — pięć sprowadza zgon. Hrabia otrzymał dwie.
— Czy sądzi pan, że uda się uratować ojca? — zapytała Roseta w najwyższem przerażeniu.
— Tak — odparł Sternau. — Trucizna ta, stosowana w małych dawkach, odbiera pamięć. Gdy rządca wszedł do pokoju, pamięć hrabiego zaczęła właśnie zamierać. Zapamiętał sobie jednak ostatniego widzianego człowieka i jest przekonany, że się nazywa Alimpo. Krzyczałem na hrabiego tak głośno, gdyż chciałem przekonać się, czy pamięć stracił zupełnie. Okazuje się, że te dwie krople trucizny przeszły w jego mózg i krew. Będę tę truciznę zwalczał odtrutką.
— Co przez to rozumiesz, Carlosie?
— Cudotwórcy i znachorzy jawajscy twierdzą, że skutki Pohon Upasa można usunąć zapomocą piany z ust człowieka, którego się długo łaskocze.
— I pan w to wierzy, pan wierzy, że taka męka ludzka może komuś przynieść zbawienie? — spytała zdziwiona miss Amy.
— Kto to wie? My, Europejczycy, nie znamy takich okropnych eksperymentów, choć należałoby wykonywać je na tych łotrach, którzy innym dają trucizny.
— Cóż sennor uczyni teraz?
— Stwierdziłem rzecz najważniejszą: hrabiego zatruto Pohon Upasem. Składa się ta trucizna z alkaloidów; zawiera w sobie strychninę i brucynę. Muszę walczyć przeciw niej preparatami, zawierającemi taninę. Zastosuję mieszaninę kawy, liści herbacianych, capsicum, opium i jodyny. Ale nie będę mógł tego uczynić ani dziś, ani jutro. Hrabia musi odpocząć po upuście krwi. Zdaje się zresztą, że zasnął. — —



III
BATERIA.

Cortejo wracał z Barcelony późno po południu. Na jaką godzinę drogi od zamku, notarjusz nagle zatrzymał swego konia. Na łące pod lasem, przez którą prowadziła droga, zobaczył kilka chałup i namiotów, otaczających wielkie ognisko. Był to obóz cygański.
Dojrzawszy jakąś starą cygankę, grzejącą się przy ogniu, Cortejo rzekł do siebie:
— Czyżby to była matka Zarba? Doskonała okazja!
Skoro zauważono go w obozie, wnet został otoczony przez hałaśliwy rój mężczyzn, wyrostków, kobiet i dzieci.
— Czy mam powróżyć? — zapytała jedna z dziewczyn.
— Ależ ja to lepiej potrafię — krzyknęła jakaś stara baba.
— Daj parę groszy — piszczały dzieciaki.
Cortejo zapytał jednego z mężczyzn:
— Czyś ty nie Garbo? Nie poznajesz mnie?
Zapytany podszedł bliżej, spojrzał na pytającego i rzekł:
— Ależ to sennor Cortejo! Witajcie. Nie poznałem was w pierwszej chwili. Czy nie macie odrobiny tytoniu dla mnie, biedaka?
— Dostaniesz i tytoń i jeszcze coś o wiele cenniejszego, jeżeli zapracujesz na to.
— Dlaczegóżby nie? Zarobiłem już przy was niejednokrotnie. O cóż chodzi?
— Zobaczysz. Czy matka Zarba jest z wami?
— Tak. Siedzi przy ogniu.
— W takim razie pomówię z nią. Potrzymaj mego konia.
Cortejo podszedł do ogniska. Smażyły się przy niem kurczęta, króliki i kilka śledzi.
— Dobry wieczór — pozdrowił starą notarjusz.
Nie patrząc na niego wcale, baba zapytała:
— Kto jesteś?
— Stary przyjaciel.
— Jak się nazywasz?
— Dowiesz się, gdy na mnie spojrzysz. Czyż dawna Rosa Gitanos[2] tak shardziała, że nie chce nawet spojrzeć na swoich starych wielbicieli?
Stara odwróciła głowę. Rysy jej twarzy pozwalały przypuszczać, ze niegdyś, w młodości, była pięknością, jaką się rzadko spotyka.
— Ah, Cortejo, — przywitała go poufale, podnosząc się na lasce. Ubrana była w łachmany, wejrzenie miała jednak dumne i wyniosłe.
— A więc sennor jeszcze żyje? — zapytała. — Sądziłam, że cię już dawno djabli ponieśli.
— Jesteś zawsze tak samo zgryźliwa. Jak dawno tu obozujecie?
— Od obiadu.
— Aha, dlatego nie widziałem was dziś rano. Powiedz mi, Zarbo, czy jesteś jeszcze moją przyjaciółką?
— Tak — odparła, przeszywając go badawczem spojrzeniem.
— A może masz do mnie jaką urazę?
— Chyba tyle, że ostatnim razem zapłaciliście nam tak podle.
— E, cóż znowu, Gasparino Cortejo zawsze płaci dobrze.
— Wiem o tem, — odrzekła, — ale też żąda roboty ciężkiej i odpowiedzialnej.
— Jak naprzykład dzisiaj. Jakie macie obecne ceny?
— Te same, co dawniej.
— A więc za zabójstwo?
— Pięćset.
— Za zniknięcie?
— Dwieście.
— Za okradzenie kasy?
— Dwieście.
— Za chłopca, lub dziewczynę, wziętą na przechowanie?
— Sto.
— Za otworzenie grobu?
— Pięćdziesiąt.
— Tak, to istotnie stare ceny. Od czasu naszego rozstania musiałem pracować z kim innym.
— Wiem o tem. Z hersztem brygantów. Jesteście z niego zadowoleni?
— Nie. Żałuję, że nie spotkałem was wcześniej. A więc, umarły kosztuje, jak zwykle, pięćset?
— Tak, zwyczajny umarły pięćset.
— A nadzwyczajny?
— To zależy od stanu jego i bogactwa.
— Naprzykład hrabia?
— Caramba! Nie chcesz chyba...
Zarba przerwała, wskazując ręką w kierunku zamku.
— Dlaczegóżby nie?
— Zabójstwo, czy porwanie?
— To jeszcze niezdecydowane. A cena?
— To również jeszcze niezdecydowane — rzekła z uśmiechem. Przyjeżdżamy właśnie od strony zamku.
— Cóż tam nowego?
— Hrabia miał jakiś atak.
— Co za atak?
— Nie wiem. Ludzie tylko mówili, że jakiś tam doktór Sternau go uleczy.
— To mu się nie uda.
— Mam wrażenie, że macie coś wspólnego z tym wypadkiem hrabiego.
— Pah! Zapamiętaj sobie dobrze to nazwisko: Sternau. Może go dziś jeszcze poznasz. Czy masz czas dzisiaj wieczorem? Czy możesz przyjść do parku?
— Dobrze. Gdzie mam przyjść?
— Będę czekał pod dębem.
— Pod tym samym, pod którym spotykaliśmy się dawniej? Dobrze, przyjdę.
— Liczę na ciebie. Adios.
Rozmowa toczyła się w cztery oczy, gdyż cyganie szanowali swą przywódczynię i nigdy jej nie przeszkadzali przy poufnych konferencjach. Teraz, gdy Cortejo odszedł, całe towarzystwo otoczyło cygankę. Cortejo, dosiadając konia, rozdał dorosłym cały swój tytoń i wszystkie papierosy, dzieciom rzucił trochę drobnych pieniędzy, poczem odjechał śpiesznie.
Spotkanie z cyganami było mu bardzo na rękę. Miał nadzieję, że się wkrótce przydadzą.
Gdy przybył na zamek, panowała tam głucha cisza. Cortejo udał się do Klaryssy. Opowiedziała o wszystkich ostatnich wydarzeniach.
— Do djabła! — zaklął. — Ten Sternau miesza się do wszystkiego. Więc użył słowa: Pohon Upas? W takim razie z pewnością wyleczy hrabiego.
— Czy istnieje jakiś antydot?
— Tak.
— Opowiadają na zamku, że hrabia, wróciwszy do przytomności, pozna tego, kto mu dał truciznę. Czy to możliwe?
— Wy, kobiety, nie o wszystkiem powinnyście wiedzieć. W każdym razie hrabia nie odzyska przytomności.
— Jakże to zrobisz?
— To już moja sprawa — odparł krótko i udał się do swego pokoju, po którym zaczął wędrować, obmyślając nowy plan działania. —
Na krótko przed północą jeździec wysłany przez Sternaua do Barcelony wrócił z wiadomością, że statek „Péndola“ dnia tego opuścił przystań. O północy Cortejo wykradł się ze swego pokoju. Nauczony doświadczeniem, starał się nie pozostawiać żadnych śladów. Pod dębem czekała już Zarba.
— Jakiż jest stan hrabiego?
— Musi umrzeć.
— Jak to mam rozumieć? Czy umrze z powodu choroby?
— Nie. Wy go musicie zabić.
— Aha. To będzie bardzo dużo kosztować.
— Ile?
Cyganka namyślała się przez chwilę, poczem zapytała:
— Ile dajecie?
— Nie daję nic. Ile żądasz?
— Zapłata zależy od trudności roboty.
— To wiem — rzekł Cortejo. — Namyśliłem się nad wszystkiem. Ciało hrabiego Manuela musi zostać zmiażdżone, rozszarpane w kawałki.
— Zmiażdżone? Rozszarpane w kawałki? Na Boga, co za dziwne żądanie. Dlaczego właśnie ma być tak?
— Ponieważ jest obłąkany.
— Aha, rozumiem. Jako obłąkanego pilnują go dozorcy, ale udaje mu się zmylić ich czujność. Ucieka. Rzuca się z jakiejś skały. Czy tak?
— Tak właśnie rzecz sobie wyobrażałem.
— Jakżeż dostaniemy się do niego, skoro go pilnują?
— Właściwie niema przy nim dozorców. Czuwają tylko lekarz i córka. Do pokoju przylega bibljoteka; klucze zapasowe do niej mam przy sobie. Wprowadzę was, a potem już sami sobie radźcie.
— Garbo się tem zajmie.
— Mam wrażenie, że to odpowiedni człowiek. Więc ile będzie kosztowała ta sprawka?
— Trzy tysiące duros.
— Co takiego? Oszalałaś?
— Znacie mnie przecież. Kosztujemy drogo, ale pracujemy starannie i pilnie. A przecież musicie pamiętać, jaki zysk przysporzy wam śmierć hrabiego.
— No tak. A jak mam zapłacić?
— Odbiorę pieniądze dopiero wtedy, gdy rzecz się uda. Widzicie, że stawiam sprawę uczciwie.
— Tak, jesteś zupełnie inna, aniżeli capitano, który każe sobie płacić połowę zgóry, a polecenia nie wykonywa.
— Powinien się wstydzić. Powiedzieliście, że mam sobie zapamiętać nazwisko Sternau. Czy to lekarz?
— Tak. I jego trzeba będzie zgładzić, ale nie natychmiast, bo szybki zbieg wypadków mógłby wywołać podejrzenia.
— A jak ten ma zginąć?
— O tem później pomówimy.
— Więc chwilowo chodzi o hrabiego Manuela? Kiedyż to się ma stać?
— Jutro.
— Gdzie miejsce spotkania?
— Tu, pod dębem, o północy. Czy ty przyjdziesz także?
— Nie, to praca dla mężczyzn. Czyż Garbo nie wystarczy?
— O tak!
— Więc śpijcie spokojnie, sennor.
Rozstali się i notarjusz wrócił niepostrzeżenie na zamek. W chwilę po jego odejściu z za dębu podniosła się jakaś ciemna postać.
— Czy słyszałeś całą rozmowę. Garbo?
— Tak, całą.
— A więc hrabia... Czy zabijesz go?
— Nie. Wyświadczył nam tyle dobrego; powinniśmy mu być wdzięczni.
— Ale trzy tysiące?
— Pomyślałem o tem — szepnął cygan tajemniczo. — Słyszałem dziś w Loriba, że jutro ma się tam odbyć pogrzeb piekarza.
— Aha, rozumiem.
— Wykopiemy piekarza...
— Ubierzemy go w suknie hrabiowskie...
— I strącimy trupa ze skały.
— Tak będzie najlepiej. A co uczynimy z hrabią?
— Ukryjemy go. Może to nam przynieść w przyszłości sporo pieniędzy.
— Ukryjemy? Ale gdzie?
— U przyjaciela mego, Gabrillona, w latarni morskiej.
— To dobra myśl. Żywa dusza tam nie zagląda, nikomu do głowy nie wpadnie szukać hrabiego.
— A więc zgoda na mój plan?
— Zgoda. Ten Cortejo będzie nam musiał jeszcze dopłacać nielada sumki. — —
Gdy następnego dnia porucznik nie zjawił się, na całym zamku zapanowało przekonane, że spotkał go jakiś nieszczęśliwy wypadek. Sternau uważał, iż chwilowo należy milczeć; zgodził się nawet na wysłanie listu do Paryża celem zasiągnięcia informacji o poruczniku. Sternau całą swą uwagę i cały swój czas poświęcił teraz hrabiemu Manuelowi.
Hrabia znajdował się w stanie zupełnego wyczerpania. Przyjmował wprawdzie pokarm, szeptał od czasu do czasu, że jest rządcą Alimpo, to były wszakże jedyne oznaki życia.
Ani Alfonso, ani Cortejo i Klaryssa nie pokazali się w pokoju chorego. Byli ciągle razem, ustawicznie się naradzając. Alfonso chciał zwrócić się do sądu, aby ustalić kuratelę, lecz Cortejo skłonił go do zwłoki, przynajmniej przez dzień jeden.
Nadszedł wieczór. —
O trzy kwadranse drogi od zamku, w kierunku północno-wschodnim, leży wieś Loriba, w której odbył się tego dnia pogrzeb piekarza. Grabarz, mieszkający we wsi, odległej od cmentarza, wykopał grób bardzo płytki i tylko małą warstwą ziemi go przysypał.
Było około jedenastej wieczorem. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy rzucały odblask wystarczający, aby widzieć na odległość kilku kroków. W kierunku cmentarza szła garstka fantastycznie ubranych ludzi. Byli to cyganie: pięciu dorosłych i trzech chłopaków. Wyrostków pozostawiono na straży, mężczyźni przeleźli przez mur, otaczający cmentarz.
— Czy wiesz, który to grób? Czy się nie pomylisz, Lorro?
— Nie, wiem wszystko dobrze — brzmiała odpowiedź.
Lorro był dziś na pogrzebie piekarza, z łatwością więc grób odnalazł. Nie zwlekając, zabrali się do pracy.
Ponieważ ziemia była miękka i sypka, więc praca poszła im szybko i składnie; po kwadransie natrafili łopatami na trumnę. Otworzyli ją bez trudu.
Wyciągnąwszy ślepą latarkę, Lorro poświecił w oczy trupa i rzekł:
— Wyłaź, stary, pójdziesz z nami na spacer.
Grób zasypali tak, aby nikt nie poznał, że zwłoki wyciągnięto.
Dwóch ludzi wzięło trupa na plecy i zginęło z nim w ciemnościach nocy; chłopcy wrócili do obozu, a pozostali trzej cyganie z wielkim pośpiechem udali się na zamek.
Przybywszy na wyznaczone miejsce w parku, zastali już tam notarjusza.
— Czy to ty, Garbo? — zapytał.
— Tak, to ja.
— Czy jesteście już wszyscy?
— Tak.
— W takim razie chodźmy.
Cortejo poprowadził cyganów taką drogą, aby stopy ich nie pozostawiały śladów. Przez te same drzwi, przez które dostał się Landola ze swymi ludźmi, weszli do zamku. Ponieważ nie paliło się tu żadne światło, wyciągnięto ślepe latarki. Minąwszy długi szereg niezamieszkałych pokojów, dostali się wreszcie do bibljoteki zamkowej.
— Zaczekajcie — rzekł Cortejo i podszedł na palcach do drzwi, które uchylił tak, że widać było przez szparę pokój przyległy. Po chwili skinął na Garba i szepnął:
— Patrz. Czy będziesz miał odwagę?
Gitano przystąpił do drzwi, spojrzał przez nie i rzekł:
— Kiedy możemy zacząć?
— Zaraz. Ale nie budźcie kobiet.
— Dobrze. Bądźcie zupełnie spokojni.
Hrabia spał w łóżku. Wyglądał jak trup. Na kanapie leżały Amy i Roseta, pogrążone w głębokim śnie. Były tak wyczerpane strasznemi przeżyciami całego dnia, że nie obudziły się, gdy Garbo wszedł do pokoju i zgasił lampę, stojącą przy chorym.
Za Garbo wsunęli się jego towarzysze. Notarjusz został na straży w bibljotece. Po krótkiej chwili powrócili do niej cyganie, niosąc na rękach bezwładne ciało.
— Zamknijcie drzwi od pokoju hrabiego — rzekł Garbo.
Wracali tą samą drogą, którą przyszli. Gdy dotarli do dębu, Cortejo, widząc zupełną nieruchomość i bezwładność hrabiego, zapytał:
— Może umarł?
— Mam takie wrażenie — odparł Garbo. — Chwyciłem go trochę za mocno. Ale to jeszcze lepiej, prawda?
— Prawda — odparł Cortejo, nie mogąc się jednak opędzić uczuciu grozy. — Wiecie, dokąd go macie zabrać?
— Tak. A teraz proszę o zapłatę.
— Macie pieniądze. Jestem z was zadowolony. Dobranoc.
— Do zobaczenia.
Cyganie się oddalili. Na skraju parku stał ukryty wózek ręczny. Ułożyli na nim hrabiego i z największą ostrożnością powieźli go do obozu.
Powitała ich stara Zarba pytaniem:
— No i co? Udało się?
— Wszystko poszło doskonale. Hrabia leży zemdlony.
— Oto ubranie dla niego. Włóżcie mu je. Później zabierzesz don Manuela na ten wóz, Garbo, i wywieziesz stąd. Ale odpowiadasz mi za jego życie, pamiętaj. Tu leży nagi trup piekarza. Ubierzcie go w bieliznę hrabiego i precz z nim. — —
Cortejo wracał do zamku, skradając się jak kot. Pomny doświadczenia, zacierał za sobą ślady miotełką, którą ukrył pod drzewem. Wszedłszy do swego pokoju, nie kładł się wcale, sądząc, że wkrótce Roseta lub Amy zbudzą się i zaczną wołać pomocy.
Ale przez całą noc panowała głucha cisza i Cortejo miał nawet czas i sposobność stwierdzić już o świcie, czy mu się udało zatrzeć ślady. —
Sternau chciał spędzić noc u wezgłowia chorego, ale panie wymogły na nim, aby im czuwać pozwolił, widziały bowiem, jak bardzo wyczerpany był doktór.
Obudziwszy się i ubrawszy prędko, zdążał właśnie do pokojów hrabiego, gdy nagle dobiegły go z sypialni przeraźliwe krzyki.
Wpadł do pokoju. Roseta i Amy rozpaczały nad pustem łożem hrabiego.
— Gdzie jest hrabia? — zapytał.
— Nie wiem, nie wiem — rozpaczała Roseta.
— Panie spały?
— Niestety — odrzekła. — Spałyśmy obie.
— Hrabia nie mógł odejść daleko, jest zbyt słaby.
— Nie widział go pan w przedpokoju?
— Nie.
— Więc jest z pewnością w bibljotece.
Sternau otworzył drzwi do bibljoteki, przeszukał pokój hrabiego — ani śladu.
— Nie rozumiem, w jaki sposób opuścił łóżko, a zwłaszcza pokój, — rzekł do siebie. — Był tak osłabiony... Okna są pozamykane od zewnętrz, więc nie mógł przez nie wyskoczyć. Trzeba rozpocząć poszukiwania.
Zwołano wszystkich mieszkańców zamku. Nikt nie widział hrabiego. Przeszukano cały zamek, ani śladu. Nastrój panował nerwowy, podniecony, tylko notarjusz, Klaryssa i Alfonso byli spokojni i wręcz się nie pokazywali.
Roseta weszła w najwyższem rozdrażnieniu do pokoju brata, w którym znajdował się również Cortejo, i zawołała:
— Alfonso! Ojciec zginął, a ty siedzisz tu najspokojniej!
Alfonso wzruszył ramionami.
— Cóż mam począć? Odebrano mi przemocą prawo mieszania się do czegokolwiek, a nawet prawo zabierania głosu.
— Cóż ty opowiadasz? Cóż to ma za związek?
— Nie spierajmy się o to. Musicie teraz ponosić konsekwencje własnego postępowania. To ty i twoi przyjaciele jesteście za nie odpowiedzialni; ja umywam ręce.
— Ależ ojca niema w całym zamku!
— W takim razie jest poza zamkiem. Proszę pana, sennor Cortejo, jako zastępcę mego ojca, o zajęcie się odszukaniem hrabiego.
Notariusz zapytał z godnością i namaszczeniem:
— Jakżeż hrabia był ubrany, condeso?
— Prawie wcale nie był ubrany. Czuł się tak osłabiony, że nikt nie przypuszczał, aby się mógł podnieść z łóżka.
— Takie jest zdanie doktora Sternaua. O ile mi jednak wiadomo, obłąkani potrafią niespodzianie zdobyć się na ogromny wysiłek. Każę szukać wszędzie, wyznaczę nagrodę za znalezienie hrabiego.
— Dobrze, niech pan dołoży starań — rzekła Roseta, odchodząc.
— Czy nie miałem racji? — zapytał Cortejo syna. — Występuję teraz jako zastępca hrabiego i chciałbym zobaczyć tego, kto mi odmówi posłuszeństwa. —
Sternau działał na własną rękę. Uważał za wykluczone, aby osłabiony przez upust krwi hrabia mógł opuścić pokój, a tem bardziej zamek. Miarkował, że nastąpiło tu gwałtowne uprowadzenie. Szukał śladów, niestety napróżno.
Cortejo również zajął się poszukiwaniem hrabiego. Rozesłał po okolicy gońców pieszych i konnych, naznaczył 500 duros nagrody za odnalezienie hrabiego. Nic to jednak nie pomogło. Przeszedł dzień, przeszła noc, a hrabiego ani śladu, choć setki ludzi, zwabionych wysoką nagrodą, nie spoczywało w poszukiwaniu. Nazajutrz, gdy zebrani byli przy śniadaniu wszyscy mieszkańcy zamku, — pod wpływem nieszczęścia bowiem znikły animozje i antypatje, dzielące notarjusza i jego rodzinę od otoczenia Rosety, — wszedł służący i oświadczył, że przyszedł jakiś cygan z wieścią. Wpuszczono go natychmiast w nadziei, że przybywa w związku ze zniknięciem hrabiego.
Był to Garbo. Miał na sobie sandały, krótkie, podarte spodnie i postrzępioną kurtkę. Miął nerwowo w rękach swój wysoki kapelusz, aby wywołać wrażenie, że w ten sposób stara się pokonać zmieszanie, wywołane widokiem hrabiowskiej rodziny.
— Kim jesteś? — zapytał Cortejo.
— Jestem biedny gitano. Chciałbym coś opowiedzieć; czy jaśnie państwo pozwolą?
— Słuchamy.
Garbo znał rolę swoją znakomicie. Minę miał uczciwą i szczerą, daleką od jakiegokolwiek łotrostwa. Chrząknąwszy kilkakrotnie, zaczął opowiadać:
— Jestem biednym cyganem; zarabiam na chleb leczeniem ludzi i zwierząt od wszelkich chorób. Często bywam więc w górach, gdzie szukam ziół i leków. Poszedłem tam i dzisiejszego ranka. Przy jednej ze skał zobaczyłem na drzewie strzępek przepięknej bielizny. Umieszczona była na tym strzępku hrabiowska korona i litery R. S.
— Na Boga! To nasz herb rodowy. Człowieku, czy masz tę bieliznę przy sobie?
— Tak; słyszałem, że zginął jakiś wielki pan, więc ją zabrałem na wszelki wypadek. Potem zeszedłem w kotlinę i znalazłem tam, znalazłem...
Garbo udawał, że na wspomnienie tego, co zobaczył, nieśmiałe usta odmawiają mu posłuszeństwa. Roseta podeszła do niego ze słowami:
— Mówże dalej. Znalazłeś...
— Czekaj! — wtrącił Sternau. — Niechaj panie oddalą się, zanim ten człowiek zacznie opowiadać dalej...
— Nie, nie ruszę się stąd — rzekła hrabianka głosem tak stanowczym, że wszelki opór okazałby się bezcelowy.
— Czy mam mówić dalej? — zapytał cygan.
— Tak, rozkazuję ci mówić — rzekła hrabianka.
— Głęboko w kotlinie leżał... trup...
— Trup! — zawołała Roseta, załamując ręce. — O, mój drogi, ukochany ojcze!
— Niechże pani jeszcze nie rozpacza — odezwał się Sternau. — Nie trzeba tracić nadziei. Może to być trup innego człowieka, a może ma jeszcze w sobie resztkę życia.
— Nie żyje z pewnością, jest zupełnie zmiażdżony.
— Czy masz przy sobie tę bieliznę, o której mówiłeś?
— Tak. Oto jest.
Alfonso rzucił na nią okiem i rzekł:
— To nasz herb!
Roseta krzyknęła w paroksyźmie rozpaczy i ukryła głowę w dłoniach.
— Czy to na pewno hrabiego bielizna? — zapytał Sternau, poruszony do głębi.
— Tak — odpowiedziała hrabianka. — To kawałek koszuli, w którą ojca ubrałam po puszczeniu mu krwi. Poznaję doskonale. Powiedz, — zwróciła się do cygana — gdzie leżą zwłoki mego ojca?
— Głęboko w kotlinie; w miejscu, które nazywają baterią.
Bateria oznacza po hiszpańsku coś w rodzaju przepaści, jakieś miejsce dzikie, niebezpieczne. Gdy słowo to padło z ust Garba, wszyscy zrozumieli, że o tem, aby hrabia mógł żyć jeszcze, mowy być nie może.
— Dosyć — jęknęła Roseta. — Jestem jego morderczynią. Spałam zamiast czuwać przy nim. Do końca życia nie będę już miała spokoju. Ojcze mój, ojcze...
Po tych słowach, wspierając się na ramieniu Amy, opuściła pokój.
— Czy można podejść do zwłok, nie narażając się na niebezpieczeństwo? — zapytał notarjusz cygana.
— Tak, o ile człek obeznany z górami.
— Ty je znasz. Będziesz naszym przewodnikiem.
— Tak. Ale jestem biednym cyganem...
— Dobrze! Dostaniesz pięćset duros, jeżeli to naprawdę zwłoki tego, którego szukamy — oświadczył Cortejo, a po chwili dorzucił: — Hrabio, będzie pan musiał pójść z nami.
Afonso skinął głową, na znak, że się zgadza. Sternauowi nikt nie zaproponował, aby poszedł również. Postanowił mimo to udać się na miejsce wypadku. Wiadomość o znalezieniu zwłok hrabiego obiegła zamek lotem błyskawicy. Gdy Cortejo i Alfonso udali się na ich poszukiwanie, przyłączyło się do nich sporo osób z pośród mieszkańców zamku i wsi.
Sternau chciał zamienić słów parę z Rosetą. Zapukał do jej pokoju, ale odpowiedziała mu, że nie może z nim mówić; zbyt wielka rozpacz ją gnębiła. Sternau udał się na poszukiwanie zwłok hrabiego tylko w towarzystwie wiernego Alimpa.
Bateria oddalona była od Rodrigandy o jakie trzydzieści minut drogi. Słońce rzadko kiedy zaglądało do tej wąskiej szczeliny górskiej, pustej i nagiej, a prawie nigdy nie dotykała jej ludzka stopa. Alimpo oświadczył doktorowi, że jako młody chłopak bywał często w tej przepastnej szczelinie i zna do niej wejście tajemne, o którem cygan z pewnością nic nie wie.
Notarjusz wysłał gońca do Manrezy po doktora Cielliego; na oględziny trupa wziął ze sobą alkada, sędziego miejskiego, by formalnościom stało się zadość.
Alimpo nie był mocny w nogach, Sternau znalazł się więc na miejscu już po przybyciu Corteja i jego orszaku. Ponieważ posłużyli się jednak przejściem tajemnem, znanem tylko rządcy, nad przepaścią stanęli równocześnie z innymi.
Oczom wszystkich przedstawił się widok przerażający. Tuż przy brzegu górskiego strumienia leżały zwłoki. Była to właściwie bezkształtna masa, w jaką zmieniło się ciało wskutek upadku na skały. Twarz trupa była zmiażdżona; o rozpoznaniu rysów nie mogło być mowy.
Alimpo zalał się łzami.
— Co to za straszny wypadek. Co za nieszczęście! Tego widoku nigdy nie potrafię zapomnieć — jęknął z rozpaczą.
Cortejo stał bez słowa. Alfonso chciał podejść do zwłok ojca, jednakże cofnął się z przerażeniem.
Sternau przystanął tuż obok ciała, aby mu się przyjrzeć zbliska.
— Proszę się nie zbliżać — rzekł Cortejo. — Zabraniam dotykania zwłok do czasu przybycia doktora Cielliego.
Sternau odsunął się i rzekł z najwyższą pogardą:
— Cóż, istotnie doktór Cielli jest lekarzem sądowym. A co do pańskich zakazów w stosunku do mnie...
— Jako pełnomocnik zmarłego hrabiego mam nietylko możność, ale obowiązek baczyć, by wszystko działo się zgodnie z literą prawa, — odpowiedział Cortejo. — Mówiłem, że hrabia oszalał, nalegałem, by go skrupulatnie pilnować. Pan był innego zdania i oto skutki. Pan, tylko pan ponosi odpowiedzialność za śmierć jego. Jestem przekonany, iż konsekwencje nie będą dla sennora zbyt przyjemne.
Sternau wzruszył tylko ramionami, nie chciał się poniżać do rozmowy z tym szubrawcem.
Doktór Cielli dawał długo czekać na siebie. Tymczasem Sternau, ku ogólnemu zdumieniu obecnych, obszedł całą szczelinę, przeszukując po drodze każdy zakątek, oglądając bacznie każdy kamień, każdą skałę. Niebaczny, że życie naraża, wdrapał się nawet nad to miejsce nad przepaścią, z którego przypuszczalnie hrabia się rzucił.
Cortejo obserwował Sternaua z pogardą; nie ukrywał, że go te skrzętne zabiegi lekarza irytują, ale cóż miał począć?
Nareszcie przybył doktor Cielli.
— Dzień dobry, panie doktorze! — zawołał Cortejo. — Czekamy z niecierpliwością.
— Nie mogłem przybyć prędzej, don Gasparino.
— Czy słyszał pan, co się stało?
— Tak; opowiadał mi goniec pański. Biedny hrabia, jaki żałosny los mu wypadł. Ale cóż to za człowiek łazi po górach, jakby chciał kark sobie skręcić?
Przy tych słowach Cielli wskazał na Sternaua, który wciąż jeszcze wędrował wśród skał i kamieni.
— To pański sławetny kolega — szydził Cortejo. — Djabli wiedzą, czego tam szuka na górze.
Zauważywszy, że Cielli przybył, Sternau zaczął osuwać się z góry z taką szybkością, że obecni poczuli zawrót głowy.
— Łazi po górach, jak kot — zauważył Cortejo.
— Raczej jak małpa, no i nic dziwnego. — odparł Cielli. — Spieszy mu się; do wszystkiego chce wtrącić swoje trzy grosze.
— Mam nadzieję, że mu sennor nie pozwoli na żadną uwagę.
— Ależ oczywiście, że nie. Jestem lekarzem sądowym i znam swoje obowiązki. Czy możemy zaczynać?
— Tak.
Rozmowę tę toczyli półgłosem, tak, że nikt z obecnych jej nie słyszał.
Alkad podszedł do zwłok wraz z doktorem Ciellim i notarjuszem.
— Przedewszystkiem ma pan stwierdzić, czy fakt śmierci jest tu pewny, — rzekł Cortejo do doktora.
Cielli rzucił okiem na zdeformowane zwłoki i rzekł:
— Śmierć nastąpiła bezwątpienia.
— Proszę to zaprotokołować, panie sędzio, — polecił Cortejo. — A teraz należałoby jeszcze ustalić przyczynę śmierci.
— Śmierć nastąpiła wskutek runięcia w przepaść.
— I to należy zaprotokołować. Ale najważniejsza rzecz, to ustalenie tożsamości nieszczęśliwego. Ma na sobie nocną koszulę hrabiego, jest boso. Hrabia targnął się w przystępie obłędu na swe życie, to zdaje się fakt niewątpliwy. Zgadza się pan ze mną, doktorze?
— Najzupełniej.
Cortejo zwrócił się do rządcy.
— Alimpo, czy wiadomo panu, jak nocy ostatniej był ubrany hrabia?
— Tak; bieliznę przyniosła hrabiemu moja Elwira.
Cortejo wskazał na krwawe strzępy koszuli, leżące obok zwłok. Alimpo podszedł bliżej i schylił się nad niemi.
— Tak, to koszula hrabiego.
— Niechaj teraz podejdą tu wszyscy bliżej — rzekł Cortejo — i niechaj uznają, czy zwłoki te są zwłokami hrabiego.
W odpowiedzi na pytanie notarjusza wszyscy obecni stwierdzili, że są przekonani, iż mają przed sobą trupa hrabiego. Alimpo dodał jeszcze:
— Widzę na ręce pierścień ślubny, z którym hrabia nigdy się nie rozstawał.
W cyganach widocznie chciwość ustąpiła przed ostrożnością.
— A więc niema żadnych wątpliwości, że to hrabia, — rzekł Cortejo.
Po tych słowach podyktował sędziemu protokół, który później został przez niego i doktora Cielliego podpisany.
— No, a teraz weźmiemy trupa na nosze — polecił notarjusz. — Trzeba zanieść ciało na zamek.
Wówczas wystąpił Sternau, który przez cały czas nie odzywał się ani słowem:
— Sprzeciwiam się przeniesieniu trupa na zamek.
— Co takiego? — spytał Cortejo. — Cóż pan ma tutaj do powiedzenia? W jakiej roli pan występuje?
— Występuję jako lekarz hrabiego.
— Były lekarz.
— Niech i tak będzie. W takim razie sprzeciwiam się przeniesieniu zwłok już nie jako lekarz, ale jako człowiek. W okolicznościach takich, jak obecne, władze mają obowiązek wysłuchać każdego, kto pragnie dorzucić choćby drobną uwagę, bo każdy szczegół może nabrać wielkiego znaczenia dla sprawy.
— Zgoda. Ale uwaga pańska, doktorze, wydaje mi się śmieszną i dziwną. Dlaczegóż nie należy przenosić trupa na zamek?
Oczy wszystkich zwróciły się na Sternaua. Cortejo mówił tonem wyniosłym i butnym, doktór Cielli nie starał się ukryć wcale ironicznego uśmiechu, hrabia Alfonso lekceważąco kiwał głową. Reszta obecnych czekała w skupieniu na odpowiedź Sternaua.
— Te zwłoki nie powinny być przeniesione na zamek, gdyż to nie trup hrabiego, a jakiegoś innego, nieznanego człowieka — rzekł zimno Sternau.
Na te słowa, które zelektryzowały słuchaczy, odparł Cortejo z ironią:
— Ah, tak. Więc nie jest to trup hrabiego Manuela? Czy pan nie cierpi przypadkiem na tę samą chorobę, która pchnęła hrabiego w objęcia śmierci? Zabrać zwłoki i koniec!
— Nie, zwłoki zostaną tutaj, dopóki nie wypowiem, co o nich sądzę, — sprzeciwił się Sternau. — Potem możecie z niemi robić, co się wam podoba.
— Mnie zdanie pańskie nie interesuje. Jazda, zabierać trupa!
— Przepraszam pana, sennor Cortejo, — wtrącił alkad. — Jako przedstawiciel władzy oświadczam, że doktór Sternau musi być wysłuchany. Ściśle rzecz biorąc, zwłoki powinny zostać na miejscu, dopóki nie obejrzy je corregidor[3]; tak było z trupami rozbójników, którzy w parku napadli na doktora, tak również z trupami tych, których zabił porucznik de Lautreville. Tu chciałem odstąpić od przepisu, kierując się myślą, że nie nastąpiło zabójstwo, a tylko nieszczęśliwy wypadek. Teraz sprawa się komplikuje. Ponieważ wyłącznie ja mam tutaj prawo do rozkazywania, więc pozwalam doktorowi Sternau, aby mówił.
Sternau zapytał:
— Panie sędzio, czy wiadomo panu, kiedy hrabia zaginął?
— Wczoraj rano — odparł alkad.
— Więc najwcześniej kiedy mógł się rozstać z życiem?
— Najwcześniej wczoraj.
— A teraz niech pan się przyjrzy zwłokom, panie sędzio. Widać przecież, ze te zwłoki datują się przynajmniej od czterech dni. Niech się pan przyjrzy wnętrznościom; są ciemno sine i pęknięte. Nie trzeba być na to nawet lekarzem, by stwierdzić, że śmierć tego człowieka nie mogła nastąpić przed dwudziestoma czterema godzinami. Jeżeli zwrócić uwagę, iż w kotlinie jest wilgotno i chłodno, można uznać z pewnością, że zwłoki muszą leżeć tutaj najmniej dwa tygodnie. Jestem przekonany, że po tem, co powiedziałem, nikt z mieszkańców zamku nie da się wyprowadzić w pole zbrodniczym machinacjom...
— Żądam, by ten człowiek zamilkł! — przerwał Cortejo.
Sędzia odparł:
— Sam wiem, jak mam postępować. Proszę mówić dalej, panie doktorze.
Sternau mówił dalej:
— Użyję przykładu: przypuśćmy, że znajdziemy zabitą kozę. W przeciągu jakiego czasu nastąpi rozkład taki, jaki widzimy tutaj? Co pan myśli, alkalde?
— Nie prędzej, aniżeli w przeciągu dwóch miesięcy, — odparł sędzia.
— To śmieszne, — wtrącił Cielli — przyrównywać człowieka do kozy.
Sternau odparł ze spokojem:
— Użyłem przykładu, by mnie lepiej zrozumiano. Skutek osiągnąłem u wszystkich, prócz pana, mimo że jest sennor lekarzem. Bardzo mię to smuci.
— Nie przypuszczam, by pan chciał szydzić ze mnie! — wybuchnął Cielli.
— Uważam, że chwila jest zbyt poważna na szyderstwa. Pierwszą podstawę mego podejrzenia już podałem. Teraz przechodzę do drugiej. Proszę zmierzyć prawą nogę trupa, która zachowała się w zupełnie dobrym stanie. Twierdzę stanowczo, że nie jest to noga hrabiego. Jest znacznie szersza i większa, a stopę ma grubą, otartą. Człowiek tego stanowiska, co don Manuel de Rodriganda, nigdy nie chodzi boso i nogi ma niezmiernie delikatne. Niech pan spojrzy, panie sędzio, i niech pan powie, czy przesadzam.
Notarjusz, zbity z tropu, zapytał:
— A bielizna hrabiego?
— Z pewnością ktoś ubrał w nią tego człowieka, którego zwłoki mamy przed sobą.
— A pierścień?
— Włożono mu na palec.
— Więc jest pan zdania, że popełniono tutaj przestępstwo?
— Tak, bezwątpienia. Niech się sennor dobrze przypatrzy tym zwłokom. Twierdzę stanowczo, że człowiek, rzuciwszy się samemu w przepaść choćby niewiedzieć z jakiej wysokości, nie uległby takiemu zmiażdżeniu. Ktoś musiał strącić tego człowieka w przepaść.
— Cóż znowu? To bałamutny wymysł! — zawołał Alfonso.
Garbo blady był, jak chusta.
Sternau ciągnął dalej:
— Udowodnię natychmiast, że mam rację.
Po tych słowach oddalił się o kilka kroków, podniósł jakiś kamień i, pokazując go sędziemu, zapytał:
— Co sennor widzi na tym kamieniu?
— Krew.
— Nie. To nie krew. Niech doktór Cielli powie.
Sędzia pokazał kamień doktorowi Cielli, który odparł:
— Istotnie, to nie krew. To mózg. Zmarły uderzył zapewne głową o ten kamień.
— Nie — rzekł Sternau. — Wręcz przeciwnie. Chodźcie za mną, sennores!
Po tych słowach uszedł kilka kroków w kierunku przeciwnym od miejsca, w jakiem leżał kamień. Zatrzymawszy się, wskazał na zagłębienie w ziemi, odpowiadające rozmiarom kamienia.
— Oto tu, w tem miejscu, leżał kamień; zabrano go stąd i rozbito nim głowę trupa.
— Tak, to oczywiste! — zawołał sędzia.
— Ależ to jakieś fantasmagorje — oponował Alfonso.
— Chodźcie panowie dalej, bo to jeszcze nie wszystko.
Sternau począł się wspinać na górę, reszta poszła za nim. Wdrapawszy się na szczyt wzgórza, doktór przystanął tuż nad przepaścią.
— Patrzcie panowie — rzekł po chwili. — Oto miejsce, z którego zrucono trupa. Tu leżały zwłoki. Widzicie sennores ślady? Tu leżał człowiek, a obok są ślady najrozmaitszych nóg. Nie ulega wątpliwości, że trup leżał tutaj i że stąd go strącono. Sądząc według śladów, dokonano wszystkiego nocy dzisiejszej.
— Co za bystra obserwacja — zauważył sędzia.
— Przektęty obserwator! — mruknął Cortejo.
Cygan Garbo zbladł jeszcze bardziej. Zauważył to Sternau i rzekł do sędziego:
— Przekonamy się, czy i pan nie zauważy pewnych rzeczy. Czy nie domyśla się sennor, kto mógłby nas poinformować najlepiej, jacy ludzie tu byli?
Sędzia po chwili zastanowienia skinął głową przecząco.
— W takim razie ja panu powiem — to rzekłszy, Sternau podszedł do cygana i położył rękę na jego ramieniu: — Ten człowiek powie nam wszystko dokładnie, on przecież znalazł trupa. Chodź-no tu, mój chłopcze!
Wziąwszy cygana za ramię, Sternau zaprowadził go w kierunku śladów. Teren był gliniasty; ślady odznaczały się bardzo wyraźnie.
— Czy widzi pan, alkadzie, że sandały tego cygana wprost oblepione są gliną?
— Ależ tak, to prawda,
— I że noga jego dokładnie odpowiada śladom?
— I to prawda — stwierdził sędzia. — Cóż powiesz na swą obronę? — rzekł, zwracając się do cygana.
Garbo opanował się już i odparł:
— Ależ to zupełnie jasne. Poszedłem z dwoma kolegami po zioła. Doszlismy aż do przełęczy. Odpoczywaliśmy nieco i stąd ślady.
— Sprytna z ciebie bestja — rzekł Sternau. — A strzępek koszuli znalazłeś na krzaku, co?
— Tak — odpowiedział Garbo, znowu zmieszany.
— Pokaż nam ten krzak.
— Chodźcie, odszukam go.
Szukał, ale napróżno.
— Nie mogę go znaleźć — rzekł wreszcie.
— Byłem tego pewien — powiedział Sternau. — Jeżeli ktoś, spadający w przepaść z wysokiej skały, rozrywa koszulę, to powinny z niej zostać tylko poszarpane strzępy; ten zaś rąbek bielizny, który nam przyniosłeś, jest okrojony tak równo i dokładnie, że tylko ty sam mogłeś go odciąć.
— Tak, to prawda, — rzekł alkalde.
— Oświadczam tedy, — ciągnął dalej Sternau — że w żadnym wypadku nie mamy przed sobą zwłok hrabiego Manuela i że zachodzi tu jakaś zbrodnicza zamiana. Proszę o zaprotokułowanie mego oświadczenia. Żądam, by żaden ze śladów, które wskazałem, nie został zatarty. Mam nadzieję, iż zwłoki pozostaną tutaj, dopóki nie zjawi się corregidor, aby przeprowadzić dokładne śledztwo.
— Stanie się według pańskiego życzenia, doktorze, — rzekł alkad.
— Przy zwłokach pozostanie warta?
— Tak.
— A ten cygan, który wydaje mi się bardzo podejrzany, będzie aresztowany?
— Jeżeli pan sobie tego życzy, tak.
Hrabia Alfonso, któremu Cortejo opowiedział, co uplanował z cyganem, począł się lękać, by Garbo nie wygadał się w więzieniu. Podszedł więc do sędziego ze słowami:
— Tego nie zniosę dłużej. Dlaczego stosuje się sennor do życzeń tego przybysza? Czy nie wiadomo panu, że ja tu jedynie mam głos, jako syn zmarłego hrabiego?
Sternau wzruszył ramionami i rzekł i niewzruszonym spokojem:
— Niech pan naprzód udowodni, że jesteś naprawdę synem hrabiego. Prawdziwy hrabia Alfonso odpłynął na morze z kapitanem Landolą. Uprowadzono go siłą.
Słowa te wprawiły obecnych w osłupienie.
Alfonso skoczył do Sternaua ze słowami:
— Kanaljo! Oszczerco! Uduszę cię na miejscu!
Sternau wyprostował się, chwycił hrabiego pod biodra i podszedł z nim tuż nad przepaść. Obecni wydali okrzyk przerażenia.
— Ty chciałbyś mnie udusić, smarkaczu, — zapytał z ironją. — Czy mam cię strącić w przepaść za wszystkie oszustwa i łotrostwa, jakich się dopuściłeś? Nie, to ujma pokonać, lub zabić takiego nicponia, jak ty. Szczezniesz w błocie własnych bezeceństw!
Po tych słowach odstąpił od przepaści, i jak piłkę odrzucił Alfonsa. Następnie zwrócił się do sędziego:
— Jestem przekonany, że sennor spełni swój obowiązek. Uchybienie mogłoby mieć niemiłe konsekwencje. Chodźmy, sennor castellano, — zwrócił się do Alimpa.
Po odejściu Sternaua, Alfonso podniósł się z ziemi. Pienił się cały z wściekłości, nie miał jednak odwagi choćby słowem zaczepić oddalającego się doktora. Upokorzono go w obliczu ludzi, którzy mieli uważać go za pana i władcę. Całą żółć wezbraną wyładował teraz na przedstawiciela władzy, na którego zaczął wrzeszczeć:
— To wszystko stało się z pańskiej winy, sennor alkalde! Odpłacę to panu!
— Spełniłem tylko swój obowiązek — usprawiedliwiał się alkad.
Był zwykłym sędzią miejskim, poddanym hrabiego. Dopóki czuł na sobie wpływ fizyczny i moralny Sternaua, przestrzegał prawa. Ale teraz, gdy Sternau odszedł, zaczął nasz biedny sędzia tracić odwagę. Podszedł do niego Cortejo i ostro zapytał:
— Czy wie pan, sędzio, kim jestem?
— Tak. Jest sennor pełnomocnikiem ekscelencji.
— W takim razie jestem wyrazicielem woli hrabiego, nieprawdaż? Czy chce pan istotnie pozbawić wolności tego niewinnego cygana?
Alkad milczał w najwyższem zakłopotaniu. Korzystając z tego, notariusz zwrócił się do cygana:
— Nie potrzebnyś nam więcej. Możesz iść. Nikt nie odważy się zatrzymywać ciebie.
Garbo promieniał radością. Ukłoniwszy się nisko notarjuszowi, rzekł:
— Dziękuję. Jestem naprawdę niewinny.
I odszedł swobodnym krokiem. Cortejo zwrócił się teraz do ludzi, którzy mieli dźwigać nosze:
— Zaniesiecie zwłoki hrabiego na zamek. Kto nie spełni polecenia, będzie natychmiast zwolniony ze służby.
Usłuchali go bez wahania, gdyż bali się notarjusza, niby ognia. Sędzia milczał, jak zaklęty; cały orszak wyruszył więc w kierunku zamku.
Doktór Cielli szedł z notarjuszem i z Alfonsem. Zostali nieco wtyle, tak że mogli rozmawiać swobodnie.
— Sternau zwróci się z pewnością do najwyższego sędziego — rzekł Alfonso. — Ten człowiek nie zawaha się przed niczem.
— Nie ugnę się przed nim.
— Ale skąd ten człowiek wymiarkował, że nie jestem synem hrabiego Manuela?
— Djabli go wiedzą.
— I skąd mu wpadło do głowy, że prawdziwy hrabia jest na morzu?
— Djabła pytaj! Sternau to jedyny nasz prawdziwy przeciwnik. Musimy go spławić.
— A Roseta?
— E, czy obawiasz się kobiet? —
Idący za konduktem mieszkańcy zamku również rozmawiali gęsto i żywo. Sternau był przez wszystkich lubiany, ale notarjusza i Alfonsa lękano się dla ich skrytości.
Dotarli wreszcie do zamku. Notarjusz kazał złożyć trupa w jednej z piwnic, poczem udał się do swego pokoju, aby przejrzeć pocztę, która nadeszła w czasie jego nieobecności.
Pierwszy list, jaki otworzył, był krótki i lakoniczny. Rzuciwszy nań okiem, Cortejo uśmiechnął się triumfalnie:
— Cudownie się wszystko składa. O niczem pomyślniejszem nawet nie marzyłem.
Trzymając list w ręku, udał się do Klaryssy, której Alfonso właśnie opowiadał o zajściu ze Sternauem.
— Gasparino, czy to wszystko prawda, co tu słyszę od Alfonsa? Więc grozi nam wielkie niebezpieczeństwo?
— Groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, obecnie już zażegnane. Teraz wszystko zło minęło. W tym liście jest nasz ratunek — rzekł Cortejo, pokazując zapisany arkusz.
— Cóż to za list, ojcze? — zapytał Alfonso.
— To wiadomość od bankiera z Barcelony. Hrabia wypłacił Sternauowi honorarjum.
— No i cóż? — odparła Klaryssa rozczarowana. — Tego należało się spodziewać.
— A jednak list wydaje doktora w nasze ręce. Otrzymał należność nie gotówką, a w formie czeku; czek ten przesłał bankierowi z poleceniem, aby sumę przekazano do Moguncji. Bankier przekazał pieniądze i obecnie zawiadamia o tem hrabiego.
Alfonso rzekł:
— Nie rozumiem jeszcze, dlaczego przez to doktór wpada w nasze ręce? Tłumacz się jaśniej.
— Wysokość sumy skręci mu kark. Czytajcie.
Rzuciwszy okiem na zawiadomienie, Klaryssa i Alfonso wydali okrzyk zdumienia.
— Przecież to majątek — krzyknął Alfonso.
— Tak, to honorarjum już nie hrabiowskie, ale królewskie. Lecz trudno się dziwić hrabiemu, że za odzyskanie wzroku wynagrodził Sternaua tak szczodrze.
— Nie rozumiem wciąż jeszcze...
— Zaraz zrozumiesz. Hrabia był ślepy, nie mógł pisać.
— Dalej, dalej!
— Wszystkie papiery wygotowywałem i nawet, w zastępstwie hrabiego, podpisywałem. A teraz ten czek z jego podpisem...
— Aha, zaczynam rozumieć.
— ...czek, który nie jest nawet zanotowany w książkach...
— Co takiego?
— Nie jest zanotowany, powiadam. Od trzech dni nie wciągałem niczego do ksiąg, teraz wpiszę zaś, iż hrabia polecił wypłacić Sternauowi tysiąc duros. Będzie to wspaniała broń przeciw doktorowi.
— Cudownie to ukułeś — rzekła Klaryssa. — Bóg wyposażył cię w spryt nielada. Teraz nareszcie zwyciężymy.
— Zajmę się natychmiast tą sprawą. Ty zaś, Alfonsie, jedź teraz konno do Manrezy.
— Po co?
— Pytasz jeszcze? Trzeba donieść o tem i sprowadzić policję. Powinien dziś jeszcze zostać aresztowany.
— A Roseta? Jeżeli ona była świadkiem podpisywania czeku?
— To okoliczność poważna, zastanowię się jeszcze nad nią. Zresztą, nie chodzi mi nawet o to, aby otrzymać zpowrotem pieniądze i ukarać tego Sternaua za sfałszowanie czeku. Najważniejsze to, aby go chwilowo przynajmniej unieszkodliwić. Że mi się powiedzie, jestem przekonany. Sędzia najwyższy to przecież mój przyjaciel.
— Uważasz, że Sternaua zabiorą do Barcelony, nie do Manrezy?
— Oczywiście, że do Barcelony; chodzi tu przecież o bardzo wysoką sumę. Napiszę tymczasem list do corregidora. Gdyby Roseta weszła nam w drogę, możemy ją przecież bez trudu pozbawić poczytalności. —
Wróciwszy do zamku, Sternau zameldował się natychmiast u Rosety. Kazała go wpuścić. Sternau zastał condesę w towarzystwie Angielki. Była śmiertelnie blada; oczy miała zapuchnięte od płaczu.
— Niech pan powie krótko i wyraźnie: umarł — rzekła słabym głosem.
Sternau podszedł bliżej, ucałował jej rękę i odparł:
— Niech pani nie rozpacza. Żyje.
— Boże! Żyje? Ale gdzież jest?
— Tego nie wiem. Wiem tylko, że zwłoki, do których nas zaprowadził cygan Garbo, nie są zwłokami hrabiego. Niech mi pani teraz powie, czy ma sennorita dosyć siły, by mnie wysłuchać?
— Przy pańskim boku, Carlosie, zawsze się czuję silna.
— Niech więc pani słucha. Gdy przybyłem z Paryża, z pośród mieszkańców zamku znałem tylko panią. Nikomu nie wyrządziłem krzywdy, nikogo nie obraziłem, a jednak zostałem napadnięty zaraz w pierwszych dniach swego pobytu. Nie ulega wątpliwości, że nie był to napad rabunkowy, a morderczy. Ponieważ osobiście nie miałem tu wrogów, przyszedłem do przekonania, że wrogów tych przysporzyły mi cele, dla których tutaj przybyłem. Ponieważ miałem ratować ojca pani, musiał być ktoś, komu zależało, aby do ratunku tego nie dopuścić.
Przerażona Roseta odparła:
— Czy to możliwe? Ojciec mój jest przecież taki dobry.
— Tak, jest dobry, ale równocześnie jest panem miljonowej fortuny.
— Nie rozumiem, co to ma za związek...
— Hrabia nie miał wrogów, tak samo jako ja. Z tego wnoszę, że chodziło tu nie o osobę hrabiego, a o majątek.
— Majątek przechodzi na mego brata.
— Wiem o tem. Ale okoliczność, że brat pani był od najmłodszych lat w Meksyku, naprowadziła mnie na pewne śmiałe podejrzenie. Obserwowałem wszystko dokładnie i sumiennie. Ojca pani leczyło trzech podłych lekarzy, którzy mieli poparcie trzech osób, mieszkających na zamku.
— Myśli pan o notarjuszu?
— Tak.
— I o Klaryssie?
— Tak.
— Któż jest osobą trzecią?
— Brat pani.
— To okropne! Tak, ma pan rację; był od pierwszej chwili pańskim zaciętym wrogiem.
— Obserwowałem tę trójkę. Na krok nie odstępowała od siebie. Ludzie ci, mówię to szczerze i otwarcie, pragnęli śmierci hrabiego Manuela.
— Boże! Jaka przepaść otwiera się przede mną!
— Bóg pozwolił mi uratować ojca pani; niestety, hrabia oszalał. Oszalał wskutek zażycia trucizny. Kto mu ją podsunął? Tego nie wiem. Dnia tego byłem w Barcelonie, pani wyszła do rządcy, hrabia został sam. Truciznę wsypał mu ktoś do czekolady. Przypadkowo znam środek, który neutralizuje jej działanie. Gdy przekonano się, że uleczę ten obłęd, porwano ojca pani; oto wszystko.
— Więc twierdzi sennor, że ojciec sam nie wyszedł z pokoju? — zapytała Roseta.
— Był za słaby, aby wstać i chodzić.
— Więc go zabito?
— Nie przypuszczam.
— Sądzi sennor więc, że mój ojciec żyje?
— Tak. Nie wiem tylko, gdzie jest. W każdym razie zwłoki, które widziałem niedawno, z pewnością nie są zwłokami hrabiego.
Sternau opowiedział szczegółowo zajście nad baterią.
— Chwała Bogu, że to nie ojciec! — zawołała Roseta. — Teraz jestem znowu silna i pełna wiary. Wierzę, że uda nam się zdemaskować i unieszkodliwić ten ohydny spisek.
Sternau wyciągnął do niej ręce:
— Życie moje należy do pani, Roseto. Poświęcę je, aby hrabiego odnaleźć. A pani, miss Amy, czy będzie nam pani pomagać, czy będzie nam siostrą?
— Tak.
Sternau rzekł z uśmiechem:
— Mówiąc ,siostra’, miałem na myśli co innego, niż pani przypuszcza. Czy mogę być szczery?
— Niech pan mówi otwarcie.
— Będzie pani naszą siostrą, gdy zostanie hrabiną de Rodriganda.
— Hrabiną de Rodriganda? Jak pan to rozumie?
— Zostanie pani poprostu żoną hrabiego de Rodriganda y Sevilla. Opadnie pani gniew, skoro się pani dowie, że prawdziwego hrabiego Alfonsa na zamku niema. Jest na morzu.
Twarz Angielki oblał rumieniec. Po chwili rzekła:
— Mówi pan tak zagadkowo.
— Widziała go pani tutaj, na pewno.
— Nie rozumiem sennora.
— Widziała go pani jako porucznika huzarów.
Amy oniemiała. Patrzyła na Sternaua w osłupieniu.
Doktór ciągnął dalej:
— Czy panie uważają to za normalne, aby syn życzył śmierci ojcu lub przyczyniał się do jego szaleństwa?
— Nie, to stanowczo nie do pomyślenia.
— Więc w takim razie sennor Alfonso, który to czynił, nie jest synem hrabiego Manuela.
Roseta zerwała się i zawołała:
— Czy być może? Więc nie jest synem mego ojca, nie jest moim bratem? Kimże jest? Stoję jak na mękach. Niech pan mówi dalej, prędko!
— Nie jest synem don Manuela, ponieważ i ja i panie widzieliśmy prawdziwego hrabiego Alfonsa.
— Gdzie, kiedy?
— Niechaj pani, condeso, wejdzie do zamkowej galerji obrazów i porówna portret hrabiego Manuela z czasów jego młodości z rysami porucznika de Lautreville.
Amy zawołała:
— Co pan wie o Alfredzie de Lautreville?! Wyznał mi, że życie jego jest otoczone jakąś tajemnicą, którą mi obiecał odsłonić kiedyś w przyszłości.
— Powiedział prawdę. On jest prawdziwym hrabią de Rodriganda; Alfonso to jedynie, podstawiony oszust. Dlatego porwano porucznika de Lautreville i uprowadzono na morze.
— Porwano go! — zawołała Angielka, zaciskając małe piąstki. — Któż się odważył? Zemszczę się za to!
Sternau uśmiechnął się na tę zapalczywą groźbę.
— Niech pani przyzna, że kocha hrabiego, — rzekł wesoło.
— Tak — odparła szczerze. — Kocham go. Będę szukać Alfreda i wierzę, że go znajdę. Biada jego wrogom! Jakkolwiek dziś jeszcze muszę opuścić zamek, uczynię wszystko, by go odszukać. Mów sennor dalej.
Sternau opowiedział, w jaki sposób po śladach dotarł do swych przypuszczeń, które zczasem zmieniły się w pewność. —
Roseta odjechała do Pons, odprowadzając Amy, którą wzywał listownie ojciec. Żegnając doktora z wielką serdecznością, Amy obiecała mu pomówić o wszystkiem z ojcem i prosić, by się zajął tą sprawą. —
Szybki wyjazd Angielki był przyczyną, że ani Sternau, ani Roseta nie postarali się wcale dowiedzieć, co się stało ze zwłokami. Sternau nie miał pojęcia, iż trupa przyniesiono na zamek i że sędzia nie spełnił obowiązku.
Udał się na wieś, by odszukać poczciwego Mindrella, który przed chwilą wrócił z nad przepaści, gdzie zdaleka był świadkiem całego zajścia. Sternau zwierzył mu się ze swoich przypuszczeń, prosząc go, aby ruszył na poszukiwania hrabiego. Mindrello, otrzymawszy pięćdziesiąt duros na nieprzewidziane wydatki, obiecał zająć się tą misją, poczem Sternau wrócił spokojny na zamek. — —



IV
W WIĘZIENIU.

Sternau siedział w swoim pokoju. Chciał pracować, ale myśl o wypadkach niedawnej przeszłości, pochłaniała go zbyt silnie. Nie słyszał nawet pukania do drzwi i dopiero, gdy się to powtórzyło kilkakrotnie, rzekł:
— Proszę wejść.
Otwarły się drzwi. Sternau zobaczył przed sobą obcego człowieka, który ku jego zdumieniu nie zameldował się przed wejściem.
— Z kim mam przyjemność? — zapytał.
— Czy mam przyjemność mówić z doktorem Sternau, lekarzem hrabiego Manuela? — zapytał nieznajomy, zamiast odpowiedzieć.
— Tak.
— Jestem wysłany przez hrabiankę Rosetę de Rodriganda.
— Wybornie. Przybywa pan z Pons?
— Tak. Zajechała po mnie po drodze do Pons i prosi, by sennor przybył do niej natychmiast.
— Pocóż to?
— Tego mi nie powiedziała. Jest w towarzystwie pewnej pani.
— Tak. A pańska oberża gdzie leży?
— W miejscowości Elbrida, niedaleko Manrezy.
— Czy przybył pan powozem hrabianki?
— Nie.
— Proszę siadać. Za chwilę będę gotów do drogi.
Nie podejrzewając nic złego, Sternau przebrał się, poczem zamknąwszy szafy i biurko, wyszedł z nieznajomym przed bramę, gdzie czekał powóz, zaprzęgnięty w parę koni.
W oknie pierwszego piętra stał Cortejo ze swoją rodzinką.
— Już wsiada — rzekł, uśmiechając się szyderczo.
— Teraz go mamy — dodała Klaryssa. — Świetny miałeś pomysł, mój drogi Gasparino.
— Wyobrażam sobie minę naszego doktora, gdy się dowie prawdy! —
Powóz jechał z początku w kierunku Manrezy, potem jednak skręcił na szosę barcelońską.
— Woźnica jedzie w złym kierunku — rzekł Sternau.
— Nie, jedzie dobrze.
— Do Manrezy?
— Skądże znowu? Do Barcelony.
— Kim sennor jesteś? — zapytał Sternau, poruszony tą kategoryczną odpowiedzią.
— Kim jestem? Corregidorem z Manrezy. Chcę zawieźć pana do Barcelony. Tam już juez de lo criminal z sennorem pomówi.
— Sędzia śledczy? O czem?
— Nie wiem. Usłyszy pan później.
— A więc okłamał mnie sennor!
— To tylko drobny podstęp, do którego często się uciekamy.
— A jeżeli będę się opierać?
— Nic panu nie pomoże. Proszę spojrzeć przez tylne okienko karety; towarzyszy nam eskorta czterech uzbrojonych w karabiny jeźdźców.
— Wygląda to, jakbyście panowie mieli do czynienia z wielkim zbrodniarzem.
— Ależ to tylko drobna formalność. Jestem prawie przekonany, że wróci pan na zamek natychmiast po przesłuchaniu. Cieszyłbym się, gdybym mógł pana odwieźć; jako cudzoziemiec nie orjentuje się sennor zapewne w naszym kraju.
— Czy na zamku wiadomo, dokąd mnie sennor wiezie?
— Tak.
— Komu pan o tem powiedział?
— Kilku służącym.
I to było kłamstwem, gdyż prócz notariusza i jego rodziny nie wiedział nikt, dokąd powóz jedzie. Na tem zakończyła się ich krótka rozmowa.
Sternau wpadł w zamyślenie; urzędnik nie miał wcale ochoty przerywać toku jego rozważań.
Przybyli do Barcelony późnem popołudniem. Powóz stanął przed ponurym, starym budynkiem, którego okna były zaopatrzone w grube, żelazne sztaby.
— Proszę tu wysiąść — rzekł urzędnik.
Wysiadając z powozu, Sternau zauważył, że idzie za nim czterech uzbrojonych ludzi. Wszedł do bramy budynku, później zaprowadzono go przez wąskie kręte schody do wielkiego, pustego pokoju o jednem oknie i wielu drzwiach.
— Proszę tu zaczekać — rzekł urzędnik, poczem zapukał w jedne z drzwi i wyszedł przez nie. W pokoju zostali czterej zbrojni. Po długiej chwili urzędnik zjawił się znowu.
— Proszę wejść — rzekł, wskazując na drzwi, przez które wrócił przed chwilą. Gdy Sternau spełnił polecenie, zamknął je za nim.
Doktór znalazł się w pokoju o dwóch zakratowanych oknach. Przy ścianach stały szafy pełne aktów; tuż obok okna Sternau zobaczył olbrzymie biurko, przy którem siedział mały, zasuszony człowieczek, przyglądający się lekarzowi zjadliwie przez olbrzymie okulary w rogowej oprawie.
Po chwili człowieczek wziął do ręki arkusz papieru i pióro, poczem zapytał:
— Nazwisko?
— Karol Sternau.
— Pochodzenie?
— Moguncja.
— Gdzie to leży?
— W Niemczech.
— Zawód?
— Lekarz. Ale proszę pozwolić mi na jedno pytanie: kim pan jest i czego pan chce ode mnie?
— Jestem iuez de lo criminal, sędzia śledczy. Czego zaś chcę od pana, o tem dowie się sennor podczas przesłuchania.
— Podczas przesłuchania? To brzmi, jakbym był pod śledztwem.
— Tak też jest istotnie — odpowiedział człowieczek, łypiąc oczami. — Zresztą, nie poto pana tutaj sprowadziłem, by mi sennor stawiał pytania. To ja pytam, a pańskim obowiązkiem odpowiadać. Ile pan ma lat?
— Trzydzieści.
— Karany?
— Nie.
— Żonaty?
— Nie.
— Posiada pan jaki majątek?
— Nie.
— Naprawdę? Nie? — spytał sędzia podejrzliwie.
— Nie.
— Ile gotówki ma pan przy sobie?
— Około trzydziestu duros.
— Niech-no pan pokaże.
Sternau podał sakiewkę. Sędzia przeliczył zawartość i zanotował sumę, podobnie, jak notował wszystkie odpowiedzi Sternaua.
— Gdzie pan mieszkał w ostatnich czasach?
— Na zamku Rodriganda.
— A przedtem?
— W Paryżu.
— Cóż pana sprowadziło na zamek?
— Zostałem wezwany do chorego hrabiego Manuela.
— Leczył go pan?
— Tak.
— Czy miał pan do tego prawo?
— Któż mi miał, czy mógł zabronić?
— Ja, juez de lo criminal, — rzekł sędzia. — Czy był pan stałym lekarzem w Rodriganda? Czy miał pan urzędowe zezwolenie na wykonywanie praktyki?
— Nie.
— Czy pan kończył studja w Hiszpanji?
— Nie.
— Czy pan płacił w Hiszpanji podatki?
— Nie.
— I mimo to pan wykonywał praktykę! No tak. Pierwsze przestępstwo jest ustalone przy pierwszem przesłuchaniu. Teraz może sennor odejść.
— Mówił pan o pierwszem przesłuchaniu. Czy będzie ich więcej?
— Naturalnie. O wiele więcej.
— Cóż się ze mną stanie tymczasem?
— Dziecinne pytanie. Zostanie pan u mnie. Sień druga, pokój numer cztery.
— Czy to ma znaczyć, że jestem aresztowany?
— Oczywiście — uśmiechnął się człowieczek.
— Na czyje żądanie, na podstawie jakiej skargi?
— O tem się pan później dowie.
— Mam chyba prawo żądać na to odpowiedzi!
Sędzia skurczył się i rzekł z nietajonem zadowoleniem:
— Tak, prawo do pytania ma sennor. Ale ja mam prawo do nieodpowiadania.
— Słyszał pan, że jestem Niemcem? Żądam pozwolenia na rozmowę z konsulem.
— Dobrze, dobrze, załatwimy tę sprawę.
— Żądam tej rozmowy natychmiast!
— Dobrze, dobrze.
Sędzia bawił się doskonale kosztem doktora. Zadzwonił. Po chwili zjawił się ponury, barczysty dryblas, ubrany w coś, co miało przypominać uniform, — i wybałuszył oczy na Sternaua.
— Ten pan chce pomówić z konsulem niemieckim — zwrócił się do niego sędzia. — Zaprowadź go do konsula, ale prędko.
Dryblas zarżał jak koń i wskazał Sternauowi drzwi:
— Jazda! Marsz!
Sternau zwrócił się jeszcze do sędziego:
— Czy mogę poprosić o moją sakiewkę?
— Prosić pan może, ale jej sennor nie dostanie. Zatrzymam ją tymczasem przy sobie, nie będzie panu potrzebna; tu przecież nie jarmark. Idźże pan do swego konsula!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że sędzia naigrawa się ze Sternaua. Sternau rozumiał, że chwilowo nic oporem nie wskóra. Poszedł więc za dryblasem — strażnikiem, który go zaprowadził do celi numer cztery, zakorkowanej drzwiami z żelaza.
— Jazda! Marsz!
Były to, zdaje się, jedyne słowa, znane strażnikowi. Wyrzuciwszy je z piersi, zatrzasnął drzwi za więźniem. Sternau doznał w pierwszej chwili uczucia, jakiego zapewne doznaje człowiek, który, stojąc w wodzie, tracić zaczyna grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że od chwili zamknięcia tych drzwi okropnych, przestał być istotą wolną i samodzielną, że nie ma imienia, że imieniem będzie mu odtąd numer celi, w której go zamknięto. Czuł, że może tu zachorować, umrzeć, i nikt mu nie pomoże, nikt się nad nim nie zlituje. Był pojmany!
Cela miała tylko jedno małe okno, gęsto w dodatku zakratowane, więc panował w niej mrok ponury. Był to pokój na sześć kroków szeroki, na cztery długi. Na ziemi leżały dwie cuchnące prycze. Z jednej, na widok doktora, podniosła się jakaś postać ludzka.
— Aha, nowy gość — powitał go jakiś słaby głos. — Dobrywieczór.
— Dobrywieczór — odparł Sternau.
— Jesteś pierwszy raz w więzieniu?
Sternau słyszał nieraz, że więźniowie tykają się wzajemnie. Odpowiedział więc nieurażony:
— Tak, pierwszy raz.
— A dlaczego cię wsadzili?
— Nie wiem.
— E, nie udawaj.
— Kiedy naprawdę nie wiem.
— Tak mówi każdy. Siadaj tu na pryczy.
— Czy jest czysta?
— Hm.
Odpowiedź ta rozpraszała wątpliwości. Mimo to Sternau usiadł.
— Kim jesteś? — zapytał dotychczasowy mieszkaniec celi.
— Jestem lekarzem.
— Pan jest lekarzem? — rzekł tamten. — W takim razie przepraszam, że mówiłem panu ,ty‘. Teraz wierzę, że sennor nie wie, dlaczego go tutaj zamknięto. Kto pana przesłuchiwał? Sędzia śledczy?
— Tak.
— To podła kanalja. Czy pan wie, kiedy pana wezwie do następnego przesłuchania?
— Kiedyż?
— Za dwa, może za trzy miesiące.
— To byłoby straszne!
— Taki już jego zwyczaj. Czy jest pan głodny, czuje pan pragnienie?
— Nie.
— Strażnik przyniósł podwójną kolację, wiedziałem więc zaraz, że będę miał kolegę.
— Z czego się składa kolacja?
— Z suchego chleba i zgniłej wody.
— A śniadanie?
— Z niczego.
— A obiad?
— Z łyżki gorącej wody, w której pływa trochę fasoli albo grochu.
— I to wszystko?
— Wszystko.
— Jak długo was tutaj trzymają?
— Prawie rok.
— Do kroćset! Na tym wikcie?
— Wikt ten pozbawi mnie życia. Jestem śmiertelnie chory, dlatego też cieszę się, że los zesłał mi lekarza. Wprawdzie nie uratuje mnie sennor, ale będę się mógł przynajmniej dowiedzieć, jak długo jeszcze żyć mi przeznaczono. Oby Bóg dał, by się skończyła jak najprędzej moja męka!
Sternau nie widział w ciemnościach twarzy towarzysza niedoli. Był jednak przekonany, że to nie człowiek złej woli. Pełen współczucia dla nieszczęśliwego, zapytał:
— Jak długo jeszcze macie siedzieć?
— Dwa lata.
— Czy mogę spytać, za co sennora zamknięto?
— Ależ owszem. W gniewie rzuciłem się na człowieka.
— Zabiliście go?
— Niestety nie, a szkoda, bo byłoby o jednego łotra mniej na świecie.
— Na co cierpicie?
— Teraz czuję bóle w stosie pacierzowym, przedtem dokuczała mi tylko nostalgja morska. Zżarła mnie tęsknota za morzem, zabrała mi wszystkie siły.
— Jesteście żeglarzem?
— Tak. Byłem sternikiem.
— Co za kontrast! Wolne, otwarte morze i ta djabelska ciasna nora więzienna!
— Tak, panie. Płakałem i wzdychałem, odchodziłem od zmysłów, biłem głową o mur, ale nic nie pomogło. Siły mnie opuściły, głód mnie zmógł i oto jestem z dnia na dzień spokojniejszy, aż mnie wyciągną kiedyś z tej celi i wrzucą do dołu. A wszystko zawdzięczam pewnemu notarjuszowi.
— W takim razie jesteśmy istotnymi towarzyszami niedoli. Nie wiem wprawdzie, o co mnie oskarżono, ale jestem święcie przekonany, że dostałem się tu również dzięki pewnemu notarjuszowi.
— Skąd pana przywieziono?
— Z zamku Rodriganda.
— Na Boga, czy to możliwe? I ja tam zostałem uwięziony.
— Naprawdę? — zapytał Sternau zdumiony. — Jakże się nazywa ten notarjusz?
— Gasparino Cortejo.
— Do djabła! Czy to nie na niego targnęliście się, co?
— Tak. Opowiem panu szczegółowo to wydarzenie później; dzisiaj brak mi sił. Tam w kącie stoi dzban z wodą i porcja chleba. Dobranoc.
Sternau rozciągnął się na pryczy.
Gdy się obudził, był ranek. W jego słabem świetle można już było rozpoznawać poszczególne przedmioty. Towarzysz niedoli wstał i życzył dobrego dnia.
— Przyglądam się sennorowi już długo; widzę, że tu nie miejsce dla pana. Może wolałby pan być sam? Ale proszę bardzo, niech mnie sennor nie opuszcza.
— Przecież to nie w mojej mocy.
— Przeciwnie. Wszyscy więźniowie siedzą w celach pojedyńczych, tylko mnie dano towarzysza, bo jestem najbliższym kandydatem na tamten świat. Jeżeli pan zażąda, wyznaczą panu osobną celę.
— Chętnie zostanę z wami.
— Dziękuję.
— Kiedy otwierają te drzwi?
— W południe.
— Czy można wtedy prosić o coś, żądać czegoś?
— Tak, ale nigdy niema odpowiedzi. Tu nic nie pomoże; ani prośby, ani groźby, ani podstęp, ani siła.
— Jestem cudzoziemcem. Zażądam, by wezwano mego konsula.
— Nigdy go sennor nie zobaczy. Cortejo przecież pana tu wpakował, a sędzia i on to zażyli druhowie. To dwa najczarniejsze łotry pod słońcem.
— Czyżby to było możliwe?
— Mówię szczerą prawdę. Niechaj pan spojrzy na mnie. Byłem kiedyś człowiekiem pełnym zdrowia i sił. A teraz ot, co zrobili ze mnie ci dwaj szubrawcy?!
Sternau popatrzył na swego towarzysza. Wyglądał jak szkielet powleczony skórą; godziny jego są policzone. Czy i jego również taki czeka los? Nie, nie!
W południe otworzono ,judasza‘, i podsunięto przezeń dwa garnki zupy.
— Słuchajcie, czy nie możnaby...
,Judasz‘ został zamknięty, zanim Sternau dokończył zdania.
— Tak będzie codzień, doktorze, aż wkońcu zacznie się z panem dziać to samo, co ze mną. —
Bez najdrobniejszej zmiany minął tydzień, dwa. Sternau tracił panowanie nad sobą; myśl o Rosecie nie dawała mu spokoju. Nie mógł jeść, ani spać. Strażnik był głuchy na wszystkie pytania; o ucieczce ani marzyć, mur był bowiem niezwykle gruby, a jedyne okienko, umieszczone wysoko, zbyt małe.
Znowu minęły dwa tygodnie, a więc miesiąc od aresztowania Sternaua. Obydwaj towarzysze niedoli leżeli na swych pryczach.
— Panie, — rzekł towarzysz doktora — byłem niegdyś zdrowym, mocnym chwatem; gdybym wtedy dostał w ręce tego Corteja!
— No i ja dałbym mu radę.
— Tak, z pana to prawdziwy Goljat. Pan jakgdyby stworzony na marynarza. Dalibyście radę dwudziestu murzynom i dziesięciu Anglikom.
— Skąd przyszli wam na myśl murzyni i Anglicy?
— Ciekaw sennor? Nabierze pan złego zdania o mnie, ale cóż, zasłużyłem na nie. Zresztą, już oddawna miałem ochotę opowiedzieć panu koleje swego życia.
— Więc słucham. Przecież każdy z nas ma coś na sumieniu.
— No tak, ale grzech grzechowi nierówny. Niechże pan słucha. Byłem najpierw dzielnym marynarzem, później handlarzem murzynów, wreszcie zbójem morskim — piratem.
— To nie do wiary.
— Nieprawdaż, ktoby to pomyślał po takiej wywłoce, jaką jestem dzisiaj? Nazywam się Jacques Tardot, byłem dzieckiem poczciwych ludzi. Wykierowali mnie na dzielnego marynarza i, gdyby nie to, że wpadłem w złe ręce, życie moje płynęłoby spokojnie i szczęśliwie. Nie miałem pojęcia o tem, że człowiek ten jest handlarzem niewolników i rozbójnikiem; zorjentowałem się dopiero drugiego dnia, a było to już na pełnem morzu, na statku „Lion“. Kapitan mój, imieniem Grandeprise, okazał się istnym szatanem, ja zaś pod jego wpływem przedzierzgnąłem się w pomniejszego czarta. Niejednego murzyna i Anglika mam na sumieniu. Ale za to wszystko spotkała mnie kara straszliwa.
Po chwili milczenia ciągnął dalej:
— Kapitan prowadził interesy z notarjuszem.
— Z Gasparinem Cortejo?
— Tak. Ilekroć przybywaliśmy do Barcelony, Cortejo przychodził na statek i godzinami siedział nad księgami rachunkowemi w kajucie kapitana.
— Czy nie znacie przypadkiem kapitana Henryka Landoli?
— Nie.
— A statku „La Péndola“?
— Także nie. Dlaczego pan o to pyta?
— Bo Cortejo ma różne konszachty z tym Landolą.
Sternau nie miał pojęcia o tem, że Grandeprise i Landola to nazwiska, noszone przez jednego człowieka, i że statek „La Péndola“ nazywał się niegdyś „Lion“.
— Być może — odparł marynarz. — To człowiek bardzo bogaty. Pewnego razu byliśmy z jego polecenia w Meksyku...
— W Meksyku? — przerwał Sternau. — W jakim mieście?
— W Veracruz. A dlaczego pan pyta?
— Ponieważ Meksyk znam dobrze.
— Udaliśmy się tam, aby zabrać jeńca. Umieszczono go za kajutą kapitana; z wyjątkiem mnie, nikt z całej załogi nie widział tego człowieka. Był to mężczyzna już niemłody, a przystojny jeszcze. Kapitan nazwał go raz Fernando. Przepłynęliśmy z nim wybrzeże wschodniej Afryki, aż do miejscowości Zeila, gdzieśmy go sprzedali do krainy Harrar.
— To był biały?
— Tak.
— To okropne!
— Ani mniej ani więcej okropne, aniżeli sprzedaż murzyna. Zresztą, nie moja to była sprawa i nie ode mnie zależna. Skoro wróciliśmy do Barcelony, kapitan wysłał mnie na zamek Rodriganda, bym zawiadomił notarjusza, że Meksykańczyka oddano w odpowiednie ręce. Cortejo wściekał się, żeśmy jeńca nie zabili, klął, na czem świat stoi. Odpowiedziałem mu ostro. Uderzył mnie. Oczywiście nie pozostałem dłużny; zażyłem go po marynarsku. Padł na ziemię, jak snop, ja zaś odszedłem. Na drugi dzień Cortejo przybył na statek, nie wspominając nawet o zajściu. Dopiero trzeciego dnia kapitan posłał mnie z listem do sędziego śledczego. Ten przyjął mnie bardzo grzecznie i kazał zamknąć. Od tego czasu nie opuszczałem celi. Pewnego dnia pod uchylone drzwi podszedł sędzia i odczytał mi wyrok. Oto wszystko.
Opowiedziawszy całe wydarzenie tonem lekkim, niemal żartobliwym, właściwym marynarzom, Tardot rzucił się na pryczę, wyczerpany do ostatka. Sternau nie przypuszczał nawet, jak cenne będzie dla niego kiedyś to opowiadanie towarzysza. — — Tardot opadał z sił z dnia na dzień. W miarę jak śmierć się zbliżała, coraz bardziej żałował swych grzechów; myśl, że wkrótce stanie z nimi przed stwórcą nie dawała mu spokoju. Widząc stan więźnia, dozorca zdobył się na coś, czego nie czynił przez całe swe życie: zaszczycił go kilkoma słowami. Obiecał nawet przysłać lekarza więziennego.
Upłynął jeszcze czas jakiś, nastała zima. Pewnego wieczora Tardot leżał na swej pryczy, obok niego zaś siedział Sternau i pocieszał towarzysza, choć widział jasno, że ostatnia jego godzina się zbliża. Zdaleka dochodził dźwięk dzwonów, wzywających do modlitwy wieczornej.
Nagle klucz zgrzytnął w zamku, otworzyły się drzwi. Wszedł dozorca w towarzystwie lekarza i, pokazując na drzwi, rzekł do Sternaua:
— Jazda! Marsz!
Na te słowa podniósł się z pryczy Tardot i począł błagać:
— Zostawcie go tutaj! Był mi jedyną pociechą. Zostawcie go, zostawcie!
Dozorca popatrzył pytająco na lekarza, a gdy ten skinął głową na znak, że się zgadza, odszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
Lekarz usiadł na jednej z prycz i zaczął w świetle latarki, pozostawionej przez strażnika, obserwować więźniów. Później, skierowawszy znaczący wzrok na drzwi, zadał choremu kilka pytań. Podczas gdy Tardot odpowiadał na nie, lekarz podrzucił jakiś przedmiot. Sternau nachylił się i poczuł w swym ręku, wielki, ciężki klucz. Ogarnęła go radość niezmierna. Opanował się jednak, czując na sobie ostrzegawczy wzrok lekarza.
Po rozmowie z lekarzem, Tardot był pewien, że koniec już bliski.
— Chwała Bogu — wyszeptał. — Nie będę żył dłużej, aniżeli godzinę jeszcze. Niech pan zostanie przy mnie, sennor medico, aż zamknę oczy. I niech mnie nie opuszcza mój przyjaciel.
— Dobrze, zostaniemy — rzekł lekarz, pochylając się nad chorym. Przy tej sposobności podał coś Sternauowi. Był to wypełniony portfel. Sternau schował go ostrożnie, bacząc, aby nie zauważył tego człowiek, stojący u drzwi; miał bowiem wrażenie, że dozorca wartuje przy judaszu.
Po jakimś czasie umierający wyciągnął ręce do Sternaua i rzekł:
— Bądźcie zdrowi. Dziękuję za wszystko dobro, jakieście mi okazali. Bądźcie — wolni — i — szczęśliwi...
Były to jego słowa ostatnie. Westchnął głęboko i ducha wyzionął.
Lekarz oddalił się w milczeniu. Po chwili klucz znowu zgrzytnął w zamku, wszedł dozorca. Na widok trupa zapytał:
— Umarł?
— Tak.
— Nie zostawiać go tutaj. Zabrać!
Po tych słowach obrzucił wzrokiem olbrzymią postać Sternaua i zapytał:
— Zaniesiesz go?
— Dobrze, zaniosę — rzekł Sternau z pozornym spokojem, choć pulsy biły mu w skroniach.
— Ładuj go. Chodźmy!
Sternau wziął trupa na ręce i wyszedł powoli za strażnikiem. Kroki ich rozbrzmiewały głuchem echem po olbrzymim budynku. Nie było w nim prawie nikogo. Urzędnicy, którzy tu w dzień pracowali, dawno powrócili do domu. Przez labirynt schodów Sternau i dozorca wydostali się na dziedziniec; stąd prowadziła sień, przez którą wszedł Sternau przed dwoma miesiącami. Dozorca wziął w rękę pęk kluczy i jednym z nich otworzył wąskie, głębokie sklepienie, pod którem leżały na stole dwie otwarte trumny.
— Ładować na stół — mruknął.
Sklepienie wywoływało wrażenie tak niesamowite, że nawet Sternau, aczkolwiek jako lekarz przyzwyczajony był do widoku śmierci, nie mógł opanować uczucia przerażenia. Trwało to jednak zaledwie przez chwilę, po której wrócił spokój i równowaga.
— Naprzód! Trupa na stół — powtórzył dozorca brutalnie.
Skoro zaś Sternau spełnił polecenie:
— Naprzód! Marsz!
— Nie; wtył marsz! — odpowiedział Sternau, zadając dozorcy cios pięścią w skroń tak straszliwy, że tamten zwalił się na ziemię bez zmysłów.
— Chwała Bogu, na siłach nie opadłem — rzekł do siebie Sternau.
Zostawiwszy strażnika pod sklepieniem, zamknął je od zewnątrz i pośpieszył do ciemnej sieni. Doszedł do bramy głównej. Drżąc z ciekawości, czy klucz otrzymany od lekarza więziennego pasuje, jak przypuszczał, do bramy, wyciągnął go, wetknął do zamku. Klucz odpowiadał. Sternau otworzył bramę, wyszedł na ulicę. Był wolny! Jednego i tego samego dnia dwóch więźniów osiągnęło wyzwolenie: jeden przez śmierć, drugi — odzyskując wolność. — — —
Pożegnawszy w Pons przyjaciółkę, Roseta powróciła do Rodrigandy. Śpieszyła na zamek, dręczyły ją bowiem złe przeczucia.
Na zamku Roseta udała się do mieszkania rządcy. Państwo Alimpo zajęci byli rozmową na ulubiony temat; mówili o doktorze.
— Czy jest w domu? — zapytała hrabianka.
— Nie. Pojechał gdzieś. Moja Elwira mówi to samo.
— Dokąd pojechał?
— Niewiadomo — odparła Elwira.
— Czy sam odjechał?
— Nie. Odjechał cudzym powozem.
— Czyj to był powóz?
— Powóz należy do prefektury sądowej w Manreza.
— Ah! — zawołała Roseta z przerażeniem. — Opowiadajcie, jak to było.
— Było tak: Przyjechał powóz, z którego wysiadł urzędnik sądowy. Udał się naprzód do pana Corteja, później zaś do doktora. Po chwili doktór wraz z urzędnikiem odjechał w kierunku Manrezy.
— Trzeba zaprząc natychmiast parę dobrych koni!
Po tych słowach Roseta udała się do pokoju Gasparina. Cortejo siedział nad pliką aktów. Ponieważ hrabianka odwiedzała go bardzo rzadko, powitał ją ze zdziwieniem.
— Co za zaszczyt, hrabianka Roseta! Proszę siadać — rzekł, usłużnie podsuwając krzesło.
— Nie chcę wcale siadać. Przyszłam tylko, by zapytać pana, czy nie widział sennor doktora Sternaua. Podobno wyjechał?
— Nic o tem nie wiem.
— Podobno wyjechał w towarzystwie urzędnika sądowego?
— I o tem mi nic nie wiadomo.
— Więc sennor nie wie, że corregidor był w Rodriganda, że pana odwiedził?
— Nie.
— To kłamstwo, bezczelne kłamstwo!
— Hrabianko! — odparł groźnie Cortejo.
— Jak sennor śmie przemawiać do mnie takim tonem! Jadę do sędziego, by się dowiedzieć prawdy. Jeżeli przekonam się, że to znowu jakieś pańskie szelmostwo, rozprawię się z panem i z jego bandą.
Roseta wyszła; Cortejo stanął w oknie, jak skamieniały. Gdy wsiadła do powozu i odjechała, udał się do swych sprzymierzeńców.
— Odjechała — rzekła Klaryssa. — Czy nie wiesz, dokąd?
— Wiem; do Manrezy, aby zasięgnąć w sądzie wiadomości, co się stało ze Sternauem.
— Zaczyna być niebezpieczna.
— Postaram się temu zaradzić. Trzeba jej będzie podsunąć kilka kropel trucizny, ale jak?
— Daj mi truciznę, a rzecz załatwię. Wlejemy przy podwieczorku do herbaty.
— Dobrze, dostaniesz trucizny.
— A honorarjum?
Cortejo odparł niecierpliwie:
— Dostaniesz połowę majątku.
— Tylko tyle? A cóż się stanie z drugą połową
— Tę ja zabiorę dla Alfonsa.
— No, dobrze. Tylko postaraj się prędko o krople.
Cortejo wrócił za chwilę i wręczył Klaryssie flaszeczkę, zawierającą rozpuszczoną w wodzie truciznę. —
Przybywszy do Manrezy, Roseta udała się do mieszkania urzędnika sądowego. Przywitała ją małżonka gospodarza; widząc przed sobą wielką panią, zaprosiła Rosetę do najokazalszego pokoju!
— Czy mąż pani w domu?
— Niestety, niema go.
— Czy wyjechał?
— Tak. W jakichś sprawach urzędowych, bo wziął ze sobą czterech uzbrojonych ludzi.
— Ah, tak — rzeka Roseta, blednąc okropnie. — Nie wie pani, dokąd mąż pojechał?
— Nie, tego nie wiem. Mąż mój nie zwykł wtajemniczać mnie w sprawy urzędowe.
— I nie wie sennore, co go skłoniło do wyjazdu?
— Prawdopodobnie don Alfonso, brat pani, hrabianko.
— Alfonso? Więc był tutaj?
— Tak. Przyjechał konno; bardzo mu było śpieszno.
— Czy mąż nie powiedział pani, kiedy wróci?
— Nie.
Roseta wróciła do Rodriganda. Wiedziała teraz, że stało się coś niedobrego. Kazała poprosić do siebie brata. Alfonso, uprzedzony przez notariusza, wszedł do pokoju siostry z największym spokojem.
— Byłeś dziś w Manrezie, nieprawdaż?
— Tak — odparł Alfonso obojętnie.
— W jakiej sprawie?
— W jakiejże miałem tam być? W tej, która pochłania nas przez dzień cały.
— Jak to mam rozumieć? — zapytała ostro.
— No, w sprawie zwłok.
— Aha; ale dlaczegóż kazałeś zabrać urzędnikowi sądowemu czterech uzbrojonych ludzi?
— Ponieważ są poszlaki, że ktoś rzucił trupa w przepaść, zarządziłem, by uzbrojeni ludzie szukali złoczyńców w okolicy, — łgał bezczelnie Alfonso.
Roseta uwierzyła. Zapytała jeszcze:
— Czy nie widziałeś Sternaua? Szukam go napróżno.
— Ja go nigdy nie szukam.
— Możesz odejść.
Alfonso ukłonił się ironicznie i rzekł:
— Hrabia Alfonso de Rodriganda nie pozwoli, aby siostra traktowała go jak służącego i dlatego zostanę tutaj!
Obrzuciła go zdumionem okiem:
— Arogant!
— Nie wiem, dlaczegom ci taki niemiły. Czy to twoja imaginacja, czy też czujesz do mnie jaką niechęć istotną? Pogódźmy się, pozwól się uścisnąć.
Po tych słowach zbliżył się ku niej, chcąc ją objąć ramieniem; ale Roseta odsunęła się, wymierzając mu policzek.
— Idź precz, nie dotykaj mnie! Nienawidzę cię, brzydzę się tobą. Gdybym o tem nie wiedziała, samo postępowanie twoje byłoby dla mnie wystarczającym dowodem, że...
— Że co? — zapytał Alfonso gniewnie, chwytając się za policzek.
— Że jesteś oszustem, nikczemnym oszustem, a nie moim bratem!
— Nie jestem twoim bratem? Jak to rozumiesz?
— Powiem ci to, skoro tylko Sternau wróci. A gdyby nie wrócił, zdemaskuję was wszystkich tak, że cały kraj poruszę.
— Ach, tak? — syknął. — Nazywasz mnie oszustem. Policzek przyjmuję, bo jesteś kobietą; ale za obelgi słowne zapłacisz mi drogo.
Powiedziawszy to, wyszedł, pieniąc się ze wściekłości i zaprzysięgając Rosecie zemstę. Roseta posłała po Elwirę.
— Czy hrabianka widziała doktora? — zapytała rządczyni.
— Nie.
— Gdzież on być może?
— Został aresztowany.
Elwira przerażona zawołała:
— Aresztowany? Na Boga, za co? Przysięgnę, że nie uczynił nic złego, to najzacniejszy, najdzielniejszy człowiek na świecie. Taki szlachetny, taki mocny. O gdyby pani wiedziała, jak on tam nad przepaścią chwycił za kark hrabiego Alfonsa!
— O tem mi nic nie mówił.
— To nie wszystko. Powiedział jeszcze, że Alfonso musi naprzód udowodnić, iż jest synem hrabiego Manuela; mój Alimpo słyszał to na własne uszy.
— Czy być może?
— Powiedział to, czego już przedtem wielu się domyślało. Pan porucznik...
— No, cóż takiego z panem porucznikiem?
— Pan porucznik taki jest podobny do hrabiego. Te same oczy, ten sam głos. Czy nie zauważyła pani tego?
— Ależ tak. Zresztą, ojciec mój, spojrzawszy nań, wziął go za swego syna.
— Ale czy jest nim?
— Doktór utrzymuje, że z pewnością. Wie nawet, iż uprowadzono go na statku.
— Dlaczegóż to?
— Aby nie zdemaskował oszustów. Ale o tem później jeszcze pomówimy. Przyjdziesz do mnie wieczorem, wypijemy razem herbatę. —
Wieczorem tego samego dnia jakiś jeździec zatrzymał się na brzegu lasu. Zeskoczywszy z konia, przywiązał go do drzewa i udał się na zamek. Tu polecił służącemu, aby zameldował go sennorowi Cortejo.
— Kim pan jest? — zapytał służący.
— Nie powiem swego nazwiska, będzie to niespodzianka. Jestem przyjacielem sennora Corteja.
Służący zameldował nieznajomego. Cortejo był sam w pokoju i polecił, aby przybysza wpuszczono.
— Podał się sennor za mego przyjaciela, tymczasem ja nie znam pana — rzekł.
— Nie? Za chwilę mnie pan pozna!
Po tych słowach zdjął przyprawioną brodę i perukę.
— Capitano! — zawołał notarjusz.
— Tak. To ja. Przyszedłem zapytać pana, gdzie jest porucznik de Lautreville?
— Nie wiem.
— To nieprawda. Wiecie o tem doskonale, sprzątnięto go przecież.
— Nie moja to sprawa.
— O, przeciwnie. Pragnęliście, abym ja go zabił.
— Nietylko jego, ale i doktora. Dlaczego nie dotrzymaliście słowa?
— Bo chciałem wiedzieć, czy wy go dotrzymacie w sprawie porucznika.
— E, dajmy pokój zabawie w chowanego. Czy przyznajecie, że ten porucznik to hrabia Alfonso de Rodriganda?
— Tak.
— Dlaczegoście go tutaj przysłali?
— To moja rzecz.
— Czy wiedział, kim jest?
— Nie; ale gdzież on jest teraz?
— Nie żyje.
Rozbójnik cofnął się o krok; przy tym ruchu spadł mu na ziemię płaszcz, odsłaniając broń za pasem.
— Nie żyje? — zawołał. — Za to mi zapłacicie! Opowiem wszystkim, jakim łotrem jest Gasparino Cortejo!
— Ale, ale. Byliście przecież mojem narzędziem.
— Zaniosę do sądu rewers, któryście podpisali. Przyniosłem go ze sobą, aby na jego podstawie wydobyć od was porucznika. Mówcie więc, czy naprawdę nie żyje?
Przez twarz notariusza przemknął uśmiech zadowolenia.
— Pokażę wam list, który w tej sprawie otrzymałem; zaczekajcie tu chwilę.
Wszedł do przyległego pokoju i wyciągnął z biurka nabity pistolet oraz jakiś list.
— A to świetnie się składa — szepnął do siebie. — Otrzymam zpowrotem mój podpis i pozbędę się niebezpiecznego świadka. Zwyciężam na całej linji.
Wszedł do pokoju z listem w ręku.
— Chcę jednak pewności, że macie ten rewers przy sobie, — rzekł Cortejo do rozbójnika.
— Ależ mam go — odparł tamten.
— Czytajcie.
Cortejo podał kapitanowi list, przyniesiony z sąsiedniego pokoju. Rozbójnik otworzył go i zmiejsca zauważył, że to pismo, nie ma żadnego związku z porucznikiem. Kiedy zdziwiony podniósł wzrok na notarjusza, ujrzał lufę rewolweru, skierowaną na siebie.
— Giń, psie parszywy! — zawołał notarjusz.
Padł strzał; rozbójnik zwalił się na ziemię. Kula przebiła mu czoło.
Cortejo zamknął drzwi na klucz i zaczął przeszukiwać kieszenie zamordowanego.
Ku zdumieniu swemu nic nie znalazł.
— Oszukał mnie, nędznie oszukał! Jestem zgubiony, jeżeli jego ludzie znajdą ten rewers!
Na korytarzu rozległy się kroki. Cortejo uporządkował gorączkowo kieszenie rozbójnika, wyrwał mu z za pasa rewolwer, rzucił na ziemię i, otwierając drzwi, zawołał:
— Na pomoc! Napadnięto na mnie!
Nadbiegła służba, a wraz nią hrabia Alfonso, Klaryssa i Alimpo.
— Spójrzcie na tego człowieka — rzekł Cortejo. — Zameldował się jako mój przyjaciel, a kiedy zostaliśmy sami, zaczął grozić, że mnie zabije, jeżeli mu nie wydam pieniędzy. Udałem, że mu je daję, chwyciłem jednak nie za pieniądze, a za rewolwer, i zastrzeliłem go jak psa.
— O mój Boże, to rozbójnik, prawdziwy rozbójnik — zawołała Klaryssa. — Spójrzcie tylko na brodę przyprawioną, na perukę.
— Przeszukajcie go dokładnie — polecił Cortejo w nadziei, że znajdzie się jeszcze jego rewers. Nie znaleziono jednak nic oprócz broni i pełnej sakiewki.
— Zanieście go do jednej z piwnic, jutro doniosę władzom. Pokój trzeba doprowadzić do porządku.
Gdy służba, wypełniwszy polecenia, odeszła, a nasza trójka została sama, zapytał Alfonso:
— Czy znałeś tego człowieka?
— Nie.
— A może to był capitano, o którym nieraz mówiłeś. Może miałeś z nim jaką sprzeczkę?
— Nie znam go. Ale, ale, czy pijemy dzisiaj herbatę z hrabianką?
— Nie — odparła Klaryssa. — Będzie ją piła w swoim pokoju.
Z tonu odpowiedzi notarjusz pojął, że Klaryssa wlała już truciznę do herbaty. — —
Gdy padł strzał, hrabianka siedziała w swoim pokoju z Elwirą, która właśnie przyniosła jej z kuchni herbatę.
— Co to za hałas? — zawołała Elwira.
— Ktoś strzelił — odparła Roseta. — Trzeba zobaczyć, co się stało.
— O nie, hrabianko, nie puszczę pani, proszę tu zostać. Boję się jakiegoś nieszczęścia, proszę tu zostać koniecznie!
— Nie boję się niczego. Zdaje się, że strzał padł w pokoju Corteja. Czy słyszysz kroki i głosy?
— Tak, ale zostaniemy tutaj. Mój dzielny Alimpo pójdzie zobaczyć, co się stało, i opowie nam o wszystkiem.
Po chwili zjawił się Alimpo z wiadomością, że Cortejo zastrzelił rozbójnika, który na niego napadł.
Roseta, wypiwszy herbatę, oświadczyła, że idzie spać, gdyż z powodu wypadków całego dnia odczuwa silny ból głowy. —
Następnego ranka do pokoju Elwiry wpadła z płaczem służąca hrabianki.
— Niech pani idzie ze mną do condesy — zawołała, cała we łzach. — Hrabiance coś się stało; musi być chora.
— Już wczoraj skarżyła się na ból głowy.
Gdy obydwie weszły do pokoju hrabianki, Roseta klęczała przy łóżku śmiertelnie blada.
— Droga hrabianko, proszę wstać — rzekła Elwira.
Roseta nie ruszała się z miejsca.
— Tak ją znalazłam, — płakała służąca — gdy weszłam do pokoju, aby ją zbudzić. Podniosłam ją, posadziłam na krześle, a teraz znowu klęczy.
Wzięły hrabiankę za ręce i pociągnęły na kanapę, ale Roseta zeszła znowu z kanapy, uklękła przed łóżkiem i złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Chora, bardzo chora — rzekła Elwira, zalewając się łzami. — Dlaczego tu niema naszego doktora Sternaua!
— To straszne, co począć? — biadała służąca, tracąc głowę.
— Zawołaj mego Alimpa!
Dziewczyna sprowadziła przerażonego rządcę. Hrabianka klęczała ciągle przy łóżku.
— Połóżcie ją do łóżka i róbcie zimne okłady, może to jej ulży — polecił Alimpo zapłakanym kobietom i opuścił pokój. Na korytarzu spotkał Klaryssę.
— Czy byliście u hrabianki? — zapytała Klaryssa.
— Byłem.
— Już wstała?
— Jest chora.
— Cóż jej dolega?
— Tego nie wiem.
— Muszę pójść tam, aby ją pocieszyć jakiem słowem nabożnem.
Klaryssa weszła do pokoju hrabianki, ale już po chwili wybiegła i jak bomba wpadła do pokoju notarjusza. Cortejo zapytał:
— No? Udało się, nieprawdaż? Poznaję po twojej minie.
— Tak. Obłęd nastąpił.
— Cóż robi panna?
— Modli się.
— To ciekawe. Modli się głośno?
— Nie. Klęczy przed łóżkiem z rękami złożonemi do modlitwy i milczy. Widać oszalała kompletnie.
— Aha, postradała zmysły podczas modlitwy, więc będzie cały czas myślała o niej.
Po tych słowach Cortejo udał się z Klaryssą do mieszkania hrabianki i oświadczył służącej i Elwirze, że pani Klaryssą obejmie opiekę nad chorą. Od tej chwili Roseta była odcięta od całego świata; nie dopuszczano do niej nikogo. — — —
W kilka dni po zasłabnięciu hrabianki, Mindrello powrócił z podróży, którą przedsięwziął z polecenia Sternaua. Udał się czem prędzej do rządcy, aby zasięgnąć języka o doktorze.
Alimpo siedział w pokoju z małżonką. Oboje byli bardzo zasmuceni.
— To nie do wytrzymania — westchnął Alimpo.
— Tak, to straszne — jęknęła Elwira.
— Najlepiej zabrać nasze drobne oszczędności i pójść stąd w świat.
— Ale dokąd?
— Wszystko mi jedno gdzie, choćby do Zulusów, Hotentotów, czy Lapończyków, byle jak najdalej stąd.
— Czy słyszałeś o tem, że condesę mają zabrać?
— Tak.
— Nie opuszczę jej, pójdę za nią choćby na skraj świata.
— Czy ci pozwolą jej towarzyszyć?
— Masz rację, nie pozwolą. To okropne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Mindrello.
— Witajcie! — zawoał Alimpo. — Jesteśmy zrozpaczeni; stało się okropne nieszczęście. Nie mamy nawet przed kim żalu swego wylać, nieprawdaż, Elwiro?
— Prawda, mój drogi.
— Macie tu przecież towarzyszy na zamku — rzekł Mindrello.
— Tak, mamy towarzyszy, ale nie rozmawiają z nami. Boją się młodego hrabiego i sennora Cortejo.
— Czy oni zabronili ludziom na zamku utrzymywać z wami stosunki?
— Niby nie zabraniali. Ale wpadliśmy w niełaskę i ludzie od nas stronią.
— Wpadliście w niełaskę? Dlaczego?
— Ponieważ nie chcieliśmy oddać cierpiącej hrabianki w ręce obce, a pielęgnowaliśmy ją sami. Gdy nas usunięto, próbowaliśmy mimo to dostać się do niej. W rezultacie pozbawiono mnie stanowiska. Mam w najbliższej przyszłości opuścić zamek.
— Czy nie wiecie, gdzie jest doktór Sternau?
— Nie mam pojęcia. Przepadł gdzieś.
— Przepadł?
— Tak, przepadł niespodzianie. Nikt nie wie, gdzie jest, co się z nim stało. Ktoś zabrał go powozem i od tego czasu ślad po nim zaginął.
— Muszę go odszukać. No, teraz idę już, by nie zwrócono uwagi na moje odwiedziny.
Wróciwszy do domu, Mindrello zachodził po rozum do głowy, w jaki sposób możnaby odszukać Sternaua. Po jakimś czasie dowiedział się, że w kierunku Barcelony przejeżdżał powóz, eskortowany przez pięciu uzbrojonych strażników, że powóz ten zatrzymał się przed więzieniem. Po długich staraniach udało mu się wydobyć z dozorcy, że znajduje się w więzieniu niejaki doktór Sternau.
Postanowił więc porozumieć się z rządcą, który tymczasem wraz z żoną opuścił zamek i zamieszkał w Manrezie. Przyjęto go serdecznie.
— Chwała Bogu, żeście przyszli. Sądziliśmy już z moją Elwirą, że zapomnieliście o przyjaciołach.
— Skądże znowu. Pracowałem przez cały czas nad tem, by uwolnić naszego doktora.
— Wiecie więc, gdzie przebywa?
— Został uwięziony w Barcelonie.
— Uwięziony? Słyszysz Elwiro?
— Tak, słyszę. To z pewnością sprawka Corteja.
— Na pewno. Kiedyż go wypuszczą?
— Jeżeli go nie uwolnimy, chyba nigdy.
— Cóż możemy uczynić?
— Wiele i nic. Czy macie pieniądze?
— Ile?
— Trzeba ich sporo.
Alimpo otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej kilka pełnych sakiewek, oraz portfel.
— Bierzcie to wszystko — zawołał. — Mam dosyć pieniędzy.
— Ile tego będzie?
— Cztery do pięciu tysięcy. To wszystkie nasze oszczędności. Dajemy je chętnie dla doktora Sternaua. Nieprawdaż, Elwiro?
— O tak! Oby tylko był wolny. Może uleczy naszą biedną hrabiankę?
— Gdzież ona jest? Może w domu zdrowia?
— Nie. W Lorissa, w klasztorze świętej Weroniki.
— Przecież powinna być w lecznicy, a nie w klasztorze!
— Cóż można na to poradzić. Sennora Klaryssa ją tam wywiozła. Hrabianka jest zupełnie bezwolna.
Mindrello zapytał po chwili namysłu:
— A więc wierzycie, że doktór Sternau potrafi ją uleczyć?
— Bezwątpienia.
— Obejrzę sobie ten klasztor. Mogę dysponować pieniędzmi, sennor Alimpo?
— Możecie wziąć wszystko.
— Muszę mieć konia dla siebie i dla doktora. Dajcie mi dwieście duros.
— To za mało. Weźcie pięćset.
— Chwilowo nie potrzeba mi więcej.
Wziąwszy pieniądze, Mindrello udał się do klasztoru w Lorissa, odległego o dwie godziny drogi od Manrezy. Dowiedział się tam, że hrabianka z nikim nie rozmawia, nic prawie do ust nie bierze, modli się cały dzień na cmentarzu; wieczorami trzeba ją stamtąd zabierać siłą do celi. Jest jeszcze piękna, ale pięknością tych, którzy bliscy śmierci.
Zasięgnąwszy tych informacyj, Mindrello udał się do Barcelony. Tu kupił konia dla Sternaua, dla siebie zaś muła. —
Ubiegło kilka tygodni. Za grube pieniądze wystarał się o fałszywe papiery na nazwisko lekarza sądowego. Kupił sobie stosowne ubranie i, nadawszy obliczu wyraz odpowiedni dzięki wąsom i peruce, udał się do więzienia. Strażnik skontrolował dokumenty i wpuścił wrzekomego lekarza. W sieni udało się Mindrellowi zabrać jeden z kluczy od bramy więziennej.
Wiemy już, jak Sternau obezwładnił strażnika i uciekł z więzienia. Mindrello tymczasem zabrał muła i konia i czekał z niemi na drodze do Manrezy, pewien, że Sternau będzie uciekał w kierunku zamku.
Już zdaleka ujrzał Sternau konia i muła, które trzymał jego wybawca. Poznawszy Mindrella, Sternau podziękował w paru ciepłych słowach, wskoczył na koń i pomknęli obaj jak strzały. Sternau rozkoszował się czystem zimowem powietrzem. Po chwili rzekł:
— Drogi Mindrello, to condesa was posłała, by mnie uwolnić?
— Nie. Sennor Alimpo.
— Ale z rozkazu hrabianki, co?
— Nie; condesa jest chora, żadnych rozkazów nie wydaje.
— Chora? — zawołał Sternau przerażony. — Cóż jej dolega?
— To samo, na co zapadł jej ojciec. — wyjąkał Mindrello.
Sternau, jakgdyby rażony piorunem, omal nie zwalił się z siodła.
— Czy dobrze słyszę? Oszalała?
— Tak.
— Oszalała?! — krzyknął Sternau raz jeszcze. Zatrzymał nagle konia i zapytał głosem, z którego rozpacz przebijała:
— Gdzie jest condesa?
— W klasztorze świętej Weroniki w Lorissa.
— A wrzekome zwłoki hrabiego Manuela zostały pogrzebane, co?
— Tak.
— Hrabia Alfonso posiadł dziedzictwo?
— Tak.
— Gasparino Cortejo u jego boku?
— Tak.
— A gdzie Klaryssa?
— W klasztorze razem z hrabianką,
— A rządca?
— Mieszka w Manrezie. Wygnano go. To on dał mi ten portfel, który panu wręczyłem w więzieniu, on dał mi pieniądze na zakup konia i muła. Da sennorowi jeszcze, ile tylko będzie potrzebne.
Sternau milczał. Oszołomiły go wiadomości, zakomunikowane przez Mindrella. Ciszę bolesną przerwał dopiero przemytnik.
— Mam dla pana i dobrą wiadomość.
Sternau był jakby we śnie. Zapomniał zupełnie, ze nie jest sam i nie odpowiadał. Gdy Mindrello powtórzył te słowa kilkakrotnie, doktór rzekł wreszcie z goryczą:
— Dobrą wiadomość? Nie wierzę, aby mnie mogło jeszcze spotkać coś pomyślnego.
— Nie pytacie wcale, panie, jak wywiązałem się z polecenia, aby odszukać hrabiego Manuela.
Sternau ożywił się na te słowa:
— Macie rację. Pod wpływem tej okropnej wiadomości o hrabiance, uleciało mi to z pamięci. Cóż więc wiecie o nim?
— Poprostu znalazłem hrabiego Manuela — odparł Mindrello.
— Znaleźliście hrabiego Manuela? — zawołał Sternau, tak mocno ściągając cugle koniowi, że ten stanął dęba.
— Tak i to bez trudu. Cyganie to wprawdzie spryciarze, ale i my, przemytnicy, nie damy się zjeść w kaszy.
— Opowiadajcie, słucham!
— Natrafiłem na ich ślad, bo przecież taka wielka banda nie może zginąć jak szpilka. Upłynęło jednak dużo czasu zanim się dowiedziałem, że obozowali w miejscowości Babastro. Stamtąd udali się pośpiesznie przez Huesca, Murillo i Sangueza; była to poprostu forsowna ucieczka i dlatego odszukałem ich tak późno.
— Czy nigdzie nie popasali dłużej?
— Skądże znowu. Przedewszystkiem więc starałem się dowiedzieć, czy banda jest w komplecie, czy się nikt przypadkiem nie odłączył wraz z hrabią. Ale byli za przemyślni na to, aby obłąkanego zostawiać niedaleko zamku, gdzieby go łatwo można znaleźć.
— Skąd mieliście pewność, że hrabia był wśród nich?
— Widziałem zdaleka, jak czujną uwagę zwracali na pewien powóz. Gdy wieczorami rozbijali namioty, brali go zawsze w środek obozowiska. Jakkolwiek nie widziałem niczyjej twarzy, pewien byłem, iż w powozie znajduje się hrabia.
— No i co dalej?
— Maszerowali w kierunku Pamplony, potem przez góry przeprawili się do Pico de Aspiroz i dotarli do morza. Przed San Sebastiano skręcili wbok i rozbili obóz tuż nad brzegiem morskim, niedaleko miasteczka, Orio.
— Aha! i tu wsadzili hrabiego na okręt?
— Tak, zupełnie dobrze pan odgadł. Spodziewałem się tego; czatowałem dzień i noc, aby nie przegapić chwili odjazdu hrabiego. Pewnej ciemnej nocy do brzegu przybiła żaglówka. Na szczęście, byłem zakopany w piasku w miejscu tak korzystnie wybranem, że widzieć musiałem wszystko.
— Do djaska! Gdyby was tam odkryli!
— To i cóż? Caramba! Mam przecież zawsze przy sobie nóż ostry jak brzytwa, nie wiem więc jeszcze, dla kogoby się to źle skończyło. A więc dwóch ludzi opuściło obóz i weszło na żaglówkę, którą kierowało dwóch marynarzy. W chwili, gdy ten, który wsiadał nasamprzód, postawił pierwsze kroki na żaglówce, łódź się zakołysała pod wpływem fali, człowiek zachwiał się i, opierając o ster, zawołał w przerażeniu: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Ponieważ powiedział mi sennor, co prześladuje hrabiego, zmiarkowałem więc, że to nie kto inny, tylko on.
— Dalej, dalej!
— Towarzysz hrabiego zaklął siarczyście i wskoczył do łodzi. Podciągnięto żagle. Zanim odpłynęli, cygan zapytał jednego z marynarzy: — Jak długo będzie trwała jazda do Saint Nazaire? — Przy dobrym wietrze dwa dni. — A stamtąd do Avranches? — Czy droga ma iść przez niziny, czy też przez wzgórza St. Mathieu? — Wszystko jedno, w każdym razie trzeba myśleć o tem, abym nie nawijał się ludziom na oczy. — W takim razie trzeba dwóch dni, by opłynąć Bretanję. Ale droga jest niebezpieczna, rafy sterczą na dnie morskiem. — To mi wszystko jedno. Płacę dobrze i kwita. Czy znacie latarnika z Avranches? — Nie. — Do niego właśnie jadę. To mój stary do... Nic więcej nie słyszałem, bo łódź odpłynęła z wielką szybkością. Może pan sobie wyobrazić, z jakiem napięciem i uwagą słuchałem tej rozmowy. Wróciłem do miasteczka i przedewszystkiem nająłem pokój w oberży; po ostatnich nocach czuwania wyspałem się na wszystkie cztery boki. Wiedziałem teraz, że jestem na tropie hrabiego, mogłem więc rzetelnie odpocząć.
Sternau ujął Mindrella za rękę i uścisnął ją serdecznie:
— Zrobiliście wiele dla hrabi i rodziny jego. Wdzięczność się wam za to należy. Mówcie dalej.
— Wypocząwszy w Orio i sprawiwszy sobie nowe ubranie, przekradłem się — nie miałem bowiem paszportu — przez granicę; w Bayonne zaś wsiadłem do pociągu. Po dwóch dniach dojechałem przez Bordeaux, Nantes i Rennes do celu podróży i wynająłem sobie mieszkanie w jednym z domków rybackich nad brzegiem morza. Nie spuszczałem oka z latarni morskiej i z jej mieszkańców. Po trzech dniach zauważyłem, że przybył nowy domownik. Spacerując wieczorem pod latarnią, widziałem na jej górnej galerji wysoką, wychudłą postać, spoglądającą w niebo. Postać ta wyszeptała po jakiejś chwili: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Następnego dnia chciałem się dostać do latarni, ale latarnik, imieniem Gabrillon, przegnał mię brutalnie. Po tygodniu przybyłem do Rodriganda. Tam dowiedziałem się o pańskiem aresztowaniu i o chorobie condesy. Oto wszystko.
Mknęli jak ptaki wśród ciemnej nocy. Po dwóch godzinach ujrzeli zdaleka miasteczko Manreza.
— Zostawimy nasze konie tutaj, w oberży podmiejskiej, — rzekł Sternau. — Trzeba się wystrzegać, by nas nikt nie zauważył.
Zostawiwszy w stajni wyczerpane do ostatnich granic zwierzęta, podkradli się pod mieszkanie rządcy.
Alimpo gawędził właśnie z Elwirą, gdy na progu pokoju ukazali się Sternau i Mindrello.
— Drogi doktorze! — zawołał rządca.
— Więc to sennor, kochany panie Sternau, — klasnęła w dłonie uszczęśliwiona Elwira.
Ujęli jego ręce i zaczęli obsypywać pocałunkami.
— No, teraz wszystko się zmieni — rzekła Elwira, płacząc z radości. — Teraz hrabianka zostanie uratowana.
— Tak, uwolnię ją i uzdrowię — odparł Sternau. — Biada mordercom i trucicielom.
Elwira zastawiła przed wygłodzonym Sternauem sutą porcję jadła i napoju. Sternau pochłaniał ją z rozkoszą. Pierwszy głód zaspokoiwszy, rzekł:
— Mamy mało czasu, ale mimo to musicie mi opowiedzieć natychmiast, co tu zaszło podczas mej nieobecności.
Kiedy Alimpo skończył opowiadanie, Sternau odezwał się po namyśle:
— Hrabianka jest w ręku ludzi, przeciw którym nie mogę wystąpić publicznie w Hiszpanji, uciekłem bowiem z więzienia. Muszę wobec tego porwać ją z klasztoru, a potem udam się na zamek, by wziąć pewne rzeczy, które mi są konieczne; jeszcze dziś przekroczę granicę wraz z hrabianką i stanę się w ten sposób podwójnym przestępcą.
— Uwolni pan condesę? — zapytała Elwira.
— Jeszcze dzisiejszej nocy.
— Dokąd ją sennor chce zabrać?
— Przez granicę, przez Francję, do ojczyzny mojej, Moguncji.
— Pojedziemy z wami. Dobrze, drogi Alimpo?
— Dobrze.
— Przecież to się nie da zrobić tak prędko — odparł Sternau. — Macie tu dom, rzeczy.
— Mimo to pojedziemy z wami — rzekł Alimpo. — Przysięgam, że nie opuścimy ani pana, ani condesy. Dom ten należy do mego siostrzeńca, który nas nie zdradzi z pewnością. Później sprzeda naszą chudobę i odeśle nam pieniądze do Moguncji.
— Więc dobrze, zgoda.
— Dziękujemy, doktorze, — jednocześnie zawołali Elwira i Alimpo.
— Czy sennor już rusza w drogę? I wstąpi pan do Rodrigandy?
— Tak.
— Mam jeszcze przy sobie klucz od bocznej furtki.
— Wejdę najspokojniej przez główne wejście — odparł Sternau. — Czy dawna służba pozostała?
— Prawie cała.
— Jeżeli ma pan jakąś broń, Alimpo, proszę o nią.
— Ale nie pójdzie pan sam na zamek — rzekł Mindrello. — Będę panu towarzyszyć.
— Dobrze. A Alimpo niech się tymczasem gotuje do drogi.
— Czy mam sprowadzić powóz? — zapytał Alimpo.
— Nie — odparł Sternau. — Drogi zawalone śniegiem, więc potrzebne są sanie. Przywiozę je ze sobą.
— Skąd?
— Z zamku Rodriganda.
— Ależ panie! — krzyknął przerażony Alimpo.
— Zażądam poprostu dla hrabianki dwojga sań. Ciekaw jestem, kto się odważy nie spełnić mego żądania. No, chodźmy. Mindrello.
Wziąwszy od Alimpa rewolwer, Sternau wyszedł wraz z przemytnikiem. Zanim pół godziny minęło, byli w Lorissie. Mindrello skręcił w kierunku kilku budynków, leżących poza miasteczkiem.
— Jakżeż się tam dostaniemy? — zapytał Sternau.
— Przez mur cmentarny — odparł Mindrello.
Mur miał około dwóch metrów wysokości. Zatrzymawszy się przed nim, ujrzeli po drugiej stronie jakąś ciemną postać, klęczącą wśród grobów.
— Któż to klęczy tutaj? — zapytał Sternau. — Czy to może jakiś posąg?
— Nie, to ona.
— Kto? Hrabianka? Na Boga, czy to możliwe?
— Ależ tak, to ona.
— Na takim chłodzie? Po kolana w śniegu? Przecież może zamarznąć tutaj!
Sternau stanął na siodle i przeskoczył przez mur. Czy zobaczyła go modląca się postać? Czy usłyszała jego kroki? Nie. Klęczała w głębokim śniegu, zatopiona w modłach. Sternau poznał odrazu, że to hrabianka, mimo włosienicy, w którą była odziana, mimo zapadniętych oczu i trupiej bladości twarzy.
— Roseto — szepnął drżącym głosem.
Nie słyszała go.
Ukląkł przy niej, wziął w objęcia, tulił, całował, nazywał najczulszemi imionami — napróżno. Serce napełniła mu bezgraniczna rozpacz. Ochłonąwszy z okropnego wrażenia, uniósł ją w ramionach i zaniósł pod mur. Tu wziął condesę Mindrello, poczem Sternau przelazł przez mur. Złożywszy Rosetę na siodle przed sobą, Sternau ruszył zawrotnym galopem w kierunku zamku. Mindrello popędził za nim. Wkrótce przybyli do wsi. W oberży miejskiej nie zgasło jeszcze światło. Sternau zapukał do okna. Po chwili okno otworzyło się; wyjrzała z niego okryta czapką głowa.
— Czego chcecie? — zapytał gospodarz.
Sternau pochylił się nad koniem w kierunku okna i zapytał:
— Nie poznajecie mnie?
— Ależ to sennor Sternau! Czy to możliwe?
— Tak. To ja. Chcecie mi wyświadczyć pewną przysługę?
— Owszem. O cóż chodzi?
— Pójdźcie do alkada i powiedzcie mu, aby wraz z sołtysem czem prędzej przybył na zamek.
— W jakim celu?
— Dowiedzą się o tem na miejscu.
Ruszyli w dalszą drogę. Oberżysta mruczał:
— Skąd ten Sternau przybywa? Co miał za sobą na koniu? Wyglądało to, jakby wiózł człowieka. Ten drugi jeździec to Mindrello, który tak dawno nie ukazywał się w okolicy...
Obydwaj jeźdźcy przybyli przed bramę zamkową. W mieszkaniu odźwiernego paliło się światło. Sternau zapukał; odźwierny wyszedł przed kratę bramy.
— Któż to taki? W nocy nie otwieram.
— Ależ Henrico, otworzysz mi chyba?
Na dźwięk głosu Sternaua odźwierny odparł z nietajoną radością:
— To sennor, doktorze? Już otwieram!
Sternau wszedł z obłąkaną na ręku. Odźwierny, poznawszy hrabiankę, krzyknął przeraźliwie:
— Na Boga! Przecież to condesa!
— Tak, to ona. Nie wiecie, czy pokoje jej są w takim samym stanie, jak dawniej?
— Nic się tam nie zmieniło. Mam nawet klucze od mieszkania hrabianki przy sobie, gdyż jeszcze niema nowego rządcy.
— Bierz klucze i prowadź nas.
— Czy mam obudzić hrabiego?
— Nie trzeba; później. Chodźmy.
— A może obudzić służącą condesy?
— Czy jest jeszcze na zamku?
— Tak. Usługuje sennorze Klaryssie, gdy ta przyjeżdża w odwiedziny.
— Obudź ją w takim razie. Ale przestrzegaj ciszy, absolutnej ciszy.
Sternau pragnął się przekonać, jaki wpływ wywrze na Rosetę widok znajomych jej pokojów. Posadził ją więc na kanapie, ale Roseta zsunęła się na ziemię i znowu znieruchomiała w modlitwie. Nie zauważyła wcale, że jest u siebie, a nie na cmentarzu w Lorissie. Służąca weszła uradowana niezmiernie widokiem swej pani. Sternau polecił jej, by ubrała Rosetę w suknie, odpowiednie dla dalekiej podróży. Odźwiernemu rozkazał zwołać całą służbę do jadalni, sam zaś udał się do mieszkania hrabiego Alfonsa.
Hrabia spał, w pokoju paliła się lampka nocna. Nie tracąc czasu, Sternau tak mocno uderzył Alfonsa pięścią w skroń, że tamten we śnie stracił przytomność. Doktór ściągnął z łóżka prześcieradła i skrępował niemi leżącego, poczem wyszedł z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Udał się teraz do mieszkania notarjusza. Drzwi zastał zamknięte, zapukał więc.
— Kto tam? — zapytał po chwili Cortejo.
— To ja, otwórz! — odpowiedział Sternau, naśladując głos Alfonsa.
— Caramba! O cóż chodzi? Nie masz czasu kiedy indziej? — zapytał Cortejo, głośno ziewając.
— Nie, śpieszno mi bardzo.
— Otwieram.
Cortejo leniwie zszedł z łóżka, narzucił na siebie szlafrok, zapalił lampkę nocną i otworzył drzwi. W korytarzu było ciemno, nie widział więc, kto stoi.
— Wejdźże, Alfonsie, — rzekł. — Ale co ci wpadło do głowy, że tak późno...
Nagle zaniemówił z przerażenia. Do pokoju wszedł Sternau, zamykając drzwi za sobą. Cortejo przyglądał mu się w osłupieniu; ciągle jeszcze nie mógł wykrztusić ani słowa.
— Nie poznaliście mego głosu? — rzekł Sternau tonem zimnym jak lód, ostrym jak nóż.
— A więc to naprawdę Sternau — wyjąkał Cortejo.
Po tych słowach, wypowiedzianych niemal szeptem, wykonał ruch ku drzwiom, chcąc się ratować ucieczką. W tej samej chwili doktór zdzielił go pięścią w głowę tak mocno, że Cortejo padł na ziemię jak worek. Po chwili Sternau związał i skneblował go podobnie, jak Alfonsa. Zamknąwszy i ten pokój, wprowadził hrabiankę do jadalni, w której zebrała się cała służba. Sędzia miejski i sołtys byli tu również.
Zobaczywszy swą panią, służba chciała podejść do niej i przywitać ją, lecz Sternau odsunął wszystkich na bok i rzekł:
— Czy znacie tę panią?
— Tak — zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
— Czy możecie przysiądz, kto to taki?
Zdziwieni tem pytaniem, odpowiedzieli wszyscy:
— Ależ naturalnie.
— Niechaj więc sędzia powie, kim ona jest?
— To hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla — odparł alkad.
— W takim razie, siadajcie tutaj i zaświadczcie mi na piśmie, że ta pani jest hrabianką. Niechaj wszyscy obecni potwierdzą to pisemnie.
— Poco, w jakim celu?
— Ludzie złej woli dybią na życie hrabianki; przyprawili ją o szaleństwo. Ponieważ chcę ratować condesę, potrzebne mi jest w tym celu to pismo z waszemi podpisami.
Alkad zbierał się do pytań, czuł bowiem, że stoi przed jakąś tajemnicą, ktorąby chętnie rozjaśnił. Ale Sternauowi zależało na pośpiechu.
Udał się do pokojów, w których mieszkał przed kilkoma miesiącami. Stały nietknięte. W obecności alkada i sołtysa zabrał ze sobą wszystko, co uważał za konieczne. Potem wrócił do pokoju hrabianki, gdzie sędzia i sołtys musieli zanotować wszystko, co ze sobą Sternau zabiera, Najważniejszą była dla niego metryka hrabianki i świadectwo chrztu, spoczywające w jej biurku.
Alkad chciał się dowiedzieć jakichś bliższych szczegółów, ale napróżno. Sternau kazał zaprząc do dwojga sań najbystrzejsze konie. W jedne wsiadł sam wraz z hrabianką, do drugich wskoczył Mindrello. Zostawiwszy na zamku wierzchowce, na których przybyli, pomknęli jak wicher.
Pozostali na zamku mieli głupie miny. Nikt nie rozumiał, co się stało; nikt nie rozumiał, skąd się wziął nagle Sternau i dokąd pojechał z hrabianką. Najbardziej uderzała nieobecność Alfonsa i Corteja.
Udano się więc do mieszkania pierwszego. Było zamknięte. To wzbudziło podejrzenia. A kiedy zaczęto pukać, od wewnątrz rozległy się ciche jęki. Wyważono drzwi. Hrabia Alfonso leżał na łóżku związany i skneblowany. Nie wiedział o niczem, co zaszło; gdy usłyszał, że Sternau był na zamku wraz z hrabianką, ubrał się błyskawicznie i pobiegł do Corteja.
I tu drzwi były zamknięte, i tu musiano je wyważać, i tu znaleziono człowieka związanego i skneblowanego...
Cortejo i Alfonso zarządzili natychmiastowy pościg; Alfonso wsiadł na koń, by zawiadomić policję w Manrezie i przedsięwziąć odpowiednie kroki. — —
Tymczasem Sternau i Mindrello przybyli do Manrezy. Trudno opisać radość Elwiry i Alimpa na widok hrabianki. Poczciwcy czekali gotowi do drogi.
— Biorę Elwirę i hrabiankę do mych sań — rzekł Sternau. — Alimpo zaś niechaj jedzie z tobą, Mindrello.
Alimpo i Elwira pożegnali się z siostrzeńcem, i całe towarzystwo ruszyło w drogę — w tej samej właśnie chwili, w której Alfonso zbliżał się do miasta. Konie, zaprzęgnięte do sań, okazały się znakomite, ale w miarę, jak droga szła pod górę, śnieg stawał się głębszy, więc trzeba było zwolnić biegu. Z nastaniem wieczora konie ledwie trzymały się na nogach. Chcąc, niechcąc, podróżni musieli przenocować w samotnej oberży.
Następnego ranka ruszyli w dalszą drogę. Roseta nie poznawała nikogo, modląc się bez przerwy.
Gdy nadeszło południe, byli w Pirenejach.
Ponieważ konie dobywały już ostatka sił, trzeba było zatrzymać się przed ustronnem schroniskiem. Składało się ono z ciasnej, gołej izby; gospodarz nie mógł im dać nic oprócz kawałka suchego, spleśniałego chleba. Na szczęście Elwira zabrała ze sobą zapas żywności i kilka flaszek wina.
Meble schroniska składały się z kilku drewnianych stołków i z długiego stołu, przy którym obok gospodarza siedział człowiek o podejrzanej powierzchowności. Miał na sobie skórzane spodnie, wysokie buty, zniszczoną kurtkę, na której zamiast guzików tkwił szereg starych miedzianych monet, oraz podarty i zmięty kapelusz. Za pasem obok długiego noża zatknięte dwa wielkie rewolwery; o kolana oparta strzelba starego systemu. Obok leżał jeden z tych psów pirenejskich, podobnych do niedźwiedzi, któremu nie potrafi dać rady trzech dorosłych mężczyzn.
Mroczna postać na widok przybyszy usunęła się w kąt; gdy jednak do schroniska wszedł Mindrello, skinął na nieznajomego i wrócił przed dom; ów niezwłocznie podążył za nim.
— Skąd przybywasz w tak wytwornej kompanji?
— Z Manrezy.
— Masz własne sanie?
— Jak widzisz.
— Dokąd podążacie?
— Do Foix.
— Czy to twoi przyjaciele?
— Tak. Są pod moją opieką.
— Niech więc jadą dalej w imię Boże. Mam nadzieję, że nie wejdą nam w drogę.
— Cóżby wam mogli uczynić złego?
— Mogliby przecież odkryć nas i zdradzić. Czekamy na transport towaru, który ma przybyć z tamtej strony. Spodziewamy się go wieczorem. Jest nas tu w stodole trzydziestu. Gdyby twoi towarzysze donieśli o tem Francuzom, stracimy łup z kretesem.
— Nie bój się, kmotrze. Nic nie zauważą. Zostaniemy tu najwyżej pół godziny.
Po tych słowach Mindrella przemytnik uspokoił się, wrócił do izby i siadł u końca stołu. Przybysze nie ciekawili go bynajmniej, ale gdy mu Alimpo zaproponował szklankę wina, wypił ją z przyjemnością.
Upłynęło około pół godziny, gdy nagle rozległ się dźwięk kopyt końskich i radosne okrzyki. Stojąca w oknie Elwira zbladła, jak chusta, załamała ręce krzyknęła:
— Santa Madonna! To policja!
Alimpo podszedł do okna i zawołał:
— Corregidor z Manrezy jedzie z nimi.
— Tak?! Doskonale — rzekł Sternau.
— Musimy zaniechać obrony, ich jest około dwudziestu.
— Mimo to będę walczył.
Naraz nieznajomy podniósł się ze swego kąta ze słowami:
— Niech się sennor nie obawia! Biorę was pod swoją opiekę.
Stemau spojrzał na nieznajomego ze zdziwieniem i zapytał:
— Kimże wy jesteście?
— Waszym przyjacielem. Czy nie widzicie, że Mindrello gdzieś znikł? To mój dobry znajomek. Niedługo czekać, a sprowadzi odsiecz. Siedźcie spokojnie i porzućcie obawy.
Alimpo i Elwira zaszyli się w najdalszy kąt izby. Sternau usiadł przy stole i, trzymając broń wpogotowiu, nasłuchiwał.
— To oni z pewnością — odezwał się ktoś na dworze.
— Tak, to sanie i konie hrabiego — padła odpowiedź.
— Dostaniemy, co nam się należy.
— Zsiadać z koni. Wejść do izby! — rozkazał czyjś głos.
Był to głos corregidora z Manrezy.
Drzwi się otworzyły naoścież, wszedł urzędnik w towarzystwie kilku policjantów.
— A, to pan doktór Sternau! Więc znowu się spotykamy.
— Tak, spotykamy się — odparł Sternau z lodowatym spokojem.
— Nie spodobała się panu Barcelona? Uciekł sennor? Bardzo żałuję. Obciążył pan sumienie nowemi przestępstwami.
— Jakież to przestępstwa?
— Uprowadzenie, oraz napad rabunkowy na mieszkańców zamku.
— To brzmi groźnie — przyznał Sternau z ironią.
— No, niech się sennor nie uśmiecha. Widzi pan te kajdany? Zakuję w nie sennora i przyprowadzę zpowrotem do Barcelony.
— Niech pan tylko spróbuje — rzekł Sternau, powstając z miejsca.
Urzędnik cofnął się o kilka kroków:
— Ostrzegam pana, doktorze, że mam tu pod ręką czterech ludzi uzbrojonych i że pod domem stoi jeszcze piętnastu. Na nic się nie zda opór.
— Tego nie przypuszczam — rozległo się z kąta.
Nie ukrywając zdziwienia, urzędnik zapytał:
— Kto tutaj głos zabiera?
— Jestem przyjacielem tych ludzi — odpowiedział nieznajomy z epickim spokojem.
— Więc pomagaliście tym ludziom?
— Dotychczas nie. Ale od tej chwili będę stał przy nich.
— Aresztuję was wobec tego.
— Albo ja was — roześmiał się nieznajomy.
— Mnie? — zapytał oburzony przedstawiciel władzy. — Jak śmiesz ze mną żarty stroić?
— Odwróćcie głowę wtył.
Urzędnik obejrzał się i znieruchomiał. Przyrośli do ziemi również czterej policjanci; gdyż przez otwarte drzwi ujrzeli kilkanaście luf skierowanych ku sobie; na ganku stała gromada ludzi z lufami, skierowanemi przeciw stojącym przy saniach bezbronnym policjantom.
— No i co? — zapytał nieznajomy. — Jak się to wam podoba? Muszę zresztą powiedzieć, że karabiny moich ludzi nie są mi nawet tak bardzo potrzebne. Przypatrzcie się temu psu. Na jedno moje słowo rozerwie was wszystkich pięciu w kawałki. My tu w górach wiemy, jak poczynać sobie z takiemi ptaszkami, jak pan.
— Na Boga! Jesteśmy zgubieni — jęknął corregidor.
— Tak, to prawda. Wasi ludzie nie mają jeszcze pojęcia o tem, co się dzieje. Chodzi o wasze życie. Czy będziecie posłuszni?
— Co mam uczynić? — spytał urzędnik.
— Rozkażcie swoim ludziom złożyć broń i oddać nam konie.
— Niepodobna! — krzyknął przerażony corregidor.
— Moi ludzie słyszą każde słowo, które tu mówimy. Liczę do trzech. Jeżeli do tego czasu nie staniecie w oknie i nie wydacie rozkazu, którego żądam, tuzin kul przebije wam głowę. Jest nas trzydziestu, więc nikt z was nie ucieknie. A więc: raz... dwa...
Zanim nieznajomy zdążył wypowiedzieć trzy, przedstawiciel władzy skoczył ku oknu, otworzył je i krzyknął:
— Złożyć broń!
Policjanci nie usłuchali, nie rozumiejąc przyczyny dziwnego rozkazu.
— Na miłość Boską, złóżcie broń! — powtórzył urzędnik. — Złóżcie ją na sanie.
— Dlaczego? — padło zapytanie.
— Ponieważ jesteśmy otoczeni bandą przemytników, którzy wystrzelają nas co do nogi, jeżeli ich nie usłuchamy.
W tej samej chwili dwudziestu przemytników wymierzyło dwadzieścia karabinów w policjantów.
— Poddajcie się, poddajcie! — krzyknął urzędnik.
— Czy puścicie nas wolno? — zapytał jeden z policjantów.
— Tak.
Policjanci złożyli broń, oddali konie i zaczęli się wymykać. Gdy nasz urzędnik sądowy chciał pójść również w ich ślady, przemytnik zatrzymał go w te słowa:
— Stój, drabie! Mam do was mały interes.
— O co chodzi?
— Wkrótce się o tem dowiecie — poczem zwrócił się do Sternaua i zapytał: — Mam wrażenie, że sennor nie bardzo jest z tego pana corregidora zadowolony?
— Wrażenie słuszne — odrzekł Sternau.
— Czy tylko dlatego, że chciał pana teraz aresztować, czy też z innych jeszcze powodów?
— Z innych powodów. Przyjechał raz do mnie, by mnie zawieźć do pewnej damy. Był to podstęp, gdyż zawiózł mnie do więzienia w Barcelonie, gdzie niewinnie przetrzymano mnie przez kilka miesięcy.
— Ten człowiek musi za to zapłacić. Dajcie mu pięćdziesiąt tęgich, siarczystych batów!
Za chwilę krzyk urzędnika poświadczył, że polecenie wykonywano z zapałem.
Sternau chciał się odwzajemnić przemytnikom, ale niechętnie słuchali słów wdzięczności, a pieniądze wręcz odtrącili. I tak obłowili się suto: zdobyli broń i konie. — —



V
LATARNIA MORSKA w MONT ST. MICHEL.

Niedaleko St. Malo wżyna się w wyspę, położoną w północnej Francji, zatoka St. Michel. Obok tej zatoki na wzgórzu leży miasteczko Avranches.
Na wzgórzu tem zbudowano w roku 1848 jedną z tych drewnianych latarń morskich, które ostrzegają okręty przed niebezpiecznemi skałami Normandji. Latarnik nazywał się Gabrillon. Był to odludek i dziwak. Ani żony, ani dzieci, mieszkała z nim tylko zgrzybiała, głucha baba, która opuszczała latarnię jedynie wtedy, gdy trzeba było przynieść panu pieniądze lub porobić zakupy.
Dawniej bywało, że obcy odwiedzali latarnię, z której roztaczał się wspaniały widok na ocean. Z biegiem lat jednak Gabrillon stał się tak szorstki, że podróżnych odeszła ochota zwiedzać latarnię.
Nikt w okolicy nie mógł pojąć przyczyny, dla jakiej Gabrillon tak shardział. Dopiero później kilku starych rybaków, którzy nocami wyprawiali się na połów, rozniosło wiadomość, iż w nocy na krużganku latarni zjawia się długa, chuda postać, szeptająca po hiszpańsku, czy w jakim podobnym języku, krótkie żałosne lamenty.
Na podstawie tych wieści narodziło się wśród przesądnych mieszkańców wyspy przekonanie, iż Gabrillon zawarł pakt z djabłem, który go często w nocy odwiedza, i od tego czasu zaczęto też latarnika jeszcze bardziej unikać. Tylko mer miasteczka nie podzielał tego zdania, bo Gabrillon był u niego i oświadczył mrukliwie, iż trzyma u siebie w latarni starego latarnika, umysłowo chorego. Mera bawiło ogromnie, że całe miasteczko uważa biednego obłąkańca za syna piekieł. —
Było piękne popołudnie zimowe. Poprzedniego dnia szalała burza; morze niezupełnie się jeszcze uspokoiło, ale powietrze tchnęło czystym ozonem. Nad morzem krążyły mewy i albatrosy, połyskując w słońcu, jak srebro.
Na stację Avranches przybył pociąg z Paryża. Wśród podrożnych dorodny, wykwintny mężczyzna. Wysiadłszy, zaczął rozglądać się po peronie, jakgdyby kogoś szukając. Po chwili przystąpił do niego jakiś człowiek, sądząc z odzieży, Hiszpan, i obydwaj weszli do poczekalni.
— Czy mogę wiedzieć, jak się ma condesa? — zapytał Hiszpan.
— Jestem zadowolony. Poprawiła się bardzo w ciągu tych kilku dni.
— A jej zmysły? Czy poznała pana?...
Sternau zasępił się i odparł:
— Nie; nie mam odwagi zastosować odtrutki. Hrabianka jeszcze zbyt słaba. Zaczekam z tem, aż ją przywiozę do Moguncji. Ale do rzeczy. Czy hrabia jest u Gabrillona?
— Z pewnością; latarnik nie wpuszcza nikogo na wieżę.
— A więc idziemy do mera.
— A potem?
— Potem z pomocą mera zabierzemy hrabiego i zawieziemy do córki do Paryża.
Mer siedział w swem biurze. Przyjął ich bardzo grzecznie:
— Czem mogę panom służyć?
— Pewną drobną informacją, monsieur. Kto zabronił ludziom wstępu do latarni morskiej?
— Nic mi o tem nie wiadomo, by wstęp był wzbroniony, — odpowiedział mer.
— Przypuszczam, że ta sprawa w każdym razie do pana należy?
— Bezwątpienia. Od kogo pan słyszał o podobnym zakazie?
— Od latarnika — wtrącił Mindrello.
— Ten Gabrillon to dziwny człowiek, mizantrop. Nie lubi, kiedy go kto niepokoi.
— Nie rozumiem, dlaczego z tego człowieka, bynajmniej nieprzeciążonego pracą, taki wygodniś. Mniejsza jednak, nie to mnie obchodzi. Podobno w latarni mieszka jeszcze jakiś starszy pan, obłąkany. Czy wie pan, któż to taki?
— To krewny Gabrillona.
— Krewny?
— Tak; szwagier, czy też jakiś kuzyn.
— Jak się nazywa, skąd pochodzi?
— Jak się nazywa? — odpowiedział zakłopotany urzędnik. — Tego dokładnie sam nie wiem. Gabrillon zameldował go wprawdzie, ale papierów żadnych nie przedłożył.
— Dziwne, że pan się takim meldunkiem zadowolił.
— Ma pan słuszność. Trzeba się będzie tem zająć. Przy nawale roboty wywietrzało mi to zupełnie z pamięci.
— Przybyliśmy tu nietylko po informacje. Prosimy pana o pomoc w pewnej sprawie kryminalnej.
— W sprawie kryminalnej? — mer obrzucił swych gości badawczem spojrzeniem. — Czy chodzi tu o zbrodnię?
— Tak. Powiem krótko. Hrabia Manuel de Rodriganda y Sevilla, zamieszkały w swym zamku w Hiszpanji, stracił nagle zmysły pod wpływem trucizny Pohon, Upas, którą mu podstępnie wlano do czekolady. Uczynili to ludzie, którym zależało na objęciu dziedzictwa hrabiowskiego. Zaledwie to stwierdziłem, nazajutrz hrabia znikł bez śladu. Później znaleziono jakiegoś trupa. Zbrodniarze utrzymywali, że to zwłoki hrabiego, wykazałem jednak fałszywość tego domniemania. Mimo moich protestów, pochowano zwłoki, jako zwłoki hrabiego, w grobowcu rodzinnym.
Parbleu! To prawdziwie kryminalna historia. Ale jaki ja mam związek z tą sprawą? Jestem przecież merem we Francji, a to się stało w Hiszpanji.
— Ma pan słuszność. To, co powiedziałem, ani pana grzeje, ani ziębi. Ale, monsieur, proszę słuchać dalej: Szczęśliwy traf naprowadził mnie na ślad porwanego hrabiego; uprowadzono go do Francji i tam pozbawiono wolności.
Canailles! Ale dlaczego panowie do mnie przychodzą?
— Bo kryjówka, w którą hrabiego zaszyto, leży w pańskim obrębie.
— Gdzież jest ten hrabia?
— W latarni morskiej.
— To chyba żarty!
— Nie, to prawda. Postąpił pan bardzo nieostrożnie, nie żądając papierów obłąkanego. Ten wrzekomy krewny Gabrillona nie jest nikim innym, tylko hrabią Manuelem de Rodriganda.
Mer, oblany potem przerażenia, rzekł:
— A to przeklęta historja! Przesłucham Gabrillona. Ale czy może pan przedstawić dowody, że ten człowiek jest istotnie hrabią de Rodriganda?
— Tak. Gdy wpadł w obłęd, stracił zupełnie pamięć pod wpływem trucizny. Zachował w pamięci ostatnią kliszę: swego rządcę Alimpo, który był w pokoju, gdy szaleństwo zaczęło opanowywać umysł hrabiego. Przez cały czas powtarza więc: — Jestem Alimpo, dobry, poczciwy Alimpo. — Nie wyobrażam sobie, aby jakiś inny obłąkany mógł ulec tego rodzaju monomanji i te właśnie powtarzał słowa.
— Trzebaby jednak stwierdzić urzędowo, że obłąkany hrabia te właśnie słowa wymawia.
— To przyjdzie nam z łatwością. Oto moje papiery, z których pan widzi, iż jestem domowym lekarzem hrabiego.
Zbadawszy dokładnie papiery, mer zwrócił się do Sternaua:
— Jestem do pańskiej dyspozycji. Proszę tylko o takie przeprowadzenie sprawy, abym nie miał przykrości z powodu mego uchybienia.
— Będę się starać. Najlepiej postąpimy, udając się zaraz na wieżę pod osłoną policji.
— Dobrze.
Po pół godzinie mer, Sternau, Mindrello oraz trzech uzbrojonych policjantów skierowało się przez wybrzeże morskie ku latarni. Po drodze Sternau rzekł:
— Rozdzielmy się chwilowo. Udam wraz z Mindrello, że jesteśmy turystami i że chcielibyśmy obejrzeć latarnię. Co będzie później, zobaczymy.
W towarzystwie przemytnika i policjanta, Sternau udał się pod latarnię. Drzwi główne, prowadzące na górę, były zamknięte. Mindrello zadzwonił; po jakimś czasie w drzwiach ukazał się latarnik i, poznawszy Mindrella, krzyknął w pasji:
— Znowu tutaj! Zabierajcie się do wszystkich djabłów!
Po tych słowach chciał drzwi zatrzasnąć, ale Mindrello wstrzymał go, mówiąc:
— Nie zamykajcie. Chcę obejrzeć basztę.
— Już raz wam powiedziałem, że zakazano. Czyście głusi?
Chciał drzwi zatrzasnąć siłą, gdy naraz stanął przed nim policjant, którego latarnik przedtem nie zauważył:
— Kto ci polecił nie wpuszczać nikogo?
Latarnik cofnął się o kilka kroków:
— Czyż mam pozwolić na to, by pierwszy lepszy włóczęga mnie tutaj niepokoił?
— Czy ten pan wygląda na włóczęgę, grubjaninie? — zawołał policjant, wskazując na Sternaua. — Z rozkazu pana mera oświadczam, że nie wolno bronić wejścia do latarni. Jeżeli jeszcze raz będziesz komu wstręty czynił, utracisz służbę. Zrozumiano?
Mindrello i Sternau weszli do latarni. Latarnik szybko popędził na schody, nie troszcząc się o nich wcale. Poszli za nim. W izbie umieszczonej na pierwszem piętrze wieży, siedziała służąca latarnika. Przybyszów obrzuciła złym wzrokiem krokodyla. Udali się wyżej. Na trzeciem piętrze mieściły się dwa pokoiki. Z jednego z nich, zamkniętego na klucz, dobiegały ciche jęki:
— Jestem Alimpo, wierny, dobry Alimpo...
Gabrillon pobiegł był po schodach tak szybko, aby właśnie zamknąć ten pokój na klucz. Teraz patrzył na przybyszów zukosa, nie wiedząc, czy zwrócą uwagę na ciche jęki, dochodzące z sąsiedniego pokoju.
— Dlaczego zamykacie chorego? — zapytał Sternau.
— Nie wasza sprawa — odparł latarnik szorstko i brutalnie.
— Widzi mi się, że nieczyste macie sumienie.
— Mój panie! — ryknął Gabrillon. — co was obchodzi moja rodzina? Jeżeli stąd nie wyjdziecie, będę zmuszony zrzucić was ze schodów.
— Wy? Mnie? — zapytał Sternau lekceważąco. — Gdybym nie brzydził się was dotknąć, połamałbym wam wszystkie kości.
Wyciągnął chustkę, podszedł do okna i zaczął nią machać. Na tle okna postać jego groźnie wyolbrzymiała w oczach latarnika.
— Co to za znak? — zapytał Gabrillon, ogarnięty trwogą.
Sternau nie odpowiadał. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Zjawił się mer.
— Gdzie jest obłąkany? — zapytał.
— W tamtym pokoju — odparł latarnik.
— Więc to twój krewny? — Jak się nazywa?
— Anselmo Marcello.
— Skąd pochodzi?
— Z Varyssy.
— Czy masz jego papiery?
— Kuzyn mój przyprowadził go tutaj i obiecał przysłać papiery, ale, niestety, umarł.
— Dowiem się w Varyssie, czy kuzyn twój istotnie tam mieszkał i czy przywiózł ci tego człowieka. No, a teraz otwieraj drzwi.
Latarnik spełnił polecenie.
Weszli do małej komórki. Na podłodze leżał siennik, a na nim spoczywał obłąkany. Skoro weszli, wstał i żalił się płaczliwie:
— Ja jestem Alimpo, dobry, poczciwy Alimpo.
— Słyszy pan? — zapytał Sternau mera.
— Tak, to słowa, o których pan uprzedzał. Ale czy to on?
Sternau podszedł do chorego, ujął go za ręce i rzekł z głębokiem wzruszeniem:
— To on bezwątpienia, to hrabia Manuel. Schudł, posiwiał, ale mało się zmienił.
Latarnik skoczył z miejsca:
— Ten pan się myli! To żaden hrabia; to Anselmo Marcello, którego znam doskonale.
— Milcz, oszuście! — zawołał Sternau. — Panie merze, proszę go aresztować!
Gabrillon zapytał z udanem zdumieniem:
— Mnie aresztować? A za cóż to? Przecież to mój krewny. Gdyby był hrabią, nie utraciłby zmysłów; oszalał bowiem z głodu i nędzy. Przygarnąłem go z litości i działaby mi się krzywda, gdybym za to miał pokutować w więzieniu.
Mer uczuł się dotknięty tą zachłanną czelnością.
— Milczeć! — rzekł do Gabrillona. — Aresztuję cię w imię prawa.
— Ja aresztowany? — zapytał Gabrillon. — Złapcie mnie, jeżeli potraficie!
Odepchnął z całej siły mera, niespodziewającego się ataku, i popędził ku schodom. Tu jednak wpadł w ramiona policjantów, którzy przybyli wraz z merem.
— Trzymajcie go mocno — polecił mer. — Ta próba ucieczki dowodzi jego winy. Będzie musiał wyznać, w jaki sposób hrabia dostał się tutaj.
Gdy policjanci oddalili się z aresztantem, mer rzekł do Sternaua:
— Ten człowiek gorzko odpokutuje za swą winę. Ja zaś, skoro tylko wrócę do biura, wyślę meldunek do Rodrigandy, że zamiast hrabiego pochowano inne zwłoki i że hrabia został odnaleziony. Ale kto zajmie się obłąkanym?
— Zostanie ze mną — odparł Sternau. — Zabierzemy go; będę się starał hrabiego uleczyć.
— Teraz idę spełnić swój obowiązek — objaśnił mer. — Dziś już późno, jutro przystąpię do przesłuchania Gabrillona. Zawiadomię pana, o której godzinie to nastąpi; może, monsieur, zechce pan być obecnym.
Sternau zbadał chorego i stwierdził, że stan, aczkolwiek bardzo ciężki, nie jest jednak beznadziejny. — Posłał Mindrella do miasta po bieliznę i ubranie dla hrabiego, gdyż pod tym względem hrabia był ogromnie zaniedbany.
Wypocząwszy przez cały dzień następny, Sternau, Mindrello i chory hrabia wsiedli do pociągu, który przez ośnieżone wzgórza Normandji powiózł ich do Paryża. — — —





  1. Przenośnia, oznaczająca murzynów.
  2. Róża cygańska.
  3. Sędzia najwyższego trybunału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.