Ku Mapimi/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ku Mapimi |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nich nie odbył tej drogi nigdy w życiu, nie zbłądzili ani razu.
Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Jechali właśnie przez równinę, wśród której wznosiły się kępki zarośli. Sternau, jako najbardziej doświadczony wśród uczestników wyprawy, zwracał uwagę na każde źdźbło pomięte, na każdą gałąź nadłamaną, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Jechali długi czas w milczeniu. Nagle rzekł Sternau do swych towarzyszy:
— Nie odwracajcie głowy ani na prawo, ani na lewo; patrzcie bacznie w kierunku gęstego krzaku mydłodrzewu, który stoi na prawo od wody.
— Cóż ciekawego? — zapytał Mariano.
— Tam leży człowiek na czatach, a za nim stoi koń.
— Nic nie widzę.
Unger również wytężał oczy napróżno.
— Jestem przeciwnego zdania — rzekł Sternau. — Oczywiście, trzeba wielkiej wprawy i doświadczenia, by w tej gęstwinie rozróżnić człowieka i konia. Skoro wezmę do rąk strzelbę, naśladujcie mnie, ale nie strzelajcie, zanim ja strzelać nie zacznę.
Jechali dalej, aż dotarli do poziomu zarośli. Teraz Sternau zatrzymał raptownie konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku zarośli. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.
— Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? — zawołał Sternau w kierunku krzaków.
Rozległ się krótki, brutalny śmiech. potem zaś słyszeć się dały słowa:
— Cóż was to obchodzi?
— Obchodzi nas bardzo — odparł Sternau. — Bądźcie na tyle łaskawi i wyłaźcie z krzaków.
— Dobrze, okażę wam tę grzeczność.
Coś poruszyło się w krzakach; wyszedł z nich człowiek, okryty szczelnie skórą bawolą. Twarz jego nosiła ślady pochodzenia indjańskiego, ubranie jednak podobne było do stroju, jaki przywdziewać zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony był w strzelbę i nóż. Wyglądał na śmiałka, któryby się djabła nie uląkł. Gdy wyszedł z za krzaków. koń ruszył za nim mechanicznie.
Nieznajomy obrzucił naszą grupę badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Nieźle poczęliście sobie, sennores. Przypuszczałby kto, żeście znajomi z prerjami.
Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:
— Dlaczegóż to?
— Bo udawaliście, że mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do ucha.
— To, że przylegliście w krzakach, oczywiście wydało nam się podejrzane — rzekł Sternau. — Cóżeście tam robili?
— Czekałem.
— Na kogóż to?
— Nie wiem. Może na was.
Sternau ściągnął brwi i rzekł poważnie.
— Dajcie pokój głupim żartom, tłumaczcie się wyraźniej.
— Dobrze. Ale musicie mi naprzód powiedzieć, dokąd zdążacie.
— Do hacjendy del Erina.
— W takim razie na was czekałem.
— Wynika stąd, jakoby wiedziano o naszem przybyciu i wysłano was naprzeciw.
— Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych którzy leżeli obok siebie i głośno gwarzyli. Podsłuchałem ich rozmowę, a z niej wynikało, że chcą schwytać jeźdźców, podążających z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi. Jeżeli jesteście tymi, którzy jadą do hacjendy — dobrze. Jeżeli nie — zostanę tutaj i będę czekać, aż nadjadą.
Sternau podał mu rękę i rzekł:
— Dzielny z was człowiek; dziękuję wam. Możecie być spokojni, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?
— Dwunastu.
— Mam ochotę pomówić z nimi słów parę. Gdyby to ode mnie zależało, chętniebym obejrzał tych ludzi. Ale myślę, że nie jest wskazane narażać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.
— Jestem tego samego zdania — odparł znajomy ironicznie.
— Dokąd prowadzi, wasza droga? — zapytał Sternau.
— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?
— Jeżeli macie ochotę, proszę bardzo.
— Więc jedźmy.
Po tych słowach nieznajomy dosiadł konia i ruszył na czele małej kawalkady. Zwisał według zwyczaju indjańskiego przez szyję konia, ku ziemi, aby wypatrzeć każdy ślad; z zachowania jego Sternau wyniósł pewność, że jest to człowiek, na którego można liczyć.
Wieczorem, gdy trzeba było pomyśleć o legowisku, przewodnik okazał się tak doświadczony i zręczny, że Sternau pojął, iż ma przed sobą prerjowca nieprzeciętnej miary. Nieznajomy raczył się wiktem naszej trójki, wypalił również papierosa; gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na niebezpieczeństwo i niepewną drogę, nie rozpalono ogniska; krótką rozmowę wieczorną prowadzono pociemku.
— Czy znacie mieszkańców hacjendy? — zapytał Sternau przewodnika.
— Oczywiście — brzmiała odpowiedź.
— Kogóż tam zastaniemy?
— Przedewszystkiem sennora Arbelleza, hacjendera; sennoritę Emmę, jego córkę; następnie sennorę Hermoyes, wreszcie pewnego strzelca, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź, oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.
— Należycie zapewne do cibolerów?
— Nie, mój panie; jestem wolnym Miksteką.
— Miksteką? W takim razie musicie znać Mokaszi-tayiss, wodza, zwanego Bawolem Czołem.
— Znam go — odparł spokojnie zapytany.
— Gdzież jest teraz?
— Raz tu, raz tam, gdzie go zapędzi Wielki Duch. Słyszeliście o nim?
— Imię jego słynie szeroko, nawet hen za wielkim morzem.
— Rad będzie, gdy się o tem dowie. Jak mam was nazywać, sennores?
— Nazywam się Sternau; ten sennor zwie się Mariano, tamten Unger. A jak mamy was nazywać?
— Jestem Miksteką; tak mnie nazywajcie.
Na tem urwano rozmowę wieczorną, poczem się udano na spoczynek. Każdy z czterech pełnił pokolei służbę nocną. Następnego ranka wyruszyli w drogę; około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i, wskazując ręką, rzekł:
— Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.
— Czy nie pojedziecie z nami? — zapytał Sternau.
— Nie. Droga moja prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.
Po tych słowach spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.
Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z zapytaniem, czego chcą przybysze.
— Czy sennor Arbellez w domu?
— Tak.
— Powiedzcie mu, że przybyli doń goście z Meksyku.
— Jesteście sami, czy nadjedzie ich więcej?
— Jesteśmy sami.
— Zaufam wam i otworzę bramę.
Odsunął rygle i wpuścił jeźdźców na dziedziniec. Zeskoczyli z koni; vaquero powiódł je do wodopoju. Na ganku domu powitał ich hacjendero. Podał rękę Sternauowi, poczem wyciągnął ją w kierunku Mariana. Mariano miał twarz odwróconą, oglądał się za końmi. Powoli ją odwrócił. Gdy Arbellez nań spojrzał, cofnął w zdumieniu rękę i zawołał:
— Caramba, cóż to jest! Hrabia Manuel! Ależ nie, hrabia Manuel wszak znacznie starszy.
Chwycił się za głowę, tak go oszołomiło to podobieństwo. Po chwili wzrok jego padł na Ungera. Załamując ręce, zawołał:
— Valga me Dios! Boże, nie opuszczaj mnie, czy jestem zaczarowany?
— Co się stało, ojcze? — zapytał dźwięczny głos dziewczęcy.
— Chodź tu, moje dziecko, — odrzekł. To zdumiewające. Przybywa trzech panów; jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi zaś do twego biednego narzeczonego.
Emma wyszła na ganek uśmiechnięta; na widok Ungera rzekła jednak poważnie:
— To prawda, ojcze; ten pan wygląda zupełnie jak mój biedny Antonio.
— No, to się wyjaśni — rzekł hacjendero. — Witam was, sennores: wejdźcie do mego domu.
Wyciągnął ręce do Mariana i Ungera i zaprowadził wszystkich trzech do sali jadalnej, gdzie gościom dano posiłek. Unger podnosił właśnie szklankę do ust by się z niej napić, gdy ręka mu jakby zmartwiała musiał szklankę odstawić. Wzrok jego spoczął bowiem, na drzwiach, które się otworzyły; stanęła w nich blada postać, która obrzuciła przybyszów błędnem, przelotnem spojrzeniem, pozbawionem wyrazu. Unger podszedł ku drzwiom i zaczął się przyglądać choremu.
— Czy to nie sen? — zawołał. — Antoni, Antoni! O, mój Boże!
Człowiek o zaćmionym umyśle popatrzył na niego i, potrząsając głową, jęknął żałośnie:
— Umarłem, zabito mnie.
Unger zapytał:
— Sennor Arbellez, kim jest ten człowiek?
— To narzeczony mej córki — odparł hacjendero. — Nazywa się Antoni Unger; myśliwcy nadali mu przydomek Piorunowego Grotu.
— A więc to jednak on. Bracie mój. bracie...
Po tych słowach Unger rzucił się ku choremu, objął Antonia ramieniem i przycisnął do piersi. Chory przyjmował te pieszczoty obojętnie. Patrząc bezpamiętnym wzrokiem w twarz brata, powiedział:
— Zamordowano mnie, nie żyję...
— Co się z nim stało, co mu dolega? — zapytał Unger Arbelleza.
— Obłąkany — odpowiedział don Pedro.
— Obłąkany? O mój Boże, co za spotkanie...
Unger złożył głowę w ręce, rzucił się na krzesło i zatrząsł od płaczu. Wszyscy otoczyli go kołem, przejęci bólem kapitana. Po chwili Arbellez położył mu rękę na ramieniu i zapytał cicho:
— Czy to prawda, że pan jest bratem sennora Antonio?
Unger skierował na niego oczy i odrzekł:
— Tak; jestem jego bratem.
— Pan jest marynarzem? Opowiadał nam wiele o panu.
— Umarłem, zabili mnie... — jęczał obłąkany.
Sternau przez cały czas nie spuszczał oka z nieszczęśliwego; teraz zapytał:
— Co jest przyczyną jego choroby?
— Uderzenie w głowę — odpowiedział Arbellez.
— Czy był tu lekarz?
— Tak, przez dłuższy czas.
— I powiedział, że niema ratunku? W takim razie był to nieuk, ignorant. Niech się pan uspokoi, panie Unger. Brat pański nie jest obłąkany, tylko umysł ma przyćmiony, a to da się wyleczyć.
Po tych słowach rozległ się radosny okrzyk. Wydała go Emma Arbellez. Podbiegła do Sternaua, chwyciła go za ręce, pytając:
— Czy pan mówi prawdę? Jest pan lekarzem?
— Tak, jestem lekarzem i spodziewam się, że niewszystko jeszcze stracone. Gdy się tylko dowiem szczegółowo, wśród jakich okoliczności uległ temu wypadkowi, będę mógł powiedzieć pani z całą pewnością, czy ratunek możliwy.
— Więc opowiem panu...
— Nie, sennorito, nie teraz — przerwał Sternau. — Odłożymy to na bardziej odpowiednią, spokojniejszą chwilę. Teraz musimy omówić inną sprawę, równie ważną i konieczną.
Emma usłuchała Sternaua z niechęcią i wyprowadziła chorego.
— Musi panów sprowadzać ważna sprawa — rzekł hacjendero.
— Bardzo ważna — potwierdził Sternau.
— Moja hacjenda była ostatecznym celem?
— Tak.
— Znaleźliście ją bez przewodnika?
— Mniej więcej. Dopiero wczoraj spotkaliśmy człowieka, który nas odprowadził aż tutaj. Było to Indjanin z plemienia Miksteków.
— Miksteków? W takim razie to Bawole Czoło.
— Co takiego? Bawole Czoło? — zapytał zdumiony Sternau. — Ależ nie miał wcale odznak wodza.
— Nie nosi ich nigdy. Okrywa się zwykle skórą bawolą, za broń służy mu strzelba i nóż.
— W takim razie to był on. Jechaliśmy z Bawolem Czołem, nie wiedząc o tem wcale. Przemilczał to, prawy i rzetelny człowiek! Czy zobaczymy go jeszcze?
— Zazwyczaj krąży po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jakiś czas, nieprawdaż?
— To zależy od okoliczności. Kiedy znajdzie pan dogodną porę, by posłuchać, co nas tu sprowadza?
— Zaraz, albo też później, jak się panu podoba. Czy to sprawa krótka, czy musi być załatwiona zmiejsca?
— Nie. Sprawa wymaga dłuższego czasu, a traktować należy ją bardzo ostrożnie. Chodzi tu o pewną tajemnicę rodzinną; do wyjaśnienia jej potrzebna nam pomoc pana i Marji Hermoyes.
— Jestem do pańskiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprzód wskazał panom ich pokoje.
Indjanka Karja przygotowała pokoje gościnne i zaprowadziła do nich gości. Sternau otrzymał pokój, w którym dawniej mieszkał zwykle hrabia Alfonso. Umywszy się i strzepnąwszy z siebie proch drogi, zeszedł na chwilę do ogrodu. Tu spotkał córkę Arbeleza, siedzącą obok obłąkanego. Wstała i poprosiła gościa, aby spoczął przy nich. Sternau usadowił się tak, że mógł obserwować chorego, i zawiązał z sennoritą rozmowę, z której dowiedział się o przygodzie ze skarbem królewskim w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. Słuchał uważnie, gdyż opowiadanie interesowało go nietylko ze stanowiska medycznego.
— A więc Niedźwiedzie Serce był również obecny? — przerwał. — Czy wodza Apaczów widziano od tego czasu?
— Nie.
— I całe to nieszczęście z powodu jednego człowieka, z powodu tego Alfonsa de Rodriganda. Ale poskromi się go i będzie musiał odpokutować za wszystkie łajdactwa.
— O, sennor, czy rokuje pan jakie nadzieje memu biednemu Antonio? Podczas gdy pan był u siebie w pokoju, brat jego opowiedział mi, że jest sennor sławnym lekarzem i że uleczył pan z obłędu swoją obecną małżonkę.
— Najlepszym lekarzem jest Bóg; mam nadzieję, że On nam pomoże. Czy Antonio jest cierpliwy i posłuszny? Czy pójdzie ze mną?
— Tak.
— Zabiorę go, aby zbadać. Mam ze sobą instrumenty; zdaje mi się, że wziąłem wszystko, co potrzebne.
Sternau ujął chorego za rękę; Unger poszedł za nim posłusznie. Emma udała się do swego pokoju i uklękła przed świętym obrazem, by się pomodlić. Gdy wróciła do salonu, wszyscy w nim byli zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Skoro Sternau nadszedł, zasypano go pytaniami.
— Przynoszę wszystkim radosną nowinę — rzekł z uśmiechem. — Uleczę sennora Ungera.
W salonie rozległy się okrzyki radości.
Sternau ciągnął dalej:
— Uderzenie było niezwykle silne, ale nie zdruzgotało czaszki; tylko jakieś naczynie krwionośne pod czaszką rozlało się na organ pamięci. W ten sposób chory zapomniał wszystko z wyjątkiem ostatniego wrażenia, a więc ciosu. Odczuł, że targnięto się na jego życie, więc przekonany jest, że umarł. Uleczę go tylko wtedy, jeżeli otworzę mu czaszkę i usunę krew, która wypłynęła z naczynia. Nacisk na mózg ustanie, organ pamięci zacznie znów działać i w tejże chwili wróci pamięć.
— Czy to operacja niebezpieczna? — zapytała Emma, pełna troski.
— Coprawda, bolesna jest, ale nie groźna, — pocieszał ją Sternau. — Jeżeli państwo mnie upoważnią, dokonam jej jutro.
Wszyscy wyrazili zgodę na projekt Sternaua, Arbellez zaś dodał z uśmiechem:
— Co do honorarium, nie powinien sennor mieć żadnych obaw. Chory jest bogaty, jak Krezus; otrzymał ze skarbu królewskiego, ukrytego w pieczarze, podarunek, który mu pozwoli bez trudu opłacić pańskie zabiegi.
— Miejmy nadzieję, że operacja całkowicie przywróci choremu świadomość, — rzekł Sternau i oddalił się, by sprawdzić, czy instrumenty lekarskie podatne są do użycia.
Po kolacji Sternau zakomunikował mieszkańcom hacjendy, w jakim celu przybył do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marji Hermoyes utwierdziły Sternaua w jego dotychczasowych przypuszczeniach.
W hacjendzie nikt już nie wątpił, że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonsem. — —
Dnia następnego miała się odbyć operacja. Sternau zwrócił się do Ungera, Mariana i Arbelleza o pomoc w obsłudze; poza tem prosił, by mu nikt nie przeszkadzał. W samo południe wszyscy czterej udali się do pokoju chorego. Nikomu nie wolno było wchodzić do korytarza, łączącego pokój z resztą domu. Wszyscy w mieszkaniu zachowywali ciszę niemal grobową, a jeśli padło jakie słowo, była to modlitwa, błagająca Boga, by się operacja udała.
Chwilami z pokoju rozlegało się coś w rodzaju bolesnego łkania, lub głośnego, przeraźliwego krzyku; wreszcie wszystko się uciszyło. Po długich chwilach oczekiwania wieści zszedł Arbellez, blady i wyczerpany.
— No i cóż? — zapytała Emma.
— Sennor Sternau jest najlepszej myśli. Chory leży w omdleniu. Masz wejść do niego zostać przy nim.
— Ja sama?
— Nie; w mojem towarzystwie. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć tylko znajome twarze.
Emma poszła za ojcem. Na górze, na korytarzu, spotkali kapitana Ungera. I on był blady i wyczerpany.
Gdy weszli do pokoju chorego, Sternau stał pochylony nad łóżkiem i mierzył puls Ungera.
— Sennorito, niech pani tak usiądzie, by panią zaraz musiał zobaczyć, gdy się tylko obudzi. Ja zaś ukryję się za kotarą — szepnął Sternau.
— Czy to długo trwać będzie, zanim odzyska przytomność? — pytała Emma.
— Najwyżej dziesięć minut. Wtedy rozstrzygnie się, czy pamięć wróciła. Czekajmy i módlmy się.
Po tych słowach Sternau usunął się za kotarę. Emma usiadła na łóżku Ungera, Arbellez umieścił się obok łóżka. Każda minuta wydała im się wiecznością. Wreszcie chory poruszył ręką.
— Proszę się nie lękać — szepnął Sternau. — Przewiduję nawet, że chory może wydać okrzyk przerażenia, jest bowiem przekonany, że go zabito.
Sternau się nie pomylił. Chory poruszył nagle całem ciałem, poczem zesztywniał na kilka sekund. Widocznie wracała mu pamięć. Wydał teraz okrzyk tak przeraźliwy, tak potworny, że aż Arbellez zadrżał, a Emma musiała się chwycić za poręcz łóżka, by nie upaść.
Chory westchnął bardzo głęboko i wreszcie — otworzył oczy.
W oczach tych nie było od miesięcy cienia świadomości. Teraz obecni mieli wrażenie, że Antoni Unger zbudził się ze snu; popatrzył naprzód prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego padł Emmę, otworzył usta i wyszeptał:
— Emma... O Boże, śniło mi się, że ten Alfonso chciał mnie zabić; spotkałem go w jaskini, w której ukryty był skarb królewski. Czy to prawda, że jestem u ciebie?
— Tak, jesteś u mnie, mój Antonio, — odpowiedziała, biorąc go w ogromnem wzruszeniu za rękę.
Unger chwycił się nagle za przewiązaną głowę.
— Ale głowa boli mnie właśnie w tem miejscu, w które otrzymałem uderzenie, — rzekł. — Dlaczego jestem przewiązany, Emmo?
— Jesteś raniony zlekka,
— Tak, czuję to, — odpowiedział. — Opowiesz mi wszystko później. Teraz chcę spać; jestem bardzo zmęczony.
Zamknął oczy; za chwilę zaczął oddychać miarowo. Sternau wyszedł z za kotary i, rozpromieniony, szepnął:
— Wygraliśmy, udała się operacja. Jeżeli gorączka przejdzie, będzie zdrów. Niech pan zejdzie nadół, sennor Arbellez, i zaniesie domownikom radosną wiadomość. Będę tu czuwał wraz z sennoritą.
Dzielny hacjendero udał się nadół; nowina, którą przyniósł, napełniła wszystkich nieopisaną radością.
Następna doba minęła pomyślnie. Tylko ranek przyniósł pewien niepokój, nie związany jednak z osobą chorego. Przybył wódz Miksteków, Bawole Czoło, i kazał się zaprowadzić do Arbelleza, przyniósł wiadomość o planowanym zamachu na hacjendę. Arbellez, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, powiedział:
— Pójdę po sennora Sternaua.
— Po sennora Sternaua? Po wielkiego nieznajomego, którego tu przyprowadziłem? — zdziwił się Indjanin. — Pocóż on potrzebny?
— Będzie nam musiał udzielić rady.
— Kimże jest ten człowiek? — zapytał Indjanin lekceważąco.
— To lekarz.
— Lekarz białych twarzy. Jakże on może dać dobrą radę Bawolemu Czołu, wodzowi Miksteków?
— Chodzi o to, by mnie dał radę, nie tobie. Powinniście się naradzić razem, co czynić. To człowiek wielkiego umysłu. Zrobił wczoraj Piorunowemu Grotowi cięcie w głowę; przywrócił mu rozum i pamięć.
Indjanin był zdumiony.
— A więc mój przyjaciel, Piorunowy Grot, znów wypowiada słowa rozsądne?
— Tak. Będzie zdrów za kilka dni.
— Sennor Sternau jest wielkim lekarzem, mądrym chirurgiem, ale nie jest wojownikiem. Czy widziałeś jego broń?
— Tak.
— Czy widziałeś, jak jeździ konno?
— Widziałem zdaleka, jak jechał.
— Więc widzisz, że człowiek ten siedzi na koniu jak blada twarz, a broń jego lśni jak srebro; nie zdarza się to wielkim wojownikom.
— Nie chcesz się z nim naradzać?
— Jestem przyjacielem hacjendy, więc przystaję. Lecz pożytku z tego nie będzie żadnego. Sprowadź go zatem.
Po chwili Arbellez wrócił w towarzystwie Sternaua, opowiedziawszy doktorowi po drodze, co oświadczył wódz Miksteków. Sternau powitał Indjanina z uśmiechem i rzekł:
— Słyszałem, że zowią was Bawolem Czołem i że jesteście wodzem Miksteków. Czy to prawda?
— Tak. Jestem Bawole Czoło, wódz Miksteków.
— Jakie nam przynosicie wieści?
— Zanim was przywiodłem tutaj, spotkałem dwanaście bladych twarzy, które chciały was napaść i uśmiercić; teraz widziałem trzy razy więcej białych, aniżeli wtedy, a planują oni zamach na hacjendę.
— Czyście ich podsłuchali?
— Tak.
— Kiedy zamierzają napaść?
— Jutrzejszej nocy. Widziałem ich w wąwozie tygrysa[1].
— Czy to daleko stąd?
— Według obliczenia białych twarzy trzeba godzinę jechać konno, albo dwie godziny iść pieszo.
— Co robią teraz w wąwozie?
— Jedzą, piją i śpią.
— Czy w wąwozie jest las?
— Owszem jest; wielki i gęsty. W lesie wytryska źródło; przy niem rozłożyli obóz.
— Czy wystawili straże?
— Widziałem dwóch wartowników, jednego u wejścia, drugiego u wyjścia wąwozu.
— Jaką broń mają blade twarze?
— Strzelby, sztylety i rewolwery.
— Czy chcecie mnie do nich zaprowadzić?
Pytanie to wprawiło Indjanina w zdumienie. Zapytał zdziwiony:
— Czegóż tam chcecie?
— Chcę obejrzeć te blade twarze.
— Poco? Przyjrzałem im się dokładnie. Kto ich chce widzieć, ten musi pełzać po krzakach i mchu, a do tego nie nadaje się wasz piękny strój meksykański, — rzekł Bawole Czoło z uśmiechem niemal obraźliwym. — Zresztą, kto idzie, by ich podsłuchiwać, ten naraża się na to, że go zabiją.
— Czy boicie się mnie tam zaprowadzić? — zapytał Sternau.
Miksteka spojrzał mu w twarz z pogardą.
— Bawole Czoło nie zna trwogi. Zaprowadzi was, ale nie pomoże wam, jeżeli napadną was blade twarze w liczbie trzy razy po dwanaście.
— Więc czekajcie tu na mnie.
Po tych słowach Sternau odszedł, aby przysposobić się do drogi.
— Ten człowiek zginie — rzekł Indjanin z głębokiem przeświadczeniem.
— Będziesz go ochraniał — odparł poważnie Arbellez.
— Ma wielkie usta, a małą rękę; mówi dużo, a nie dokona nic.
Po tych słowach Bawole Czoło podszedł do okna zaczął patrzeć przez nie z obojętnością.
Sternau wrócił po niedługim czasie.
— Teraz możemy iść — rzekł do Indjanina.
Miksteka odwrócił się od okna. Gdy wzrok jego spoczął na doktorze, odmalowało się w niem żywe zdumienie.
Sternau był ubrany w parę skórzanych spodni, w mocną koszulę myśliwską i wysokie buty; na głowie łami kapelusz o szerokich kresach. Było to ubranie, które kupił w Meksyku i przywiózł ze sobą, umocowawszy je ztyłu siodła. Przez ramię przewieszoną miał dubeltówkę. Z za pasa wystawały dwa rewolwery, ostry nóż i błyszczący tomahawk. Wyglądał tak wojowniczo i dojmująco, że nawet Miksteka, który podszedł do niego i powiedział jedno tylko słowo: — chodźmy — poczuł dla niego szacunek.
Ponieważ u butów Bawolego Czoła świeciły ostrogi, Sternau zapytał:
— Czy macie konia?
— Tak — rzekł Bawole Czoło.
— Czy chcecie udać się konno, do wąwozu tygrysa?
— Tak.
— Zostawcie konia, udamy się pieszo. Człowiekowi łatwiej się ukryć, aniżeli koniowi; koń może zdradzić właściciela.
Oczy Miksteki zabłysły radością. Przyznał Sternauowi słuszność. Wyprowadził więc konia na pastwisko i powiódł Sternaua, nie odwracając oczu za siebie. Raz tylko, gdy natrafili na grunt piasczysty, zatrzymał się i rzucił okiem na ślady, które pozostawili. Zobaczył trop tylko jednego człowieka; Sternau bowiem stawiał nogi dokładnie w ślady nóg swego poprzednika.
— Uff — mruknął Bawole Czoło, kiwając głową.
Droga prowadziła z początku przez piasczyste pastwiska, później przez wzgórza, zarośnięte niewielkiekimi drzewami; wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, że za każdem z nich mógł się człowiek spokojnie ukryć. Szli już około dwóch godzin; Sternau zauważył, że Indjanin staje się coraz bardziej ostrożny, więc zmiarkował, że są niedaleko wąwozu. Nagle Miksteka przystanął i rzekł:
— Obóz wpobliżu. Unikajcie hałasu.
Sternau nie odpowiedział ani słowa, w milczeniu postępując za swym przewodnikiem. Po pewnym czasie Bawole Czoło położył się brzuchem na ziemi, wskazując Sternauowi, aby go naśladował. Zaczęli pełzać powoli, w zupełnej ciszy, aż usłyszeli czyjeś głosy.
Dowlekli się na brzeg głębokiego wąwozu o ścianach tak stromych, że niepodobna było wspiąć się na ich zbocza. Wąwóz ten miał około ośmiuset kroków szerokości, a blisko trzysta długości. Na dnie płynęła woda; nad brzegiem strumyka leżało w trawie dziesięć uzbrojonych postaci. U wejścia do wąwozu i u wylotu stały warty. Sternau jednem spojrzeniem obrzucił wąwóz, poczem szepnął:
— Widzieliście trzy razy po dwanaście wojowników?
— Tak.
— Jest ich tylko dziesięciu. Reszty niema.
— Poszli zapewne na zwiady.
— Albo na rabunek.
Sternau nadstawił ucha. Rozmawiano tak głośno, że słychać było każde słowo. Widać ludzie ci czuli się tutaj bezpieczni.
— A ile mieliśmy otrzymać na wypadek schwytania ich? — zapytał jeden. — Dziesięć pesów od głowy? Suma wystarczająca. Niewarci tyle dwaj Niemcy i jeden Hiszpan.
Sternau zorjentował się, że mowa o nim i jego towarzyszach — Pojechali inną drogą. Niech ich djabli porwą! — rzekł drugi.
— Czego klniesz? — ofuknął sąsiad. — Tem lepiej, ze się wymknęli; teraz jako łup otrzymamy całą hacjendę, oczywiście, jeżeli wybijemy wszystkich, zwłaszcza zaś jednego z Niemców i Hiszpana.
— Jak sennor nazwał tych ludzi?
— Niemiec zwie się Sternau, Hiszpan — de Lautreville.
— Ale czy wystarczy nas do opanowania hacjendy? Ten Arbellez ma podobno około pięćdziesięciu vaquerów.
— Ośle, zaskoczymy ich przecież.
Sternauowi to wystarczyło. Nie należał do ludzi, którzy niepotrzebnie krew przelewają, ale tu przecież chodziło o wytępienie bandy zbójów i morderców. Chwycił więc za strzelbę, zdejmując ją powoli i ostrożnie z ramienia.
— Co zamyślacie? — spytał Indjanin.
— Chcę zabić tych ludzi.
— Tylu naraz?
— Tak.
Z twarzy Indjanina łatwo było odczytać, że towarzysza swego uważa za szaleńca. Chciał się cofnąć, ale Sternau rozkazał:
— Zostań, przecież się chyba nie boisz. Jestem Matava-se — Władca Skał. Wszystkich morderców mamy w rękach.
Usłyszawszy imię Matava-se, Indjanin uniósł się, by złożyć czołobitny ukłon.
— Będziesz strzelbą pilnował wyjścia wąwozu. Żaden z nich nie powinien uciec.
Po tych słowach Sternau zmierzył się z dubeltówki, kierując wdół lufę. Po chwili zdecydował jednak co innego.
— Zobaczysz, jak Władca Skał pokona wrogów!
Po tych słowach wstał, aby mogli go ujrzeć ci zdołu, i wydał głośny okrzyk, po którym wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.
Głos Sternaua rozległ się po wąwozie głośnem echem; równocześnie zabrzmiał huk wystrzału. Bandyci skoczyli na równe nogi i rzucili się ku strzelbom, które leżały w nieładzie — na dnie wąwozu. Sternau przypadł ku ziemi i posyłał wraz z Bawolem Czołem strzał za strzałem w kierunku zdezorjentowanych desperados[2]. Pięciu już padło, pozostali daremnie strzelali wgórę; widząc, że nic nie wskórają, a chcąc ratować życie, rzucili się do ucieczki. Co który zbliżył się ku wylotowi wąwozu, nowa kula kładła go trupem. Po upływie niedługiego czasu dwóch tylko pozostało przy życiu.
Jednego powalił Bawole Czoło, ostatniego chciał Sternau oszczędzić.
— Połóż się i nie ruszaj! — krzyknął do bandyty.
Rozkaz Sternaua został wykonany natychmiast.
— Zejdź do niego, ja zostanę tutaj i będę zgóry obserwować — rzekł Sternau do wodza Miksteków.
Bawole Czoło pobiegł w długich skokach wzdłuż krawędzi wąwozu, aż dotarł do punktu, w którym nieruchomo leżał na ziemi ostatni z bandytów. Nie było obawy, aby mógł teraz uciec. Sternau pośpieszył więc za Bawolem Czołem. Podszedłszy do leżącego, rzekł:
— Wstań.
Człowiek leżący podniósł się, drżąc na ciele.
— Ilu was było? — zapytał Sternau.
— Trzydziestu sześciu.
— Gdzie reszta?
Zapytany wahał się; zwlekał z odpowiedzią.
— Mów, milczenie przypłacisz życiem.
— Są w hacjendzie Vandaqua.
— Cóż tam robią?
— Udali się do sennora.
— Kim jest ten sennor?
— To człowiek, który nam kazał napaść na hacjendę del Erina.
— Czy nie wymienił swego nazwiska?
— Nie.
— Ale ja je znam. Czy macie konie?
— Pasą się niedaleko, w przełęczy leśnej.
— Jak daleko do hacjendy Vandaqua?
— Trzy godziny drogi.
— Kiedy wyruszyli stąd?
— Przed godziną.
— A na kiedy zapowiedzieli swój powrót?
— Mają wrócić, ledwie zapadnie wieczór.
— Dobrze. Zaprowadź nas na pastwisko, na które puściliście konie.
Nabiwszy strzelbę, Sternau udał się na pastwisko Wybrali tu trzy najlepsze bieguny i przyprowadzili je do wąwozu. Złożywszy w koce wszystką broń, jaką znaleźli, naładowali na wierzchowce. Do jednego z tych koni obydwaj zwycięzcy przywiązali jeńca, poczem ruszyli napowrót do hacjendy. Drogę odbyli przez las stępa, przez góry kłusem, galopem przez równiny.
Mieszkańcy hacjendy del Erina zdumieli się na widok tej małej kawalkady. Sternau udał się do chorego, Miksteka zaś opowiadał zdumionym słuchaczom, co zaszło.
— Ten lekarz słynie w prerjach — rzekł Bawole Czoło. — To Matava-se — Władca Skał.
Zaledwie Bawole Czoło skończył opowiadanie, zjawił się Sternau. Zastał chorego, pogrążonego we śnie; Emma czuwała przy nim, pieczołowicie spełniając wszystkie polecenia lekarza. Wszyscy pozostali mieszkańcy hacjendy zebrali się na dziedzińcu, Arbellez podszedł do Sternaua i, wyciągając doń rękę, rzekł:
— Jest pan skwapliwym sędzią. Obronił mnie sennor przed wrogiem.
Sternau zapytał:
— Słyszałem, że hacjenda Vandaqua jest oddalona stąd o trzy godziny drogi. Czy to prawda, że można się do niej dostać w tym czasie?
— Tak.
— Na jakiej stopie żyje pan z właścicielem hacjendy?
— Jest to mój wróg zacięty.
— Wyobrażałem sobie. Siedzi tam teraz Pablo Cortejo, który zwerbował przeciw panu tę bandę morderców. Mariano, wy, sennor Arbellez, i ja pojedziemy do Vandaqua w towarzystwie dwudziestu ludzi. Bawole Czoło wróci z dziesięcioma ludźmi do wąwozu tygrysa, aby sprowadzić konie i łupy; reszta pozostanie, pod opieką mego przyjaciela Ungera, aby ewentualnie bronić hacjendy, trzeba bowiem czuwać w ostrem pogotowiu — niewiadomo co się zdarzyć może. Zgadzacie się, państwo?
Wszyscy wymienieni chętnie objęli przeznaczone im role; niezadługo obydwa oddziały, każdy w swoim kierunku, wyruszyły z hacjendy. —
Oddział Bawolego Czoła miał przed sobą zadanie proste. Dojechawszy do wąwozu, naładował zdobycz na konie i zawrócił.
Inaczej rzecz się miała z oddziałem, zdążającym do hacjendy Vandaqua. Musiał posuwać się bardzo ostrożnie. Przebywszy pogranicze, spotkano jakiegoś cibolera. Sternau podjechał do niego i zapytał:
— Idziesz z hacjendy Vandaqua?
— Tak, panie.
— Czy właściciel w domu?
— Siedzi przy stole i gra w monte o srebrne pesy.
— Z kimże to?
— Z jakimś obcym panem ze stolicy. Zapomniałem jego nazwiska.
— Cortejo?
— Tak jest.
— Czy są jeszcze jacyś ludzie obcy w hacjendzie?
— Około dwudziestu. Przybyli niedawno. Rozłożyli się u vaquerów; grają, ale nie o srebrne pesy.
Jak pochwycić Corteja? O napadzie na hacjendę, o naruszeniu spokoju domowego mowy być nie mogło. Mimo to, zarówno Sternau, jak i Mariano, byli zdania, by się udać przed dom hacjendera i tam dopiero powziąć decyzję. Po kwadransie drogi ujrzeli hacjendę; a jeszcze przedtem dostrzegli wśród równiny parę ruchomych punktów.
Gdy nasz oddział przybył przed dom, wyszedł właściciel hacjendy..
— Ah, sennor Arbellez — rzekł z fałszywym uśmiechem. — Czemuż mam zawdzięczać ten niezwykly zaszczyt?
Sternau wysunął się na swym koniu i odpowiedział zamiast Arbelleza:
— Wybaczcie, mój panie. Jestem tu obcy; szukałem w hacjendzie del Erina sennora Corteja. Powiedziano mi, że jest u was. Czy mogę z nim mówić?
Wygląd Sternaua tak podziałał na hacjendera, że przestał się uśmiechać. Podniósł rękę i, wskazując wdal, rzekł:
— Przykro mi bardzo, mój panie, ale Cortejo odjechał przed chwilą.
— Dokąd?
— Tego nie wiem.
Sternau pokiwał głową. uśmiechając się pod wąsem. Rzecz oczywista, że ten człowiek nie zdradzi Corteja. Należało tylko sprawdzić, czy mówił prawdę, zapewniając, iż Cortejo odjechał. Datego też Sternau zapytał:
— Czy pozwoli pan odpocząć przez chwilę w swej hacjendzie?
— Chętnie — brzmiała odpowiedź. — Podejdźcie bliżej, sennores.
Zaproszenie było niezaprzeczonym dowodem, że hacjendero nie łgał.
— Co to za ludzie, którzy niedawno udali się konno na zachód?
— Quien-sabe — Kto to wie — odrzekł hacjendero.
Po skrytym wyrazie jego twarzy poznać było, że mógł dać odpowiedź mniej wymijającą, gdyby chciał. Sternau zakończył rzecz krótko.
— Bądźcie zdrowi — rzekł, odwracając się na koniu. — Wkrótce się dowiemy, kim są ci ludzie.
Po tych słowach ruszył z kopyta, a za nim cały oddział. Jechali w tym samym kierunku, w którym, jak to przedtem zauważyli, udali się nieznani jeźdźcy; droga prowadziła do wąwozu tygrysa. Wjechawszy do lasu, musieli posuwać się powoli. Konie szły z trudem naprzód; ponadto trzeba było wytężyć uwagę, aby wytropić nieprzyjaciela w kryjówce. Wreszcie dotarli szczęśliwie do ujścia wąwozu. Zatrzymali się teraz na polecenie Sternaua, on zaś począł badać tropy. Odczytał z nich, że vaquerzy tutaj byli, ponadto znalazł ślady prowadzące z wąwozu w kierunku zachodnim do lasu. Pozostawił je z pewnością Cortejo ze swymi ludźmi; należało tylko dowiedzieć się, dokąd pojechali.
Sternau więc ruszył z towarzyszami tym tropem.
Prowadził w coraz gęstszy las, szedł potem w kierunku północnym, aż dotarł do równiny, pozbawionej drzew.
Oddział Sternaua badał ślady aż do wieczora. Upewniono się wreszcie, że przeciwnik podążył w kierunku miasteczka San Rosa.
— Możemy zawrócić — rzekł Sternau. — Przynajmniej na czas jakiś jesteśmy przed tymi ludźmi bezpieczni. Otrzymali nauczkę, którą nieprędko zapomną.
— Zadenuncjuję ich u władz — rzekł Arbellez.
— Cóż to pomoże?
— Nic. Wiem o tem dobrze. Ten kraj, tak szczodrze przez naturę wyposażony, jest jednym z najnieszczęśliwszych na ziemi. Szarpią i rozdzierają go kłótliwe stronnictwa; jedni zniewalają drugich. Niemasz sprawiedliwości; prawo ma ten za sobą, kto silniejszy, choćby nikczemnik był ostatni, a kto chce sprawiedliwości, musi ją sobie sam wymierzyć. Tak, możemy wracać. Napad został udaremniony; nieprędko zechcą nas znowu niepokoić.
Noc już była ciemna, gdy dotarli do hacjendy del Erina. — —