Marya (Orzeszkowa)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  X.
Adam do Jerzego.

Ongród, 20 Grudnia.

Myślałem dotąd, kochany Jerzy, iż człowiek, niepozbawiony rozumu i woli, może urządzić życie swoje w ten sposób, aby było, jak zegar, z jednostajném tętnem i wskazówkami, wiernie wciąż przebiegającemi wykreślone im koło. Omyliłem się. Czas i stosunki z ludźmi każdemu snadź przynosić muszą najmniéj oczekiwane niespodzianki.
Mógł-żem ja, który na kobiety patrzałem, jako na połowę rodu ludzkiego niedokształconą i niedołężną, zdolną do wywierania bardziéj ujemnych, niż dodatnich wpływów na męzkie umysły i exystencye, mógłżem przed miesiącem jeszcze myśléć i przypuścić, że spotkam kobietę, któréj przyjaźń, z którą stosunek stanie się dobroczynném wytchnieniem wśród trudów zawodu mego, co więcéj, żywém i pogodném światłem, przy którego pomocy widzę dokoła siebie wiele rzeczy, wprzódy niedostrzeżonych.
Źle ci ją określiłem, pisząc w ostatnim liście, że jest ona zupełnie inną, niż była przed dziesięciu laty. Nie; kobieta ta jest wierną kontynuacyą czarującéj niegdyś młodéj dziewczyny. W postawie jéj, wyniosłéj i bezwiednie dumnéj, w swobodzie mowy jéj i poruszeń, w przeciągłém i zamyśloném wejrzeniu jéj oczu, znać poczucie spokojnéj siły i poważne nawyknienie do pracy i skupiania myśli; lecz zarazem, w srebrnym śmiechu, który od czasu do czasu wypływa z-za warg jéj, świeżych jak róża, w gładkości jéj czoła, w srebrnych blaskach, które oblewają źrenice jéj, ile razy wesołą jest, lub rozrzewnioną, tkwią znamiona natury dziewiczéj, nietkniętéj nigdy żadnym gwałtem ni wstydem burzliwéj namiętności. Z wielkiego zasobu posiadanych umysłowych wiadomości wywikłać potrafiła pełno pojęć, które czci i kocha. Nieraz, gdy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że przed oczyma memi rozwija się pasmo złotych nici, których końce zaczepiają kędyś w oddali i idealną cnotę i idealne szczęście ludzkości!
Zagadnienia, czy kobiety z natury swéj zdolne są do podniesienia się na wyższy stopień umoralnienia i urozumnienia, niż ten, na którym najogólniéj zostają teraz, nie odsyłam już do pedagogów i moralistów. Rozstrzygam je sam w sposób twierdzący. Gdyby zaś większość kobiet, w przybliżeniu przynajmniéj, posiadała zalety umysłu i charakteru pani Iwickiéj, dla większości mężczyzn szczęście było-by dostępniejszém, praca i uczciwość łatwiejszemi.
Nie deklamuję wcale, gdy mówię o uczciwości, ułatwionéj wpływem wprawdzie uczciwéj téż i dobréj kobiety. Wpływ ten był-by nieobliczonym, gdyby istniało na świecie wiele domów takich, jak dom Iwickich. Miałem tego naoczny dowód parę dni temu.
Jeden z urzędników, pracujących w biurze Iwickiego, i mieszkających w jednéj z oficyn kamienicy, zasłabł. Oznajmiono mi o tém, odwiedziłem chorego, poczém wstąpiłem do Iwickich, aby zdać sprawę pani Maryi o stanie pacyenta i o tém, czego w czasie choroby będzie on potrzebował. Zwyczaj ten oddawania chorych, znajdujących się w domu, pod opiekę pani domu, znalazłem już wprowadzonym tam oddawna. Stosował się w tym względzie do woli pani Iwickiéj mój poprzednik, ja téż przyjąłem go z łatwo zrozumiałą przyjemnością.
Przybyłem w chwili, gdy całe towarzystwo wstawało od obiadu.
Rodzina składa się właściwie z osób sześciu, do stołu jednak zasiada osób piętnaście. Wiész już o tém, kim są ci codzienni goście Iwickich, i w jakim celu pani Iwicka zgromadza ich przy swym stole.
Z sali jadalnéj towarzystwo przeszło do bawialnego salonu i ugrupowało się tam najrozmaiciéj. Iwicki rozmawiał wesoło i przyjacielsko z dwoma staruszkami, siwymi, jak gołębie, których przedstawił mi wprzódy, jako najstarszych, i wiekiem, i urzędem, pomocników swoich i ojca swego jeszcze. Były to przecież, nie licząc siwiejącéj czupryny gospodarza domu, jedyne siwe włosy w całém zgromadzeniu. Siedmiu młodych zupełnie i widocznie bardzo niezamożnych ludzi, otoczyło kanapę, na któréj siedziała pani domu, i prowadziło z nią rozmowę, w któréj z jednéj strony była szczera i wesoła uprzejmość, z innéj głęboki szacunek, połączony z odcieniem ufności i uwielbienia.
Pogadanka toczyła się powszedniemi zupełnie torami, o sprawach biurowych i rodzinnych, o zamążpójściu siostry jednego z młodych ludzi, o szkolnych powodzeniach braci innego z nich, o jakiéjś zabawie nakoniec, która niedawno odbywała się w którymś z mieszczańskich domów, i o któréj epizodach młodzi ludzie opowiadali żartobliwie, lub z naiwném zachwyceniem. Pomimo jednak lekkości i powszedniości pogadanki téj, z przyjemnością zauważyłem, że młodzi ludzie ci, niepokaźni, ubodzy, i widocznie niewysoko urodzeni, całą powierzchownością swą różnili się bardzo od kolegów swych, kancelistów i komisyonerów, pracujących, jak oni, w biurach rządowych lub prywatnych. Była w obejściu się ich pewna skromność, w sposobie wyrażania się pewna poprawność i logiczność, które znamionowały wyższą skalę nietylko obycia się towarzyskiego, ale nawet umoralnienia i niejako estetycznego wykształcenia. Łatwo przecież zrozumiałem zjawisko to, przypomniawszy sobie konieczne wpływy, wywierane na ludzi przez miejsca, do których uczęszczają oni, i widoki, na które choćby od czasu do czasu spoglądają.
Kwadranse upływały, młodzi ludzie przeglądali albumy i broszury, których zbiór wielki znajduje się w salonie, i zapytywali gospodynią domu o nazwy roślin, napełniających pokój. Nie wiem, czy mylę się, sądząc, że nawet tłumy kwiatów, zgromadzone w salonie pani Iwickiéj, przyczyniają się nieco do uszlachetnienia wyobraźni i udelikatnienia smaku skromnych jéj gości. Obiadując w garkuchniach, widzieliby oni zamiast nich, odymione ściany, otłuszczone naczynią i inne nieładne rzeczy, które, jeżeli nie poniżają umysłu widza, to przynajmniéj pozostaw[iają go] w uśpieniu.
Iwicki rozmawiał wciąż ze swemi siwemi gołębiami, a bardzo rzadko wtrącał się w rozmowę młodych swych pomocników. Zdaje mi się, że, przypuszczając ich do swego towarzystwa, chce on przecież względem nich zachować powagę pryncypała, w czém, może być, że i słusznie postępuje. W ogólności zacny ten kupiec miał wśród zgromadzenia tego pozór człowieka, dumnego trochę swém towarzyskiém i patryarchalném położeniem. Siedział on na szezlongu wygodnie, trochę może zbyt wygodnie rozparty, palił zwolna fajeczkę, na krótkim cybuszku osadzoną, i debatował z gołębiami o cenach zboża i drzewa na zagranicznych targach, o kursie pieniędzy krajowych za granicą, o wartości lasów jakichś, znajdujących się w oddalonym powiecie i proponowanych mu do nabycia. Dwaj czy trzéj z pomiędzy młodych kancelistów, opuściwszy gospodynią domu, albumy i broszury, stanęli w pełném uszanowania oddaleniu od pryncypała i przysłuchywali się z zajęciem jego rozmowie.
Po pewnym czasie, wysmukła Natalka i siedmioletni Janek wbiegli z sali jadalnéj do salonu, i z wielkiém swém uradowaniem poczęli roznosić pomiędzy gośćmi koszyki z owocami. Natalka posiada ruchy, giesty i sposób uśmiechania się swéj przybranéj matki. Widocznie kształci się ona według pierwowzoru, do którego przywiązana jest z fanatyzmem pojętnego i niezmiernie żywego dziecka. Mały Janek podawał owoce urzędnikom swego ojca, mówiąc:
— Proszę brać! Mama prosi, żeby pan wziął!
Niektórzy z nich, zamiast jabłek i gruszek, brali malca, podnosili go nad ziemię i całowali w oba policzki. Iwicki patrzał na to z ukosa i uśmiechał się nieznacznie na widok powszechnéj łaski, któréj doświadcza u ludzi mały jego faworyt; pani Iwicka zaś ściśléj przygarniała ku sobie średnie dziecię swe, które nie odstępuje jéj nigdy ani na krok, a wtedy, siedząc przy niéj na kanapie, przeglądało w milczeniu jeden z albumów i uśmiechało się czasem na widok obrazka, którego treść zrozumiéć już mogło.
Wiész o tém, mój Jerzy, jak rzadko wytrwać mogę w liczniejszych nieco zebraniach dłużéj nad godzinę, po godzinie już nawet szmerów tych, najczęściéj bezmyślnych, czuję się zmęczonym i w najgorszym humorze. Tu jednak, zapomniałem, że istnieją na świecie zegarki. Mówiłem przecież sam bardzo rzadko, ale patrzałem i myślałem. Myślałem, że tu i owdzie są na tym świecie rzeczy szlachetne i rozumne, i że nie jest zgubioném społeczeństwo, które posiada domy takie, jak ten, w którym się znajdowałem.
W akordzie tym były jednak dwie nuty fałszywe. Jednę z nich stanowił człowiek z powierzchownością dość ładną, lecz znamionującą pewną nieszczerość i przewrotną giętkość; drugą — siostra gospodarza domu, owa panna Klotylda, o któréj nieraz pobieżnie wspomniałem, a która, jak mi się zdaje, przedstawia jeden z tych patologicznych niemal okazów, które my, lekarze, często wśród kobiecych organizacyi napotykamy. Przypatrzyłem się jéj bacznie, jak wszystkiemu, co mnie otaczało, co otacza zwykle panią Iwicką. Jest to panna trzydziestokilkoletnia, z ładnemi płowemi włosami, które jednak układa w sposób nadzwyczajnie brzydki, z bardzo białą, dobrze zachowaną cerą, trochę ciężka i niezgrabna, dość jednak, po bliższém przyjrzeniu się, przystojna.
Otóż młodziutki urzędnik, z chytrym wyrazem twarzy, i panna Klotylda, trzymali się ze sobą ciągle nierozłącznie i na stronie. Rozmowa pomiędzy nimi toczyła się półgłosem, przerywana szeptem i śmiechami. Panna Klotylda trzpiotała się nawet trochę, zerwała kwiat, pysznie rozkwitający w wazonie, i przypięła go do butonierki młodzieńca. On spoglądał w jéj oczy z poufałością, trochę nieprzystojną.
Kobieta jest widocznie żywo zajętą; mężczyzna, nie wiem w jakim celu, stara się zajęcie to rozbudzać. To tylko pewna, że szepcąca i trzpiotająca się para ta sprawiała pani Iwickiéj przykrość widoczną, choć ukrywaną, Iwicki zaś chmurzył się, ile razy z pod oka spójrzał na siostrę.
Zmierzch zapadał, gdy służący i pokojówka wnieśli do salonu dwie wielkie zapalone lampy, i umieścili je na stołach pomiędzy kwiatami. Dzień to był świąteczny, wieczór więc cały towarzystwo to przepędzić miało razem. Pani Iwicka zbliżyła się i usiadła przy mnie.
— Czy pan nie znudziłeś się dziś u nas? — zapytała.
— Owszem, pani — odpowiedziałem — nie pamiętam, abym kiedykolwiek, wśród tylu na raz ludzi, przepędzał czas tak wybornie.
Byłem szczery.
— Ale dla pani — rzekłem — czy zabawy podobne nie są zbyt nużącemi? Wszak wśród ludzi tych, których zgromadzasz pani dokoła siebie, niéma takich, którzy-by towarzystwem swém istotną przynieść jéj mogli przyjemność?
— Owszem — odpowiedziała — miło mi jest być z tymi ludźmi, bo ich szczerze lubię, bo, jako domownicy moi prawie, obchodzą mnie oni bardzo. Zresztą, nie o samę przyjemność mi tu idzie... patrzę trochę daléj.
Opowiedziała mi historyą kilku z tych młodych ludzi, którzy tak wesoło wyglądali w jéj salonie. Nie były to przecież wcale historye wesołe. Dzieciństwa opuszczone, rodzinne domy pełne ciemnoty albo nawet nędzy, piérwsze młodości oddane na pastwę pracy ciężkiéj i źle wynagradzanéj, przesuwały się przed memi oczyma, wywołane opowiadaniem, którego słuchałem, a którego każdy wyraz brzmiał miłością dla ludzi i litością dla cierpień ich i upadków.
Nagle, kędyś w rogu salonu, zegar wydzwonił godzinę.
Przypomniałem sobie wtedy, że były na świecie zegary i godziny, i że na ten wieczór właśnie zwołałem był do jednego z pacyentów moich lekarską naradę.
Czy będziesz dziwił się, Jerzy, gdy ci powiem, że ciężko mi było wstać i odejść? Ale nie miałem już do darowania sobie ani jednéj minuty.
Kiedy żegnałem panią Iwicką, spostrzegłem, że mąż jéj stoi naprzeciw nas i patrzy na mnie z tym szczególnym wyrazem, który już parę razy w oczach jego zauważyłem. Jest to wyraz badawczéj, chmurnéj nieco uwagi. Mogło-by się zdawać, że, wpatrując się tak we mnie, człowiek ten chce mię przeniknąć do głębi, w gruncie zaś musi to być szczególne przyzwyczajenie do patrzenia takiego na ludzi, jedna z powierzchownych chropowatości, których najzacniejszy zresztą kupiec ten ma sporą dozę. Kiedy chciałem pożegnać go, powiedział mi, że pójdzie ze mną, bo ma pilny interes na mieście i wyjść z domu musi. Zapytał mię dokąd idę i oznajmił, że udaje się w tę samę właśnie stronę. Z gośćmi, których pozostawił u siebie, postępował bez żadnéj ceremonii, jak zresztą ze wszystkimi zawsze postępuje.
Gdy szliśmy obok siebie chodnikiem ulicy, Iwicki piérwszy zaczął rozmowę, któréj punkt wyjścia był dla mnie wcale niespodziewanym.
— Pan od niedawna jeszcze znasz moję żonę, — zaczął po krótkim wstępie, — bo tego spotkania się waszego przed wielu laty niéma co liczyć. — Otóż widzisz pan, jest to kobieta, którą znać trzeba długo, aby poznać i ocenić w zupełności. Nie można powiedziéć o niéj, że jest uczoną kobietą, ani wyborną gospodynią domu, ani najlepszą matką... cudzych dzieci... ani wesołą i przyjemną towarzyszką tych, z którymi żyje, bo jest ona wszystkiém tym razem.
Nie znalazłem na przemowę tę żadnéj głośnéj odpowiedzi. W myśli tylko powiedziałem sobie, że zacny kupiec bardzo porządnie układać musiał inwentarz przymiotów swéj żony.
Iwicki mówił daléj:
— Kiedy żeniłem się z Maryą, wielu ludzi utrzymywało, że popełniam szaleństwo, biorąc za żonę kobietę, młodszą od siebie o lat dwadzieścia, piękną i wysokiego rodu. Otóż pokazało się, że nie popełniłem szaleństwa, ale owszem, uczyniłem rzecz najrozumniejszą, jaką człowiek uczynić może, bo zdobyłem sobie wraz z nią szczęście i błogosławieństwo życia. Co prawda, odkąd zacząłem żyć z Maryą, przekonałem się dopiéro, że ludzie, którzy utrzymują, że szczęścia niéma na świecie, kłamią!
— Zapewne — zauważyłem — ale uczyń-że pan tak, aby gwiazdy na niebie i perły morskie dostępnemi były wszystkim ludziom, a ludzie przestaną kłamać w ten sposób.
Iwicki patrzył na mnie chwilę przy zmroku, panującym na ulicy, jakby chciał dojrzéć wyraz mojéj twarzy.
— Poetycznych zbyt używasz pan porównań — rzekł po chwili, ale nie są one przesadzonemi. — Żadna nawet gwiazda nie oświeci tak zmroku nocy i żadna perła nie uszczęśliwi tak nurka, który ją znajdzie, jak ta kobieta oświeca i uszczęśliwia moje życie.
Nie sądziłem doprawdy, aby był zdolnym do wyrażenia się w ten sposób. Zazwyczaj mówi on z prostotą, graniczącą z blizka z trywialnością.
— Nie powiem panu — mówił daléj — abym był przed ożenieniem się z Maryą nędzarzem albo nędznikiem. Miałem owszem zawód uczciwy i pewne przyjemności życia. Jednak odkąd zacząłem żyć z nią, wszystkiego mi przybyło: zręczności, rozumu, majątku i szacunku ludzkiego. Czuję, że jestem więcéj wart, niż byłem przedtém, i że więcéj wielkich wartości wytwarzam wkoło siebie. Na pozór wydawać się może, iż kobieta nie ma żadnego wpływu na interesa męża, jeżeli szczególniéj są one takiéj natury, jak moje. Otóż całkiem przeciwnie. Przez pięć lat ostatnich majątek mój wzrasta, wtedy gdy przedtém utrzymywał się zaledwie w równowadze. Co do tych ludzi, których pan widziałeś dziś zgromadzonych w moim domu, uważałem ich zawsze za rodzaj służących moich, którym płaciłem wedle wartości ich pracy. Nie przychodziło mi na myśl, abym coś więcéj mógł i powinien dla nich czynić. Teraz widzisz pan, że w domu moim znajdują oni nietylko kawałek chleba, ale i coś więcéj jeszcze. Jest téż jedno z dzieci moich, które kocham mniéj niż inne, przewidując, że nie uczyni mi zaszczytu ani przyjemności, będąc na-pół kaleką. Byłem niesprawiedliwym, nie prawdaż? No tak, ale zrozumiałem to i poprawiłem się, a raczéj poprawiło się to we mnie samo przez się, i teraz mam nadzieję, że żadna krzywda ani niechęć nie zapanuje nigdy pomiędzy mną a dziećmi memi.
Po krótkiéj chwili milczenia rzekł jeszcze;
— Wyobraź pan sobie budowę jaką, która-by opierała się na jednym filarze; gdyby filar ten runął, gmach cały upadł-by z nim w gruzy. Otóż wszystko, co posiadam, czynię i znaczę na świecie, pomyślność przedsiębierstw moich, dom mój i rodzina moja wspiera się na Maryi. Gdyby mi jéj zabrakło, nie powiem, że strzelił-bym sobie w łeb, albo że pękło-by mi serce; ale śmiało powiedziéć mogę, że przepadło-by nietylko szczęście moje, ale wiele rzeczy, którym podobne nie z pod każdego kamienia wyrastają.
W téj chwili stanęliśmy u bramy domu, do którego wejść miałem. Nad bramą paliły się dwie latarnie, przy których świetle spojrzeliśmy sobie w twarze. Siwo, głęboko osadzone oczy kupca błyszczały wzruszeniem.
Co do mnie, czułem się zimnym, jak lód. Dość szczególném było to nawet, że wzruszone słowa tego człowieka, zamiast zarażać mnie wzruszeniem, mroziły mię i wywoływały na usta moje uśmiech, który wątpię, czy wygłądał-by wesoło, gdybym pozwolił mu się ukazać.
Podałem Iwickiemu rękę na pożegnanie i rzekłem:
— W ciemne otchłanie nieszczęść, które pan ostatniemi słowami odmalowałeś, nie wejdziesz pan prawdopodobnie nigdy. Jesteście państwo oboje w wieku, w którym spodziewać się jeszcze można długich lat zdrowia, szczęścia i wszelkich pomyślności...
Po tych słowach pożegnaliśmy się. Wstępując na wschody, prowadzące do mieszkania mojego chorego, myślałem: dla czego człowiek ten uczynił dziś dla mnie tak znaczny wydatek wymowy? A przyznać trzeba, że gdy jest wzruszonym, znajduje w głowie swéj pewne wyrażenia energiczne i trafnie rzeczy malujące, które wymową nazwać można. Czy jest on tak przepełniony poczuciem szczęścia swego, że doznaje potrzeby oblewać niém swoich znajomych? Czy myśli, że jestem ślepym i nie widzę sam tego, co bije w oczy?
Narada lekarska trwała dość długo; późna już była godzina, gdy wróciłem do domu.
Czy znasz, Jerzy, usposobienia takie, jak to, które opanowało mnie wtedy? Po dwugodzinnéj zaledwie, roztargnionéj pracy, rzuciłem z rozdrażnieniem książkę i pióro i odbywać zacząłem jednę z tych komicznych z daleka, a z blizka niezbyt uciesznych przechadzek, w których wzburzonym myślom krokom człowieka odpowiada tylko głucha cisza, a wzrokowi jego na spotkanie biegną: ciemność, zalegająca milczące kąty domu, i pustelnicze światło, palące się wpośród nagromadzonych po stołach druków i szpargałów.
Upewnić cię mogę, że wieczoru tego położyłem się spać w humorze zupełnie czarnym, spowodowanym tém głównie, że nie byłem zadowolony z samego siebie. Nazajutrz jednak przekonałem się, że miałem dnia tego chyba trochę gorączki. Ani wewnętrzna równowaga moja nie została zachwianą, jak mi się to wydało, ani Iwicki nie mógł miéć w rozmowie swéj ze mną téj ostatniéj myśli, o którą go przez chwilę posądzałem. Jesteśmy obaj zbyt rozsądni, aby nas każda mara życia, ponętna czy straszna, podbijać albo przerażać miała.
Przed południem odwiedziłem chorego kancelistę państwa Iwickich i ztamtąd udałem się na piętro kamienicy, aby zobaczyć małego Franusia, którego cera niezupełnie podobała mi się dnia poprzedniego.
W bawialnym pokoju spotkała mnie Natalka, zrobiła przedemną zgrabny dyg i, podając mi rączkę, po którą sięgnąłem, powiedziała mi, że matka jéj prosi mię do swego pokoju.
Wszedłem więc do ustronnéj pracowni pani Iwickiéj i znalazłem ją, siedzącą na nizkiéj kanapce, z książką otwartą na kolanach i Franusiem, u stóp jéj na taboreciku. Na-pół tylko podniosła się na spotkanie moje i zaczęła mię pytać o chorego pomocnika swego męża. Potém wzięła w obie dłonie głowę Franusia i z uśmiechem zwróciła twarz jego ku mnie.
Dziecko było zdrowe, choć wyglądało blado; w przyległych pokojach mały Janek bawił się z jakimś rówieśnikiem swym; Natalka z robótką w ręku usiadła w kątku pokoju na nizkim stołeczku. Cisza wielka panowała w domu, przerywana tylko czasem śmiechem bawiących się dzieci. Za oknami prószył deszcz drobny i szumiały w szaréj mgle nagie drzewa ogrodu. W rogu pokoju, z za żelaznéj kraty komina, błyszczały żółte płomienie ognia.
Spojrzałem na wielką szafę z książkami, i żartując, przypomniałem pani Iwickiéj przyrzeczenie, które mi dała, otworzenia kiedyś przede mną tego przybytku niezupełnie mi znanych mądrości. Powstała szybko i, śmiejąc się, otworzyła na oścież szerokie drzwi szafy. Zdjęła z półki parę tomów i usiadła z niemi na uprzedniém miejscu. Imię autora książek tych było mi prawie nieznane, a jednak, jak przekonałem się potém, jest on jednym z przywódców tegoczesnéj umysłowości. Tylko, że gałęź nauki, któréj się oddaje, nie posiada bezpośredniéj styczności z tą, która stanowi przedmiot specyalnych moich studyów, dlatego wiedziałem o nim zaledwie to, że kędyś pod słońcem istnieje.
Mniejsza o tytuł książki téj i o imię jéj autora. Była to rzecz pomyślana i wykonana z tą potęgą myśli i słowa, która podbija i zachwyca każdy dobrze uorganizowany umysł. Ustępy czytane były dla nas wątkiem długiéj rozmowy, w któréj posprzeczaliśmy się parę razy, a sto razy zgodziliśmy się na jedno, i z któréj przyjaciel twój, Jerzy, dowiedział się z pewném zmartwieniem swém, że w czasie, gdy on ścigał uporczywie okiem jeden prąd myśli ludzkiéj, mnóztwo innych płynęło sobie światłem szerokiém, a on na nie patrzéć nie myślał, choć były ważne i na wielu punktach z wybraną przezeń specyalną dziedziną związane.
Tak: miałeś słuszność, Jerzy, utrzymując, że myślenie we dwoje jest rzeczą arcy dobrą. Czworo oczu widzi zawsze lepiéj i więcéj, niż dwoje. Jest ono także rzeczą dziwnie rozkoszną, dla mnie przynajmniéj, który, odkąd rozstałem się z towarzyszami piérwszéj młodości, z tobą szczególniéj, Jerzy, myślałem zawsze sam jeden.
Prawdą téż jest niezawodną, ale którą wczoraj dopiéro stwierdziłem na sobie, że jeden rodzaj pracy umysłowéj udzielić może spoczynku po innym; że myśl, znużona nieco wśród jednego kręgu badań, uczuć się może świeżą i rzeźwą śród innego.
W ślicznym, ciepłym, cichym pokoju pani Iwickiéj spędziłem parę godzin. Nie wyrzekliśmy o sobie samych ani jednego słowa, a jednak, ja przynajmniéj doświadczałem uczucia takiego, jakbyśmy się sobie ciągle zwierzali z tego, co nas najżywiéj obchodzi na świecie. W istocie, dla niéj, jak dla mnie, idee, zawierające w sobie najwyższy wykwit myśli i nadziei ludzkich, posiadają czar, nienadwerężony ani latami, ani niejedném doświadczeniem, które się zdaje zaprzeczać prawdziwości ich a możliwości. Mogą zdarzać się chwile, w których wielkie pomysły i aspiracye ludzkie wywołują na usta uśmiech niedowierzający i smutny, tło życia całego przecież osnuwa się wciąż na nich bezwiednie prawie, z popędu najgłębszéj natury, nieledwie z przyzwyczajenia.
Wyszedłem ztamtąd, Jerzy, młodszy o lat kilka, z myślą tak świeżą, jak niegdyś, przed wszelkiém zmęczeniem, bywała, z jakąś gorącą iskrą, którą czułem w źrenicy. Przyrzekliśmy sobie, że ile razy będziemy mieli czas po temu, puszczać się będziemy razem na poszukiwania nowych światów, jak mówiła, śmiejąc się pani Iwicka. Prawdopodobnie nieczęsto zdarzać się to będzie, bo ani ja, ani ona nie mamy wielu godzin do rozporządzenia naszego. W każdym razie przyjazny stosunek z tą kobietą, rozmowy z nią, choć nieczęste, sam jéj już widok stanowi w życiu mojém żywioł całkiem nowy, i najlepiéj określę wpływ jego na mnie, gdy powiem: odmładzający!
Cóż dziwnego, że Iwicki w pięćdziesięciu latach swych jest tak krzepki i czynny i tak wesoły! Nieba i ludzie! dajcie mi codziennie dwie godziny, tylko dwie godziny takie, jak te, które przepędziłem wczoraj, a wrócą mi wszystkie siły, wiary i zapały piérwszéj młodości, praca moja sto razy większy plon przyniesie, a humor mój będzie tak wesołym, że chyba samém wyglądaniem mém wszystkich moich chorych uleczę.
Adam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.