Modrzejowska z Odrzykrowia/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Modrzejowska z Odrzykrowia
Podtytuł Nowella
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok 1880
Data wyd. 1880
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Co mówiono w Odrzykrowiu o dziewicy Orleańskiej oraz jak Talja uciekła pod skrzydła Temidy.

Góry wy moje! wy pola rodzinne!
Joanna wiecznie, wiecznie żegna Was.

— Uważasz pan, że to jest wcale dobrze powiedziane.
— Szczególniej, to: żegna was.
— Bo trzeba zrozumieć w tem ukrytą myśl autora, uważacie: żegna was, czy „że gna was.“
— Ano tak, góry żegna a sama gna w świat, zobaczysz jak będzie tłukła Anglików.
— A może... może, gmach kobieta, okazała postać.
— Muszę po skończeniu pójść za kulisy i wyrazić jej moje uwielbienie.
— Uwielbienie! znamy się na tych uwielbieniach, ale wątpię, żeby się to na co przydało.
Pucołowaty obywatel spojrzał na mówiącego z wyrazem wysokiej pewności siebie przyczem baranie swe oczy wytrzeszczył niezmiernie szeroko.
Teatr był pełny.
Dyrektorowa miała racyą, mówiąc, że ta jak ją nazywała „drabina“ zrobi spektakl.
Pan Achilles zacierał ręce z radości — palnął nawet w bufecie parę kieliszków kminkówki, a za kulisami podczas międzyaktów czule przewracał oczami, a obejrzawszy się czy dyrektorowa nie patrzy, złożył na rączce panny Laury pocałunek i rzekł:
— Jesteś pani naszą perłą.
— Co ty mówisz aniołku, syknęła wszystko słysząca dyrektorowa.
— Ja... moja duszko właściwie... nic, tylko robiłem tu pani uwagę co do gestykulacyi...
— Pani ta, zbyt dobrze gra, żebyś ty jej robił uwagi...
— Ja też tylko tak.., mimochodem...
Po zapadnięciu kurtyny, rozległy się frenetyczne oklaski — przywoływaniom nie było końca.
Zasłona podniosła się po raz drugi i kilka olbrzymich bukietów padło na scenę.
Później zaczęli się schodzić za kulisy miejscowi protektorzy teatru.
Dyrektor szanował tych mecenasów — gdyż oni to stanowili stałych abonentów krzeseł, oni wreszcie umieli urządzać kolacyjki dla artystek i protegowali przedstawienia benefisowe.
Bez nich teatr byłby zawsze pusty — i gdyby nie oni, towarzystwo musiałoby spakować manatki i powędrować dalej w świat, szukając powszedniego chleba i wrażeń.
Ci stali zakulisowi goście mocno byli zaintrygowani pojawieniem się pierwszej gwiazdy. — Dawne artystki rzucały złośliwe spojrzenia w stronę garderoby i szeptały pomiędzy sobą o tem, że dziś świat jest tak głupi, i tak się ugania za nowością — że dla lada jakiej debiutantki gotów opuścić doświadczone i rutynowane artystki.
— Co pani chcesz, mówiła jedna, ja już widziałam takie kawały.
— Nowe sitko na kołek — a pamięta pani jak Klempska debiutowała w Pacanowie, to było kubek w kubek to samo.
Mecenasi sztuki otoczyli dyrektora.
— No kochany dyrektorku, przedstawisz nas nowej gwiaździe twojego personelu.
— Pragniemy ją poznać.
— Możnaby nawet zaimprowizować naprędce jakąś kolacyjkę.
— Ba, taki talent trzeba koniecznie oblać.

— O szanowni panowie, mówił kłaniając się dyrektor, poczekajcie póki panna Laura nie przebierze się.
— Winszujemy ci, winszujemy.
Nieśmiało, powoli wsunął się stary emeryt.
— A kochany pan Dobrodziej — panowie! oto jest szczęśliwy ojciec dzisiejszej naszej bohaterki, mam zaszczyt przedstawić — pan Bzikiewicz, obywatel ziemski znany już, chociaż tak młody mecenas sztuki: pan Gapiński kapitalista, pan Pępkowski inżynier i mechanik, pan Dziurdziukiewicz...
— Bardzo mi jest miło... że taki zaszczyt, mówił stary ściskając dłonie mecenasów sztuki.
— Pozwoli pan Dobrodziej, że ośmielamy się zaproponować skromną kolacyjkę, na którą zapraszamy pana wraz z utalentowaną córeczką.
— Pokornie... uprzejmie panom Dobrodziejom dziękuję, od śmierci nieboszczki żony nigdy na noc nie jadłem, godzina zresztą już późna, od pięćdziesięciu trzech lat bywam o tej porze w łóżku.
— Ale w taki dzień uroczysty można zrobić wyjątek.
— Pokornie, uprzejmie panom Dobrodziejom dziękuję, nie pijam, nie jadam, nie palę.
— Szkoda, wielka szkoda, może panna Laura byłaby innego zdania.
— Ona tylko bawarkę pija, najwyżej jeżeli zje polędwiczkę z kurczęcia i to na obiad.
— Otóż i panna Laura.
— Ach, ojczulek czeka.
— Pozwól pani, że przedstawię — oto panowie Bzikiewicz, Gapiński, Dziurdziukiewicz
Skłoniła się bardzo chłodno.
— My właśnie oczarowani jej wdziękami talentem, że się tak wyrażę, genjuszem, pragnęlibyśmy oto błagać panią o kilka chwil.
— Sądzę, szanowni panowie, że znajomość nasza zbyt jest przelotną i nie upoważnia do podobnych zaproszeń. — Żegnam panów.
— Do nóżek panom dobrodziejom upadam, prawił stary emeryt i opierając się na jakimś przedpotopowym parasolu wyszedł wraz z córką.
— Z tej beczki zaczyna, szepnął jeden ze skonfundowanych mecenasów,
— Patrzcie ją, jaka harda! myślałby kto że to królowa.
— Panowie! wtrącił dyrektor, zbyt obcesowo traktujecie te rzeczy, toć to jeszcze młoda.
— To gęś, wtrąciła pani dyrektorowa, nieobyta ze światem, niewidziała ludzi — bo czego ją taki emeryt mógł nauczyć.
— Powiem nawet pani, rzekł Dziurdziukiewicz, że i talent jej w pierwszej chwili robi wrażenie, następnie zaś, jak sobie przypominam szczegóły jej gry, widzę ogromne braki.
— Cóż panowie chcecie, pierwsze kroki.
— No tak, zapewne.
— Ale talentu nikt jej nie zaprzeczy.
— Talent jest, ani słowa — ale jeżeli będzie postępowała w ten sposób z ludźmi, którzy mogliby ją protegować i wspierać — to zobaczymy, jak daleko zajdzie.
— Nie widzę w niej materyału do ról seryo dramatycznych, niechby zagrała coś lżejszego.
— Właśnie chciałbym jej dać rolę w jakiej komedyi francuskiej.
— Ona nawet podobno nieźle śpiewa.
— Wiem, wiem, stary Miller ją uczył.
— Ma nieduży kontralt, ale bardzo sympatyczny i dźwięczny.
— Och dyrektorze, jakiż z ciebie fuszer! wystawiłeś ją w Dziewicy Orleańskiej, ha! ha! ha! pokażno ją nam w Czułej strunie, niechno ta wielka dama pokaże nam ramiona, szyjkę, rączki.
— Ba, a nóżki! już to nie ubliżając obecnej tu pannie Fifinie, ta dzisiejsza Joanna jest śliczna kobieta.
— Kto ładniejszej nie widział, żeby mu oczy wylazły — gniewam się na pana, bo ciągle tylko głupstwa mówisz...
Noc głęboka zapadła. Mecenasi sztuki pogodzeni z panną Fifiną i Julią zajadali kolacyę u miejscowego Bouquerela — emeryt miał sny niespokojne, zdawało mu się że przedstawiają go odrazu piętnastu prezesom i siedmiu radcom, że kłania się, że sam nie wie co mówi. Rzucał się staruszek na łóżku i powtarzał przez sen — uprzejmie, pokornie szanownym panom dobrodziejom dziękuję, dalibóg nie pijam nic, prócz czystej wody krynicznej.
Laura nie spała. Wrażenia nie dały jej zamknąć powiek. Widziała ciągle przed sobą tego olbrzymiego potwora o tysiącach oczu, co się publicznością nazywa — słyszała oklaski, widziała bukiety padające u jéj stóp, czuła się szczęśliwą, upojoną tryumfem...
Tylko dziwnemi jej się wydawały pewne niezrozumiałe wyrazy wychodzące z ust koleżanek, a zaproszenie na kolacyę przez tych panów, których spotykała poraz pierwszy w życiu, zupełnie jej się niepodobało.
Nie spała zupełnie.
Kiedy wielki zegar na wieży starożytnego ratusza w Odrzykrowiu wydzwonił siódmą — wstała, orzeźwiła się zimną wodą, przygotowała ojcu śniadanie i poszła do kościoła.
Wielka świątynia była jeszcze prawie pusta: przy drzwiach klęczał wyrobnik i bił się w piersi z całej siły, oparty o filar kościelny starzec jakiś szeptał różaniec, przebierając palcami kokosowe paciorki.
W bocznej ławce siedziało już kilka dewotek trapiących codziennie modlitwami swemi niebiosy. Bazyliszkowe ich oczy odrazu dostrzegły nadchodzącą aktorkę — i rozpoczął się szept cichy.
— Widzi pani pokutującą Magdalenę?!
— A prawda, cóż to ta komedyantka przychodzi udawać modlitwę?!
— O... O... patrzno pani, jak przewraca oczami, szczęście że święty Antoni jest tylko malowany, byłaby druga serya tentacyi.
— Dawniej to było lepiej — niepuszczano komedyantów do kościoła.
— Co pani chcesz — dawniej porządna kobieta poszłaby raczej na stos niż do teatru — dziś idzie i jeszcze śmie ludziom w oczy patrzeć.
— Módlmy się za nią a módlmy moja pani, chociaż wątpię, czy jej to co pomoże — bo z piekła nikt już nie wraca.
Młoda osoba pomodliwszy się wróciła do domu a ztamtąd udała się na próbę do teatru.
Dyrektor był uprzejmy ale zimny. Dyrektorowa spoglądała bardzo groźnie.
— Jakkolwiek, rzekła, nie mam prawa wtrącać się do prywatnego życia pani, jednak w interesie całej trupy zrobię pani uwagę, że wczorajsze jej postąpienie było w wysokim stopniu nietaktowne.
— Wybaczy pani, ale wyrazy jej są dla mnie zupełnie niejasne.
— Ha, niejasne, proszę — a jednak zdawałoby się, że skończyłaś już pani lat szesnaście...
— Proszę pani, albo mówić wyraźnie — albo uwolnić mnie od uwag niemających żadnego związku z teatrem.
— Więc, chciej pani o tem wiedzieć, że jeżeli porządni ludzie protegujący sztukę i teatr proszą artystkę na kolacyę — to się idzie i nie zniechęca się ludzi.
— Jakto pani, więc czemże ja tu jestem — czy artystką, czy damą do towarzystwa pierwszych lepszych panów z ulicy.

— Pani jesteś aktorką! pani powinnaś mieć swoją koteryę — pani powinnaś sprowadzać ludzi do teatru, ale nie odstraszać! Zresztą niech pani robi, co się jej podoba.
Łzy zakręciły się w oczach dziewczęcia — chciała odpowiedzieć — ale ból jakiś ścisnął jej gardło — siadła w kulisie, zasłoniła oczy i zaczęła płakać.
Dyrektorowa dumna z odniesionego tryumfu wyszła.
— Panno Lauro, pani, mówił Kominkiewicz, niech pani na to nie zważa. — Żona moja jest może gburowata troszeczkę, ale zresztą najzacniejsza kobieta — przebacz jej pani, otrzej łzy, bo już się schodzą i zaraz będziemy mieli próbę.
Laura wstała posłuszna, miała szczerą ochotę opuścić zaraz ten przybytek sztuki i wyjść; ale wstyd jej było się cofać, wstyd jej było ojca, wreszcie wstyd Ignacego.
Stało się...
— Dobra pani, mówił Dyrektor, pani śpiewa?
— Trochę.
— Sądzę że w przeciągu kilku dni nauczy się pani maleńkiej partyi.
— To zależy, jeżeli muzyka łatwa.
— O łatwa — śliczna leciuchna muzyczka.
— Cóż to będziemy grali.
— Czułą strunę, śliczna rzecz.
— Nie znam tego.
— A to komiczne, pani nie zna Czułej struny..
— Nie.
— Nie zna pani tej ślicznej piosnki:

Trzeba się bawić, tańczyć, śpiewać.

— Nie.
— Uważam, mówiła pani dyrektorowa wchodząc znów na scenę, że pani jakoś w ogóle nic nie zna.
— Być może.
— A jednak za trzy dni wystąpi pani w tej sztuce z panną Fifiną.
— Sądzę, że to będzie trudno.
— O nie, zobaczy pani że to bardzo łatwo.
— W tej chwili odbędziemy małą próbkę, pani Fifino proszę na miejsce — ale nie mamy drugiej kobiety.
— Ja ją zastąpię rzekła dyrektorowa i stanęła naprost Fifiny, robiąc zalotną minkę, (a miała ze czterdzieści pięć lat) i unosząc w górę suknię z pod któréj wychylały się nóżki, bardzo długie w stopach, ale za to bardzo cienkie w łydkach. Pani ta miała w sobie coś niesłychanie cynicznego...
— Jankiel graj!
Dyrektor orkiestry podniósł pałeczkę i ozwała się muzyczka piskliwa, z trzema fałszami na cztery takty, a jednocześnie dyrektorowa z Fifiną zaczęły śpiewać.

— Niech pani patrzy, mówiła pierwsza podrygując i uginając suknię w sposób pocieszny — to pani rola — tak się robi — tylko trzeba jeszcze więcej werwy, więcéj werwy, więcej wdzięku — pani to przyjdzie łatwiej, ja już jestem na to zbyt poważna — a jednak, o widzisz pani

tralla lalala la! la! la!

— A co? przypuszczam że pani to przypadnie do gustu. W tem miejscu podnosi się sukienkę i brawo pewne.
Laura niby skamieniała patrzyła na te pantomimy.
— Wybaczy szanowny dyrektor, ale ja nie potrafiłabym wywiązać się godnie z tej roli.
— A to dlaczego, mając tyle naturalnego wdzięku niech pani pamięta że każdy żywszy gest, śmielszy ruch to najpewniejsze brawo.
— Kwituję z brawa! ale ani moje wychowanie, ani pozycya nie pozwalają mi czynić publicznie w obec tysiąca widzów tego, na cobym sama patrzyć nie chciała.
— Pani zapewne chowała się na dworze królowej angielskiej?
— Gdziem się chowała, to nie do państwa należy, w uczciwym i zacnym domu, to dosyć — rola, którą mi państwo ofiarujecie, jest dla mnie ubliżającą, ja nie potrafię wykonać tego, przeciwko czemu oburza się dusza...
— Czy pani to mówi na seryo, czy też gra pani przed nami komedyą. W roli oburzonych dziewic byłoby pani naprawdę cudownie.
— Mówię zupełnie na seryo i proszę mnie więcej nie dręczyć już tą kwestyą.
— Tak... a jednak za trzy dni będę panią podziwiał w tej sztuce, a za dwa tygodnie zadebiutujesz pani jako piękna Helena.
— W pysznej zielonej sukni, rozciętej od góry do dołu — dodała dyrektorowa — w trykotach, które sobie pani kupisz — będziesz pani przedstawiała królowę Grecyi, uwodzoną przez miłego królewicza w pasterskim przebraniu...
— I cóż mnie zmusi do tego!? co? jaki sposób znajdziecie, żeby mnie poniżyć publicznie.
— Ha, jaki sposób, pani o to pyta.
— Tak, ja was pytam o to.
— A kontrakt? a zobowiązanie pismienne, według brzmienia którego, obowiązaną pani jesteś występować w rolach lekkich, w chórach i w ogóle czynić to wszystko, co się okaże potrzebnem dla dobra sztuki i towarzystwa.
— Prawda, ale cynizm nie ma nic z dobrem sztuki wspólnego...
— Zobaczymy, czy sąd podzieli pani opinje. Pani wiedziałaś o tem dobrze, że wstępujesz nie do klasztoru, lecz do teatru.
— Czyż więc jest sąd, któryby mógł zmusić uczciwą kobietę do zaparcia się swej godności własnej i wstydu?...
— O tak dalece nie, ale jest sąd, który przymusi panią do zapłacenia nam szkód i strat z tego powodu wynikłych — a my tracimy na pani trzysta rubli.
— Trzysta rubli!
— Tak, nieinaczej i wątpię, czy szanownej pani papa, sprzedawszy swe ruchomości i nieruchomości, będzie w stanie zebrać taką sumę, a wyrok jest nieubłagany, komornik zabierze pani graciki i sukienki... ładny interes...
— Nie zabierze mi jednak tego, co wy mi wydrzeć pragniecie.
— I... moja panno, — odezwała się nieubłagana dyrektorowa — były tu już nie z takiemi nosami, a jednak powoli, z początku płakały, potem łzy oschły, potem było im dobrze, wyszły na artystki i jadły chleb co się nazywa.
— Powozami jeździły, w brylantach chodziły...
— Więc procesujcie mnie państwo, jeśli chcecie. Sądziłam, że wchodzę do przybytku sztuki — weszłam do jakiejś nory... chciałam nareszcie pracować, a wy każecie mi być... sama nie wiem czem...
— No więc pani opuszcza towarzystwo?...
— Opuszczam i daj Boże, abym się z niem więcej nie spotkała.
— Kiedy tak — to udzielamy pani dymisję — jednocześnie idź mężu do adwokata — niech w tej chwili wytoczy tej pani proces, niech ją straduje. Idź pani do klasztoru za guwernantkę, lub za praczkę, sztuka i teatr obejdzie się bez kobiet, co chcą wprowadzać na scenę jakąś kapucyńską surowość.
Szła dziewczyna zalana łzami przez wązkie uliczki Odrzykrowia. Żal ściskał jej serce, żal po zawiedzionych nadziejach, żal po stracie złudzeń, które przez tak długi czas pieściła, smutno jej było i gorzko, a zagrożenie procesem, kłopot jaki przyczyniła poczciwemu ojcu, dopełniały tego kielicha goryczy...
Smutno jej było — smutno bardzo, a kiedy weszła do swego pokoiku — puściła wodze łzom, które się gwałtem do oczu cisnęły i wybuchnęła głośnym spazmatycznym płaczem.
Darmo badał ojciec o przyczynę tego żalu, daremnie prosił i po rękach całował.

Dziewczyna wpadła w jakiś stan gorączkowy.
Wezwany doktór, kazał ją co prędzej do łóżka położyć i głowę lodem okładać.
— Jest jakaś szczególna przyczyna — mówił — musiała doznać bardzo silnego moralnego wstrząśnienia.
Emeryt posłał po Ignasia, po starą ciotkę, co w drugim domu mieszkała, w domu zrobił się ten nieład, niepokój, jaki zwykle panuje tam, gdzie do okna zagląda blade widmo śmierci...
Niespano przez kilka nocy. Staruszek bardziej jeszcze posiwiał, bardziej zgarbił się i coraz z niepokojem i trwogą najwyższą spoglądał na swą jedynaczkę, której piękna główka leżała na poduszkach blada z przymkniętemi oczami, niby wyrzeźbiona z marmuru.
Silna wszakże natura zwycięzko wyszła z zapasów ze śmiercią. Życie zaczęło powoli powracać, na bladą twarzyczkę zawitały rumieńce a w domu całym było tak, jak to kiedy po nocy strasznej, zimnej i burzliwej, zaświta różowa jutrzenka i rozpędzi czarne chmury.
Ale fatalny pozew leżał na stole i staruszek przygotowany był na to, że będzie musiał sprzedać swoją emeryturkę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.