Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom X Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnik usłyszawszy z ust samego Salvatora, że tenże udaje się do pałacu Sprawiedliwości, aby być obecnym ostatecznemu osądzeniu sprawy Sarranti, zrozumiał zapewne, że tylko konieczność wejścia wraz z panem de Marande do pokoju żony, wstrzymała nas na chwilę od wprowadzenia do tej wielkiej i okropnej sali pałacu Sprawiedliwości, gdzie zbrodnia oczekuje kary i gdzie czasem także, niestety! przez nieszczęsną pomyłkę, niewinność bywa potępioną.
Około jedenastej wieczorem w chwili, gdy Karol X. był obecny na radzie ministrów i gdy setki ekwipaży przebiegały ulicę d’Artois, przystęp do pałacu Sprawiedliwości przedstawiał widok ciekawy w innym rodzaju, niż bulwar Włoski.
Od placu Chatelet, aż po sam pałac Sprawiedliwości, wszystkie dzielnice, place, ulice i zaułki pokryte były tłumem nabitym, kołyszącym się tak, iż można było sądzić, że stara wyspa pałacowa płynąć zaczęła pośrodku Sekwany, czyniąc ostatnie wysilenie, aby się oprzeć gwałtownemu uraganowi, który popychał ją do morza. Ale co szczególniej nadawało tym tłumom podobieństwo do burzliwego oceanu, to głuchy i posępny szmer, który odbijał się w okolicznych ulicach i wznosił jak rozhukane bałwany aż do sklepień starego pałacu św. Ludwika.
Tego właśnie wieczora, czyli raczej tej nocy, gdyż było już późno, miała się ukończyć sprawa Sarranti, która zajmowała, bardzo nawet słusznie, do wysokiego stopnia uwagę publiczną, od dnia gdy Monitor ogłosił akt oskarżenia.
Czytelnicy nie dziwią się więc zapewne, że proces, który stanowić miał epokę w dziejach sądu kryminalnego, ściągał taką liczbę ciekawych do sali posłuchań, tłum daleko liczniejszy, aniżeli mogła pomieścić.
Dla uniknienia nieporządku i zamieszania, prezes uważał za potrzebne rozdać najprzód bilety wejścia osobom, lub przynajmniej pewnej części osób, które o nie prosiły; adwokaci nawet otrzymali pewną tylko ilość posłuchań. Niepodobna było zaspokoić wszystkich żądań. Prezes otrzymał około dziesięciu tysięcy próśb o bilety, od dnia w którym akt oskarżenia został ogłoszony. Dyplomacja, dwie izby, szlachta, duchowieństwo, armia i finanse dopraszały się o łaskę.
Ztąd wynikło, że wszystkie miejsca były do tego stopnia natłoczone, iż widzowie spojeni ze sobą, tworzyli jedną masę; to też od czasu do czasu słyszano przy drzwiach i w korytarzach krzyk nieszczęśliwych, których duszono.
Nietylko długi szereg widzów rozciągał się aż do galerji i zapychał rozliczne schody, wiodące do różnorodnych drzwi wejścia, ale nadto jakeśmy już mówili, spektatorzy nieuprzywilejowani, rozpościerali ogon jak wąż olbrzymi aż do placu Pont-Saint-Michel, gdy głowa ich była na placu du Chatel.
Kilka ławek zachowano wyłącznie dla prawników, ale te natychmiast zajęte zostały przez panie, które nie mogły znaleść miejsca w ławkach, przysposobionych dla nich umyślnie pośrodku, naprzeciw ławki adwokatów.
Sprawa rozpoczęła się dopiero od dwóch dni, i jakkolwiek dotąd nie miano jeszcze dowodu zbrodni, o którą oskarżony był pan Sarranti, mówiono w pałacu i powtarzano w tłumie, że wyrok ma być wydanym dzisiaj.
Oczekiwano go więc lada chwila, mówimy tu przynajmniej o tych, którzy z daleka tylko uczestniczyli w tłumie, i choć była jedenasta, chociaż obiegała tłum wieść prawdziwa, lub też może fałszywa, że zbrodnia osądzoną została i wyrok już zapadł, nic jeszcze pewnego nie wiedziano na zewnątrz, i najcierpliwsi zaczynali głośno objawiać swoje niezadowolenie, którego nawet żandarmi porozrzucani w tłumie, powstrzymać nie mogli.
Dla tych przeciwnie, którzy uczestniczyli w samych rozprawach, interes zwiększał się ciągle, a trzynaście godzin posłuchania w jednym dniu, gdyż posiedzenie zaczęło się o dziesiątej rano, nie zmniejszyły bynajmniej uwagi jednych, lub ciekawości drugich.
Zresztą pominąwszy już zajęcie, jakie obudzał oskarżony, rozprawy te tak ożywione, stały się bardziej jeszcze zajmującemi z powodu odznaczającego się talentu prezesa i zarazem niezwykłej energji i dobrego smaku adwokata, broniącego pana Sarranti.
Co do zdolności prezydującego, były one nieporównane. W czynnościach tak ważnych i bolesnych, okazał on pojęcie nadzwyczaj bystre i jasne, wysłowienie szlachetne i łatwe, uczucie przyzwoitości wysokie i najskrupulatniejszą bezstronność.
Uroczystość dzisiejszego wieczora, miała przeto charakter imponujący i zarazem posępny, który łatwo da się wytłumaczyć, gdy w kilku słowach streścimy widok, jaki przedstawiała sala rozpraw.
Wszyscy prawie znają salę audjencjonalną sądów Paryża. Jest to olbrzymi prostokąt, dłuższy niż szerszy, ciemny, głęboki i wysoki, jak kościół.
Powiadamy ciemny, jakkolwiek sala ta ma pięć olbrzymich okien i dwoje drzwi oszklonych, umieszczonych po jednej stronie; ale czy dla tego, że po przeciwległej stronie nie przebija żadne światło, prócz gdy otworzą się małe drzwiczki, któremi wchodzi oskarżony, czy też, że posępne mury, które napróżno stara się rozweselić obicie z błękitnego papieru, rzucają cień smutny, czyli nakoniec, że ten przybytek sprawiedliwości odbija brudy, jakiemi zbrodnia splamiła jego wnętrze, dość, że wchodząc tu, przejmuje smutek posępny, wstręt nie do opisania, podobny do uczucia, któreby nam sprawiło stąpnięcie na gniazdo wężów jadowitych.
Ale dzisiejszego wieczora, sąd raził blaskiem świateł, smutniejszych może jeszcze od ciemności.
Wyobraźmy sobie ten tłum oświetlony drżącemi płomieniami setnych świec woskowych, blaskiem lamp, których przykrycia rzucały na twarze sędziów szczególniejsze cienie, nadając im posępną bladość, właściwą inkwizytorom przedstawianym przez malarzy hiszpańskich.
Wchodząc do sali na pół oświetlonej, przenoszono się mimowolnie myślą do tych tajemniczych posiedzeń rad dziesięciu, lub też inkwizycji. Wszystkie tortury średnich wieków stawały przed oczyma, szukano w najciemniejszym zakątku sali, maski inkwizytora.
W chwili, gdy dostajemy się do środka, adwokat królewski zabiera się do przeczytania wniosków.
Jest to człowiek wysokiego wzrostu, blady, kościsty i suchy jak stary pargamin, trup żyjący, którego jedyną oznaką życia jest głos i wejrzenie, a jeszcze głos ma jak tchnienie, a wzrok niepewny i bez wyrazu. Człowiek ten zdaje się być wcieleniem procedury kryminalnej, jest to wniosek uosobiony.
Ale nim dadzą się słyszeć główne osoby tego dramatu, powiedzmy, jakie zajmowały miejsca w sali audjencjonalnej.
W głębi pośrodku urzędników zasiada prezydujący otoczony sędziami.
Z prawej strony pod dwoma olbrzymiemi oknami siedzi czternastu przysięgłych. Mówimy czternastu, gdyż adwokat królewski z powodu domniemanego przeciągnięcia się rozpraw, przybrał dwóch jeszcze dodatkowych przysięgłych i wyższego urzędnika sądowego.
Pośrodku koła sądowego, znajduje się szanowny pap Gerard.
Był to ten sam człowiek, prawie zupełnie łysy, o oczkach maleńkich i zapadniętych, którego brwi gęste i siwiejące jak szerść dzika, zwieszały się pośrodku na nos zakrzywiony, jak dziób sępa; była to wreszcie fizjognomia nikczemna i tchórzliwa, która wywarła tak szczególniejsze wrażenie na księdza Dominika, gdy wszedł do pokoju umierającego.
Oblicze człowieka żądającego od prawa sprawiedliwości, jest zazwyczaj, jakakolwiek byłaby jego powierzchowność, wzruszające i zajmujące w wysokim stopniu, gdy przeciwnie twarz oskarżonego wywołuje pogardę i wstręt. Ale tu było zupełnie przeciwnie, i gdyby się poradzono publiczności zgromadzonej, byłaby zapewnie jednomyślnie osądziła, widząc piękne i szlachetne oblicze pana Sarranti, pogodną i uczciwą twarz księdza Dominika, że role były zamienione, i że morderca był ofiarą, a ten, który uchodził za ofiarę, był mordercą.
A teraz, gdy dodamy jeszcze, że pan Sarranti eskortowany przez dwóch żandarmów, wsparty o kratę rozmawiał od czasu do czasu z synem i ze swoim adwokatem, dokończymy już tem opisu smutnej uroczystości.
Jak powiedzieliśmy wyżej, sprawa ciągnęła się od dwóch dni. Sesja, na którą wprowadzamy czytelników, była więc trzecią z rzędu i prawdopodobnie ostateczną.
Powiedzmy w krótkości, co zaszło na dwóch pierwszych.
Po przedwstępnych formalnościach, przeczytano akt oskarżenia, którego nie będziemy powtarzali, ale któren ciekawi odszukać będą mogli w dziennikach ówczesnych.
Z tego aktu wynikało, że pan Gaetano Sarranti, dawny wojskowy, urodzony w Ajaccio, na Korsyce, mający lat czterdzieści ośm, oficer legji honorowej, był obwiniony o skradzenie w wieczór dnia 20 sierpnia 1820 r. trzech kroć sto tysięcy franków z biurka pana Gerard, o zamordowanie kobiety będącej w usługach tegoż pana Gerard, i o porwanie lub zabicie synowca i synowicy pana Gerard, których najmniejszego śladu nie można było odnaleźć.
Zbrodnie przewidziane artykułem 293, 296, 302, 304, 345 i 354 kodeksu karnego.
Po przeczytaniu aktu oskarżenia, przeprowadzono w zwykłej formie indagację obwinionego, który na wszystkie zadane sobie pytania odpowiedział, nie, nie okazawszy żadnego wzruszenia, prócz boleści, którą zdawał się być przejęty na wieść o śmierci lub też zniknięciu dzieci.
Adwokat pana Gerard sądził, że nabawi kłopotu pana Sarranti, pytając dla czego gwałtownie opuścił dom, w którym został przyjęty z taką życzliwością, ale pan Sarranti odrzekł z prostotą, że ponieważ spisek, którego był jednym z głównych przywódzców doszedł do wiadomości policji, przeto chciał się połączyć z panem Lebastard de Premont, generałem francuzkim w Rundżet-Sing, według: instrukcyj cesarskich.
Poczem opowiedział, jak chcąc przeprowadzić swój projekt, powrócił w towarzystwie generała do Europy i próbował wraz z nim wykraść króla Rzymskiego z Schönbrunn, usiłowanie, które się nie powiodło, o czem dowiedział się dopiero będąc aresztowanym i nad czem bolał serdecznie.
A zatem odpierając oskarżenie kradzieży i morderstwa, uznawał się winnym obrazy majestatu i unikał kary cywilnej, poddając się karze politycznej.
Ale. nie było to w interesie tych, którzy chcieli go potępić. Życzono sobie jedynie znaleźć w panu Sarranti zbrodniarza i złodzieja, który pragnął przywłaszczyć, zbroczony krwią dwojga nieszczęśliwych dzieci majątek, nie zaś knującego spiski polityczne, który z narażeniem życia chce podstawić jedną dynastję w miejsce drugiej i zmienić formę rządu z bronią w ręku.
Prezydujący zmuszony był przerwać panu Sarranti tłómaczenie.
To tłómaczenie zjednało mu sympatję wszystkich słuchaczy, która mimowolnie i jego prawnika, pociągała wraz z innymi.
Poczem następowało zeznanie pana Gerard.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne pierwsze jego zeznanie, jakie uczynił przed merem Viry, nazajutrz po dokonanej zbrodni.
Nie potrzebujemy zatem powtarzać go tutaj.
Koniec pierwszego posiedzenia zapełniony był zeznaniami świadków: wszystkie te zeznania na niekorzyść pana Sarranti, były długim panegirykiem pana Gerard, przy którym św. Wincenty a Paulo był w porównaniu nędznym tylko egoistą.
Pierwszym z tych świadków był mer z Viry.
Czytelnicy znają już tego poczciwca.
Oszukany przerażeniem, z jakiem pan Gerard objawi mu katastrofę, wziął osłupiałość zbrodniarza za przestrach ofiary.
Przesłuchano także czterech czy pięciu chłopów, dzierżawców lub właścicieli z Viry, którzy mając tylko stosunki z panem Gerard z powodu kupna lub sprzedaży ziemi, oświadczyli, że w interesach okazywał się zawsze akuratnym i uczciwym.
Przesłuchano następnie że dwudziestu pięciu świadków z Vanvres i Bas-Meudon; byli to ci wszyscy, od czasu gdy pan Gerard zamieszkiwał między nimi, doświadczali jego dobroczynności i wspaniałości.
Jeżeli czytelnicy przypominają sobie rozdział zatytułowany „Filantrop wiejski“, zrozumieją zapewne, jakie wrażenie musiały sprawić na przysięgłych opowiadania wspaniałomyślnych uczynków szanownego pana Gerard, a w szczególności też ostatniego czynu, którego o mało nie przypłacił życiem.
Pan Sarranti zapytany o pana Gerard, odpowiedział z dobrą wiarą, że ma go za bardzo uczciwego człowieka, i że on sam musiał być oszukany pozorami, skoro go tak okrutnie oskarżył.
Na to zapytał go prezydujący:
— Lecz nakoniec, cóż powiesz pan na swoją obronę i jak zdołasz wytłómaczyć kradzież stu tysięcy talarów, śmierć pani Gerard i zniknięcie dzieci?
— Sto tysięcy talarów były moją własnością, odrzekł pan Sarranti, czyli raczej był to depozyt, który mi powierzył cesarz Napoleon. Pan Gerard sam mi je oddał. Co zaś do zabójstwa pani Gerard i zniknięcia dzieci, nie mogę nic powiedzieć, ponieważ pani Gerard była przy dobrem zdrowiu, a dzieci bawiły się na trawniku, gdy opuszczałem; zamek mniej więcej o trzeciej godzinie po południu.
Było to tak nieprawdopodobne, że prezydujący spojrzał na przysięgłych, ci zaś potrząsali głowami znacząco.
Ksiądz Dominik, w czasie przebiegu sprawy, wyglądał jak człowiek trawiony gorączką, która dochodziła czasem aż do szału. Podnosił się, siadał napowrót, ciągnął ojca za koniec surduta, otwierał usta, jak gdyby chciał mówić i nagle wydawał jęk głuchy; wyciągał chustkę z kieszeni ocierał kroplisty pot z czoła, opuszczał głowę na ręce i pozostawał długi czas jak bez czucia.
Coś podobnego działo się z panem Gerard, który z niewytłómaczonem zajęciem dla widzów, śledził częściej wzrokiem Dominika, niż pana Sarranti. Gdy Dominik się podnosił, on także wstawał, jak gdyby pchnięty niewidzialną sprężyną; gdy Dominik otwierał usta do mówienia, pot spływał po czole oskarżyciela, który zdawał się być bliskim zemdlenia.
Pośród tej zagadkowej sceny, której dwóch tylko aktorów znało tajemnicę, niespodziany wypadek wywołał fałszywy akord w tym hymnie pochwalnym, który otaczał pana Gerard.
Starzec ośmdziesięcioletni, blady, schudzony, jak Łazarz zmartwychwstały, stawiając się na wezwanie, zbliżył się krokiem powolnym, ale stanowczym. Był to ogrodnik z Viry, ojciec i dziadek mnóstwa dzieci, który od czterdziestu lat uprawiał ogród zamkowy gdy ten wypadek zaszedł; był to ten wierny sługa, którego odprawy domagała się Orsola, chcąc zapewnić sobie władzę nad panem Gerard.
— Nie wiem ja kto popełnił to morderstwo, powiedział, ale wiem, że kobieta, którą zamordowano, była złą kobietą: opanowała tego człowieka, który nie był jej mężem, chcąc go przymusić aby się z nią ożenił (i wskazał na pana Gerard). Oczarowała go i miała nad nim władzę bez granic. Przekonany jestem, że nienawidziła jego pupilowi że mogła zrobić, co tylko chciała z tym człowiekiem.
— Czy masz jakie wypadki do opowiedzenia, zapytał prezydujący.
— Nie, odrzekł staruszek, tylko przed chwilą słyszałem, że mówiono o charakterze pana Gerard i uważam to za powinność, ja, który od lat ośmdziesięciu widziałem już tyłu ludzi, powiedzieć, co o nim myślę. Służąca jego chciała zostać panią, może do tego zawadzały jej dzieci. Ja zawadzałem tej także!
W czasie, gdy starzec mówił, Dominik zdawał się tryumfować, gdy przeciwnie, pan Gerard zbladł śmiertelnie i zęby mu dzwoniły.
To zeznanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach.
Prezydujący zmuszony był wezwać do porządku i odprawiając starca powiedział:
— Idźcie mój przyjacielu, panowie przysięgli skorzystają: z tego zeznania.
Adwokat pana Gerard, zarzucił natenczas, że chciano odprawić ogrodnika z powodu, że był już prawie nieużytecznym dla podeszłego wieku, i że wtedy Orsola, którą ten człowiek tak niewdzięcznie oczerniał, prosiła za nim usilnie.
Starzec, który wracał już do swej ławki, wsparty jedną, ręką na kiju, a drugą na jednym ze swych synów, zatrzymał się nagle, jak ukąszony przez jadowitego węża. I wróciwszy jeszcze, dodał głosem stanowczym:
— To, co pan nazywasz niewdzięcznością, jest tylko prawdą. Orsola żądała najpierw od pana Gerard, aby mnie odprawił, pan Gerard zgodził się na to, potem znów prosiła, abym został i pan Gerard zgodził się powtórnie. Chciała ona może wypróbować swej władzy nad tym panem, aby się przekonać, czy i w ważniejszych okolicznościach będzie mogła liczyć na niego.
— Czy to, co mówi ten człowiek jest prawdą? zapytał prezydujący, zwracając się do pana Gerard.
Pan Gerard chciał powiedzieć, że jest to fałszem, ale podniósłszy głowę, spotkał wzrok ogrodnika, który szukał jego oczu. Olśniony tem wejrzeniem, jak gdyby błyskiem swego sumienia, nie miał odwagi zaprzeczyć.
— To prawda! wybełkotał.
Prócz tego jednego zdarzenia, wszystkie zeznania, jak to już mówiliśmy, były na korzyść pana Gerard.
Co do świadectw na korzyść pana Sarranti, oskarżony nie żądał żadnego: sądził on, że jest obwiniony o spisek bonapartystowski i chcąc ściągnąć na siebie tylko całą odpowiedzialność, nie myślał wzywać świadków do obrony.
A tu nagle oskarżenie przybrało inną postać i pan Sarranti obwinionym został o kradzież i zabójstwo.
Zaprzeczać temu, zdawało mu się nawet niepodobnem i zostawił to dalszym dochodzeniom sądowym, będąc pewnym, że udowodnią jego niewinność. Zapóźno dopiero się spostrzegł, że wpadł w zastawione sidła i przeciwko temu zarzutowi kradzieży i morderstwa miał wstręt wzywać świadectwa; podług niego, jego zaprzeczenie powinno było wystarczać. Ale powoli przez tę szczelinę, którą zostawił otwartą, wcisnęło się najpierw podejrzenie, potem prawdopodobieństwo, a nakoniec powstała jeżeli nie w umyśle publiczności, to w umyśle przysięgłych prawie pewność zbrodni.
Pan Sarranti znalazł się nagle, jak człowiek w szybkim biegu nad otwartą przepaścią. Widział on ją pod nogami i mierzył wzrokiem, ale było zapóźno! nie widział najmniejszej podpory, o którą mógłby się przytrzymać. A przepaść ta była głęboką, straszliwą, miał w niej utracić nie tylko życie, ale i honor.
Jednakże Dominik szeptał mu nieustannie do ucha:
— Odwagi mój ojcze! ja wiem, że jesteś niewinny!
Rozprawy stanęły na tym punkcie, gdzie sprawa będąc już dostatecznie wyjaśnioną przez zeznania świadków, przeszła w dyskusję adwokatów.
Adwokat strony cywilnej zaczął mówić.
Prawodawstwo ustanawiając, że strony zamiast bronić się same, bronione będą przez trzecią osobę, nie przewidziało, obok korzyści, które wynikały z oskarżeń lub obron przez upoważnienie, do jakiego stopnia złej wiary i bezczelności człowiek zdolnym jest się poniżyć.
To też w Pałacu znajdowali się adwokaci złych spraw. Ludzie ci wiedzieli doskonale, że sprawa przez nich broniona jest złą, ale patrząc na nich, i słuchając powiedzielibyście, że są przekonani przeciwnie.
A zatem jakiż cel mają ci ludzie, usiłując przelać w innych fałszywe przekonanie? Pomijam już tu kwestję pieniężną. Czyż nie ten, aby ocalić winnego, a potępić niewinnego?
Czyż prawo zamiast dopomagać do tak dziwnego przewrotu sumienia ludzkiego, nie powinno raczej go karać?
Powiecie mi może, że adwokat jest jak lekarz. Lekarza wzywają do leczenia zbrodniarza, który pełniąc swe rzemiosło otrzymał ranę; lub też do skazanego na śmierć, który już po wydanym wyroku wskutek ciężkiej zbrodni, usiłował odebrać sobie życie: lekarz przybywa i znajduje go już prawie konającym, gdyby zostawił bez pomocy, rana sprowadziłaby śmierć niechybną.
Ale misja jego jest zupełnie przeciwną. Lekarz jest obrońcą życia... Gdziekolwiek znajdzie iskrę życia, rozdmuchuje ją, gdziekolwiek napotka śmierć, walczy z nią.
Przybywa w chwili, gdy śmierć wyciąga rękę, aby pochwycić skazanego lub mordercę: ktokolwiek jest tym umierającym, lekarz jest jego obrońcą; rzuca on śmierci rękawicę swej wiedzy i mówi: Zobaczymy, kto z nas silniejszy.
Od tej chwili walka się rozpoczyna krok za krokiem; śmierć ustępuje przed lekarzem: skazany, który chciał życie sobie odebrać, zbrodniarz ciężko raniony, są ocaleni.
Tak, lecz ocaleni po to, aby oddano ich w ręce sprawiedliwości ludzkiej, która dokonywa na nich dzieła zniszczenia, jak lekarz dopełnił dzieła ocalenia.
Tak samo rzecz się ma z adwokatem: oddają mu w ręce winnego czyli człowieka zranionego niebezpiecznie, zrobi on z niego niewinnego, czyli dostatecznie zdrowego.
Lecz pamiętajmy, że lekarz nie odbiera nikomu życia, gdy adwokat przeciwnie, nieraz zabija niewinnego, a przywraca istnienie winnemu.
Tak samo rzecz się miała w straszliwej okoliczności, w której stawali naprzeciw siebie pan Gerard i pan Sarranti.
Może być, że adwokat Gerarda wierzył w jego niewinność, ale musiał być przekonanym także o niewinności pana Sarranti. To też nie przeszkadzało mu przekonywać innych o tem, czemu sam nie wierzył. Zebrał on w przemowie napuszonej, znane zwroty krasomówcze, oklepane zdania powtarzane w dziennikach przeciwko bonapartystom, w końcu zrobił porównanie króla Karola X-go z przywłaszczycielem, chcąc tym sposobem odwrócić uwagę przysięgłych, od głównego przedmiotu.
Tym głównym przedmiotem był pan Sarranti, czyli raczej jeden ze zbrodniarzy, któremi świat się brzydzi, jeden z tych potworów, które społeczeństwo odpycha, który był zdolnym do najczarniejszych zbrodni, i którego śmierci domagali się, jako przykładu, współcześni, oburzeni, że oddycha tem samem co oni powietrzem. Koniec końców nie wymówiwszy tego okropnego słowa, głosował jednak za karą śmierci.
Ale trzeba dodać, że zajął napowrót swe miejsce w pośród lodowatego milczenia.
To milczenie słuchaczów potępiające go widocznie, wznieciło w sercu adwokata szanownego pana Gerarda, bolesne uczucie wstydu i wściekłości.
Nikt nie uśmiechnął się do niego, nikt mu nie winszował, żadna dłoń nie pospieszyła uścisnąć jego ręki, po skończonej obronie zrobiło się pusto koło niego. Otarł czoło potem zroszone i oczekiwał z obawą swego przeciwnika.
Obrońca pana Sarranti był to młody adwokat, należący do stronnictwa republikańskiego, zaledwie od roku rozpoczął zawód prawnika i pierwsze jego wystąpienie zajaśniało świetnym blaskiem.
Był synem jednego z naszych sławnych uczonych, nazywał się Emanuel Richard.
Pan Sarranti żył w przyjaźni z jego ojcem, a gdy młody człowiek ofiarował się bronić go, pan Sarranti przyjął ofiarę.
Emanuel Richard podniósł się, złożył na ławce beret adwokacki, odrzucił w tył długie czarne włosy i blady ze wzruszenia rozpoczął.
Głębokie milczenie zapanowało między słuchaczami, w chwili, gdy spostrzeżono, że zaczyna mówić.
— Panowie, rzekł patrząc wprost na przysięgłych, nie dziwcie się jeśli pierwsze moje słowo będzie okrzykiem oburzenia i boleści. Od chwili, gdy ukazało się potworne oskarżenie, które mam nadzieję skończy się na niczem, i na które pan Sarranti zabronił mi odpowiadać, wstrzymuję się zaledwie, i serce moje zranione krwawi się i cierpi głęboko... Obecny bowiem jestem wypadkowi okropnemu.
Człowiek zacny i szanowany, stary żołnierz, którego krew lała się na wielkich naszych polach bitew, w sprawie tego, co był zarazem jego rodakiem, mistrzem i przyjacielem, człowiek, którego serca nie splamiła nigdy żadna myśl niegodna, którego ręka nie przyłożyła się nigdy do złego uczynku, człowiek ten przybywszy tutaj z czołem podniesionem, aby odpowiedzieć na jedno z tych oskarżeń, co niekiedy są chwałą dla tych, których dosięgają, ten człowiek, który przyszedł wam powiedzieć: postawiłem głowę na kartę w wielkiej grze, którą nazywają spiskiem, a która wywraca trony, zmienia dynastje, wstrząsa państwami; przegrałem: weźcie tę głowę! człowiek ten słyszy jak odpowiadają mu na to: Kłamiesz, nie jesteś spiskowym, jesteś złodziejem, wydziercą, zabójcą!
A! panowie, przyznacie, że trzeba mieć dużo siły, aby pozostać z podniesioną głową wobec takiego oskarżenia.
W istocie jesteśmy silni! gdyż na to potrójne oskarżenie odpowiemy po prostu i jedynie te słowa: Gdybyśmy byli tym, co mówicie, człowiek orlego wzroku, płomiennego spojrzenia, który tak dobrze umiał czytać w sercach, nie byłby nam uścisnął ręki, nie byłby nas nazywał przyjacielem, nie byłby nam powiedział: Idź!
— Wybacz, panie Emanuelu Richard, rzekł prezydujący, ale o jakim to człowieku mówisz w ten sposób?
— Mówię tu o Najjaśniejszym Napoleonie Iszym, namaszczonym w 1804 w Paryżu, cesarzu Francuzów, koronowanym 1805 w Medjolanie na króla włoskiego, a który umarł w więzieniu na wyspie świętej Heleny 1821, odrzekł głośno i dobitnie adwokat.
Niepodobna wyrazić jaki przejmujący dreszcz przebiegł zgromadzenie.
W owym czasie nazywano Napoleona przywłaszczycielem, tyranem, ludożercą z Korsyki i od trzynastu lat, to jest od chwili jego upadku nikt nie odważył się nawet w obec najserdeczniejszego przyjaciela, powiedzieć tego, co Emanuel Richard powiedział w obec sądu przysięgłych i zgromadzonej publiczności.
Żandarmi, którzy siedzieli z obydwóch stron pana Sarranti, podnieśli się pytając gestem i wzrokiem prezydującego, co mają czynić, i czy nie należałoby natychmiast położyć rękę na zuchwałym adwokacie.
Nadmiar śmiałości ocalił go jednak.
Pan Sarranti uchwycił dłoń młodego człowieka.
— Dosyć, powiedział, na imię twojego ojca nie kompromituj się więcej.
— W imię twego ojca i mego, mów dalej, zawołał Dominik.
— Widzieliście panowie, ciągnął Emanuel, sprawy, w których oskarżeni, zadawali kłamstwo świadkom, przeczyli oczywistym dowodom, walczyli uporczywie o życie, widzieliście to nieraz, prawie zawsze. A zatem my panowie, damy wam widowisko w innym rodzaju ciekawe. Przychodzimy wam powiedzieć: Tak, jesteśmy winni, i są tego dowody, tak, spiskowaliśmy przeciwko porządkowi wewnętrznemu państwa i są tego dowody, chcieliśmy zmienić formę rządu, czego są także dowody; knuliśmy spisek przeciwko królowi i jego rodzinie; jesteśmy winni obrazy majestatu; tak, tak, zasłużyliśmy na karę za zbrodnię stanu i gotowi jesteśmy iść na rusztowanie bosemi nogami z głową nakrytą całunem, jak mamy do tego prawo i jak to jest naszem życzeniem.
Krzyk przerażenia, wyrwał się naraz z ust obecnych.
— Przestań! przestań! wołano ze wszystkich stron na młodego zapaleńca, gubisz go!
— Mów, mów, zawołał Sarranti, tak właśnie chcę być bronionym.
Oklaski rozległy się ze wszystkich stron sali.
— Żandarmi opróżnić salę! krzyknął prezydujący. I zwracając się do adwokata: Panie Emanuelu Richard, zabraniam ci dalej mówić.
— Mało mnie to obchodzi w tej chwili, odrzekł adwokat, gdy wypełniłem już polecenie, które mi powierzono; powiedziałem już to wszystko, co miałem powiedzieć. Poczem obróciwszy się do pana Sarranti: Czy jesteś pan zadowolony, czyż nie powtórzyłem własnych słów twoich
Za całą odpowiedź pan Sarranti rzucił się w objęcia swego obrońcy.
Żandarmi zabierali się wykonać rozkaz prezydującego, ale wywołało to takie szemranie w tłumie, że prezydujący zrozumiał, iż byłoby to dzieło nietylko trudne do wykonania, ale nawet niebezpieczne, gdyż mogło wywołać rozruch, w czasie którego pan Sarranti mógł być uprowadzonym.
Jeden z sędziów nachylił się do ucha prezydującego i szepnął mu słów kilka.
— Żandarmi, rzekł tenże, powróćcie na swe miejsca. Sąd odwołuje się do godności zgromadzenia.
— Uciszcie się, odezwał się jakiś głos pośród tłumu.
I tłum jakby przyzwyczajony słuchać tego głosu, umilkł.
Odtąd kwestja przedstawiała się jasno: z jednej strony spisek przyznający się jawnie do swego wyznania wiary, i zasłaniający się nim nie jako puklerzem, ale raczej jako miarą swej zbrodni, z drugiej strony zaś ministerstwo publiczne, zdecydowane ścigać w panu Sarranti, nie przestępcę, ale przywłaszczycielą stu tysięcy franków i zabójcę Orsoli.
Bronić się przeciwko tym oskarżeniom, byłoby przyznawać się do nich, odpierać je jedno po drugiem, znaczyło przyznawać ich istnienie.
Emanuel Richard z rozkazu pana Sarranti, nie usiłował nawet ani na chwilę zaprzeczać tym oskarżeniom, których dochodził prokurator królewski. Zostawiał on publiczności sąd o szczególniejszem położeniu oskarżonego, co przyznawał się do zbrodni, której nie chciano mu przyznać, i która zamiast zmniejszyć, powiększała jeszcze karę.
To też publiczność wydała ten sąd niebawem.
W każdym innym razie po obronie adwokata, posiedzenie byłoby niezawodnie zawieszone, aby zostawić chwilę wytchnienia sędziom i przysięgłym, ale po tem co zaszło, każde wstrzymanie się na pochyłości było niebezpieczne, i ministerstwo publiczne osądziło, że należy raczej ukończyć prędko, choćby nawet ukończyć wśród burzy.
Adwokat królewski podniósł się i pośród głębokiego milczenia, mówić zaczął.
Od pierwszych słów słuchacze zrozumieli, że przerzucano ich z wyżyn poetycznych i wzniosłych, do poziomu nizkich wykrętów kryminalnych.
Jak gdyby wystąpienie adwokata pana Sarranti nie miało miejsca, jak gdyby ten Tytan na wpół zdruzgotany nie zachwiał tronem Jowisza z Tuilleries, jak gdyby wejrzenie nie było jeszcze olśnione blaskami, które orzeł cesarski, przebiegając w oddali, rzucił na tłum zgromadzony, adwokat królewski odezwał się w te słowa:
— Panowie, od kilku miesięcy wiele zbrodni zwróciło uwagę zarówno publiczności, jak i czujną uwagę prawników. Szukając źródła w nagromadzeniu zwiększającej się ciągle ludności, a może także w zawieszeniu niektórych robót lub też niepomiernej drożyźnie, zbrodnie te nie były jednak liczniejsze od tych, na które uskarżać się musimy zazwyczaj i które społeczeństwo, jak zwykłą daninę, wypłaca co rok lenistwu i występkowi.
Widocznem było, że prokurator królewski wysoko cenił tę część swej rozprawy i liczył na silne wrażenie, gdyż zrobił przestanek i rzucił wzrok na morze słuchaczów, które jakkolwiek spokojne na powierzchni, wzburzone było w głębi.
Publiczność pozostała nieczułą.
— Jednakże panowie, ciągnął dalej prokurator królewski, śmiałość niektórych przestępców otwarła sobie nową drogę, na której mniej byliśmy przyzwyczajeni spotkać ich i ścigać, i która bardziej niepokoiła nowością i śmiałością zamachów, ale mówię to z radością, złe, którego się tak bardzo obawiamy, nie jest tak wielkie. Tysiąc kłamliwych wieści rozszerzano umyślnie przez niechętnych, a publiczność przyjmowała je chciwie, i codzienne opowiadania mniemanych zbrodni, nieciły przestrach w umyśle łatwowiernych.
Słuchacze spoglądali na siebie, nie wiedząc do czego prowadzi prokurator królewski. Ci tylko, którzy codziennie bywali na sądach przysięgłych, przyzwyczajeni do frazeologii panów Berard i de Marchangi, nie troszczyli się o drogę, na jaką wstąpił prokurator królewski, wiedząc, że jak się mówi w stylu gminnym: każda droga prowadzi do Rzymu, można pod niektóremi rządami i w niektórych epokach powiedzieć w stylu sądowym: każda droga wiedzie do kary śmierci.
Prokurator królewski ciągnął dalej z gestem majestatycznym.
— Uspokójcie się panowie, policja sądowa ma setne oczy Argusa; czuwała ona, i szukała nowożytnych Kakusów w ich najgłębszych kryjówkach, gdyż nic się przed jej wzrokiem nie ukryje, a prawnicy odpowiadali na kłamliwe wieści, które się rozchodziły, wypełniając swe obowiązki z większą jeszcze surowością. Tak, nie przeczymy temu, zdarzały się wielkie zbrodnie, a my, jako narzędzie niewzruszone prawa, używaliśmy przeciwko tym zbrodniom kar różnorodnych, gdyż żadna z nich, wierzcie panowie, nie uniknęła miecza sprawiedliwości. Niech więc odtąd społeczeństwo się uspokoi, najzuchwalsi z tych rozbójników są już w ręku sprawiedliwości, a tych, których nie pochwycono jeszcze, nie ominie zasłużona kara. A zatem ci, którzy się ukrywali w okolicach kanału Saint-Martin, obierając puste jego wybrzeża za miejsce swych nocnych napaści, zamknięci w swych lochach, napróżno chcą odepchnąć dowody, które prawo przeciw nim zebrało. Ferrantes Hiszpan, Aristotes Grek, Walter Bawarczyk, Coquerillat z Owernji, przytrzymani zostali przedwczoraj w nocy. Najmniejszy ślad nawet nie zdradzał ich obecności, ale nie ma schronienia, któreby mogły ukryć przed bacznem okiem sprawiedliwości i siła prawdy zmusiła już do wyznań te przestraszone sumienia.
Słuchacze spoglądali po sobie, zapytując po cichu, co niejaki pan Ferrantes, Aristotes, Walter i imci pan Coquerillat mieli wspólnego z panem Sarranti. Lecz zwykli widzowie wstrząsali głowami pełni zaufania, co znaczyło: Zobaczycie, zobaczycie!
Prokurator królewski ciągnął dalej:
— Ostatecznie trzy okropne zbrodnie, wzbudziły oburzenie i przestrach publiczny. Znaleziono trupa w blizkości la Briche; było to ciało nieszczęśliwego żołnierza, który dostał dymisję. W tym samym czasie biedny rzemieślnik padł pod morderczym ciosem na polach la Villete. W końcu woźnica z Poissy został zabity w kilka dni później na gościńcu z Paryża do Saint-Germain. Panowie, w krótkim przeciągu czasu, ręka sprawiedliwości dosięgła sprawców tych ostatnich zamachów, na granicy Francji. Ale nie poprzestano na tych wieściach, opowiadano sto innych zbrodni; o nieszczęśliwym przechodniu, który zginął na ulicy Karola X. pod ciosami zabójców; o furmanie, którego znaleziono krwią zbroczonego za Luksemburgiem; mówiono także o zamachu spełnionym na kobiecie przy ulicy Cadran, powóz pocztowy królewski miał być zrabowany dwa dni temu przez sławnego Gibassiera, którego nazwisko wymawiane tak często, doszło aż do was z pewnością. Otóż panowie, kiedy w ten sposób starano się zastraszyć obywateli, policja sądowa sprawdziła, że nieszczęśliwy znaleziony na ulicy Karola X., umarł w skutek rozlania się krwi na płuca, i że nieszczęśliwa kobieta, nad którą litowali się wszyscy, była ofiarą zwyczajnej bójki, którą wywołuje pijatyka; co się tyczy sławnego Gibassiera, panowie, dając wam dowód niezaprzeczony, że nie popełnił zbrodni, którą mu przypisywano, dam wam zarazem miarę zaufania, jakie mieć możecie w tych wymysłach potwarczych. Słysząc, że Gibassier zatrzymał pocztę pomiędzy Augouleme i Poitiers, sprowadziłem pana Jackala. Pan Jackal zapewnił mnie, że tenże Gibassier odsiaduje swoją karę w Tulonie pod Nr. 171, gdzie jego skrucha jest tak przykładną, iż mają zamiar prosić Jego królewską mość Karola X., o skrócenie tych siedmiu czy ośmiu lat galer, które jeszcze ma odcierpieć. Ten przykład niepodobny do wiary, uwalnia mnie od przytaczania wam innych, osądźcie zresztą sami, panowie, przez jakie niegodne kłamstwa usiłują pewni ludzie utrzymywać ciekawość, mówmy raczej niechęć publiczną. Ubolewajmy nad tem, panowie, i niech złe, na które się uskarżamy, spadnie na tych, którzy je rozsiewają. Spokojność publiczna została zakłóconą mówią oni, zamykają się u siebie, drżąc skoro noc nadchodzi, cudzoziemcy uciekają z miasta pustoszonego przez zbrodnię, handel jest zgubiony, zniweczony. Panowie, cóżbyście powiedzieli, gdyby ci nieżyczliwi ludzie, którzy ukrywają swoje opinje bonapartystowskie, czy republikańskie, pod nazwą liberalnych, sami wywołali nieszczęścia przez obmowy. Bylibyście oburzeni, nieprawdaż. Ale inne jeszcze nieszczęścia zrodziły niecne zabiegi tych ludzi, którzy grożą społeczeństwu, udając, że biorą je pod swoją opiekę, donosząc codziennie o zbrodniach i powtarzając, że urzędnicy są niedbali i zostawiają zbrodnie bezkarnie. Tym sposobem niejaki Sarranti, nad losem którego będziecie wyrokować w tej chwili, mógł sobie pochlebiać, od siedmiu lat, że będzie na zawsze wolnym od poszukiwań sprawiedliwości. Panowie, sprawiedliwość jest kulawą; przybywa krokiem powolnym, powiada Horacjusz. Niech i tak będzie! ale przybywa niechybnie. Tym sposobem pewien człowiek, mówię tu o zbrodniarzu, którego macie przed oczyma, popełnia podwójną zbrodnię: kradzież i zabójstwo... Po spełnionej napaści opuszcza miasto, które zamieszkiwał, opuszcza kraj, w którym się urodził, opuszcza Europę, przeprawia się przez morze i ucieka na koniec świata, starać się na innej kuli ziemskiej, w jednym z tych królestw rozrzuconych pośród Indyj, aby go przyjęto jako gościa królewskiego, ale ta inna część świata odrzuca go także, a Indje mówią do niego: Czego szukasz tu pomiędzy memi niewinnemi dziećmi, ty zbrodniarzu? oddal się ztąd! idź precz szatanie!
Kilka wybuchów śmiechu powstrzymywanych aż dotąd, dały się teraz słyszeć, ku wielkiemu zgorszeniu panów sędziów.
Co się tyczy adwokata królewskiego, czy to, że nie zrozumiał powodu wesołości publicznej, czy też przeciwnie zrozumiawszy, chciał powstrzymać ją lub też obrócić na swoją korzyść, zawołał:
— Panowie, wesołość słuchaczy jest znaczącą, jest to nagana pogardliwa, rzucona przez tłum zbrodniarzowi, i najostrzejszy wyrok nie będzie dla niego sroższy, niż ten uśmiech pogardy.
Niejaki szmer, odpowiedział na to fałszywe wytłómaczenie opinii słuchaczy.
— Panowie, odezwał się prezydujący do obecnych, przypomnijcie sobie, że cisza jest pierwszym obowiązkiem publiczności tu nagromadzonej.
Publiczność mająca największy szacunek dla głosu bezstronnego prezydującego, usłuchała jego napomnienia i cichość przywróconą została.
Pan Sarranti z uśmiechem na ustach, z czołem wzniesionem i spokojnem, złożył rękę w dłoń księdza, ten ostatni zaś schylony już pobożnie przed wyrokiem, którego ojciec jego nie mógł uniknąć, przypominał niejako świętego Sebastjana, którego typ przekazali nam hiszpańscy malarze, i który mając ciało przeszyte strzałami, tchnie najwyższą łaskawością i poddaniem się anielskiem.
Nie będziemy dalej postępować z adwokatem królewskim w jego mowie, powiemy tylko, że raz przystąpiwszy do przedmiotu, przedstawiał jak mógł najdłużej cały ciężar przewinień, wypływających z zeznań świadków pana Gerard, wyczerpując wszystkie zasoby pospolite, wszystkie zwroty, klasycznej retoryki sądowej. Wreszcie zakończył swą mowę, żądając zastosowania artykułów 293, 296, 302, 304, kodeksu karnego.
Szmer bolesny i dreszcz przestrachu przebiegł tłum cały, wzruszenie doszło do najwyższego stopnia.
Prezydujący zapytał pana Sarranti:
— Podsądny, czy masz co do powiedzenia?
— Nie powiem nawet tego, że jestem niewinny, tyle pogardzam oskarżeniem przeciwko mnie wniesionem, odpowiedział pan Sarranti.
— A pan, panie Emanuelu Richard, czy masz co powiedzieć w obronie swego klienta?
— Nie, panie, odpowiedział adwokat.
— A zatem rozprawy skończone, powiedział prezydujący.
Nastąpiło w całem zgromadzeniu ogólne poruszenie, a potem głęboka cisza.
Przedstawienie treści procesu przez prezydującego, dzieliło już tylko jedynie obwinionego od wyroku.
Była czwarta godzina z rana. Pojmowano, że treść ta będzie krótką i sądząc ze sposobu, w jaki szanowny prezydujący prowadził debaty, spodziewano się, że będzie bezstronną. To też skoro otworzył usta, woźni niepotrzebowali nakazywać milczenia, tłum uciszył się dobrowolnie.
— Panowie przysięgli, mówił prezydujący głosem, w którym przebijało wzruszenie, zakończymy rozprawy, których długość jest zarazem bolesną dla waszego serca i męczącą dla umysłu. Męczącą dla umysłu, gdyż trwa już sześćdziesiąt godzin. Bolesną dla waszego serca, bo któżby nie był wzruszony, widząc, że stroną skarżącą jest starzec, wzór cnót i miłosierdzia, zaszczyt rodaków, a naprzeciw niego oskarżony o potrójną zbrodnię człowiekiem, którego wykształcenie powoływało do karjery honorowej, świetnej nawet, i który protestuje swoim głosem i głosem swego syna, szanownego duchownego, przeciwko potrójnemu oskarżeniu, jakiego jest przedmiotem. Panowie przysięgli, jesteście jak ja pod wrażeniem obrony, którą wysłuchaliśmy. Musimy zadać sobie gwałt, aby zebrać myśli i zastanowić się w tej chwili spokojnie, a zarazem rozebrać z zimną krwią całość tych długich rozpraw!
Ten wstęp sprawił głębokie wrażenie na widzach, a tłum niemy i dyszący słuchał z natężoną uwagą rozbioru prezydującego.
Przeszedłszy ze skrupulatną dokładnością wszystkie sposoby oskarżenia i wykazawszy to, co błędy obrony miały niekorzystnego dla podsądnego, szanowny członek zakończył przemówienie temi słowy:
— Przedstawiłem wam, panowie przysięgli, tak sumiennie i tak spiesznie, jak tylko mogłem, całość sprawy. Teraz do waszej wysokiej mądrości panowie, należy odróżnić sprawiedliwie od niesprawiedliwego i zdecydować. Dokonywując tego ważnego dzieła, będziecie nieraz zachwiani głębokiem i gwałtownem uczuciem, które opanowuje człowieka w chwili, gdy ma wydać wyrok na swego bliźniego i wygłosić straszną prawdę, ale nie zabraknie wam ani światła, ani odwagi, i jakikolwiek będzie sąd wasz, wypływać on będzie ze sprawiedliwości najwyższej, szczególniej jeśli weźmiecie sumienie za przewodnika jedynego i nieomylnego. To też pokładając wiarę w toż sumienie, o które rozbijają się wszystkie namiętności, gdyż jest ono głuche na słowa, głuche na przyjaźń i nienawiść, niech prawo dopomoże w tych straszliwych obowiązkach, które nakłada na was, niechaj społeczeństwo przeleje na was swoje upoważnienie i niech wam przekaże najdroższe i najważniejsze sprawy. Niechaj rodziny pełne zaufania w was, jak w Bogu samym, oddają się pod waszą opiekę, i niech w końcu obwinieni, którzy mają poczucie swej niewinności, złożą w ręce wasze swe życie i bezpieczeństwo, i przyjmą was bez drżenia za sędziów.
To streszczenie czyste, zwięzłe i krótkie, nacechowane od pierwszego do ostatniego słowa najbardziej skrupulatną bezstronnością, było słuchane ciągle z pobożnem prawie milczeniem. Zaledwie jednak prezydujący skończył mówić, gdy wszyscy słuchacze powstali, jednomyślnie jak jeden człowiek i dali najżywsze dowody uznania, do czego przyłączyły się oklaski adwokatów.
Pan Gerard słuchał prezydującego z bladością udręczenia na czole: czuł on, że w duszy tego człowieka sprawiedliwego, który przemawiał teraz, nie było oskarżenia, ale raczej powątpiewanie.
Była czwarta godzina mniej więcej, kiedy przysięgli odeszli do sali narad.
Wyprowadzono oskarżonego, i wypadek nadzwyczajny w rocznikach prawodawczych! ani jedna z osób obecnych od rana, nie myślała porzucać swego miejsca, jakkolwiekbądź długo przeciągnęłyby się narady.
To też zacząwszy od tej chwili, powstała w sali rozmowa ogólna, coraz bardziej ożywiona, tycząca się różnych wypadków sprawy i jednocześnie niespokojność opanowała wszystkie serca.
Pan Gerard zapytał się, czy może odejść.
Siły jego wystarczały o tyle, że wysłuchał żądania wyroku śmierci, lecz zabrakło mu ich, aby wysłuchać samego wyroku.
Powstał, aby odejść.
Sala, jak mówiliśmy, była nabita tłumem, a jednakże natychmiast zrobiono mu wolne przejście, każdy usuwał się, jak gdyby dla przepuszczenia jakiegoś jadowitego zwierzęcia, najbiedniejsi nawet i najbrudniejsi ze słuchaczy, uważaliby się za splamionych przez zetknięcie z tym człowiekiem.
Około w pół do piątej dał się słyszeć głos dzwonka. Dźwięk ten wywołał pośród sali drżenie, które przeszło na zewnątrz, natychmiast tłum jak wzburzone fale zwrócił się do sali i każdy pospieszał zająć swe miejsce, ale było to napróżno.
Prezydujący przysięgłych zażądał aktów tyczących się sprawy.
Tymczasem pierwsze brzaski dnia blade i szare przedzierały się przez okna, przyćmiewając światło lamp. Była to chwila, w której najsilniejsze nawet natury, zaczynają czuć znużenie, chwila, w której najweselsze umysły przejmuje smutek, w której czuje się mimowolnie zimno.
Około szóstej godziny nowy dźwięk dzwonka dał się słyszeć.
Tym razem musiało to być już ułaskawienie lub też wyrok śmierci, który miał być wyrzeczony po dwugodzinnej naradzie.
Wzruszenie jakby prądem elektrycznym udzieliło się całemu zgromadzeniu. Cisza wróciła.
Drzwi pomiędzy salą audjencjonalną i salą narad otworzyły się, członkowie przysięgli powrócili, a każdy starał się wyczytać na ich twarzach wyrok, który miał być wydany; rysy niektórych z nich zdradzały najwyższe wzruszenie.
Przewodnik przysięgłych wysunął się z ręką na piersiach.
Pięć pytań zadano przysięgłym.
1) Czy pan Sarranti wykonał z namysłem zabójstwona osobie Orsoli?
2) Czy zbrodnia była poprzedzona przez inne występki wyszczególnione?
3) Czy miała ona dopomódz do ułatwienia lub wypełnienia tych zbrodni?
4) Czy pan Sarranti w dniu 19-tym lub też w nocy z dnia 19-go na 20-ty sierpnia, popełnił kradzież wyłamując drzwi w mieszkaniu pana Gerard?
5) Czy był powodem zniknięcia dwojga siostrzeńców pana Gerard?
Nastąpiła chwilowa pauza.
Żadne pióro nie jest w stanie oddać strasznego niepokoju tej chwili, nagłej jak myśl, a która jednak musiała się wydać wiekiem Dominikowi, co pozostał sam z adwokatem przy pustej ławce obwinionego.
Prezydujący przysięgłych wymówił następujące słowa:
— Na moją cześć i sumienie, przed Bogiem i ludźmi, wyrok przysięgłych większością głosów co do wszystkich tych pytań, oświadcza, że oskarżony jest „winnym!“
Wszystkich oczy zwróciły się na Dominika, stał on zarówno jak inni. Przez szarą atmosferę poranku widać było jego bladość zamieniającą się w trupią; zamknął oczy i przytrzymał się balustrady, aby nie upaść.
Słuchacze stłumili westchnienie boleści.
Wydano rozkaz, aby przyprowadzić obwinionego.
Wszystkich, oczy wówczas, zwróciły się na małe drzwiczki. Pan Sarranti powrócił.
Dominik wyciągał do niego rękę, wymawiając to jedno tylko słowo:
— Ojcze...
Lecz Sarranti słuchał wyroku śmierci, nie dając żadnego znaku wzruszenia, tak samo, jak pierwej słuchał aktu oskarżenia.
Dominik wzruszony do głębi, wydał jęk stłumiony, spojrzał rozognionym wzrokiem na miejsce, które zajmował Gerard, wyciągnął konwulsyjnym ruchem zwinięty papier ukryty na piersiach, potem z wysiłkiem nadludzkim wsunął go napowrót pod suknię.
Przez chwilę; która mieściła w sobie tyle różnorodnych wzruszeń, pan adwokat generalny, głosem więcej wzruszonym, niż można było się spodziewać od człowieka, który wywołał wyrok tak ostry, domagał się zastosowania artykułów prawa 293, 296, 302 i 304 kodeksu karnego.
Rozeszła się wówczas wieść, iż jeżeli pan Sarranti opóźnił się nieco z przybyciem na salę to dlatego, iż w czasie gdy radzono nad wyrokiem jego śmierci, usnął głęboko.
Mówiono także, iż wyrok skazujący go, był wydany małą tylko większością głosów.
Po pięciu minutach narady, prezydujący wyrzekł głosem wzruszonym i przygnębionym wyrok, skazujący pana Sarranti na karę śmierci. Potem zwracając się do skazanego, który słuchał spokojnie i bez wzruszenia:
— Podsądny, powiedział, zostawiamy ci trzy dni czasu do apelacji.
Sarranti ukłonił się.
— Dziękuję panu, powiedział, ale nie mam zamiaru apelować.
Te słowa zbudziły Dominika z odrętwienia.
— Tak, tak, panowie! krzyknął, mój ojciec będzie apelował, bo jest niewinny.
— Panie, powiedział prezydujący, prawo zabrania wymawiać podobne wyrazy, gdy wyrok zapadł.
— Adwokatowi skazanego, panie prezesie, zawołał Emanuel Richard, ale nie jego synowi. Biada synowi, który nie wierzy w niewinność ojca!
Prezydujący zdawał się być bliskim zemdlenia.
— Panie, powiedział do skazanego, dając mu ten tytuł przeciwko zwyczajowi, czy żądasz czego od sądu?
— Żądam, aby mi wolno było widywać mego syna, który, spodziewam się, towarzyszyć mi będzie jako ksiądz na rusztowanie.
— O! mój ojcze, mój ojcze! zawołał Dominik, nie pójdziesz tam, przysięgam ci! Poczem dodał pocichu: A jeżeli kto pójdzie, to ja!