Monologi i deklamacye staroświeckie III/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Monologi i deklamacye staroświeckie III | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1902 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
TEATR AMATORSKI № 75.
Or-Ot.
MONOLOGI I DEKLAMACYE
STAROŚWIECKIE
III
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Декабря 1902 года.
ORACYA MIŁOSNA.
Mnie miłościwa wielce dobrodziko!
Oto pisanie zasyłam jejmości,
Nie, jak ów, który pod nosem ma mléko,
Jeno, jako mąż pełen stateczności.
W jassyr mnie wzięłaś, nadobna podwiko,
I zgoła więdnę ze srogiej miłości!
Śluzy mi cieką z haniebnej tęsknoty,
A serce płacze tak, jak w marcu koty!
Z jejmości wdowa — i ja jestem wdowiec,
(Za co dziękować Bogu nie przestanę!)
Oboje błądzim, jako ów wędrowiec,
Co zawędrował w kraje gdzieś nieznane;
Tedy porzućmy ciernisty manowiec,
Moje ty wdzięczne klejnoty kochane!
I na różaną ścieżkę znijdźmy śmiało,
Kędy nam szczęście będzie plonowało,
Wiem, że z jejmości osoba obrotna
I że k’nam zacna fortuna przypłynie,
Cudna Kordulo nie bądź taka psotna
I niechże ślub nasz odbędzie się ninie.
Moja w tem głowa: nie będziesz samotna:
Poczekaj jejmość: niech jeno rok minie!
A potem, gdy się zjawi pierwszy prorok,
Będziesz z bocianem mieć konszachty co rok.
Z młodu-m ja zawżdy w konfidencyi bywał
Z owym niewiasty miłującym ptakiem, —
Tedy do posług będę go zażywał,
Ba! zawrę sojusz z całym ich orszakiem!
Nie będzie prędzej bocian odpoczywał
(Nie zadowolni mnie byle czem takiem),
Aż nam przybędzie pociecha dwunasta,
Wtedy dopiero powiem: „Teraz basta!“
Widzisz więc jejmość żem nie byle chłystek
I że poważne myśli mam i przednie,
Tedy dość wdzięcznie przyjmij ten mój świstek,
Gdy mnie pchnąć nie chcesz w utrapień bezednie,
Bowiem z afektów drżę cały, jak listek,
I wciąż o tobie dumam w noc i we dnie,
Pić nawet nie chcę dla srogiej żałoby:
Jeno dwa garnce wypijam w pół doby!
Wiesz o tem jejmość dobrze, jako wdowa,
Że amor cudnych udziela słodyczy,
Te słowa odpisz jeno mi! te słowa:
„Miłuję ciebie, mości mostowniczy!“
Beczka małmazyi stoi już gotowa,
Jadła mam tyle, ile serce życzy!
Obywateli nie chciej ująć światu!
Moja ty gładsza od wdzięcznego kwiatu!!
.................
Na tem zakończam epistołę moją...
Uf! jak przy młocce setnie się zmachałem!
Krzyneczkę krzywo te kulasy stoją,
Bo z pięć już roków zgoła nie pisałem!
Teraz całuję białą rączkę twoją,
Myśląc o oczach i o liczku białem
I o tych innych specjałach dumając...
Pokorny sługa: Kalasanty Zając.
ze starego raptularza wypisana.
Dostojny to szlachcic pan Moczygęba:
Z postury podobny jest on do dęba,
Na łbie ma łysawym szczerbę przy szczerbie
I wioskę dziedziczną i kielich w herbie.
Pan Maciej, karmazyn, tradycyi sprzyja:
Czasami się bija a codzień pija...
Dwa garnce? Trzy garnce? Niewielka sztuka!
Ot, młodzi! Z takiego dla was nauka!
Magnackie brzuszysko kontusz mu wzdyma,
Pas ci go złocisty ledwo utrzyma;
Łokciowe wąsiska, żółte jak sieczka —
A gardziel? Ba, gardziel: dziurawa beczka!
Gdy siądzie na szkapę — koń się ugina,
Gdy wlezie na drabkę — pęka drabina,
Gdy tańczy pan Maciej — podłogę łamie —
Niech trunku nie zaznam, jeżeli kłamię!
W terminy wpadł srogie pan Moczygęba:
Ogniste mu serce stanęło dęba,
A sapie, a wzdycha, a patrzy czule
Na dziewkę somsiada — wdzięczną Kordulę.
Dorzeczna to panna i gładka wielce,
Już kręcą się przy niej jacyś wisielce...
Pan Maciej da po łbie temu, owemu —
I pójdzie w konkury — łacnoć to jemu!
Gdy ujrzysz Kordulę: Ki bies? Cud! Wiosna!
Krzepkie to, rosłe to, jakoby sosna,
A jakie ślepiątka! A jaka brewka! —
Sumiennie powiadam: Specyał, nie dziewka!
Siarczyście pan Maciej rozmiłował się,
Na funty by dla niej posiekać dał się...
Już ci mu kochanie przejęło koście —
Toć one uroki znacie waszmoście!...
Pewnego poranka do swej jedynéj,
Wybrał się pan Maciej na imieniny:
Soboli kołpaczek, delia czerwona —
Czyż tylu ponętom oprze się ona?!...
Na szkapę turecką, pełną fantazyi
Siadł Maciej, łyknąwszy garniec małmazyi,
Galopkiem, kłusikiem konisko sadzi —
Stanęli przed dworem: Będą mu radzi.
Do garści wziął kołpak Maciej dobrodziéj,
Pod bok się ułapił, do komnat wchodzi:
Skłonił się Korduli z gallicką gracyą
I srodze kwiecistą wali oracyą.
Wdzięcznie to przyjęła cudna Kordula,
Płoni się, rzęsami oczki otula;
On siądzie, ona się uśmiechnie mile —
I idą dusery i krotofile...
Jest wielce pan Maciej mocny w dyskursie:
Obraca językiem, jako żak w bursie,
Odsapnie, odkaszlnie, wąsa pokręci
I jakby z foliantu — gada z pamięci:
— „Wolałbym pragnienie czuć nieustanne,
Niż dzień zaś nie patrzeć na waszmość pannę!
Wolałbym pchły pasać, skoczne insekty —
Niż widzieć w pogardzie moje afekty!...“
Ów praktyk w amorach tak to jej prawi,
A wtem się z sąsiedztwa szlachcic pojawi,
Za pierwszym jest drugi, za drugim trzeci,
Z żonami, z dziewkami, ba! z kupą dzieci!
Witają, kłaniają: — „Czołem!“ — „A, czołem!“
Gospodarz powiada: — „Siądźmy za stołem:
Rywuły i seku dobędę z loszku!
Panowie, a bracia! Łykniem po troszku!...“
Wiadomo: Wesołość z trunku się lęże!...
Od gładkich niewiastek odeszli męże;
Te gwarzą, ci piją, puhar w kurs chodzi,
A rej zaś za stołem pan Maciej wodzi.
Zebrało się szlachty chyba z pół kopy:
Pękate, brzuchate, poważne chłopy,
A między starszymi dwa chłystki owe,
Dla wdzięcznej Korduli tracący głowę.
Ze łbów się już kurzy, jakby z komina,
Ci krzyczą: — „Trojniaku!" a insi: — „Wina!..
Garncowy puharek już im za mały:
Pęcznieją rycerze jako antały!
Hej! spił się kaducznie pan Moczygęba:
Stoczył się pod ławę, postradał zęba...
Niosą go k’stodole powierzyć snowi;
Skradają się za nim gachowie owi...
Jak miechy kowalskie pan Maciej chrapie,
Aż słoma zmurszała drży na pułapie,
A nosem tak śwista, a gębą rucha —
Aż mysz się ze strachu w jamie nierucha...
Tymczasem dwaj chłystki nie bez kozery,
Ściągają mu buty i hajdawery,
I kontusz szkarłatny, i żupan tkany —
Ażci jest pan Maciej całkiem rozdziany.
O, zdrajcy! Gębę mu malują potem
I węglem, i sadzą i zgoła błotem —
Jak zasię zakrzykną: — „Hej! hej! Dla Boga!
Hej! Panie Macieju! Nowina sroga!...
Zbyt cudną Kordulę napadły mdłości!
Z okrutnym lamentem wzywa waszmości:
„Niechaj go — powiada — raz ujrzę jeszcze,
Nim śmierć mnie pochwyci w niezłomne kleszcze.“
Porwie się ów rycerz na równe nogi,
— „O, losie! — zawoła. — O losie srogi!...“
Gna cwałem do dworu, na nic nie bacząc,
I wpada do komnat, wrzeszcząc i płacząc.
Niewiasty i męże stracili głowę
Zoczywszy znienacka monstrum takowe —
I błoto, i sadze z gęby mu płyną,
A całe odzienie: koszula ino!...
Ze strachem i piskiem zmykają dziewki,
Porwie się do korda gospodarz krewki...
A tamten, jak waryat po izbie hula:
— „Kordulę mi dajcie! Gdzie jest Kordula?“
O, hańbo! O, zgrozo! O, nieprawości!
Kordula naprawdę dostała mdłości,
A Maciej wciąż ryczy, czulej a czulej
— „Kordulo! Kordulo! Ja chcę Korduli!...“
Gdy czyni ów tumult pan Maciej spity —
Dwóch z szlachty ima go za włos okwity:
— „Czy wzrok nas nie myli? Toż to pan Maciéj!...
Wzywamy na świadków panów, a braci!...“
Ojcowi Korduli oko iskrzy się:
— „A, łotrze! A, zbóju! A, infamisie!
Wyrządzić mej dziewce takie despekty:
Afekty! Oj, czekaj! Dam ci afekty!...“
Ocknie się pan Maciej na owe słowa —
Na dziewkę popatrzy: Kordula zdrowa!
Po sobie on pojrzy: Włosy się wzniosą:
Hej! przednie konkury! Nago i boso!...
Rzucił się k’ucieczce pan Moczygęba,
Potknął się na progu: znów stracił zęba!
A szlachta już na nim, już grzmota setnie...
Skrwawili, nabili, skrzywdzili szpetnie!
Na swoim turczynku w koszuli, boso,
Gna Maciej do domu, dyabli go niosą...
Przyleciał, pachołkom zbił pyski godnie
I zamknął się w lochu na trzy tygodnie.
Trapił się haniebnie, srodze rozpaczał,
Wąsiska w łzach gorzkich i w winie maczał;
A kiedy wysuszył piwnicę całą —
Tedy mu na sercu całkiem zelżało.
Do niewiast pan Maciej stracił ochotę
I jedno do trunków czuje tęsknotę:
— „Z trunku jest wesołość, a z podwik zwada!...“
Tak gada pan Maciej: Rozumnie gada!
A panna Kordula po hecy onéj —
Śmiała się pięć godzin z Maćka persony...
A potem na chłystka: Myk! myk oczyma!
I męża haniebnie za łeb dziś trzyma...
Jeden co gwałtem obabić się pragnie,
Upatrzył wdowę potulną by jagnię,
Na podziw gładką, nie tłustą, nie chudą —
Krótko rzec: Cudo!
Że to mydłkowi do uciechy pilno,
Wnet się z miłością zwierza on jej silną;
Wdowa, jak wdowa: chłop krzepki i młody —
Za miesiąc: gody!
W dnie słodkiej wiosny przechadzka niewadzi,
Raz młokos wdowę na spacyer prowadzi,
Jako miech wzdycha i gwarzy z niewiastą —
Idą za miasto.
Smyk błogosławi amorowe strzały:
„Zyskałem — duma — specyał nad specyały!
„Jakie to włosy, jakie wdzięczne lice!
Jakie źrzenice!“...
Nagle deszcz z nieba lunie, gdyby z cebra;
Poźrzy smyk na nią: imie się go febra:
Z urodnej wdowy różanego liczka —
Spływa... barwiczka!
Srogi mydłkowi widok się odsłania,
Twarz żółta — zgoła nie do całowania...
Jak na to z rzęsy — tej jak krucze skrzydło —
Niknie... czernidło!
A że to człek ów i owa niewiasta,
Borkiem przed słotą zmykali do miasta,
O gałąź wdowie zaczepia się głowa
I zgroza nowa!
Kosmyk się jeno pstrzy na czaszce białej
Złociste włosy na drzewie ostały...
Na domiar padnie machlerka — i z gęby
Lecą jej zęby!...
Tu nie mógł dłużej wytrzymać ów młody,
Już mu nie w smaku uciechy i gody!
Podkasze suknie i gniewu nie tając —
Zmyka jak zając.
Człecze! gdy kochać serce twe chce czułe —
Zbadaj w podwice każdą wprzód szczegółę,
Inaczej będziesz srogie miał zawody,
Jako ów młody!
i o wielkiej onego konfuzjej.
OPOWIEŚĆ.
Temu lat ze sto, abo może dwieście
Wielki płanetnik żył w zamorskiem mieście,
Chłop był nauczny, umiał księgi składać —
Nie można gadać!
Bywało (mądrym czynił to urokiem)
Poźrzy na ciebie charakternem okiem
I coś pomyślał, jakby trzasnął z bicza,
Migiem wylicza.
Większe on dziwy robił wielce składnie:
Gdy zechce — śpiączka człeka wnet napadnie,
Każe mu gadać — ażci on uśpiony
Gada androny...
Pewnego razu rozniosły się słuchy:
Cud! Cud! Płanetnik wywołuje duchy!
Niech jedno zechce, duch mu każdy stanie
Na zawołanie.
Zdumiał się wielce i mądry i głupi:
— „Hm!.. Takiej sztuki za grosze nie kupi!
Panie płanetnik! Mar nam owych twarze
Niech waść pokaże!..“
Że tą niewiarą czynią mu afronta,
On wywoływacz pilnie się zakrząta
I oto zebrał już się zbor uczony —
Same persony.
Płanetnik przywiódł spaśną srodze donnę:
— „Tej — rzeknie — sprawą duchy mi są skłonne“;
Pogasi światło, o spokój zaklina
I czar zaczyna.
— „Wy siedźcie... — powie — a ja stanę za nią,
Bym zasie patrzył na tę godną panią,
Jeśli nie czyni szacherki jakowej —
Ot!.. Białogłowy!..“
Nagle poczują siedzące osoby
Zimne powiewy: dech wiatru jakoby,
Dziw zjął ich wielki, żaden się nie rucha,
A wiater dmucha...
Aliści cudy następują nowe:
Duch szturchnął kogoś (i nie lekko) w głowę;
Krzepką miał rękę owten duch niecnota —
Coś na kształt młota...
I większe jeszcze idą dziwowiska:
Ktoś z mędrcow poczuł twarz duchową zbliska,
Tuż krzyk się rozległ, bo panienkę młodą
Duch musnął brodą...
Strach zacne grono przenika do koście,
Lękliwie siedzą, wśród srogiej ciemnoście!
A duch każdego, zbliżywszy się łacnie,
Brodziskiem macnie.
Był jeden pustak. Ten... (O, zbój! Na biesa) —
Ni stąd ni zowąd ogieńka wykrzesa,
Poźrzą mędrcowie: — „Ha! — krzykną — Ha! żmijo!
Niech cię zabiją!..“
Bo oto właśnie, gdy się zrobi jasno,
Płanetnik kogoś muskał... brodą własną,
W ręku zaś miech miał, którym ow machlerek
Czynił wiaterek...
— „Takież to duchy!“ — zawrzasną mędrcowie,
I nuż prać mistrza po karku i głowie,
A, gdy go czuły lament nie ocalił, —
Pod stół się zwalił!..
..................
Tedy się strzeżcie o, wywoływacze,
Bo z was nie jeden jak ów mistrz zapłacze,
Srogiej się pomsty za machlerstwa bójcie,
Nie oszukujcie!..
W WIGILIĄ ŚWIĘTEGO ANDRZEJA.
widmo obarczyć chciała
i jaki był ciekawości onej skutek.
Gaśnie pod borem krąg czerwony,
Mróz owy zachód przepowiada,
Na sennych drzewach kraczą wrony,
I seymikują wróbli stada,
W mrok się osnuwa dworzec stary
Z gankiem na słupach i facyatą,
Ale już wschodzą gwiazd talary,
Melancholijną mżąc poświatą.
Miesiąc wysunie z chmur oblicze,
Ciekawie pojrzy do alkowy,
Jakieś praktyki tajemnicze,
Wesołe czynią białogłowy.
Figluje to to co niemiara,
Wykrzyka, śpiewa i chichota
A kawalerstwu wnijść tu, wara!
Kto zaś do sadła puszcza kota!
Stos na kominie dziarsko płonie,
Bucha zeń jasność krwawo-złota,
Srogie bierwiono po bierwionie
Służebna dziewka w ogień miota.
Gorą z uciechy cudne oczy,
Falują szybciej śnieżne łona,
I gęba nowiu dziwy zoczy
Po oba uszy rozdziawiona.
Jedne kurowi czynią gody,
Złote ma ziarno hojnie sieją,
Insze na misy pełne wody
Wosk leją żółty, cynę leją;
Owe chodakiem izbę mierzą,
Psa dwójka owych mięsem pasie,
A tamte pędem na dwór bieżą,
By zkąd wiatr wieje wiedzieć zasie.
— Posłyszę „chmiela“ oj! posłyszę,
Już w te zapusty czepiec włożę!
— Mnie — widzę — wróżba nie dopisze,
Ja będę rutkę siać, mój Boże!
Między się „młódki“ mieszać raczy
Doletnia panna Domicela:
Zawiłe kwestye w mig tłomaczy —
I nieświadomym rad udziela.
I tylko jedna kwiat — pannica
Do onych praktyk nie należy,
To iej, by lilia zbledną lica,
To znowu na nie żar uderzy,
Czy swego serca słucha szmeru?
Czy ją żałości krwawi kosa?
Pierwsza to gwiazda fraucymeru
Urocza Baśka złotowłosa.
Już jak zabity śpi dwór owy,
Rychło na północ kury wrzasną,
Bije z facyatki blask różowy,
W izdebce Baśki jeszcze jasno.
Jakoś imćpannie nie do spania,
Choć się rozzuła i rozdziała;
Biała koszulka pierś odsłania,
Zalotnie miga nóżka biała.
Dwie się jarzące palą świéce,
Stoi zwierciadło między niemi,
Odbite w tafli Baśki lice
Oczyma błyska lękliwemi,
Przejmuyą dreszcze ciało hoże,
Szczękają ząbki: perły prawe,
Ale, dygocąc, trwa nieboże
Takie ciekawe, ach! ciekawe!
Bo gdy obwieści dzwonka bicie,
Że właśnie północ na zegarze,
Ten, co ją kocha ponad życie,
Nikłem się widmem tu ukaże,
Dla kogóż wianek ona straci?
Komu da serca upominek?
Imćpan Walenty? Imćpan Maciéj?
Gdybyż Marcinek! och, Marcinek!
O tem dumała dzionek cały
Przy kołowrotku i przy igle;
Zamiar to śmiały, ba! zuchwały!
Nie tam dziecinne jakieś figle!
A nuż znienacka za nią stanie
Upior, nie przebit kołem w grobie,
Albo (zmiłuj się, Chryste Panie!)
Sam bies we własnej swej osobie!
Owo się zbliża groźna chwila,
Dyn!... dyn!... dyn!... gdański zegar dzwoni,
Cicho ktoś, cicho drzwi uchyla,
I w oka mgnieniu skoczy do niéj.
Pisnęła panna ledwo żywa,
W błękitnych ślepkach iej się mroczy,
A duch w uściski ją porywa,
Całuje usta, włosy, oczy!...
O! srogie dziwy, do kaduka!
Dotąd na świecie ich nie było!
Baśce haniebnie serce puka,
Lecz jej nie straszno, nawet miło!
A czyje też to uściśnienia,
Czyj duch to, taki zapalczywy?
I rzuci oczkiem od niechcenia,
Aż tu Marcinek, jakby żywy?...
Wołać na pomoc — nie wypada!
Śpią wszyscy dawno... noc już głucha!
Ano! cóż robić? Trudna rada! —
I Baśka w zamian ściska „ducha.“
O całym świecie zapomniała,
Nic już nie widzi i nie słyszy
I ieno liczko ogniem pała,
I jeno pierś się wznosi... dyszy...
A w tem ktoś wrzaśnie im nad uchem —
— Ha? tuście ptaszki! tu kochanki!
I kropiąc kijem jak obuchem,
Przerywa ducha zalecanki.
Jak oparzona Baśka skoczy,
Duch się haniebnie onieśmiela,
Aż mu zaświeci prosto w oczy,
Okrutna panna Domicela.
Dziewka, by lilii blednie kwiecie,
Ze sromu zmysły prawie traci:
Boć to nie duch był żaden przecie,
Ale Marcinek w swej postaci.
A zaś nazaiutrz na podłodze,
Kładą pachołki szmat kobierca,
I pan Marcinek, cierpiąc srodze,
Sto odlewanych wziął od serca!
A gdy się z bólu ledwo rucha,
Siekąc go woła staruch krewki:
— A nie udawaj waszmość ducha!
A nie kuś dziewki! nie kuś dziewki!
A Domicela pannę Basię
Zabrała także „na rozmowy.“
Nic mi dopatrzeć nie dało się,
Z tej pogawędki pannicowéj
Zamknęła alkierz i alkowę.
Jenom posłyszał słówek kilka:
— A nie wywołuj wilka z lasu!
A nie nęć wilka! nie nęć wilka!...
..................
Tak się k’uciesze nam niemałéj
Trefne zdarzenie to skończyło,
I jej i jemu tydzień cały
Jakoś nie dobrze siedzieć było...
Już się zerwała ich zażyłość,
Już wywietrzało im kochanie:
Najskuteczniejszy lek na miłość:
Sto „odlewańców,“ mościpanie!
Ten, który cnocie złorzeczy
I złego rozsiewa chwasty,
By zgnębić rodzaj człowieczy
Lucyper zesłał niewiasty.
Piekielną otwarłszy księgę
Godzinę zaklęcia gadał...
Dyablą im nadał potęgę
I cudną gładkość im nadał.
Wiadomo, jako podwiki
Do psoty zawzdy gotowe:
Zbadawszy czarów tajniki
Nuż męską ogłupiać głowę.
Od wiosny każda szesnastéj
Ślepkami strzela, jak z procy,
A w onych ślepkach niewiasty
Bies siedzi k’woli pomocy.
Gdy poźrzy czuła i drżąca
Gorąco przejmnie człeka —
To tak z jej źrzenic kapiąca
Piekielna smoła dopieka.
Gdy słodko ściska twe dłonie
Czartowską wsparta nauką —
Wnet siarka w krwie twej zapłonie
Uroków piekielną sztuką.
Ten żar, co przenikł cię drżeniem,
Ten żar — jej zgoła nie tyka —
Jak salamandra płomieniem
Twym bolem żywie podwika.
Moc figlów dała jej szkoła
Ogoniastego pohańca:
Nogą cię szturchnie z pod stoła,
Warkoczem muśnie wśród tańca.
Bacz, byś na wieki pamiętał,
Co mówię tobie — o! bracie:
Uważ, jak bies ją opętał
Ku twojej wiecznej zatracie...
Dusz jaknawięcej chcąc zdradnie
W piekielne sprowadzić progi,
Temu, co w sidła jej wpadnie
Wnet ona przyprawia... rogi!..
(Historya dziadowska)
Był sobie dziad przed laty,
Wiadomo — nie bogaty,
Bez dobytku i chaty.
Nie żył nad stan, nie hulał,
A, że głos miał, jak ulał,
Śpiewem ludzi rozczulał.
Jak, splunąwszy, bywało —
Zakrzyknie gębą całą:
Trojaka dać — za mało.
Ów dziad tedy, tu a tu —
Chadzał z sakwą po światu,
To ci żywot! Daj katu!
Po odpustach, jarmarkach,
Wsiach, miasteczkach, folwarkach,
Niosąc torbę na barkach.
Raz wędrując noc całą
Obaczył się, gdy dniało,
Pod budowlą spaniałą.
Był to zamek króleski,
Złote były w nim deski,
Dach z turkusów — niebieski.
Pod bramą przysiadł tedy,
Myśląc: — „Dworskie czeredy
Ulitują się biedy...“
Chciwy onych obłowin,
Pieśń poczyna dziadowin:
„Jako ożył Piotrowin“.
Śpiewa pięknie, uczenie,
Wkładając w owo pienie
Artystowskie natchnienie.
A wtem z okna król krzyczy:
— „Hej! Dajcie-no tu biczy!
Na tego, co tak ryczy!
A niech go kolka zeprze!
Spałem sobie w najlepsze!
Dać mu kije, co krzepsze!..“
Toż liczne, jak mikroby,
Biegną dworskie osoby:
— „Won, dziadu! Do choroby!..“
— „Ha! Pójdę siąść pod drzewem
Gdy gardzą moim śpiewem!.. —“
Dziad rzeknie z wielkim gniewem. —
„Próżno czas bałamucę!
Patrzcie go! Źle mu nucę!
O! To się zna na sztuce!..“
I już od zamku bieży,
Aż go z narożnej wieży
Cudny widok uderzy.
Królewna urodziwa,
Rzekłbyś: róża prawdziwa,
Palcem na niego kiwa...
I uśmiecha się skromnie,
Zapłoniona ogromnie —
I woła: — „Chodźcie do mnie!..“
Dziad stary zaszedł w głowę:
— „Ot, i szczęście gotowe,
Ba! rozumiem tę mowę...
Wątpić innym, lecz nie mnie,
Co tu gadać daremnie:
Zakochała się we mnie!..“
Podkręca staruch wąsa,
Omal, że nie zapląsa,
A z króla się natrząsa:
— „Ha! Królu! Trudna rada!
Popamiętasz ty dziada!..“ —
I po schodach się skrada.
Zadyszał się, zasapał,
Poręczy wciąż się łapał,
Nim na piętro się wdrapał.
Do sali wchodzi głównej,
Jak równy do swej równej,
Zbliża się do królównej.
Uśmiecha się zniechcenia,
A ciska jej spojrzenia:
Miłość w niej rozpłomienia...
A wtem królówna rzecze:
— „Naści, dobry człowiecze,
Płaszcz, co grzbiet twój oblecze.
Chociaż w nim już dziur wiele
Starczy na trzy niedziele —
No! Nie bój się! Bierz śmiele...“
Na tę mowę jej śpiewną,
Dziadowin krzyknie rzewno:
— „Nie udawaj królewno!
Nie udawaj, nie cygań!
Toć dojrzałem twych migań!
O, nie rób takich wzdrygań!
Wiem co myślisz, co czujesz,
Jak mnie srodze miłujesz,
Jaki los mi gotujesz.
Powiedz szczerze, zbądź strachu,
Nie zmanisz się na gachu,
Bom praktykant w tym fachu!
Dość już biedy i nędzy!
Umykajmy czemprędzej!
Jeno weź co pieniędzy...
Przy groszach miłość słodsza:
Z setkę — więcej nie potrza,
O, moja ty najzłotsza!..“ —
Tak jęcząc, jak na kweście,
Zadziwi się nareszcie:
O, psie figle niewieście!
Czy w królównie czart gości?
Czy napadły ją mdłości?
Zwaryowała z miłości!
Nie uważa na dziada,
Na kanapę upada,
Ze śmiechu się pokłada...
Zmrużyła oczy piękne:
— „Oj, ratujcie, bo pęknę,
Albo na ziemię brzdęknę!“
Wtem wbiega król z dworzany:
— „Co to? — woła zmieszany
Jedynaczce kochanéj?..“
Ta mu tedy powiada,
O oświadczynach dziada,
I znów śmiech ją napada.
Król się weźmie do kija:
— „Tać to jest kanalija,
Co mnie ze snu wybija?!..“
Uczynił kijem młyniec:
Kędy kropnie tam siniec,
Potem: — „Won na dziedziniec!
Ze schodów go zrucili —
Starmosili, nabili,
Potem jeszcze — wykpili.
Tak to się dziewka biała
Od wesela wyłgała,
Choć na dziada kiwała...
Miłości się wyparła,
Spokój dziada pożarła:
— „Bodaj ją kolka sparła!
Powlókł się dziad do wioski,
Dumając, pełen troski,
O zdradzie białogłowskiéj.
A tu już koniec pewny
Tej historyji rzewnéj —
O miłości królewnéj...
i odważnym Nuchimie.
(Rzecz prawdziwa).
W zacnem miasteczku, co Bzin się zowie,
Mieszkają zdawna mnodzy żydkowie —
A między gminą izraelicką
Mir ma największy pan Dukat Icko.
Panu Ickowi dzieje się przednio:
Ma karczmę jedną, kupi sąsiednią,
Żona co roku jest przy nadziei,
Zaś córka Icka — to kwiat Judei.
Ruchla jest zgrabna, czy śpi, czy siedzi:
Oczy — jak smoła, włosy — jak z miedzi,
Z jej szatek pachnie od róży wonniéj —
Tak mówią wszyscy starozakonni.
Już się zaleca córce Dukata
Piękny kawaler: pan Nuchim Łata,
Wartość obojga równa się z sobą:
Jest Nuchim Łata Bzina ozdobą.
Zgłębił ów młodzian nauk przepaście,
Choć ma zaledwie lat osiemnaście;
Nieraz nad księgą kiwa się trzy dni:
Świeci zeń mądrość od słońca widniéj...
Chociaż uczeńszy od mędrców świata,
Dba o swą postać pan Nuchim Łata:
Ma całe buty, sutą kapotę,
Nawet się myje... w każdą sobotę.
Pan Nuchim Ruchlę okropnie kocha,
Lecz Ruchla jego niechce ni trocha.
Nie kochać Łaty?!... Cóż to się stało!
On podrabinkiem mógłby być śmiało!...
Przynosi Nuchim figi, daktyle —
Panna na niego nie spojrzy mile!
Kupił pan Nuchim rachatłokumu,
Lecz jej i chałwa nie da rozumu!
Twardą się Ruchla stała opoką:
Kawalerowi robi wciąż „oko“!
Nie chce prezentów, nie chce żeniaczki —
Aż Nuchim z gniewu dostał żółtaczki...
Pan Icek Dukat wielce się złości,
Pyta o powód niełaskawości —
— „Żydek jak ulał! Piękny! Nauczny!
I do geszeftów ma rozum sztuczny!
Bzin tobie cały zazdrości przecie:
Lepszego niema na całym świecie!
Kochana Ruchlo! Nie miej źle w głowie!
Lepszego niema i w Pacanowie!...“
Na to odpowie córa Dukata:
(Co ona rzekła! skończenie świata!)
Oj, Ruchla powód znalazła ważny:
— „Ten Nuchim Łata — nie jest odważny!...“
Tedy miał Dukat chwilę zdumienia,
Chwilę zdumienia i przerażenia,
A gdy się wreszcie trochę ocucił,
To sobie Icek bardzo zasmucił.
— „Odważny?!... — krzyknął — a to mu na co?
Za taki towar nigdzie nie płacą!
Nie jest odważny! Rozumne słowko!...
Oj! tyś pobożną nie jest żydówką!
Tyżeś-to wyszła z mej Ryfki łona?
Tyś już od gojów jest zarażona!“
I tu pan Icek siadł i zapłakał —
Tak odczuł mąż ten rodziny zakał...
Gdy się pan Nuchim wieczorem zjawił
Zaraz z nim Icek radę odprawił,
Mądry zalotnik w zadumie siedział,
Aż po namyśle: „Sioj git“ powiedział...
Potem się Ruchli zalecał gładko:
Traktował „bajgłem i marmoladką,
Zaś jeszcze potem w szynku „Pod lwami“
Miał konferencyę z pocztylionami.
Co on tam gadał? — nie można wiedziéć,
Ja nie chodziłem Nuchima śledzić,
Lecz wiem, że kończąc gadania pracę —
Rzekł: — „Bijcie lekko, bo nie zapłacę!...“
Był właśnie sabat dnia następnego,
Dnia majowego i słonecznego,
Więc się orzeźwić chcieli spacerem
Icek i Ruchla z swym kawalerem.
Nuchim, do usług zawsze gotowy,
Kupił dla wszystkich — wody sodowéj,
(Że można z picia dostać choroby —
Dość było szklanki na trzy osoby).
Bardzo przyjemnie za miastem było:
Jakby imperyał słońce świeciło,
A w łąkach kwiatków zastęp wiośniany
Pachniał jak szczupak faszerowany.
Gdy już chodzili z godzinę prawie,
Zmęczony Icek usiadł na trawie
I rzekł: — „Ja tutaj posiedzę krzynkę,
A wy się przejdźcie w tamtą olszynkę.“
Poszli więc razem oboje młodzi —
Niech sobie chodzą! Co nam to szkodzi?
Niech sobie nawet rok spacerują:
Przecież się na to nie wykosztują!...
Jakby na gębach nosili kleszcze:
On nic nie gada, ona mniej jeszcze,
Patrzą na olchę, patrzą na sosnę —
Dukat je wytnie na przyszłą wiosnę.
Wtem... (Na sumienie, aż się rzec boję!
Niech takie szczęście spadnie na goje!)
W tem leci prosto ku owej stronie
Trzech rabuśników — wielkich, jak słonie!
Oj! oj! Nieszczęście! Bodaj popuchli!
Co oni robią? Lecą do Ruchli!
Łapią Ickównę, choć ta się wzbrania —
Jakie to chłopy bez wychowania!
Porwana Ruchla wrzeszczy co siły:
— „Ratuj mnie! ratuj, Nuchimie miły!
Oj! chcą mnie zabić! Oj, oj! Już po mnie!...
Ja tobie kocham bardzo ogromnie!!...“
Na ten głos lubej nagle z uboczy
Mężny pan Łata, jak lew poskoczy,
Wali pięściami w prawo i w lewo:
Czasami w zbója, czasami... w drzewo.
Paskudni zbóje bronią się pięknie:
Nuchim to stęknie, to znowu jęknie,
Aż jego wargi szepnęły drżące:
— „Czekaj, złodzieju! Ja tobie strącę!“
Długo się wszyscy bili, jak wściekli —
Wreszcie gałgany znikli — uciekli!
Nuchim te chłopy pobił olbrzymie:
O, sława tobie, mężny Nuchimie!...
Po tej przygodzie (niech ją mór spotka!)
Stała się Ruchla ogromnie słodka,
Słodka jak piernik, słodka jak figa,
A nawet powiem: jak makagiga!
Serce jej wzbiera, myśl jej się skupia —
— „Tate! — wyrzekła — ja byłam głupia!
Głupia jak żydek (powiadam szczerze!)
Co od sta tylko — trzydzieści bierze...
Ja potrzebuję wyjść za Nuchima,
Bo moje serce już nie wytrzyma!
Jaka w nim siedzi odwaga dzika:
On byłby dobry na — szwarcownika!...
Odbył się wkrótce ślub i wesele,
Zeszli się krewni i przyjaciele;
Magnacki przepych! Biesiada wielka!
Nawet „krymskiego“ była butelka!...
Icka Dukata stać przecie na to!
On wyposażył córkę bogato!
On jej dał posag godny hrabiny:
Sto dziesięć złotych i dwie pierzyny!...
Dziś ma już Ruchla potomstwo spore:
Berka i Szmulka, Rojze i Siorę —
Ci wzór odwagi w swym tacie mają...
................
A pocztylioni — nic nie gadają!...
Na tym tu świecie rozumu nie kupi:
Niejeden żywie pod sto lat — a głupi,
Inszy z pieluchy ledwo się gramoli,
A już ma we łbie sapientii dowoli.
Aleć to jeszcze gadać o tem wiela,
Kto przedniejszego zażyje wesela,
I zgoła problem to niedowiedziony,
Który z dwoch gorszy: głupi, czy uczony?...
Cudaczne dziecko niekiedy się rodzi:
Rok ma bez mała, a gada i chodzi,
Chocia go mlékiem traktujesz — on żywo
Porywa z butlem gorzałkę lub piwo.
Taki ma głowę ogromną, by ceber,
A chuda bestja, że mu dojrzysz żeber,
Baje trzy po trzy, co mu dadzą — zgubi
I umywania haniebnie nie lubi.
Ow tedy dzieciuch na chłopa wyrasta —
Inszy-by zerkał, gdzie gładka niewiasta,
Strapień służebnym przyczyniałby dziewkom,
Oddan amorom, taneczkom i śpiewkom.
Ale w tych sprawiech mądry się nie kocha,
Jedno, że pod czas podchmieli se trocha...
W starych się księgach po uszy zagrzebie,
Aż na mumiją wykieruje siebie.
Gęba mu zżółknie jakoby pergament,
Zda się, że pora pisać mu testament,
W trzydziestu leciech czaszkę ma bezwłosą,
A nogi zgięte ledwo że go niosą.
Wlecze się taki z obliczem znękanem,
Ślepia, pokraka, zaszłe ma blachmanem,
Łeb wzniesie w górę, na niebo się patrzy,
Jakby tam widział napitek najrzadszy.
Gadają: mądry — a pal-że go kaci!
Kto mu za mądrość chocia tynf zapłaci
I cóż że we łbie ma nibyto widniéy
Kiedy on przy tem niejada po trzy dni...
Nie dadzą szatek za najmędrsze słowo,
Stancyi uczoną nie zapłacisz mową,
Ksiąg nie ukąsisz, inkaustu nie łykniesz...
No! zali teraz: — „Vivat mądrość!“ — krzykniesz?!..
Tymczasem głupi dobytku przysparza:
Dokupi roli, sprzętów, inwentarza,
Pojmie se żonę i z podwiki gładkiéj
Ma zasie mnogie i wesołe dziatki.
Jeść i pić może, ile starczy mocy,
Mile mu płyną i dzionki i nocy...
I któż pytanie rozwiąże mi ono:
Jaką mieć głowę: głupią — czy uczoną?..