Na jedną kartę/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na jedną kartę
Pochodzenie Pisma Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

Tenże sam salon.
SCENA I.
Podczaski wchodzi piérwszy — za nim służący.
Podczaski.

Powiedz doktorowi, że pan Podczaski kłania mu się i czeka na niego w pilnym interesie.

Służący.

Pan doktor bardzo zajęty, bo i księżniczka niezdrowa, ale mu powiem (wychodzi).

Podczaski.

(sam) Fiu! fiu! hrabina posyła na przedmieścia: „Podczaski leć, Podczaski agituj! Podczaski namawiaj!” a pieniędzy nie daje. Latam, kłaniam się, namawiam, ściskam łyków, aż im oczy wyłażą, a jak proszę żeby pożyczyła sto reńskich, to mi powiada: zobaczymy po wyborach! Tak? Ano dobrze! Więc to ja mam babie borgować, nie ona mnie? mam za swoje pić z łykami? — A to wolę pić sam! Do dyaska z taką służbą! Padam do nóg pani hrabino dobrodziko, całuję stopki. Jeśli ma tak być, to trafię gdzieindziéj. Kiepska służba! wolę pójść do doktora. Tacy jak doktor, płacą, bo mają rozum. A że on i tak wszystkich za łeb weźmie, to człowiek i w znaczeniu się podniesie. Arystokratka, a szlachcicowi stu reńskich nie chce pożyczyć....


SCENA II.
Podczaski — Józwowicz.
Podczaski.

Kłaniam panu doktorowi dobrodziejowi, ścielę się do stópek pana doktora dobrodzieja!

Józwowicz.

Czém mogę służyć, panie Podczaski?

Podczaski.

Panie dobrodzieju! ja bez ogródek, wprost do materyi. Panu dobrodziejowi wiadomo, jakie usługi oddawałem pani hrabinie Miliszewskiéj?

Józwowicz.

Trochę.

Podczaski.

Jako były obywatel ziemski... gdyż miałem kolonię...

Józwowicz.

(przerywając) Po stracie kolonii mieszkasz pan na Łyczakowie i agitujesz pan dla młodego hrabiego Miliszewskiego przeciw mnie.


Podczaski.

Niech Bóg uchroni... To jest, panie dobrodzieju, tak było, ale przejrzałem dość wcześnie. Robiło się co mogło. Ma się tam jakieś stosunki między łyka... między mieszczaństwem. Umieją uczcić pochodzenie. Niech jednak pan dobrodziéj będzie pewny...

Józwowicz.

Krótko, czego pan żądasz?

Podczaski.

Bóg widzi, panie dobrodzieju, służyłem pani hrabinie wiernie i wykosztowałem się nie mało, ale przeciw tak rozumnemu człowiekowi jak pan dobrodziéj... wszedłszy w sumienie — chybaby ze szkodą kraju, a tego nie chcę.

Józwowicz.

Uznaję pańskie obywatelskie uczucia. Nie chcesz pan być przeciw mnie?

Podczaski.

Nie chcę, panie dobrodzieju, nie chcę.

Józwowicz.

Masz pan słuszność. Więc za mną?

Podczaski.

Gdybym się ośmielił służby moje ofiarować...

Józwowicz.

Przyjmuję.

Podczaski.

(n. s.) Takich to rozumiem — sto reniów, jak w kieszeni. (głośno) Wdzięczność moja.


Józwowicz.

(przerywając) Moja okaże się po wyborach.

Podczaski.

Po wy-bo-rach?


SCENA III.
Ciż — Jan Miliszewski — późniéj Antoni.
Jan.

Dzień dobry, doktorze! czy tu niéma mamy?

Józwowicz.

Nie, hrabio, niéma mamy.

Jan.

A bo myśmy tu przyjechali oboje, ale mama zaraz poszła do apartamentów księcia, ja trochę zostałem, i teraz nie mogę trafić do apartamentów księcia (spostrzegając Podczaskiego, który się kłaniał od początku sceny). A! pan Podczaski, co pan tu robi?

Podczaski.

Padam do nóżek pana hrabiego. Ot! poradzić się przyjechałem: w nogach strzyka, w głowie strzyka!

Jan.

Czy doktor będzie łaskaw mi pokazać gdzie są apartamenta księcia?

Józwowicz.

Na lewo, w amfiteatrze.


Jan.

Dziękuję. Ale późniéj, jabym się chciał z doktorem widzieć.

Józwowicz.

Do usług. (Jan idzie ku drzwiom, we drzwiach potrąca go Antoni).

Antoni.

Przepraszam.

Jan.

Pardon! (zakłada binokl, przypatruje mu się z ciekawością, potém odchodzi).

Antoni.

(do Józwowicza) Szukałem cię w twoich pokojach i nie znalazłem, wpadam więc tu, bo mi powiedziano, że tu jesteś. Słuchaj! ogromnie ważne rzeczy! (spostrzegając Podczaskiego). Jakto? pan, nasz przeciwnik, tu?

Podczaski.

(na ucho do Antoniego) Nie przeciwnik już, panie dobrodzieju.

Antoni.

(patrząc na niego przez chwilę) A! tém lepiéj. Ale zostaw nas pan teraz samych.

Podczaski.

(n. s.) Oj, źle! (głośno) Polecam się pamięci panów dobrodziejów (n. s.) Dyabli wzięli sto reńskich (wychodzi).

Antoni.

Czego ten tu chciał?


Józwowicz.

Pieniędzy.

Antoni.

A, ofiarował głosy — domyślam się. Dałeś mu?

Józwowicz.

Nie.

Antoni.

To dobrze. My nie przekupujemy. Agitacya — to co innego. Ale mniejsza o to. Wiesz? — szczęście, że postawili kandydaturę Miliszewskiego; inaczéj byłbyś przepadł, bo większość miałby Husarski. Chociaż on i tak groźny, w niektórych obwodach ma większość.

Józwowicz.

Pobiją nas, Antoni?

Antoni.

Nie! Od tego jestem. Uf! jakim zmęczony: odpocznę choć przez pięć minut, (siada) O, jak Boga kocham, jakie tu miękkie kanapy. W okręgach Husarskiego trzeba dać pieniędzy na jakie cele publiczne. Masz ty pieniądze?

Józwowicz.

Mam trochę.

Antoni.

Byle początek — potém uzyskasz od sejmu poparcie. Zafundujemy jaką szkółkę. Uf! jakim ja zmęczony!

Józwowicz.

Zatém masz klucz od biórka, jest tam trochę gotówki i weksle na bank.


Antoni.

Dobrze, ale muszę odpocząć. Tymczasem — co tu u ciebie słychać? Zmizerniałeś, oczy ci wpadły. Musisz się tu gryźć. Dalibóg nie kochałem się w ten sposób w mojéj żonie. Mów, przez ten czas odpocznę, ale mów otwarcie.

Józwowicz.

Bądź spokojny, z tobą będę otwarty.

Antoni.

Cóż daléj?

Józwowicz.

To małżeństwo nie przyjdzie do skutku.

Antoni.

Dlaczego?

Józwowicz.

Taki czas przyszedł, że tym ludziom nic się nie udaje.

Antoni.

Na strych mi z temi pawianami! Cóż ten twój ludożerca? ten Pretwic?

Józwowicz.

Długoby mówić. Księżniczka brała litość i współczucie, jakie dla niego czuła, za coś głębszego. Dziś wié, że go nie kocha.

Antoni.

Dobryś! Doprawdy, możnaby powiedzieć, że ściga tych ludzi jakiś fatalizm. To los ras przeżytych.


Józwowicz.

I logika rzeczy nieubłagana.

Antoni.

Więc ona nie pójdzie za niego? W gruncie mi ich żal. Niech ich tam licho porwie!

Józwowicz.

Poszłaby, choćby słowa miała dotrzymać za cenę życia. Ale tu ktoś trzeci zaplątał się w tę sprawę — hrabia Drahomir.

Antoni.

Co rusz, to hrabia! Więc ona zdradza Jerzego?

Józwowicz.

Kto cię uczył sądzić ludzi, niech ci wróci pieniądze.

Antoni.

Ale bo prawdę rzekłszy, za te wszystkie wasze salonowe wielkie sprawy nie dałbym pięciu centów.

Józwowicz!

Ona i Drahomir nie rozumieją nawet, że się kochają. Jakaś siła nieprzeparta ciągnie jedno ku drugiemu — jaka? — nie pytają. To dzieci niewinne.

Antoni.

Więc ja o coś spytam. Co ci z tego przyjdzie?

Józwowicz.

Słuchaj demokrato! gdy dwóch rycerzy kocha się w jednéj kasztelance, miłość kończy się zwykle dramatycznie, i kasztelanka dostaje się komuś trzeciemu.


Antoni.

A rycerze?

Józwowicz.

Mniejsza o nich, niech zginą.

Antoni.

(deklamując) „Na grobie jego rośnie mech,

Ach! wszakto kurek zdechł!”

Co myślisz, że się stanie?

Józwowicz.

Nie wiem.... Pretwic to człowiek gwałtowny.... Nie przewiduję nic, widzę tylko logikę rzeczy, która mi sprzyja i nie będę takim głupcem, by jéj wbrew własnemu szczęściu przeszkadzać.

Antoni.

Oh! jestem pewny, że jak będzie trzeba, to ty jéj nawet pomożesz.

Józwowicz.

Ha! jestem doktorem. Obowiązkiem moim jest pomagać naturze.

Antoni.

Ot i gotowy program! Znam cię! Przychodzi mi tylko jedna myśl: zkąd wiesz, że tak jest, jak mówisz? Może to wszystko koszałki opałki?

Józwowicz.

Mogę mieć zupełną pewność przez dawną nauczycielkę księżniczki.


Antoni.

Dowiedz się jak najprędzéj.

Józwowicz.

Za chwilę pani Czeska tu nadejdzie: prosiłem ją o to umyślnie.

Antoni.

To ja zmykam. Wiesz co jeszcze? Nie pomagaj ty zanadto naturze, bo to byłoby....


SCENA IV.
Ciż — Pani Czeska.
Czeska.

(wchodząc) Życzył pan sobie ze mną pomówić?

Józwowicz.

Tak jest.

Antoni.

(kłania się pani Czeskiéj, następnie do Józwowicza) Więc idę po pieniądze i wracam za chwilę. Przyniosę ci kwity.

Józwowicz.

Dobrze (Antoni wychodzi).

Czeska.

Kto jest ten pan?

Józwowicz.

Sternik.


Czeska.

Jakto?

Józwowicz.

On prowadzi okręt, na którym płynę; zresztą straszliwie poczciwy człowiek.

Czeska.

Nie rozumiem dobrze. O czém pan chciał ze mną mówić?

Józwowicz.

O księżniczce. Jesteście panie jak matka z córką, zatém pani powinnaś wiedzieć wszystko. Co jéj jest? Ona tai jakieś zmartwienie. Jako doktor, pani, i ja powinienem wiedziéć wszystko, bo żeby leczyć słabości fizyczne, trzeba znać nieraz powody moralne. (n. s.) Duchu Eskulapa, przebacz mi ten frazes!

Czeska.

Mój dobry panie, o co pan pyta?

Józwowicz.

Mówiłem pani, że księżniczka tai jakieś zmartwienie.

Czeska.

Nie wiem.

Józwowicz.

Oboje zarówno ją kochamy, więc mówmy szczerze...

Czeska.

Jestem gotowa.


Józwowicz.

A zatém, czy ona kocha narzeczonego?

Czeska.

Co pan mówi, doktorze? Inaczéj nie byłaby narzeczoną. Doprawdy, że wy wszystko lubicie tak brać na rozum, że czasem więcéj niż się powinno mieścić. Kogożby miała kochać? Naturalnie, że skoro jest narzeczoną, to kocha. Ja to uważam za tak proste, że nawet nie mówię więcéj o tém ze Stelką.

Józwowicz.

Powiadasz, pani: nie mówię więcéj, zatém była mowa poprzednio.

Czeska.

Tak jest. Mówiła mi, że nie wié czy go dość kocha. Ale bo to mój panie, każda czysta dusza obawia się, czy spełnia jak należy obowiązek. Co téż panu mogło przyjść na myśl.

Józwowicz.

(kłaniając się) To tylko chciałem wiedzieć (n. s.). Szkoda tu czasu!


SCENA V.
Ciż — Jan Miliszewski.
Jan.

Dotychczas nie mogłem znaleźć mamy. Dzień dobry pani! Może przeszkadzam?

Czeska.

Nie, my już skończyliśmy, (do Józwowicza) Ona spełni obowiązek: niech pan będzie spokojny.


Józwowicz.

Dziękuję (Czeska wychodzi).

Jan.

Doktorze?

Józwowicz.

Słucham.

Jan.

Ja muszę mówić o rzeczach bardzo delikatnych.

Józwowicz.

Proszę otwarcie.

Jan.

Zróbmy z sobą układ jak dobrzy ludzie. Mama chce, żebym ja został posłem, ale ja nie mam ochoty.

Józwowicz.

Zbytek skromności.

Jan.

Pan to mówi nieszczerze, a ja nie umiem się bronić. Wcalebym się nie starał o to poselstwo, gdyby nie mama. Widzi pan, jest taka rzecz: jak mama chce czego, to musi być. Wszystkie Srokoszyńskie są takie, a mama z domu Srokoszyńska.

Józwowicz.

Pan hrabia ma przecie własną wolę.

Jan.

W tém właśnie biéda, że się tak złożyło, że znowu Miliszewscy zawsze słuchają kobiet. My się tém odznaczamy, panie!


Józwowicz.

Rycerski znak. Ale czem mogę służyć?

Jan.

Oto ja panu nie będę przeszkadzał w poselstwie.

Józwowicz.

Szczerość za szczerość: pan zamiast przeszkadzać, pomagałeś mi dotąd.

Jan.

Nie wiem jakim sposobem, ale jeśli tak, to niech mnie doktor pomoże z kolei.

Józwowicz.

W czém?

Jan.

To właśnie rzecz delikatna. Ale sekret, doktorze, przed mamą.

Józwowicz.

Naturalnie.

Jan.

Mama chce żebym się żenił z księżniczką, a ja, panie, nie chcę....

Józwowicz.

Pan nie chce?

Jan.

Pan się dziwi?

Józwowicz.

Wyznaję....


Jan.

Nie chcę, bo nie chcę. Jak się człowiek niéma ochoty żenić, no, to się niéma ochoty żenić. Pomyśli pan, że się kocham w kim innym? Może. Dość że nie w księżniczce. Naturalnie, że jak mama zawoła: „Jean puszczaj się!” to się puszczam, bo cóż mam robić? Miliszewscy umieli sobie radzić z mężczyznami, ale z kobietami, oho!

Józwowicz.

Nie rozumiem tylko, w czém mogę być pożyteczny?

Jan.

Doktor przecie wszystko może w tym domu, niech doktor sprawi, ale w sekrecie przed mamą! żebym ja dostał odkosza.

Józwowicz.

Panie hrabio, dla pana co w mocy ludzkiéj....

Jan.

Dziękuję.

Józwowicz.

I podejmuję się tém chętniéj, że księżniczka jest narzeczoną.

Jan.

A to nie wiedziałem, że mi tu ktoś w drogę właził.

Józwowicz.

(n. s.) Dobra myśl. (głośno) Pan Jerzy Pretwic.

Jan.

A to mnie tu chcieli na dudka wystrychnąć!


Józwowicz.

Pan Pretwic jest zuchwałym człowiekiem. Wyznaję nawet panu, że miałeś słuszność, nazywając sprawę delikatną. Pana Pretwica ludzie boją się, gdy więc pan ustąpisz, świat będzie mógł pomyśleć....

Jan.

Że i ja się boję? A to nie ustąpię! O, mój panie, jak widzę, to pan nie zna wcale Miliszewskich. My tylko z kobiétami nie umiemy sobie dawać rady, ale żaden Miliszewski nie był tchórzem. Wiem, że ludzie śmieją się ze mnie, ale kto mię nazwie tchórzem, tego oduczę się śmiać. Ja tu zaraz pokażę, czym tchórz. Cóżto pan Pretwic? Gdzie on teraz jest?

Józwowicz.

W téj chwili w ogrodzie. (pokazując przez okno) Widzi go pan tam nad jeziorem.

Jan.

Do widzenia!


SCENA VI.
Józwowicz sam — potém Antoni.
Józwowicz.

Wielcy ojcowie bezdzietni! Cha! cha!.....
   .....................

Antoni.

(wbiegając) Jesteś tu? Masz kwity. Czego się śmiejesz?


Józwowicz.

Miliszewski poleciał wyzwać na pojedynek Pretwica.

Antoni.

Co znowu? czy oni powaryowali?

Józwowicz.

W piękném świetle stanie przed nią Pretwic, ten rycerz bez skazy, jeśli będzie miał awanturę z takim głupcem. W piękném świetle!

Antoni.

To tyś tak nakręcił?

Józwowicz.

Jak powiedziałem ci: dopomagam naturze.

Antoni.

Dopomagajże sobie, a ja zmykam.

Józwowicz.

Bądź zdrów! Albo nie: idę z tobą, nie mogę dopuścić, by awantura poszła zadaleko.

Antoni.

Chciałem ci jeszcze powiedzieć, że z twoich pieniędzy kupię jeść moim pędrakom. Oddam ci późniéj: pozwalasz?

Józwowicz.

Jak możesz pytać, Antoni? (wychodzi).

SCENA VII.
Stella z kapeluszem w ręku i Drahomir.
(wchodzą drzwiami od ogrodu).
Stella.

Zmęczyła mnie trochę przechadzka. Widzi pan, panie Karolu, jaka jestem słaba (siada). Gdzie jest pan Jerzy?

Drahomir.

Z młodym Miliszewskim, który prosił go o rozmowę. Pani zaś Miliszewska traktuje z księciem. Zdaje mi się nawet, że tam odbywa się mała scena. Hrabina nie wiedziała, że pani jesteś narzeczoną i miała podobno inne zamiary. Ale daruj mi pani! ja się śmieję, a pani to sprawia przykrość.

Stella.

I ja miałabym się ochotę śmiać, gdybym nie wiedziała, ile to papie sprawi kłopotów. Zresztą, żal mi pana Miliszewskiego.

Drahomir.

Pojmuję, co może czuć w jego położeniu serce prawdziwie kochające, ale o pana Jana jestem spokojny. Pocieszy się, jeśli mama każe.

Stella.

Czasem można bardzo się omylić na ludziach.

Drahomir.
Czy mowa o mnie, czy o Miliszewskim?
Stella.

Niech będzie o panu. Przedstawiono mi pana z góry, jako zbiór wszystkich doskonałości.

Drahomir.

A pani znalazła zbiór wszystkich wad?

Stella.

Przecie tego nie mówię.

Drahomir.

Ale, myślę. Za to ja nie zawiodłem się: portret pani, jak mi go odmalowali Jerzy i doktor, zgadza się z rzeczywistością.

Stella.

Jakiż był portret?

Drahomir.

Ze skrzydłami u ramion.

Stella.

To znaczy, że mam tyle powagi co motyl?

Drahomir.

Skrzydła aniołów godzą się z powagą.

Stella.

Prawdziwa przyjaźń powinna prawdę mówić. Proszę o jaką gorzką.

Drahomir.

Czy bardzo gorzką?


Stella.

Jak piołun, albo jak chwilami... życie.

Drahomir.

A więc: nie jesteś pani dobrą dla mnie.

Stella.

Za jakiż grzech mam rozpocząć pokutę?

Drahomir.

Za brak przyjaźni dla mnie.

Stella.

Piérwsza odwołam się do przyjaźni, ale w czémże nie spełniam jéj warunków?

Drahomir.

Bo dzielisz się pani ze mną wesołością, zabawą, śmiechem, a gdy nadleci chwila smutku i goryczy, to te gorzkie kwiatki i ciernie zabierasz sobie wyłącznie. Podziel się pani ze mną i taką chwilą, proszę bardzo!

Stella.

Nie chciałam nigdy mącić wesołości pana, to nie egoizm.

Drahomir.

Moja wesołość nie płynie także z egoizmu. Jerzy powiedział mi o pani, gdym tu przybył: „ja umiem tylko patrzeć na nią i modlić się do niéj; tyś młodszy, weselszy, staraj się ją rozweselić i zabawić;” więc oto przyniosłem tu całą moję wesołość, jak towar na plecach i złożyłem ją u nóg pani. Ale od pewnego czasu widzę, że panią męczę tylko; widzę na twarzy pani jakąś chmurkę, podejrzywam jakiś tajony smutek, więc jako druh serdeczny oddałbym życie, żeby go rozproszyć.

Stella.

(cicho) Panie Karolu....

Drahomir.

(składając ręce) Pozwól mi pani mówić. Roztrzepańcem byłem w życiu, alem szedł za głosem serca i sercem pani smutek odgadłem. Odtąd padł cień i na moję wesołość... alem się przezwyciężał. Łzy wypłakanéj nic już nie wróci, w drodze jednak do oczu, może ją przyjazna ręka zatrzymać.... Więc się przezwyciężałem.... — by łzy do pani oczu nie puścić. Jeślim pobłądził, jeślim złą drogę obrał, proszę o przebaczenie. Życie się pani złoży, jak bukiet kwiatów, bądź więc pani weselsza, bądź weselsza.

Stella.

(wzruszona, podając mu rękę) Będę przy panu. Grymaśna ze mnie dziewczyna, rozpieszczona i słaba trochę. Sama często nie wiem, co mi jest i czego pragnę. Jam szczęśliwa, doprawdy szczęśliwa. To są chwile przelotne, ale obiecuję poprawę. Nie jednę jeszcze chwilę spędzimy wesoło...

Drahomir.

A więc: co tam! jak mówi pani Czeska. Starajmy się przezwyciężyć; będziemy się śmiać, biegać po ogrodzie i płatać psoty mamie i synowi Miliszewskim.


Stella.

Odgadłam tajemnicę pańskiéj wesołości i szczęścia: to prawość serca i dobroć.

Drahomir.

Nie, pani. Wielkie ze mnie nic-potem. Byłem tylko dotąd dość spokojny, ale prawdziwe szczęście nie w tém leży.

Stella.

Czasem myślę że go wcale niéma na świecie.

Drahomir.

Rozum go nie uchwyci i nie poleci za tą wizyą skrzydlatą. Czasem może ona i przelatuje blizko, ale nim się człowiek obejrzy, nim wyciągnie ręce: bywa zapóźno!

Stella.

Jakie to bolesne słowo: zapóźno.


SCENA II.
Ciż — Józwowicz.
Józwowicz.

(wchodzi śmiejąc się) Cha! cha! czy państwo wiecie, co się stało?

Stella.

Coś zabawnego, doktorze?

Józwowicz.

Rzecz okropna, tragiczna, straszna, ale przedewszystkiem śmieszna! Miliszewski chciał wyzwać Jerzego.


Stella.

Mój Boże!

Józwowicz.

Śmiéj się pani razem ze mną. Gdyby to było coś niebezpiecznego, przeciebym pani nie przestraszał.

Drahomir.

Na czémże się skończyło?

Józwowicz.

Wiecie państwo, że aż się pogniewałem na Jerzego. Wyobraźcie sobie: wziął tę rzecz poważnie.

Drahomir.

Proszę cię, cóż miał zrobić?

Józwowicz.

A tożby dla człowieka, jak Jerzy, wstyd był strzelać się z takim biédakiem!

Stella.

Doktor ma słuszność. Nie rozumiem pana Jerzego.

Józwowicz.

Niech się nie gniewa nasza księżniczka. Już ich pogodziłem. Jerzy tylko nie wniknął w głąb rzeczy i przyrodzona krewkość go uniosła. Ale teraz, gdy się zastanowił i gdym mu wytłumaczył rzecz całą, zgodził się, że byłoby to co najmniéj śmieszne. On ma dużo rozsądku, Jerzy.

Drahomir.

Cóż Miliszewski?


Józwowicz.

Odesłałem go do mamy. To także dobry chłopiec.

Stella.

Jednak pan Jerzy dostanie odemnie burę.

Drahomir.

Niech tylko pani nie będzie zbyt surowa.

Stella.

Panowie się śmieją, a mnie przykro, że panu Jerzemu trzeba było to tłumaczyć. Doprawdy, zaraz mu dam burę (odchodzi).


SCENA IX.
Drahomir — Józwowicz.
Drahomir.

Co to za anioł ta księżniczka!

Józwowicz.

Tak. Niéma ani jednej skazy na téj kryształowéj naturze.

Drahomir.

Musi tak być, skoro ty nawet, doktorze sceptyku, mówisz o niéj z takim zapałem.

Józwowicz.

Sześć lat upływa jak tu jestem. Gdym tu przyjechał piérwszy raz, wybiegła do mnie w krótkiéj sukience i z główką w papilotach — ot, takie jeszcze maleństwo. Odtąd przy mnie to rosło. Sześć lat ma swoje prawa, trudno się nie przywiązać.

Drahomir.

Wierzę. (po chwili w zamyśleniu) Dziwne wy jednak macie serca, wy ludzie pracy...

Józwowicz.

Dlaczego?

Drahomir.

Bo... wiem co mi pan możesz powiedzieć o jéj towarzyskiéj pozycyi; ale to nic nie znaczy: serca są równe; więc jakże się to stało, że pan tak blizki księżniczki, umiał tak nad sobą panować i nie... i nie...

Józwowicz.

(przerywając) Co takiego?

Drahomir.

Trudno mi wyrażenie znaleźć!

Józwowicz.

To ja znajdę. Pytasz pan, dlaczegom się w niéj nie zakochał?

Drahomir.

Cofnąłem się przed słowem zbyt śmiałém.

Józwowicz.

Doprawdy, jeśli tak brak hrabiemu odwagi, to go wyręczę i spytam: a pan?


Drahomir.

Doktorze!

Józwowicz.

Cóż tam za struna liryczna jękła?

Drahomir.

Skończmy tę rozmowę.

Józwowicz.

Jak się podoba, chociaż ja mogę jeszcze mówić spokojnie, i dlatego, żeby zmienić rozmowę, wolę spytać pana: jak sądzisz, czy ona będzie z Jerzym szczęśliwa?

Drahomir.

Co za pytanie! Jerzy ją kocha nad wszystko.

Józwowicz.

Nie wątpię, ale natury ich niezgodne. Jéj myśli i uczucia subtelne jak pajęczyna, a Jerzy? Widziałeś pan, jak ją ubodło, że on przyjął wyzwanie?

Drahomir.

Czemu pan jéj o tém wspomniałeś?

Józwowicz.

Źle zrobiłem. Jerzy więc...

Drahomir.

Jaki on będzie z nią szczęśliwy.

Józwowicz.

Każdy byłby z nią szczęśliwy, i każdemu można dać radę: (z naciskiem) szukaj podobnéj. Tak, hrabio: szukaj podobnéj (wychodzi).


SCENA X.
Drahomir.

(sam) Szukaj podobnéj.... A jeśli się znajdzie.... zapóźno (siada ukrywszy twarz w dłonie).


SCENA XI.
Stella — Drahomir.
Stella.

(spostrzegłszy Drahomira, przez chwilę patrzy na niego w milczeniu). Panie Karolu, co panu jest?

Drahomir.

Pani tu?... (chwila milczenia).

Stella.

(zmieszana). Ja tu szukam papy... Przepraszam pana, muszę odejść...

Drahomir.

(cicho) Odejdź pani... (Stella odchodzi, we drzwiach zatrzymuje się, waha przez chwilę i znika). Trzeba ztąd uciekać jaknajprędzéj!


SCENA XII.
Drahomir — Książę — w końcu Józwowicz.
Książę.

(wbiegając zadyszany) Do téj pory mnie dręczyła. O Jezus Marya! A, to ty, Drahomir?


Drahomir.

To ja, mój książę.

Książę.

To mnie wymęczyła, co?

Drahomir.

Kto taki?

Książę.

A pani Miliszewska. Mój drogi, jak jemu być posłem, kiedy on głupi?

Drahomir.

Istotnie, książę.

Książę.

A widzisz! Potém, jako matka, oświadcza mi się o Stellę. Ażem się żachnął. Przecie narzeczona, ale oni nie wiedzieli. O Jezu!

Drahomir.

Jakże książę się uwolnił?

Książę.

Doktor mnie uwolnił. Jak go niéma, to hrabina na nim ani suchéj nitki, a jak jest, to jak mysz w kącie. To głowa ten Józwowicz? on ma lepszy rozum od nas wszystkich.

Drahomir.

To pewna.

Książę.

Ale i ty masz rozum, Drahomir? — co? masz?


Drahomir.

Jakże tu zaprzeczyć lub potwierdzić. Józwowicz ma inny rozum, mój książę.

Książę.

A widzisz! inny? Ja jego i niecierpię i boję się i lubię, ale mówię ci, żyćbym bez niego nie mógł: słyszysz.

Drahomir.

Rozumny i poczciwy człowiek.

Książę.

Poczciwy? to dobrze, aleś ty lepszy, boś nie demokrata. Ja ciebie kocham, Drahomir! Stelka, ja jego koch... A, niéma jéj.

Drahomir.

(całując go w ramię) Dziękuję księciu.

Książę.

Dalibóg, żebym miał drugą córkę, tobym ci ją, tego....

Drahomir.

O! nie mów tak, książę. (n. s.) Tak, trzeba uciekać.

Książę.

Chodź na cygaro. Zawołamy tamtych i pogawędzimy trochę. Hej, Józwowicz! Pretwic!

Józwowicz.

(wchodząc) Co książę rozkaże?


Książę.

Pójdź na cygaro, Robespierze! Dziękuję ci, mój chłopcze, żeś mnie od téj hrabiny uwolnił.

Józwowicz.

Idźcie panowie. Ja poślę do Pretwica i zaraz nadejdziemy. (dzwoni, ukazuje się służący, książę i Drahomir wychodzą). Prosić pana Pretwica! (służący wychodzi).

Józwowicz.

(sam) Antoni miał słuszność! ja pomagam logice. Ciężko mi jednak podkopywać, bom przywykł łamać.... (wchodzi Jerzy).


SCENA XIII.
Jerzy — Józwowicz.
Jerzy.

I ja ciebie także szukałem.

Józwowicz.

Książę nas prosi na cygara.

Jerzy.

Czekaj trochę. Na imię boże powiedz mi, co to wszystko znaczy? Stella mieni się w oczach, w powietrzu wisi coś ciężkiego: co to znaczy, Józwowicz?

Józwowicz.

To moda. Teraz w modzie melancholia.

Jerzy.

Drwisz ze mnie?


Józwowicz.

Nic nie wiem.

Jerzy.

Wybacz mi. Krew jakoś dziwnie bije mi do głowy; widzę jakąś groźbę nad sobą. Myślałem, że znajdziesz dla mnie słowo uspokojenia; sądziłem, że mi sprzyjasz.

Józwowicz.

Czy wątpisz o tém?

Jerzy.

Daj rękę, a potem słowo jakieś objaśnień, lub rady.

Józwowicz.

Radzić, więceś ty chory?

Jerzy.

(z wysileniem) Doprawdy, igrasz ze mną, jak kot z myszą.

Józwowicz.

Bo się nie znam na przeczuciach.

Jerzy.

Mówiłeś mi, że ona nie chora?

Józwowicz.

Nudzi się.

Jerzy.

Dziwnie to mówisz i chyba sam nie wiesz, jaki ból zadajesz mi tém słowem.


Józwowicz.

Rozrywaj ją.

Jerzy.

Jak? jak?

Józwowicz.

Nie jak wilk jagnię, ale naprzykład tak, jak rozrywa ją Drahomir.

Jerzy.

Ona lubi jego towarzystwo.

Józwowicz.

I on jéj. Takie poetyczne dusze przystają do siebie wzajemnie.

Jerzy.

Co ty przez to rozumiesz?

Józwowicz.

(ostro) A ty jak bierzesz moje słowa?

Jerzy.

(wstaje) Ani słowa więcéj , rozumiesz mnie, bo ja nie zawsze umiem przebaczać!

Józwowicz.

(wstaje również, zbliża się do Jerzego i patrzy mu w oczy) Sądzę, żeś chciał mnie przestraszyć? Prócz tego, czego chcesz?

Jerzy.

(po chwili walki ze sobą) Pytaj czego chciałem, bo już nic nie chcę. Znasz ją dawniéj odemnie, więc udałem się do ciebie, jako do jéj i mego przyjaciela. Odpowiedziałeś mi drwinami. W oczach błyszczy ci nienawiść do mnie, choć nie uczyniłem ci nic złego, a powitałem pierwszy jak dawnego kolegę. Sądź sam! Jabym miał większe prawo spytać: czego chcesz odemnie, gdyby nie to, (z dumą) że mi to wszystko jedno (wychodzi).

Józwowicz.

Zobaczymy.


SCENA XIV.
Józwowicz — Służący.
Służący.

Umyślny od pana Antoniego przyniósł list.

Józwowicz.

Dawaj. (Służący wychodzi. Józwowicz patrząc na drzwi, któremi wyszedł Jerzy) Oh! i ja już nie panuję nad nienawiścią. Zgniotę cię w proch, i teraz przed niczem się nie cofnę!.... (rozrywa gorączkowo pieczątkę). Przekleństwo! muszę tam jechać jeszcze dziś!


SCENA XV.
Józwowicz — Pani Czeska.
Czeska.

(wchodząc żywo) Doktorze, szukam pana po całym domu.

Józwowicz.

Co się stało?


Czeska.

Stella chora, znalazłam ją w jéj pokoju całą we łzach.

Józwowicz.

(n. s.) Biédna. (głośno) Spieszę natychmiast!

(wychodzą).
(Zasłona spada).
KONIEC AKTU TRZECIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.