<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Żurakowska
Tytuł Nieznane racje
Pochodzenie Trzy srebrne ptaki
Wydawca Wydawn. J. Mortkowicza
T-wo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NIEZNANE RACJE.
I.

A jednak, pani zabrała Maryjkę z sobą do Warszawy!
Z początku nie było wiadomo, czy żartuje, czy też mówi poważnie. Tak przez całe lato.
Zresztą nikt w to nie wierzył, a nawet dzieci z całego wybrzeża wyśmiewały się z tych maryjczynych nadziei. Ma też kogo pani zabierać ze sobą, owa!
Ale już pod jesień, gdy pani nic, tylko ciągle powtarza, że zabierze — Maryjka nabrała godności i zaczęła miewać spojrzenia wyniosłe i drwiące.
Luna, która pasała dziewięć gęsi na dniestrowym brzegu, trochę się nawet zaniepokoiła.
Bo naprawdę, to właśnie z Luną pani najpierw zaczęła rozmawiać. Rozmowa polegała na tem, że pani mówiła, siedząc na swoim leżaku, pod akacjami, na brzegu, a Luna milczała, prętem bijąc wodę. Może być, że na te panine zapytania, wcale nie było warto odpowiadać. Mimo to, jak tylko pani z leżakiem pojawiała się na brzegu, zaraz w to właśnie miejsce Luna pędziła swoje dziewięć gęsi i siadała nieopodal.
A potem zaczynała się ta, dość jednostronna rozmowa. To tylko wyznała dziewczynka, że się nazywa Luna, czyli Helena.
O tej pani, co daje cukierki i nosi takie śliczne suknie, wkrótce zwiedziały się wszystkie dzieci brzegu.
Już wtedy Luna wyglądała tak, jakgdyby w wielkiej z nią była zażyłości. Siadała najbliżej, trzymała jej japońską parasolkę i nie dopuszczała nikogo. Na cukierki, które pani rozdawała innym dzieciom, patrzała z ukrytą zawiścią, a jawną dumą.
Widać było, że myśli: — Te cukierki odstępuję wam tylko z dobrego serca, bo właściwie do mnie należą. To moja pani.
Dopiero potem Luna zrozumiała, że popełniała błąd, nie odpowiadając pani. Okazuje się, że znacznie bliższe stosunki można zawiązać przy pomocy rozmowy.
A Maryjka owszem, odpowiadała. Przychodziła ze Stefką na ręku i objaśniała panią o domu, o bracie, który umarł, bo na niego urok rzuciła stara Jełycha, o mordze ziemi, na której jest wszystkiego potrochę, o rybach w Dniestrze.
Sama zaś dowiadywała się z ust pani o domach pięciopiętrowych (nawet więcej! Jak ta góra po rumuńskiej stronie, tylko że to już w Ameryce), o takiej trąbce, do której się mówi, a słychać aż w drugiem mieście, o pokoiku, w którym się wjeżdża na górę. Nic, tylko pocisnąć guziczek! I wogóle.
Potem Maryjka zaproponowała, że odniesie panin leżak do domu. I rzeczywiście odniosła, a Stefka biegła za nią, okrągła i czarniutka jak barabolczyk — wiadomo, że barabolczyk znaczy po tamtejszemu ziemniaczek.
Luna słuchała w milczeniu, kręcąc japońską parasolką i żarła ją zazdrość.
Nazajutrz przyszła raniutko i powiedziała pani, że Maryjka i Stefka i Olga i Teodor przychodzą dlatego, że chcą cukierków. Właśnie pierwszy raz usta otworzyła poto, żeby o tem powiedzieć. Ale nie na wiele się przydało.
Pani uśmiechnęła się i rzekła:
— Wszystkie dzieci chcą cukierków.
Luna oznajmiła jeszcze, że dzisiaj ona zaniesie leżak, i pani się na to zgodziła.
Oprócz pani, była w domu starsza pani, panienka i panicz.
Pozatem było jeszcze wiele innych letników na dniestrowym brzegu, ale nie o nich będzie mowa.
Dopiero po ich przyjeździe miejscowe, dniestrzańskie dzieci dowiedziały się, że trzeba się kąpać w ubraniu. Więc już odtąd właziły w wodę to w chustce zawiązanej na szyji i plecach, to w koszuli — a sama Maryjka — w marszczonej bawełnianej spódnicy i starym aksamitnym serdaczku. To było dosyć szykowne, ale nie praktyczne.
Stefka, ten barabolczyk, tłusta i czarna, wyglądała w wodzie jak murzynek z celuloidu — pani się z niej śmiała i targała ją za kręcone czarne włoski.
Nie trzeba jednak bawić się w szczegóły, bo tu chodzi o tę ważną rzecz, że koniec końców Maryjka pojechała z państwem do Warszawy.
Tylko jeszcze to zdarzenie z Luną, po którem pani zupełnie się do niej zniechęciła, choć z początku to z nią właśnie pierwszą zaczęła rozmawiać.
Otóż Luna, jak zobaczyła, że jakoś za dużo dzieci przychodzi do pani po cukierki — zawrzała gniewem i o tem już tylko myślała, jakby je przepędzić. Raz tego się nawet dopuściła, że podczas nieobecności pani, podarła jej leżak, a potem powiedziała, że to Maryjka i inne dzieci zrobiły. Narazie jakoś na niczem się skończyło — pani nie uwierzyła. Powiedziała Lunie, że pewnie jej się zdaje. Dlaczegożby dzieci? Ale potem, kiedy Luna zaczęła napastować panią w domu, ciągle tylko wynajdując jakieś preteksty, żeby mówić źle o dzieciach i dostawać cukierki — jakoś się jej pani bacznie przyjrzała i spostrzegła co w jej oczach siedzi — poprostu zazdrość i zła wola.
Tak, że potem już się pani nie zadawała z Luną tak serdecznie.
A już się wszystko skończyło, gdy Luna spróbowała sprzedać pani morele, które zerwała w ogrodzie tych właśnie gospodarzy, u których mieszkała pani. To była brzydka historja — bo przecież pani zapowiedziała dzieciom raz na zawsze, że o tyle się tylko z niemi zadaje, o ile dotrzymają obietnicy, że nie będą korzystać z wizyt u niej, aby obrywać owoce w ogrodzie.
A Maryjka często przychodziła pomagać służącej pani w sprzątaniu. Była pilna, zręczna i posłuszna. Miała bardzo czarne oczy i wąską, chudą twarzyczkę, małej cyganki.
I tak pani powtarzała raz po raz, że zabierze ją do Warszawy, a starsza pani ogromnie to popierała.
W domu, u Maryjki, różnie o tem mówiono. Była tylko morga ogrodu — w chacie matka, żona tego brata, co już umarł, z córeczką Stefką, i jeszcze dwóch braci, coprawda strasznych wałkoniów, i ona, Maryjka. Brat jeden, niby to służył w gminie, ale cały dzień siedział tylko nad brzegiem Dniestru z Dybczykową, która pasła białą kozę i haftowała koszulę. Że to się chciał z nią żenić. Drugi brat najmował się różnie — a to w polu, a to przy jakiejś budowie, do wożenia piasku, czy kamienia.
Ale zresztą w chacie była taka bieda, że nic tylko kartofle i kartofle. Nawet niewiadomo, z czego ta Stefka taka tłusta i zdrowa.
Więc matka mówiła, że i owszem. Niech Maryjka jedzie do tej Warszawy.
Bratowa strasznie wydziwiała, bo jak Maryjka pojedzie, to kto będzie Stefkę niańczył? A tak, — Maryjka idzie po kukurydzę — Stefka za nią. Maryjka rwie ziele dla kozy na podściółkę — Stefka ślad w ślad — Maryjka pierze na Dniestrze — Stefka staje obok na kamieniu, spodnicę zatyka za pas i pierze, że aż piana leci. Jak należy. Więc tłucze, wykręca, trze z całej mocy, a potem płucze. Wszystko bardzo poważnie i pracowicie, aż nieraz «letniki» staną na brzegu i śmieją się, aż się za boki biorą — że to Stefka jest nie większa od dużej lalki.
A bratowa ma spokój — może sobie usiąść na progu i haftować koszule czarnemi krzyżykami, drobnemi jak mrówki.
Bracia, to poprostu się wyśmiewali. Tak, tak, zabierze pani Maryjkę do Warszawy, a jakże! Koleją trzeba jechać przez cały świat! Kto bilet zapłaci? Może pani?
Właśnie pani zapłaciła.
Matka przygotowała Maryjce w skrzynce dużo rzeczy — nawet poduszkę — ale pani powiedziała, że nie potrzeba. Wszystko da. Niech Maryjka weźmie tylko swoje koszule, nic więcej. Nawet na drogę dała jej pani suknię granatową wełnianą i buciki z panienki. Trochę były za duże, ale «fajne»! — poprostu raz tylko zelowane porządnie, grubo — z wierzchu ani jednej dziureczki!
Już kiedy dostała tę suknię i buciki — nikt nie wątpił, że pojedzie. Przestali się wyśmiewać.
I nawet do Maryjki przemówiła Hania, ta śliczna, dorosła córka Krasija, bogaczka na trzydziestu morgach. Poprosiła, żeby napisać do niej, jak i co. Może i ona pojedzie? Na służbę, nie na służbę; a tak, popatrzeć. Potem wróci.
— A może ty i nie umiesz pisać?
Maryjka się obraziła.
Potem ją jeszcze odprowadzili na kolej. Matka, bratowa ze Stefką i brat, ten co służył w gminie.
Maryjka jechała trzecią klasą ze służącą. Pani sama dopilnowała, żeby miały dobre miejsca, pod oknem. Potem im wyjaśniła dokładnie. Mają siedzieć aż przyjdzie i powie, że na następnej stacji trzeba wysiadać. To będzie jutro rano. Tu mają jedzenie. W nocy niech się prześpią, tylko żeby im rzeczy nie skradli. Zresztą pani jeszcze do nich zajrzy.
Maryjka słuchała z takiem natężeniem, jakgdyby to od niej wszystko zależało, a nie od służącej — już nawet wcale nie zwracała uwagi na matkę, choć matka płakała.
Taki czyściutki wagon, żółte ławki, że jej! I okna większe niż w chałupie.
Brat się z niej znowuż wyśmiewał, że niby to jemu nie nowina. Mało to razy jeździł do Stanisławowa?
A potem pociąg ruszył.
I wtenczas Maryjka raptem się zerwała i chciała wyskoczyć. Ledwo ją służąca i jakiś pan przytrzymali.
Więc już siadła na ławce cichutko i patrzała przerażonemi oczami na Dniestr kręty i srebrzysty, na Dniestr w dole, w dole, za łąkami.



II.

Z początku to było najważniejsze, żeby się buciki należycie błyszczały. Więc — szczotkami i suknem, i pastą z blaszanego pudełka (strasznie przyjemnie) i nawet własnym fartuchem.
Ale potem ważniejsze były piece. Żeby w miarę napalić i w porę zamknąć. Pani mówiła do służącej: — Nie, stanowczo się Marcysiu nie zgadzam, żeby Maryjka paliła we wszystkich piecach. To jeszcze dziecko — nie może dźwigać sześciu kubłów węgla dziennie — Więc paliła Maryjka tylko w dwóch — u pani i w przedpokoju. Kiedy się już dobrze rozpaliło i węgiel czerwonym żarem buchał, przysiadała Maryjka na chwileczkę przed otwartym piecem i napatrzyć się nie mogła na ten żywy cud szalejącego płomienia.
A i podłogi też były ciekawe — nie malowane, a takie błyszczące jak szkło. Więc znowuż tą pastą (tylko inną), a potem chodziło się po nich na suknach, jak po lodzie.
A może to nie ciekawe, że w łazience woda się z kranów leje zimna, a jak chcesz, to gorąca?
Potem pani znowuż mówi do kucharki: — Proszę sobie nie wyobrażać, Bronko, że Maryjka jest tutaj poto, żeby odrabiać za was wszystkie najcięższe roboty. Ma robić to i to. Koniec. Potem niech myje ręce, nakłada czysty fartuszek, i do mnie na lekcję.
Te lekcje, te lekcje!
Siada się naprzeciwko pani za stołem, w jej pokoju. Naokoło wszystko pachnie. Na podłodze dywan, pani na kanapce, na której leżą poduszki. Ale wcale nie białe, tylko różne — i czerwone i czarne i żółte, duże i małe. Ktoś inny zapytałby, poco takie? Ale Maryjka nie. Ładnie i koniec. Poto. I czytało się o Piaście kołodzieju i dwóch aniołach, o smoku wawelskim i o Wandzie, o Wandzie! — Leży Wanda w naszej ziemi, co nie chciała Niemca! — Potem jej kopiec usypali wysoki, pani pokazywała fotografję. Owszem bardzo ładnie tylko, poco aż tyle tej naszej ziemi nad nią usypali? Och, pocóż aż tyle!
A cały czas mówi się po polsku. W szkole nauczyli trochę Maryjkę, ale gdzież, nawet się porównać nie da! Sama pani nauczycielka częściej po rusku, niż inaczej.
Jakież to śliczne były te słowa, których znaczenie niepodobna wyrozumieć, zanim pani wytłumaczy.
— Nieustanna. — Cóż to może znaczyć — nieustanna? Maryjka przymykała oczy w upojeniu miłosnem i nizała te polskie słowa, jak korale na jedwabny sznurek.
Potem się mówiło o krajach, morzach, miastach.
Na mapie się pokazywało, gdzie co leży. Dwie Ameryki, jak dwa foremne sery, a Afryka trzeci. I tych rzek cała masa sinych, jak żyły na spracowanej ręce. Wisła, jak wąż sunący po trawie — a zaś Niemen, potem Dźwina służą razem dla Litwina. — A na dole, mój ty Boże! — Dniestr! Dniestr ten sam, długi, kręty. O nim wszystko Maryjka chciała wiedzieć. Skąd płynie i dokąd? Że okazał się większy od Wisły, to ją napawało dumą. Mało to razy kąpała się w Dniestrze? Jaki był wartki, głęboki, kamienisty, wiedziała to sto razy lepiej od tej geografji.
Roztęskniła się do swojej ziemi, wpatrzona w krętą linję Dniestru, że aż oczy jej napłynęły łzami.
A oprócz rzek były linje kolejowe, takie same, tylko czerwone. Pani pokazywała dokładnie, rączką pióra, jak się jedzie do domu. — Widzisz, tu wsiadasz w Warszawie na dworcu, i nie jedziesz ani tędy, bo to do Berlina, ani tędy, do Krakowa — tylko o, widzisz? Prosto do Lwowa. A tu się przesiadasz i jazda dalej do Stanisławowa. A tu jeszcze raz.
Już teraz Maryjka dobrze wiedziała którędy. Pani pozwalała także wychodzić na miasto. Z samego rana Bronka brała foxa na smycz i obie z Maryjką biegły po bułki. Zwykle deszcz padał — więc trzeba te bułki trzymać pod parasolem, żeby nie namokły, Po ulicach jadą wielkie, nakryte wozy — ten z chlebem, a tamten z mięsem, albo z węglem. W sklepie gruba pani w czerwonym sweatrze pyta Bronkę, skąd to ma taką dziewczynę — więc Bronka opowiada, że pani przywiozła ją z letniska, aż z Zaleszczyk.
— Wie pani, gdzie to jest? Jeszcze za Lwowem, a nawet dalej.
Sklepowa się dziwi.
— Moja pani, czy to warto było wozić dziewczynę taki świat drogi? Sprytne to to do roboty przynajmniej?
A Bronka wydyma wargi, parasolem rozsuwa trociny na kamiennej podłodze.
— Phi... niczego.
Pani mówiła do panienki i panicza: — Moglibyście wziąść choć czasem Maryjkę i pokazać jej wasze książki i gry. — Brali.
— Patrz, Maryjko, to jest bajka o syrenie, której czarownica dała taki napój, że się jej potem z ogona zrobiły nogi — opowiadała panienka, pokazując śliczne obrazki (żeby to tylko można było wiedzieć, co to syrena?). Jak zechcesz, to sobie potem przeczytasz, tylko żebyś książki nie powalała, bo dostałam ją na imieniny od cioci.
— Co ty jej zawracasz głowę obrazkami — przerywa panicz. — Ona właśnie zrozumie piękno ilustracji Dulac’a. Myślisz, że ją to bawi? — Chodź, Maryjko, do mojego pokoju, pokażę ci zbiór znaczków pocztowych. Żebyś wiedziała, że takiego niema nawet Jaś Gniazdowski. Dawał mi cztery kanadyjskie za tę jednę Nikaraguę, bo to unikat.
— Wiesz, mój drogi, że jesteś paradny! Twoje Nikaraguy nie obchodzą już nawet foxa. Jacy śmieszni są chłopcy! Wyobraża im się, że cały świat trzęsie się nad ich zbiorami.
Zaczynali się kłócić. Ale niedługo, potem schylali się oboje nad stołem i panicz wyciągał z szuflady jakieś pudełka — śmieli się i mówili po cichu. Maryjka przyglądała się rakiecie, która wisiała na ścianie w drewnianej ramie, skrzynkom z motylami i piłkom w czerwonej siatce. Potem siadała na piętach, bo ją nogi bolały. — Jeszcześ tutaj? — mówiła raptem panienka. — No, masz cukierków, żeby ci się nie nudziło i możesz w moim pokoju przejrzeć szafkę z zabawkami. Już się niemi nie bawię, ale pamiętaj, żebyś nic nie popsuła, bo to pamiątki.
Z tego wszystkiego widać, że dobrze było Maryjce u pani w Warszawie. A przecież...
W jadalnej sali na półce słała skarbonka, to była Maryjczyna. Pani kupiła ją i pokazała, jak się wrzuca pieniądze przez otwór. Co miesiąc, pierwszego, pani wołała Maryjkę i kazała wrzucać do glinianej kuli dziesięć srebrnych złotych. To była pensja.
Jak wrócisz do domu, to sobie zabierzesz.
Czasem panienka mówiła: — Maryjko, możesz wziąść te dwadzieścia groszy, co leżą na stole, i wrzucić do swojej skarbonki.
A panicz brał kulę, ważył w ręku i śmiał się.
— Ho, ho, co za bogaczka z tej Maryjki. Srebro dzwoni, jak na tacy w kościele.
Wieczorem kładła się Maryjka do czyściutkiego łóżka, za białą firanką, na antresoli. Wszystko jej pani dała, kołdrę czerwoną i ręczniki z frendzlą i szczotkę do mycia zębów. Żeby to u niej w chałupie wiedzieli, jak to ona śpi, czysto wymyta, uczesana, na prześcieradle! U niej w chałupie, w niskiej, zakopconej chałupie! Żeby nie to, że strasznie jej się spać chciało, pewnieby płakała.



III.

Na święta wszyscy wyjechali na wieś do ciotki. Pani, panicz i panienka, także Marcysia, tylko ona gdzieindziej — do swojej rodziny.
Została Bronka i Maryjka.
Bronka powiedziała, że będzie używanie. Ho, ho! Żadnej roboty! W jednym tylko piecu napalić, tam gdzie fortepian i kwiaty.
Może jeszcze wszędzie sprzątać? Ani mowy. Jak pani będzie miała wrócić, to się posprząta.
Zostawiła im pani po słodkiej bułce, po strucli z makiem. Jeszcze jabłka, orzechy i cukierki w papierkach. Cały woreczek powiesiła sobie Maryjka na antresoli, koło łóżka.
I potem przyszła wigilja.
W mieszkaniu było pusto i zimno. Bronka zawołała Maryjkę, żeby sobie siadła pod piecem, w służbowym pokoiku. Sama wybierała się z wizytą do przyjaciółki. Więc grzała rurki na gazie i fryzowała grzywkę. Na łóżku leżała suknia zielona, jedwabna, i stały lakierowane pantofle.
— Chciałabyś pójść ze mną Maryjka?
— Nie można! Kto będzie pilnował mieszkania? Tylko się nic nie bój, wrócę wcześnie. Kładź się i śpij, wezmę klucz od kuchni, możesz sobie spać spokojnie. Cieszysz się? Poczekaj, jak będziesz duża, to i ty kupisz sobie taką suknię jedwabną.
I kręci się po pokoju, nakłada białą halkę.
— Nic się nie martw. Jutro tu przyjdą do mnie przyjaciółki i zobaczysz, jak się zabawimy!
Zdawało się, że Bronka zła, a ot, pokazuje się, że dobra!
Wyszła i zamknęła drzwi za sobą. Pozwoliła Maryjce siedzieć w swoim pokoju i położyć się na Marcysi łóżku.
Więc Maryjka siedziała pod piecem.
Potem sobie przypomniała woreczek,
Ułożyła na stole jabłka, orzechy i cukierki w papierkach.
Toby się Stefka cieszyła, no! A matceby tę struclę z makiem, a bratowej słodką bułkę!
Dniestr stoi pod lodem — po rumuńskiej stronie góra śniegiem pokryta, a wysoko w cerkiewce bije dzwon, raz za razem, powolutku. Idą baby do cerkwi w białych kożuchach, w czarnych zapaskach. Jeszcze nie teraz — za dwa tygodnie ruskie święta. Teraz do kościoła, przez miasteczko.
Dniestr stoi pod lodem, ogrody w śniegu, bratowa wybieliła chałupę na święta, Stefka ma nową koszulę haftowaną drobniutko.
Boże ty mój, Boże!
Zegar dzwoni w jadalnej sali. — Raz, dwa, trzy — siedem.
... z pieca powyjmowała matka okrągłe, czarne chleby pachnące...
Nagle... prędziutko powrzucała Maryjka jabłka, orzechy do woreczka. Prędziutko — do tobołka koszule...
Prędko, palto watowane i chustka na głowę. Do kieszeni w spódnicy — skarbonka. — To jej własna, pani darowała.
A potem po schodach na ulicę. — Wie, którędy na dworzec i wie, dokąd jechać. Jakoś się przewinęła w tłumie na peron.
— Gdzie, gdzie lecisz? — krzyczy za nią konduktor. — Dokąd?
— Powiedziała. Do Lwowa.
Pokazał. Rzeczywiście, na wagonie napisane najwyraźniej.
— Warszawa-Lwów — można wyczytać.
Usiadła cała drżąca na drewnianej ławce, w kąciku, tobołek na kolanach. W wagonie było niewiele ludzi — nikomu się nie chce jechać na samą wigilję.
— To los — sapie jakaś gruba jejmość — w samą wigilję tułać się po świecie, no nie? Te! panie izraelita, poco się pan pchasz na te ławke? Niema miejsca naprzeciwko?
— A na te ławke niema? Sama pani zapłaciła czterech miejsc?
Potem trochę więcej ludzi napłynęło. Zrobiło się ciepło. Lampy paliły się pod sufitem — na półki nawalono rzeczy.
Maryjka zasnęła, ściskając mocno tobołek w rękach.
Obudziło ją szarpanie za ramię.
— Ee, mała, z kim ty jedziesz?
Maryjka oprzytomniała — to konduktor. — Ledwo wyjąkała, że sama.
— To dawaj bilet.
Bilet, bilet, bilet. Prawda! teraz, dopiero teraz przypomniała sobie, że trzeba mieć bilet.
— Ja... ja do domu...
— Do domu, czy nie, dawaj bilet.
Już się wszyscy naokoło zainteresowali, gruba jejmość odstawiła koszyk. Żydek przetarł okulary.
— Nima, nima bileta — jęknęła Maryjka. Konduktor się rozgniewał.
— Nie masz? To poco włazisz do pociągu. Darmo będziesz jechać, czy ja mam za ciebie płacić?
Maryjka się rozpłakała. Z końca wagonu pozłazili się ludzie zaciekawieni awanturą. —
Żebyś mi wysiadła na pierwszej stacji. Zaraz na pierwszej. Włazi do wagonu i udaje, że nie wie nic o bilecie, psia kość. W polu zatrzymam pociąg i wyrzucę.
— Czego się pan konduktor odrazu wydziera! — oburzyła się gruba jejmość. — To ładnie tak do dziecka z krzykiem? Może to sierota, skąd pan wie? Jakie to te ludzie bez serca!
— A jakże, jak sierota, to już mam puszczać bez biletu, żeby mnie kontroler przyłapał? Pani będzie moje dzieci chować, jak stracę miejsce?
Żydek się wmieszał.
— I czego robić taki płacz, czy może nie szkoda oczy?
Na widownię wysunął się jegomość w bekieszy. Odsunął żydka, okraczył koszyk zażywnej damy i dotknął ramienia Maryjki,
— A gdzie to jedziesz, moje dziecko? — zapytał z taką miną, jakgdyby tej tylko wiadomości brakowało mu do kupienia biletu.
— Do... do domu... — wyszlochała Maryjka. Już teraz nie wiedziała sama, dlaczego płacze.
Już się jej samotna wigilja, brak biletu, tęsknota za domem splątały w jeden nieprzerwany, bolesny szloch i łzy z oczu zamkniętych spływały nieutulone, jak szare smugi jesiennego deszczu.
— Do domu, to jest żadne stacje — wtrącił swoje żydek.
— A gdzież ten twój dom? — zachęcająco poklepał Maryjkę po głowie jegomość.
Nareszcie zdobyła się na to słowo. — Zaleszczyki.
— Gdzie to jest? — zapytała dama z koszem.
Ale jegomość się nie pytał. Już nie wyglądał na dobrodzieja ludzkości.
— To jest, ajaj, aż za Stanisławów — powiedział frasobliwie żydek, przecierając okulary. — Na takie droge jechać bez bilet, ajaj.
Konduktor wrócił z końca wagonu.
— Żebyś mi wysiadła na pierwszej stacji — powiedział jakoś żałośnie.
— Eee... moje państwo! — krzyknęła nagle jejmość — to może ma się w dzień wigilijny tułać dziecko po obcym świecie? Panie konduktor, ile potrzeba na ten bilet? tyle nas tu narodu, nie zbierze się to na bilet dla dziewczyniny, jeszcze w dzień wigilijny?
Konduktor pogrążył się w obliczeniach, a w wagonie zawrzało. Ten i ów odwracał się do ściany, i pilnie przeliczał wyłojone papierki złotowe w podartym portfelu. Żydzi szwargotali kłótliwie, podstawiając sobie pięści do oczu. Ktoś ściągał z półki tak wielką i starą walizę, że chyba nie miał zamiaru wyjmować z niej pieniądze. Wkońcu konduktor obwieścił sumę — projektodawczyni dźwignęła się z ławki, na gazecie położyła cztery złote i z tą zaimprowizowaną tacą wystąpiła na środek wagonu, Sypały się na nią srebrne złotówki, podarte papierki białe i zielone. Liczyła je głośno, układając foremny stosik. — Wkońcu było dosyć.
Już bilet wypisany należycie wręczał konduktor zapłakanej dziewczynce. Ale się jeszcze nieprędko uspokoiły wzburzone umysły. Przychodzili jeden po drugim przyjrzeć się istocie, która ich kosztowała tyle emocji — każdy miał teraz do opowiedzenia historję podobną tej, co się przed chwilą wydarzyła. Jednemu w wagonie umarła ciotka, komuś ukradli kuferek. Gruba jejmość posadziła Maryjkę przy sobie, tobołek jej umieściła na półce, a dziewczynie wraziła w garść wielki rogal.
Potem zasypiali jeden po drugim — skuleni na twardych ławkach, z paltem zwiniętym pod głowę.
O szarym świcie ten i ów począł się budzić. Lwów.
Tak, Lwów już za chwilę — w wagonie zimno.
Maryjka podniosła się do ucha swej opiekunki: długo szeptała — że ona pieniądze ma — w skarbonce — może oddać. Pewnie wystarczy. Ale rozbudzona jejmość pogładziła ją tylko po czarnej głowie.
— Masz trochę groszy? Dobrze, to se je schowaj, sieroto — powiedziała z uśmiechem. A potem zaczęła się spieszyć, bo już pociąg zwalniał biegu.

∗             ∗

Pani pisała do Maryjki:
— «Wielką mi zrobiłaś przykrość, moje dziecko».
I o tem, że nie powinna była tak uciekać ni stąd ni zowąd, nikogo nie uprzedziwszy. Czy źle jej było u pani? Czy ją kto krzywdził, albo może głodna bywała? Albo za dużo miała roboty?
Nie, nie i nie! Nie bywała głodna. Rzeczywiście nie trzeba było tak uciekać, ni stąd ni zowąd. Roboty miała nie dużo. W chałupie daleko więcej, gdzie! ani się porównać nie da!
W niskiej, zakopconej, ciemnej chałupie własnej!
Maryjka wtuliła twarz w miękkie, kręcone włoski Stefki i długo trwała w głębokiej zadumie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Żurakowska.