<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Opale
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BRONISŁAWA OSTROWSKA

(EDMA MIERZ)




OPALE







Дозволено Цензурою. — Варшава, 29 Января 1902 года.






Mężowi memu.




Splątał mi się zielony jedwab...
Taki słoneczny był dzień, taki słoneczny!
Siedziałam pod kwitnącą lipą w brzęku pszczół, w roz-
grzanej woni zielnej, w ciepłych powiewach, co ze
ziemi szły.
Wyszywałam jedwabiem zielonym na płótnie białem, bie-
lonem na słońcu.
I nagle splątał mi się jedwab, którym liście i kwiaty
wyszywałam na płótnie.
Zdaje mi się, że cień lecącej chmury upadł mi na ręce
i dlatego splątał mi się jedwab.
Nie... Nie...
To z oczu mi łza spadła na nieznane kwiaty...
A może to był sen? i jedwab we słońcu, i kwiaty, i po-
łudnie lipą pachnące?
Może ten jedwab splątał mi się przez sen?
Nie wiem, — tylko mi źle...
I nie wiem czemu...
Bo przecie tylko splątał mi się jedwab... we słońcu...





MIŁOWANIE
(Fragmenty).

I.

Jak małe dzieci, co się w nocy boją,
Do swej słonecznej modliłam się Pani,
By utuliła smutną duszę moją,
Białe swe ręce położyła na niej
I tam powiodła, gdzie gwiazdy się roją
Nakształt pszczół złotych w błękitnej otchłani
I w wielkiej trwodze migocą i brzęczą,
Gdy mgła owionie je siecią pajęczą.

By mię powiodła ta Pani w roztoczy,
Idąc przedemną, jak anioł skrzydlata,
A gdy nas bezmiar milczeniem otoczy
I gdzieś z gwiazdami niebieskiemi zbrata,
Żeby mi ręką zasłoniła oczy
I znów przywiodła do ludzi i świata,
Z duszą, co świateł zalana potokiem
Na nędze ziemi patrzy jasnem okiem.


Tak się modliłam wierząca jak dziecię,
Że ona zejdzie aniołem w noc ciemną,
Że jasną szatą ciemności rozmiecie
I że mi powie jak dziecku: Pójdź ze mną!
Aż przyszła. Jaśniej się stało na świecie,
Kiedy mi rzekła swą mową tajemną:
Pójdź! Potem tuląc mię całą do siebie,
Promienną dłonią powiodła po niebie.

Więc poszłam za nią w bezbrzeżne zaświaty
Jak ten, co wraca w zapomniane kraje,
I patrząc z dziwem na sady i chaty,
Swój dom rodzinny jak przez sen poznaje.
Patrzałam cicha na gwiazd złote kwiaty,
Gnące kielichy nad mleczne ruczaje,
I śniłam w sobie, że dziwna baśń złota
Wiedzie mię kędyś do zdroju żywota.

A gdy już wszystkie dole i niedole
Znikły mi z oczu w błękitnym bezczasie,
Tu zobaczyłem niezmierzone pole
W przedziwnych kwiatów tęczobarwnej krasie,
Gdzie zwiewna cisza w wianku gwiazd na czole
Jakoweś stada białorune pasie,
A one chodzą milczące i zbożne,
Przed swą pasterką chyląc głowy trwożne.


Ona kieruje obłędnemi stady,
Wiodąc je kędyś na darń aksamitną,
Gdzie jak anielskich łez srebrzyste ślady
Gwiezdne narcyzy promieniście kwitną,
Kędy się leją komet światłospady
I przelśniewają dalekość błękitną,
I gdzie się kładą chmur śniegowe piany
Na szafirowych głębin oceany...

Przez one głębie mknęły złote łodzie,
Co miały jasne promienie za wiosła,
Na lazurowe płynęły powodzie,
Jak kwiaty, które wodna toń podniosła,
A w bezustannym, milczącym pochodzie
Świetna ich rzesza w nieskończoność rosła,
Gnana przez mglistych szafirów przestrzenie
W ogromną jasność Bożą i milczenie.

Obok przez mlecznych gościńców krynice,
Niby łabędzie, co wielką gromadą,
Płynąc przez wirów obłędne ciemnice,
Czarne swe skrzydła na bujny wiatr kładą,
Płynęły łodzie we mgle żałobnice...
A za łodziami jak mew białych stado
Stado słów moich zbłąkane w bezdrożu
I mrące w locie na bezkresnem morzu.



II.

Kędyś w zaświatach jest żywa krynica,
Z której promienie lazurowe biją,
A taka cichość jej głębie przesyca,
Że jak łabędzie z wyciągniętą szyją
Pijące z fali odbicie księżyca,
Duchy z niej blaski zaświatowe piją
I spoglądają jasnemi oczyma,
Że głąb kryniczna obrazy ich trzyma...

Czasem się fala we mgłach zakolebie,
Łącząc na głębi dwóch duchów odbicie,
Że one wzajem wcałują się w siebie,
Że się roztopią w ogromnym zachwycie
I jak dwie gwiazdy, lecące po niebie,
Świetlaną smugą przepłyną w błękicie,
Niosąc na ziemię, jak sen nieuchwytny,
Wspomnienie onej krynicy błękitnej.

Ziemia je żarem otacza i mrokiem,
A one jeno uściskiem się splotą
I urzeczone tajemnym urokiem
Pną się w lazury zaziemską tęsknotą,
Śniąc, że znów staną nad owym potokiem,
Jak ptaki, łuną przepalone złotą,

Że krwawe pióra obmyją w promieniach
I znów gwiazdami zabłysną w przestrzeniach.

Nad brzeg tej dziwnej krynicy bezmiarów
Wiodła mię moja przewodniczka biała,
I jako chmurka nadwodnych oparów
Mgłą się ulotną w przestworzu rozwiała,
A ja, schylona nad toń pełną czarów,
Co się w jasności lazurowej chwiała,
Topiłam oczy w głębinie bezdennej,
Gdzie drżał odbity rój duchów promienny.



III.

Może te dusze, co dążą przez ciemnie
Do jakiejś wielkiej jedności i Bożej,
Gaszą się jeno i ranią wzajemnie
I nie dochodzą do niebieskiej zorzy:
Może ty byłbyś tak cichy bezemnie,
Jako ów łabędź, który skrzydła złoży,
A wiew mu żaden piór białych nie wichrzy...
A może byłbyś od łabędzia cichszy?

Może bezemnie byś przeszedł przez życie
Jednym bezgłośnym lazurowym błyskiem:
(Tak Boży anioł przepływa o świcie
Ponad zamarłych światów cmentarzyskiem),

Możebyś duszę utopił w błękicie
I nieskończoność ogarnął uściskiem,
A jako w słońce spływa promień złoty,
Tak spłynął w Boga promieniem tęsknoty.

Może jak one upiorne powoje,
Co się dokoła młodych dębów plotą,
A są jak ramion ukwieconych dwoje
I zabijają namiętną pieszczotą,
Tak cię oplotło ukochanie moje,
Tak przywiązało do ziemi tęsknotą,
Że oto nakształt kwietnego łańcucha
Skuło cię sobą i wrosło ci w ducha.

Jednak ja wierzę, że wielkie kochanie
Jest Bożym ptakiem zbłąkanym na ziemi,
Że może loty kierować w otchłanie,
Lecz pewnem skrzydłem przelata nad niemi;
Że ono kiedyś w jasności zórz stanie
Na blask rozpięte skrzydłami wielkiemi,
I w one skrzydła niezmiernie utuli
Tych, co głęboko wierzyli i czuli.







JAK TEN MŁODY PTAK.

Wyleciała mi z duszy piosenka
Wyleciała jak ten młody ptak,
Co się lotów wichroskrzydłych lęka
I któremu sił do lotu brak.

Zanuciła ptaszęcym świergotem
I strzepnęła ranną rosę z piór,
Rozbujana na powietrzu złotem
Pod błękitem słonecznym bez chmur.

Lecz gdy przyszły chmury piorunowe
I zasnuły lazurowy szlak,
Skryła w skrzydła przerażoną głowę
I zamilkła, jak spłoszony ptak.

Potem głośny jęk mi wyrwał z duszy
Wielki twórca pieśni płaczu — ból,
Jęk, co skonał w beznadziejnej głuszy,
Jak płacz wichru na odłogach pól.


Nie doleciał z żywota otchłani,
Z szarych bagien ludzkich krzywd i mąk
Do tej jasnej i słonecznej Pani
Na jutrznianych firmamentów krąg.

Aż mi z piersi dusza się wyrwała
Na gościńce lazurowych dróg,
Kędy mieszka ona Pani biała,
Pieśń wszechświata, jego sen i Bóg.

Z trosk codziennych wzbiła się obręczy,
Rozerwała własnej piersi cieśń,
I przed Panią oną białą klęczy,
Aż ją zaklnie ona Pani — w pieśń.







PO KWIATACH.

Chciałabym umrzeć w bladą noc sierpniową
Na jakiejś łące zielonej i cichej,
Gdzieby mi gwiazdy spadały nad głową
I lilij polnych szeptały kielichy
Dziewiczej woni tajemną rozmową.

Kiedy wilgocią nocy dyszy łąka,
I wiatry lekko trawami kołyszą,
A mgła się w mroku upiorami błąka,
I sny srebrzyste nad kwiatami wiszą,
Aż zbudzi ziemię ranna pieśń skowronka.

Czułabym wtedy, jak po kwietnej fali
Odchodzi kędyś w stronę świtu życie,
I śmierć o skrzydłach z łkających opali
Blada, jak tęczy na wodzie odbicie,
Zbliża się ku mnie z oddali... z oddali...

Złożyła skrzydła bezszelestne, blada
I gdzieś przez kwiaty wlecze je za sobą,

Jak pył swój wlecze płacząca kaskada,
I wieje od niej tą wielką żałobą,
Co na mogiłach opuszczonych siada.

A kwiaty zbladłe i smętne ogromnie
Kładą się łanem pod chłodną jej nogą,
Pokotem kładą się, drżąc nieprzytomnie,
I główek podnieść od ziemi nie mogą,
I tak po kwiatach śmierć zbliża się do mnie...







WIOSNĄ.

Powstały blaski rannych zórz
Świat budzi się radosny,
Zielony runią młodych zbóż,
Bijący tętnem wiosny.

Z dalekich szczytów spłynął śnieg,
Rozkwitły już sasanki,
Już się przystroił stawu brzeg
W kaczeńców złote wianki.

W powietrzu dzwoni ptactwa chór,
Co wraca z poza morza,
I chat pochyłych długi sznur
Oświeca młoda zorza.

Na drzewie pachnie każdy liść,
Pękają kwietne pąki,
A mnie coś każe iść i iść
Na pola, bory, łąki...


I marzy mi się ściernisk krąg,
Skąd resztę snopów zwożą:
Widzę pożółkłą zieleń łąk
Pod zachodową zorzą...

I widzę białe rzędy chat
I smukłych topól sznury
W uwiędłem złocie letnich szat,
Przetkanych w liść purpury.

W powietrzu krąży świetlny kurz
Nad zżętych pól ścierniska,
A nić pajęcza blaskiem zórz
W jesiennem słońcu błyska.

Żórawi słychać ostry śpiew,
Mgła z lasu płynie sina,
A od owocu szereg drzew
Ku ziemi się przygina.







BOGDAJEM...

Bogdajem rosła, jako krzaki głogów
W słonecznem złocie,
Albo wykwitła wśród pustych rozłogów
Jako stokrocie.

Bogdajem była jako brzoza biała,
Liście rozwiała,
Lub pokraśniała wśród leśnej gęstwiny,
Jako kaliny.

Bogdajem była dziewanną tą złotą,
Słońca pieszczotą,
Albo wyrosła jak kwiecie kąkolu
We szczerem polu.







SOSNA.

Na złotych piaskach wyrosłaś
O sosno!
Gdzie rdzawe mchy tylko rosną,
Ty w niebo czoło podniosłaś
O sosno.

Stoisz jak mara cmentarna
Sieroto!
Dokoła blaski i złoto
Ty stoisz smutna i czarna
Sieroto.

Sięgasz w lazurów gdzieś stropy
Ty dumna!
Lecz kwiatów gromada tłumna
Nie błyszczy pod twemi stopy
Ty dumna.


Bo nie dasz cienia tej ziemi,
O sosno!
I tylko rdzawe mchy rosną
Pod konarami twojemi,
Sosno...







ROJENIA.

Lubiłabym płynąć przez wiry tych głębi,
Gdzie woda się burzy, i kipi, i kłębi,
I białą rozpryska się pianą,
I chciałabym wtedy opuścić w dół wiosła,
By fala szalona łódź moją uniosła
W błyskawic krainę nieznaną.

I chciałabym dosiąść dzikiego rumaka
I lecieć przez stepy, — gdy pustka wkrąg taka,
Że wiatr jeno świszcze i wyje:
Pijana przestrzenią w dal leciećbym chciała,
Pić rozkosz bezmiaru i tonąć w nim cała
Jak ptak, co nad światem wiatr pije.

I chciałabym zasnąć... nie w nocnych chwil ciszę,
Lecz kiedy jodłami zły wicher kołysze,
A niebo od gromów się żarzy;
Nad brzegiem przepaści bezdennej i czarnej,

Gdzie orzeł się nawet wśród pustki cmentarnej
Na skrzydłach szerokich nie waży.

A kiedy sen nocy rozściele się wkoło,
Ja chciałabym oprzeć na głowie lwa czoło,
Kark złoty opasać ramieniem,
Do grzywy królewskiej przytulić mu głowę,
I w żarach pustyni sny roić tęczowe
Pod nocy gwiaździstej sklepieniem...




MELANCHOLIA.

Przez szerokie pola i omglone,
Poprzez smugi drzemiące i jary,
Idę sama w nieznaną gdzieś stronę,
Idę sama w nieznane bezmiary,
Idę drogą zawodną i ciemną,
A mgła jeno i smutek przedemną.

Cisza tuli step senny i sioła:
Lecz nie cisza rozkosznych uniesień,
Ale taka, co kwiaty i zioła
Gnie ku ziemi zmartwiałe pod jesień,
Ale taka głęboka, gnębiąca,
Że myśl w mroku nie szuka już słońca.

A w oddali ogromnie zamglonej
Krzyż się czerni ciernami smutnemi;
Zda się swemi długiemi ramiony
Błogosławić niebiosom i ziemi,

Na szerokie rozlewa się łany,
Rozełkany, ogromny, rozwiany.

A ja idę wciąż dalej i dalej,
A mgły w wieńce ciemności się plotą;
W bezjutrzennej, skłębionej ich fali
Noc ugory zasnuwa tęsknotą,
I krzyż stary na pustem bezdrożu
Zwolna ginie w bezdennych mgieł morzu.







RUSAŁKI.

I tak się wlecze w samotnem jeziorze
Wyklęte życie i dola wyklęta
A wkoło śpiewnej topieli bezdroże,
Pachnące rdesty nadbrzeżne i mięta
Wietrzane szumy chodzące po borze,
Rzesza widziadeł we mgły owinięta
I wieczna klątwa, która nocną porą
Tuli skrzydłami wyklęte jezioro.



Jest jedno ciche jezioro samotne
Pośród odludnej borowej polanki:
Opary nad niem włóczą się wilgotne,
Rosiste wonie płyną z macierzanki,
A w woniach łątki kołyszą się lotne,
Tworząc błękitne, latające wianki
Na płaskich liściach białych lilii wodnych,
Wiecznie śnieżystych, milczących i chłodnych.

W głębi jeziora jest państwo zaklęte,
Dziwne królestwo wodne, rusałczane,

Gdzie topielice kryją ciał ponętę
Za kryształowych swych pałaców ścianę,
Gdzie się porosty po skałach rozpięte
Stroją jak w srebro w błędnych wirów pianę;
I gdzie się palą w bajecznych komnatach
Upadłe gwiazdy w białych lilii kwiatach.

W onych jeziora krysztalnych przezroczach
Pod granitowych skał sklepieniem szarem
Mieszka jedyny władca na roztoczach,
Znudzony wiecznym fal żałosnym gwarem,
Który ma jeno chłód, a grozę w oczach,
Przed którym blednie rusałczany harem,
I drży pod władcy żelaznego nogą,
Jak rój niewolnic rozkochany trwogą...

W jeziorze pławią się gwiazdy promienne,
I toń modleniem harfianem wkrąg brzęczy,
A biały harem chyląc głowy senne
Pośród kaczeńców złotookich klęczy,
Aż kiedy zorze zabłysną jutrzenne
Niknie pod bramą opalowej tęczy,
I na łożnicach wśród barwnych snów wianka
Czeka napróżno pana i kochanka...

Leżą tak senną rzeszą i bezwładną
Onych rusałek ciała roztęczone:

Czasem im blaski na włosy upadną,
Strojąc je w dziwnej światłości koronę,
Czasem libela błędna zleci na dno:
Lub jakie ptaszę polotem zmęczone
Na złote włosy, lub na piersi białe
Padnie i ciche leży i zmartwiałe...

Śnią się rusałkom jakieś białe chaty,
Pszczoły gwarliwie brzęczące na lipie,
Na strzesze wianek jaskółek skrzydlaty,
Konie przy studni żórawianym skrzypie, —
A do ich łożnic przez trzciny i kwiaty
Żalu się skręty czołgają polipie,
Co oplatają w swe ślizgie spowicia
I każą tęsknić do dawnego życia...

Więc do tej ziemi tęsknią z wodnej toni
Kędy im słońce świeciło przed laty:
Gdzie pieśń skowrończa o poranku dzwoni
A rosa perli zasłuchane kwiaty;
Gdzie wiosną w sadach kwietna trześń się kłoni,
Gałąź czeremchy puka w okno chaty
I dziewki kwitną, by róże majowe,
Krwią rozigraną wonne i różowe.

Władca zaś w chłodnym jeziornym błękicie
Na skalnem łożu wypręża ramiona:

Jak orzeł, wichrem pijany o świcie,
Na słońce rwie mu się dusza stęskniona,
Za świat, na górne i słoneczne życie,
Tam, gdzie tęsknica na bezkresach kona,
Gdzie buja orłów wichrowa gromada,
I gdzie na gwiazdach wielka duma siada!

Lecz sny wsiąkają w jeziorne topiele,
A nad głębiami przewiewa dech grozy:
Dreszcz się po wrzosach, po dziewannach ściele,
I lilijowe kołysze skabiozy,
Że mrą w powietrzu błękitne libele,
Że trwoga trzęsie osiki i brzozy,
Że się pokotem gną nadbrzeżne rdesty,
I fal w sitowiu konają szelesty...

Aż znów zbudzone miesięczną pozłotą
Wstają rusałki beznadziejną rzeszą,
I jeszcze ze snu owiane tęsknotą
W miesiącu włosy rozpętane czeszą:
W błyskawicowe warkocze je plotą,
Złociste iskry na głębinach krzeszą,
I na nadwodne wbiegają porosty
Przez blasków mlecznych księżycowe mosty.

To znów mdlejące padają pokotem
Przed granitowych skał tronową niszą

Wabnemi ciały błyskają przelotem
Jak białe kwiaty na wodnych mchach wiszą,
Lecz pan ich oczy zatopił w dnie złotem,
Choć mu rusałki u nóg się kołyszą
I pragną drżące na każde wezwanie
Swojemu władcy dać szał i kochanie.

Do innej, innej, widzianej w snach pani
Śle dziewosłęby wieczystej tęsknoty
Ten, co jak pyszni duchowie wygnani
Wiecznie na słońce wznosi błędne loty. —
On gwiazdę ściągnąć by chciał do otchłani
By w pocałunkach blask wypijać złoty
I mieć kochankę ogromnie świetlaną
Całą z promieni i ognia utkaną.

A tej nie znalazł w swych niewolnic tłumie
I w państw podwodnych zwierciadlanej fali,
Tej, która chodzi w tęsknocie a w dumie,
Jak złota gwiazda po niebie z opali,
A przecie gorzeć i miłować umie,
Jako orlica, co w słońcu się pali,
A tej nie znalazł w głębi jezior szklanej,
Tej wymarzonej i tej ukochanej.

Nieraz w odbiciach topielnych przezroczy
Obraz jej mary spostrzega nad wodą,

Więc w dal wytęża roztęsknione oczy,
Ale rusałki przed tron jego wiodą
Drżącą pod płaszczem rozwianych warkoczy,
Olśnioną ciała własnego urodą,
Siostrzycę swoją wabną, śnieżnołoną. —
A nie tę inną i nie tę wyśnioną.

I znów w obłędnej topieli przepychu
Stoi przed panem nowa topielica:
Na wodnej lilii oparta kielichu,
Oblana zimną jasnością księżyca,
Patrzy przelękła i płacze po cichu,
Kryjąc włosami blednące swe lica,
I szepcząc trwożnie, że ona niewinna,
Że tam nad falą żyjąc, była inna.

Dziś pogrążona w topielną martwotę,
Jak kwiat ma wonne i śnieżyste ciało,
Błękitne oczy i warkocze złote,
Głos słowikowy i cudną pierś białą;
Lecz powab jeno w oczach, a pustotę,
Bo serce w piersi jej chłodnej zmartwiało
Zmartwiała dusza górna i słoneczna,
stoi nad nią ona klątwa wieczna.

Fala się garnie w nadbrzeżne kaczeńce
I skry gwiaździste na głębi roztrąca,

A wkrąg rusałki splątane we wieńce,
Jak nenufary w poświacie miesiąca,
Albo łabędzie nad morzem, straceńce,
Kiedy je gwiazda przerazi lecąca, —
Tulą się trwożnie i patrzą z oddali,
Jak pan ich szałem miłosnym się pali.

A on olbrzymi powstaje na tronie
I pręży ręce na głębię spienioną;
Zda się w dwa skrzydła urosły mu dłonie,
I dwa pioruny w źrenicach mu płoną.
Ptakiem do lotu się zrywa przez tonie,
Ptakiem chce lecieć za marą straconą,
Lecz zwolna ściemnia się w sobie i mroczy,
Jak ten, co śmierci zapatrzył się w oczy.

A w górze topiel zawodzi i jęczy.
I tak kołysze wzburzony nurt siny,
Aż się wskroś cała jak harfa rozbrzęczy
Na chwiejnych strunach sitowia i trzciny...
Wtedy na pieśni, jak upiór na tęczy,
Zmora tęsknica powstaje z głębiny,
I w ciemne skrzydła szeroko rozpięte
Ogarnia całe jezioro wyklęte.







Z TAMTEGO BRZEGU.

Ja ciebie cicha widzę już,
I pragnę cię ogromnie,
Ja ciebie cicha widzę już:
...Owiana kwieciem zwiędłych róż
Powoli spływasz do mnie.

Spowita w obsłon białych śnieg,
Owiana snem i wonią,
Spowita w obsłon białych śnieg,
Wskazujesz tamten, — cichy brzeg
Przejrzystą swoją dłonią.

Nad czołem gwiazdy zgasłe masz
I martwych róż kielichy,
Nad czołem gwiazdy zgasłe masz
I zadumaną, bladą twarz
Otulasz w całun cichy.

Za tobą płynie pieśni dźwięk
Rozwiany w wiatru tchnienie,

Za tobą płynie pieśni dźwięk,
A mnie ogarnia dziwny lęk,
Lęk wielki i pragnienie.

Ja ciebie cicha widzieć chcę
Przepiękną nieskończoną,
Ja ciebie jasno widzieć chcę, —
Rozwiać całunów twoich mgłę
I paść na twoje łono.







WIZYA
Pamięci Stanisława Brzozowskiego.

— I była mała polana wśród gór,
gdzie rosły dziwne kwiaty z blasków tkane:

wybłyskiwały nakształt błędnych ogników,
co nocami latają przez ciemnie,
i tłumiły, i gasiły się wzajemnie,
wyiskrzone, jak oczy zapaśników
w walce na śmierć i życie.

Były tam chore kwiaty cieplarniane,
jak żyrandole w balowych salach płonące,
i takie jak błyskawice
nawalnych chmur,
i takie jak gwiazdy spadające,
i takie jak łuna na pogodnym błękicie,
i takie jak gromnice
zapalone w zaduszny dzień na cmentarzu,
i takie jak warkocze, złowróżbnej komety,

takie jak źrenice namiętnej kobiety,
takie jak lampka na ołtarzu.

Były tam tęczowe tulipany,
i rezedy zielonej poświaty miesiąca,
i płomieniste ljany
bez końca,
by jakiś polip krwawy
wysysający blaski z kwiatowych kielichów:
i białe lilie mistyczne,
i palmy
wybujałe wysoko, ascetyczne,
niby klasztorne rozełkane psalmy
wybladłych mnichów.
Były tam jakieś pozłociste kłosy,
i trawy
pełzające jak żywe rude włosy...

a nad tem wszystkiem wisiały mgły
niby potworne wieko wszechmogiły
duszące mgły...
rozwłoczyły się po całej polanie,
i zwolna, nieubłaganie
ćmiły kwiatowe blaski, ćmiły, ćmiły...

i chociaż kwiaty miały światła łagodne jak łzy,
i płomieniste jak szały, —

żaden nie zdołał przebić mgły, co martwo cicha
a jak upiory złych nocy dusząca
zawisła nad polaną od skały do skały:

bo oto pośród kwiatów zabrakło kielicha
utkanego z promieni słońca.







PIEŚŃ

(Fragment).

Głucha krawędź otchłani. Oćma i pustka śmiertelna
Dzwonne śpiewanie nizin mrze w zachodowej jasności.

ONA.

Śpiewają na nizinach... śpiewają...
O ludzkie pieśni!
Dźwięczą wami doliny i stoki gór,
Pola i lasy do wtóru wam grają,
A jesteście jako ptakowie leśni
I jako koników polnych chór...
O ludzkie pieśni!
Czasami wicher z dolin was przywiewa
Aż tu,
A wonczas niby obłąkana mewa
Wśród chmur,
Na roztoczach oceanu w nocy,
Opadacie bez siły i bez tchu
I konacie w niemocy...
O ludzkie pieśni

Konające na szczytach gór ...
O pieśni!



STARZEC.

Ktoś ty,
Która się zdajesz jutrznią, marzącą o piorunach?
Ktoś ty,
Która wyglądasz jak rozpłakana lutnia o złotych strunach?
W oczach ci błyszczą łzy,
A głos twój śpiewa i drży,
Ktoś ty?
Oto ponad otchłanią siedzę w zadumie wiecznej
I patrzę w głębię:
Ponad nią widzę tylko blask słoneczny
Zasnuty mgłą,
Na jej krawędzi konają jastrzębie
I orłowie z przerażenia mrą...
Na tym przepastnym zrębie siedzę od lat wielu,
A oto nie widziałem nikogo byłem sam...
A dzisiaj widzę ciebie...
Ktoś ty?
Dlaczego nie jesteś tam,
Tam, kędy rosną zboża złociste na glebie,
A dziewki plotą wieńce we słońcu a w weselu?



ONA.

Dlaczego nie jestem tam
Na ziemi?

Starcze,
Ja pieśnią jestem,
A z nizin pieśń nie wzlata skrzydłami jasnemi
Do lazurowych bram...
Starcze,
Ja jestem ciszą,
A ciszę nizin mącą brzęczącym szelestem
Świerszcze, co się w kwiatowych kielichach kołyszą.
Więc nad otchłanią stoję:
Przepastny wiatr rozpina włosy moje
I gra na nich, i gra, i gra...
Że ona pieśń skrzydłami bije w zorze:
Ponad otchłanią stoję:
Nad nizinami leży szara mgła,
A moja pieśń nad mgłami hen, w przestworze
Łka...







ŻYWY RUCZAJ.

Starzy króle śpią w parowie
Pod miesięcznej nocy mgłą,
A korony im na głowie
Jak tęczowe węże lśnią.

Czysty zdrój im stopy głaszcze,
W ręku świeci złoty kruż,
Rozpostarli krwawe płaszcze
Na gęstwinę dzikich róż.

Po kalinach chłód przewiewa,
Świeżość nocy bije w jar...
Starych piersi nie ogrzewa
Dyamentowych koron żar.

Siedzą w jarze długie lata,
Aż zakrzepli w martwym śnie;
Powój berła im oplata,
Po koronach bluszcz się pnie...


Zapleśniało wino w krużach,
Blask przepychu dawno zgasł,
Tylko ruczaj świeci w różach
Niby lity słucki pas.







CMENTARZ.

Kiedy się cisza z mrokiem zaplotą w uścisku,
Szare lelki zmierzchnice bezszelestną zgrają
Na jednem opuszczonem dawno cmentarzysku
Ponad groby zapadłe jak widma latają...
Czasem skrzydło ich jaki krzyż pochyły muśnie,
Że stary krzyż się zbudzi, skrzypnie i znów uśnie.

Takie stare, drzemiące, pochylone krzyże
Zasnuły się wokoło oprzędzą pajęczą;
Dzień przędziwa te szare rozpłomienia tęczą,
A noc miesięczna na nie swoje rosy niże,
A te rosy perłami spadają na groby
Niby łzy nieobeschłe wieczystej żałoby.

Tam osika trwożliwie liściami trzepocze,
I powtarza za wiatrem swój pacierz żałosny,
Chwieją się rozczesane białych brzóz warkocze,
A płaczące żywicą pogarbione sosny,

Rdzawe konary swoje podnoszą w niebiosy,
Jak człowiek, który w bólu targa dłonią włosy.

W dole u stóp cmentarza jar głęboki leży,
A na nim niekoszona trawa się kołysze,
I pod wiatrem tak zda się niby woda bieży,
Garnąc się bujną falą w blask słońca i w ciszę,
Że rozbujana taka i drżąca na jarze
Zdaje się płynąć w bezmiar i ginąć w bezmiarze.

Tam w górze opuszczone mogiły samotne
Śpią pod wielką cichością i wielką tęsknotą,
Nad niemi zgraje lelków kołyszą się lotne
I opary pustkowia w gałęziach się plotą,
A z pochylonych krzyżów wieczorną godziną
Rosy na pajęczynach zwisają i płyną.

Zaś w dole ona trawa, która w sobie płynie,
Gdy wielkie skrzydło wiatru o fale jej trąca,
Szeleści szmerem świerszczy w zielonej głębinie,
I jest jak dziwna rzeka, wieczyście się rwąca
Do głębin mórz tajemnych daleko, daleko,
Gdzie wrosłe w ziemię fale szmaragdami cieką.







ŻÓRAWIE.

Nad puste ścierniska i ugory,
Nad pożółkłe lewady i jary,
Odlatywały klucze żórawiane...
Długie, długie, rozwiane na bezmiary,
Obłąkane,
Leciały po szarem niebie...
Przez mgłę bezdenną,
Nad nagie pola i bory,
W pustkę beznadziejnie jesienną
Odlatywały nie patrząc poza siebie...
Sznury za sznurami, sznury za sznurami,
Hen, hen,
Leciały nad polami
Niknące
Jak sen... jak sen...
Pamiętam... życie mi zbiegło tak prawie,
Jak te żórawie we mgły odlatujące...
Jak te żórawie...







KRÓLEWICZ MAJ.

Otwórz dziewczę, ktoś cię woła:
To królewicz maj!
Pęki blasków ma u czoła
I porannych mgieł zawoje,
Otwórz dziewczę okno twoje —
To królewicz maj!

Patrz, gałęzią czeremchową
Puka w okno twe,
I kochania cudne słowo
Śle z jutrzenką do twej chaty...
Zbudź się dziewczę, — maj skrzydlaty
Puka w okno twe!

Czy nie słyszysz nic dziewczyno?
Czy nie czujesz nic?
Pocałunków szmery płyną,
Jak piosenka wiosny pusta...

Czy ci we śnie nie drżą usta?
Czy nie czujesz nic?

Czy ci w piersi żar nie wstaje,
Nie przerywa snu?
Upojeniem szumią gaje,
Upojeniem ziemia płonie...
Czy ci krew bijąca w skronie
Nie przerywa snu?

Zbudź się cicha i pragnąca,
Niech nie czeka maj!
Z pocałunkiem złotym słońca,
Z pieśnią bujną niby wino,
Niech nie czeka maj, — dziewczyno, —
Niech nie czeka maj!







OTWÓRZ JANKU!

Po szerokiem jasnem niebie
Wiatr poranny mgły przegania,
I sny moje, sny kochania,
Lecą z wiatrem w dal, — do ciebie!

Jak motyli rój skrzydlaty
Przeleciały bór daleki,
Przeleciały góry, rzeki,
Zapukały do twej chaty:

Otwórz Janku drzwi dębowe,
Otwórz chatę twoją,
Sny kochania, sny tęczowe,
Ponad chatą twą się roją!

Lśnią w złocistym słońca pyle
Niby łzami, niby rosą,
I kochania tyle! tyle!
Do twej cichej chaty niosą!


Otwórz Janku, wpuść tych gości,
Otwórz chatę twą odludną, —
One niosą ci baśń cudną,
Rusałczaną baśń miłości!

Z tymi gośćmi idzie słońce,
Idzie wiosna w czeremch wianku
Idzie życie bujne, wrzące,
Idzie miłość. — Otwórz Janku!







PRZEZ WŁOSY TWOJE.

Rozpleć proszę dziewczę moje
Złotych włosów zwoje,
Niech na twarz mi się położą:
Jak słoneczne zdroje...

Niech na twarz mi się położą
Złotych blasków zorzą,
Niech przez włosy patrzę twoje
Na tę ziemię Bożą.







ŁZY.

Patrz, kropelka srebrna, Janku,
Na tym czarnym bratku drży...
Myślisz, że to łzy poranku?
Nie... to Janku, — moje łzy.

Weź ten kwiatek! Co cię lęka?
Twarz ci blednie? głos twój drży?
Weź ten kwiatek! Drży ci ręka,
Patrz... strząsnąłeś z bratka łzy.







MENUET.

«Margrabino, więc zawarty pakt?»
—   «Mości książe»... Piękna margrabina
Pod wytworny menueta takt
W wdzięcznym dygu przed księciem się zgina.

Wkrąg jej główki białe loki drżą,
Drobna rączka skubie rękawiczki,
Pod wachlarza leciutkiego mgłą
Różem kwitną śnieżyste policzki.

«Margrabino — pokochałem kwiat!»
«Mości książę to miłość motyla«...
Lekko szemrzą barwne zwoje szat,
Wabny uśmiech koral ust rozchyla.

«Czasem motyl od rozkoszy mrze
W różanej kochanki kielicha»...
«Motyl? — buja po niebieskiem tle,
A kwiat po nim z tęsknoty usycha».


Żarem płonie rozmarzona skroń,
Zdradny taniec kołysze i wabi, —
Heljotropu unosi się woń
Z szeleszczących w przelocie jedwabi...

Pod wytworny menueta takt
Na zakręcie dłoń się z dłonią wiąże...
«Margrabino, więc zawarty pakt?»
«Pakt motyla z różą, mości książę?»







WSPOMNIENIA.

Wszystkie uczucia, co przeszły przez dusze
Niby wężowy pochód i tęczowy:
I te co w świetnej dumy pióropusze
Rozsłonecznione przystrajały głowy,
I te co smętne szły i zadumane,
Patrząc na piersi swej otwartą ranę.

I te jak echa milknące po cichu,
I te owiane krwią, morem i głodem,
I te z trucizną w liliowym kielichu,
I te pachnące melisą i miodem,
Te wszystkie czucia, które wiatr rozmiata
Wsiąkają w wielkie cmentarzysko świata.

I leżą one trupy zapomniane
Na piorunowych złotych błyskawicach,
Mgły wieczorowej całunem owiane,
W mórz rozhukanych szerokich trumnicach.

Leżą, a czasem błędnych cieni zgrają
Jako upiory do dusz powracają.

Jedne się z bagien o zmierzchu podnoszą,
W szarych wyziewach kłębami się wiją,
I z jakąś głuchą, zaciętą rozkoszą
Ostatnie blaski dnia zgasłego piją,
A z ócz, co patrzą w konające słońce,
Piją przesiąkłe blaskiem łzy gorące.

Inne powstają w słonecznych roztoczach,
I lecą ślepym, rozpętanym lotem,
W swych rudych włosów zwichrzonych warkoczach,
Jak ćmy potworne na powietrzu złotem,
A komu w żyłach młoda krew się pali,
To one wyssą krew i lecą dalej.

A jeszcze inne wędrują gromadą
Przez siana łężne i zbożowe snopy
I u nóg ludzkich nieśmiało się kładą,
Jak pies, co przywlókł się, i liże stopy,
I tak skulony, kornie u nóg leży,
Pytając wzrokiem: czy pan go uderzy?







KWIAT PAPROCI.

Szłam do ciebie po miłość. Tak zbłąkany śmiałek
Idzie po kwiat bajeczny głębiną złych borów,
Choć wstrzymują go wabne ramiona rusałek
I wyją z ciemnej nocy gromady upiorów.

Przeżywa tyle cierpień i tyle przerażeń,
I słyszy w całym borze taki płacz pokutny,
Tyle krzyczy nań z mroku zawiedzionych marzeń,
Że kwiat szczęścia odnajdzie, zerwie — i jest smutny.







ECHA.

Sypiące się w jezioro wielkie krople deszczu
Tworzą koła rozlewne, rosnące na fali,
I mrące pod brzegami w bezustannym dreszczu,
Co się w chwiejnem sitowiu wiecznym pluskiem żali.

Coraz to nowe krople na powierzchni dzwonią
Cichy pacierz przedśmiertny i nikną w głębinie.
Szereg kół nakształt echa wstrząsa drętwą tonią
I pod nowym szeregiem przygasa i ginie.







NOKTURN.

Chciałabym zasnąć jak ona cicha
Lilia na fali,
Co senną wonią lekko oddycha
Pod mgławych niebios dzwonem z opali,
Lilią, co jeno niebu się żali,
Że jej bladego dotknął kielicha
Tylko prąd fali...

I tak jak ona biała i drżąca
W słonecznem złocie
Marzyć o srebrnych blaskach miesiąca,
A w bujnych wichrów chwiejąc się locie
O cichej fali marzyć pieszczocie,
Gdy modrą łuską o brzegi trąca
W słonecznem złocie...

Chciałabym upaść na fali łono
W noce samotne,
Gdy tonie w blaskach miesiąca płoną,

Drżeć zasłuchana w powiewy lotne,
Albo wpatrzona w nurty zawrotne
Ukochać gwiazdy, co w falach toną
W noce samotne...







ALEJĄ BZÓW.

Kiedy niebo lazurowe
Kryształową świeci głębią,
Tam, gdzie bujne bzy liliowe
Niby sina mgła się kłębią
Chciałabym ja iść...

Szłabym w słońca złotej toni,
W złotych pyłów zawierusze,
Słuchająca bzowej woni,
W bzów patrząca pióropusze
W ich skłębioną kiść...

Wtedy mnieby się wydało,
Że słonecznych skier zawieje
Pochłonęły mnie już całą!
Że ja w bezmiar olbrzymieję
Pozłocistą mgłą,


Że już krążę w złotym pyle,
Że się wtapiam w woń i słońce,
Ginąc w woni, jak motyle
Oszalałe mdlejące,
Co z rozkoszy mrą...







MARTWY STAW.

Znam staw, gdzie w oczeretach świeci wody szkliwie,
A na pobrzeżu rosną kępy ostrokrzewi,
Gdzie chwieją się warkocze posępnych modrzewi
I w mętną głąb rzucają szczerniałe igliwie.

Czasami promień słońca wybladły i chory
Zabłądzi między ciężkich oparów obłoki
I mrze, patrząc w topielne przepaście i mroki,
Skąd wychylają twarze posępne upiory.







ŚNIENIE.

Czyś topił kiedy oczy w lazurowem niebie,
Gdy czar miesięczny tchnie wśród pól gwiaździstych?
Czy wielką falą blasku szło z błękitu w ciebie
Powietrzne zadumanie owych sfer przeczystych?

Czy znasz ten wielki smutek, co wieje przestworzem?
Czy błękit skrył ci kiedy przed oczami ziemię? —
— Tak umęczony żóraw w przelocie nad morzem,
Na wietrze kładąc skrzydła, na chwilę zadrzemie.







W STARYM PARKU.

W odwiecznym parku opuszczona
Mała sadzawka wiecznie śpi
I pleśń powleka ją zielona
Od długich dni...

Raz nad jej mętem długom stała,
Gdy w blasku dyszał cały park:
Rzekłbyś, że żyje, drży i pała
Od ech i skarg.

Wszystko rozkwita w blasku słońca,
Kwiat każdy śpiewa wonną pieśń,
A ta sadzawka stoi śpiąca,
Spowita w pleśń.

Rzuciłam kamień w toń zieloną
I kamień z pluskiem upadł w dół,
Rozdarłszy martwej rzęsy łono,
Szeregiem kół.


Z pod rzęsy czarna głąb wyjrzała
I słońce na niej błysło skrą,
Aż znów ją zwarła pleśń zmartwiała
Zieloną rdzą.

Ale już odtąd sen odwieczny
Jaśniejszy będzie w łonie wód
Bo fala wzięła blask słoneczny
Aż tam na spód.







JASKÓŁKA.

Czarna jaskółka leci w dal
Nad głębię wodnych toni,
Czarna jaskółka leci w dal,
A cień jej śmigły pośród fal
Wciąż goni ją i goni...

Jaskółka płynie w cichy szlak
I widzi cień w głębinie,
Jaskółka płynie w cichy szlak,
I myśli, że to bratni ptak
Z nią razem w błękit płynie.

Lecz gdy już minie głębie fal,
I w słońcu skrzydłem świeci,
Lecz gdy już minie głębie fal,
Widzi, że sama leci w dal,
Że za nią nikt nie leci...







GWIAZDY SPADAJĄ.

Gwiazdy spadają w dal jedna za drugą
Niby łzy nocy bezgłośne i senne,
A każda ciemność znaczy jasną smugą,
Co płynie za nią, jak echo promienne...

A gdzieś na pustej wykoszonej łące
Pod mgły wieczornej widmowym obłokiem
Białe narcyzy nikłe i więdnące
W gasnące gwiazdy patrzą bladem okiem.







OLŚNIENIA.

Bywają dziwne, tajemne olśnienia,
Jak letnich nocy modre błyskawice,

Co się łagodnie i bezgłośnie palą
Ogromnie jasną, lazurową falą...

Bywają takie błękitne olśnienia
Ciche, jak letnich nocy błyskawice ...

Gdy człowiek w ptaka Bożego się zmienia
I w nieskończoność zatapia źrenice,

Olśniony temi blaskami wielkiemi,
I tak jak one daleki od ziemi:

Nagle się w· ptaka Bożego zamienia
I w nieskończoność zatapia źrenice,

Leci na bezmiar wielkiego milczenia,
Na niezgłębionych ukojeń krynice,


I w tej nieznanej, a ojczystej stronie
Przez jedną chwilę nieskończoność chłonie.

Bywają takie błękitne olśnienia
Ciche, — jak letnich nocy błyskawice.







W ZACHODZIE.

Oto jesteśmy jako zbożny łan,
Co aż ku ziemi swoje kłosy gnie:
W wieczornym wietrze chadza po nim Pan,
Pali się tęczą w każdej rośnej łzie,
A gdy przed Panem drżą złociste kłosy,
To ziemia pije oną tęczę z rosy.

Oto jesteśmy jako zbożny łan
Pełen rozmodleń harfianych i drżeń,
Kwieciem kąkolu i ostróżki tkan,
Świerszczmi dzwoniący cały długi dzień —
Oto jesteśmy takim zbożnym łanem,
Co w ziemię rzuca łzy płonące Panem.







ŚMIERĆ.

Na jesiennych pól ugorze
Nocleżnicy ogień palą:
Czołgający płomyk rudy,
W jakiejś bruździe przyczajony,
W mgłach rozgorzeć się nie może,
Dymi jeno przez zagony;
A dym w rowach się przyczaja,
Na stwardniałe wpełza grudy
I znów schodzi w szpary bruzd...
Aż gdzieś w dali u rozstaja
Wsiąka w ciemność szarą falą ...

A po bruzdach czarnych wszerz,
Przez ugorny drętwy ścierz
Śmierć wędruje do ogniska:
W długi całun szarych chust
Zakutała sobie głowę,
I wędruje, precz, wędruje...


Odżegnany dech tęsknicy
Po ugorach w ślad się snuje...
Czasem płomień mocniej błyska...
...Cicho siedzą nocleżnicy. —
Śmierć wędruje po ugorze
Zakutana w szare chusty
Z wędrowniczym kijem w dłoni,
A zdrętwiały ugór pusty,
Gdzie się wzdyma mgła jak morze, —
Ręce bruzd wyciąga do Niej.







SPOWIEDŹ.

Jesień słodyczą z niebios się uśmiecha
Ogromnie jasna i ogromnie wielka,
I słucha letnich snów i szałów echa
Niby spowiedzi dziecka rodzicielka,
Co w swojej cichej i dobrej zadumie
Wszystko przebacza i wszystko rozumie.

Lato spowiada się jej wielkim płaczem,
Jak ten, co stracił swoją młodość całą
oto wraca bezdomnym tułaczem
Z sercem rozbitem i piersią zmartwiałą
I do nóg matki łkający przypada,
A ta mu ręką gładzi czoło blada.

Skarży się matce jesieni w niedoli
Zeschniętem kwieciem jabłonek i trześni,
Ziarnami, które nie wyrosły z roli,
Niewyśpiewanym hymnem ptasich pieśni,

Gromami, które bić nie miały siły
I same w sobie swe żary gasiły;

Niezebranemi na ścierniskach plony,
Blaskami słońca zgasłemi w przestrzeni,
Całą tragedyą potęgi straconej
Skarży się lato przebrzmiałe jesieni,
A jesień słucha w żałosnej zadumie:
Wszystko przebacza i wszystko rozumie.







PRZED MADONNĄ.

Jest jeden cichy, wiejski kościółek ustronny,
Gdzie w ołtarzu Marya w złocistej sukience
Skrzyżowała na piersi swoje ciemne ręce,
Zasłuchana w hymn ciszy wiecznie jednotonny...

Tam na ołtarzu stoi bez i jaśmin wonny,
Świetlane smugi kurzów kłębią się w jutrzence,
Przez okna napływają rozgwary ptaszęce,
A blask plecie słoneczną koronę Madonny.

Tam razem z gołębiami pod kościelnym dachem
Modlitwy dusz zmęczonych sennie się kołyszą,
Upajają się białych jaśminów zapachem,

Drżą owiane blaskami wielkiemi i ciszą,
I jak gołębie w locie zmartwiałe przestrachem,
Przed obrazem Maryi bezszelestne wiszą.







CISZA.

Ginącą w dalekości topolową drogą,
Co cienie kolumn drzewnych rzuca na zagony,
Idzie w wiosennym zmierzchu mój duch umęczony,
Wlokąc skrzydła, co w słońce unieść go nie mogą...

Wierzchołki smukłych topól drżą owiane trwogą,
Gdy naprzeciw wychodzi z oddali omglonej
Cisza z wyciągniętemi przed siebie ramiony,
A wiatr kładzie się falą pod chłodną jej nogą...

Zmierzch rozlewa się mgłami w błękitnej bezbrzeży,
Utulając rozchwiane po łąkach lilie,
I gdzieś na Anioł Pański biją dzwony z wieży...

A duch mój blade czoło smutnie w skrzydła kryje
I zda mu się, gdy w ciszy dźwięk na bezmiar bieży,
Że to godzinę w niebie zegar wieków bije.







MÓJ SEN.

Na chwiejne morza kłosów i na polne kwiaty,
Na modre niezabudki i na jaskier dziki,
Na koniczyny miodne, łubiny i gryki,
Na lnów z lazuru nieba oderwane płaty,

Na długich miedz zbożowych szmaragdowe kraty,
Gdzie nucą piosnkę gwarną świerszcze i koniki,
Idzie mój sen, jak błędne moczarów ogniki,
Obłąkany, choć jasny, smętny choć skrzydlaty.

Na te łąki, owiane zapachami mięty,
Na te pola, stojące we wczesnej jutrzence,
Na lazurowej strugi wężowate skręty,

Na wielkie szumy borów, na pieśni ptaszęce,
Idzie mój sen, oddechem ziemi owionięty,
Z ukochaniem do świata wyciągając ręce.







BAGNO.

W ostępach naszych borów są grząskie mokradła,
Gdzie w trzcinach płaczą czajki gromadą żałosną,
Gdzie tłumy poczerniałych oczeretów rosną,
I rudzieją błot mętnych umarłe zwierciadła.

Rzesza bezbarwnych kwiatów chora i wybladła
Wykwita na tych bagnach z każdą nową wiosną,
A kiedy gwary dzienne wśród gałęzi posną,
Krążą tam błędnych ogni świecące widziadła.

Raz upadł na tych bagien zdradziecką oponę,
Śmiertelnie umęczony polotem ptak szary
I podnosił na słońce oczy przerażone,

Bijąc rozpacznem skrzydłem trzciny i szuwary...
Aż go tak wpatrzonego w podobłoczną stronę
Zwolna wchłonęły w siebie bagienne moczary...







MNISZKA.

Młoda mniszka w klasztornym rozkwieconym sadzie
Pod ciepłą falę słońca odsłoniła głowę,
I rozkwitłych powoi pęki purpurowe
Niby kielichy ognia w krucze włosy kładzie.

Pręży młode ramiona w słonecznej spiekocie,
Odrzucając szerokie rękawy habitu,
I stoi pod gorącą kopułą błękitu,
Jak dziwny ptak, na słońcu skamieniały w locie.

Przez uchylone szyby gotyckich witraży
Spływają z głębi chóru głosy sióstr pokorne
Zmieszane z wonią kwiatów co schną u ołtarzy...

A w sadzie w bujnym gąszczu splątanych powoi,
Zwieszających kielichy za mury klasztorne,
Pod spiekotą słoneczną młoda mniszka stoi.







BABIE LATO.

Posłał siostry trzy pan w babie lato na łan,
Która nici najwięcej umota,
Tej dostanie się korona złota,
Tej dostanie się korona złota.

Strój se godny ma zwić ta, co panią chce być:
Niechaj szatę z pajęczyn uszyje,
Jakiej oko nie znało niczyje,
Jakiej oko nie znało niczyje...

A jesienny był czas i z wiatrami nad las,
By ze szatek anielskich len biały
Pajęczyny we słońcu latały...
Pajęczyny we słońcu latały. —

A świt modry już wszedł nad polami w mgle het,
Trzody z rykiem ciągnęły pod zorzę
I żórawie leciały za morze,
I żórawie leciały za morze.


Więc najstarsza z trzech dziew siadła w cieniu wśród drzew
Pajęczyny zbierała te siwe,
Co upadły na łąkę, na niwę,
Co upadły na łąkę, na niwę...

A weśrednia w ten czas szła na wygór pod las,
Obaczyła z fujarką pastucha,
Więc przysiadła opodal a słucha,
Więc przysiadła opodal a słucha.

A najmłodsza szła wkrąg wśród ugorów i łąk,
Obaczyła sznur długi żórawi,
Jak we słońcu jesiennem się pławi,
Jak we słońcu jesiennem się pławi...

Za ptakami tak szła po ugorach by mgła,
Aż zjaśniała po sobie od słońca,
Za ptakami na wyraj lecąca...
Za ptakami na wyraj lecąca...

A gdy skończył się dzień i na pola zszedł cień,
Powracały trzy siostry do chaty,
Że to jedzie królewicz bogaty,
Że to jedzie królewicz bogaty.

Starsza przodem w dom szła, kłębek nici już ma,
Więc po drodze się cieszy a chlubi,
Że ją właśnie królewicz poślubi,
Że ją właśnie królewicz poślubi. —


A weśrednia szła z nią: oczy żarem jej skrzą,
Nie zbierała z pastuchem pajęczyn,
Myśli jeno o dniu swych zaręczyn,
Myśli jeno o dniu swych zaręczyn.

A najmłodszej to wkrąg u korali i wstąg
Nitki lśnią, jak haft słońca bogaty;
I tak wraca świecąca do chaty,
I tak wraca świecąca do chaty!

Pan przyjechał na dwór, do rodziców trzech cór,
A że młodsza najpiękniej rozkwita,
Więc się do niej obraca i pyta,
Więc się do niej obraca i pyta.

Takaś piękna, jak cud, słońcem świecisz od wrót,
Czyś pajęczyn zebrała już wiele,
Czy nam kraśna zagrają w kościele?
Czy nam kraśna zagrają w kościele?

A ta oczy w dal śle, ani słuchać go chce;
Miałam z blizka to słońce złocone,
Schowaj panie twą złotą koronę!
Schowaj panie twą złotą koronę...

Więc przed średnią pan wstał, złoty pierścień jej dał:
Ty mi będziesz kochanką i żoną,
Kraśna dziewko, już tak ci sądzono,
Kraśna dziewko — już tak ci sądzono.


Lecz ta płonąc by mak, odpowiada mu tak:
Niechaj siostra ci żoną ostanie,
Ja innego miłuję już panie,
Ja innego miłuję już panie...

Chcę w chałupie z nim żyć, z ust mu słodkość chcę pić
On mi śpiewa pode wsią na wygonie,
Pasający tam bydło a konie,
Pasający tam bydło a konie.

Pan odwrócił swój wzrok i ku starszej szedł krok,
A miał lica okrutnie zsępione,
Bo nie była urodna na żonę,
Bo nie była urodna na żonę...

Uśmiechnęła się doń i podała mu dłoń,
Kłębek ręką trzymała już drugą. —
Żyli z sobą szczęśliwie i długo...
Żyli z sobą szczęśliwie i długo.







Z PANOPTICUM.

W bambusowym chińskim kiosku,
Co barwami oczy wabi,
Siedzi strojna w zwój jedwabi
Uśmiechnięta Chinka z wosku.

Skośnem okiem równo mruga
Krzywiąc szyję swą woskową,
A na drążku nad jej głową
Sennie buja się papuga.

Lalka trzyma wachlarz pawi
I woskowym swym urokiem
Przechodzące tłumy bawi,

A papuga strosząc skrzydła,
Osowiałem patrzy okiem
W egzotyczne malowidła.







ŚWIATY.

Parno. Ze stawu idzie rechot żabi
I pszczoły brzęczą z poblizkiej pasieki,
Na łące zżółkłej od słonecznej spieki
Rój kraśnych dziewek świeże siano grabi.

Od pola miodem pachnie złoty łubin,
I chór koników cichym szmerem gędzie
Na uroczystym radosnym obrzędzie
Ziemi i słońca ognistych zaślubin.

W powietrzu dyszy woń jak w kwietnej lipie!
A z niewidzialnych klepsydr opył złoty
W jasnym błękicie sypie się i sypie...

Gwiazdy wygasłe w błękitnej roztoczy
Ku ziemi, drżącej z słonecznej pieszczoty
Martwe i zimne obracają oczy.







ZE SŁOŃCEM.

(Sielanka).

Zatrzepotały liście brzóz,
Jako motyli rój, —
Zatrzepotały liście brzóz:
To świt! to świt! to świt!

Ozwał się sosen głośny chór,
Odwiecznych dębów chór,
Starych modrzewi zwarty tłum
Poszumem nagłym podał wtór,
I spłynął szum, szeroki szum,
Przez nieprzejrzany, mroczny bór.
Gdzieś po wierzchołkach drzew się niósł,
Głębiną nieba zda się niósł,
Przelewał granie w kłębach chmur
I zolbrzymiały w bezmiar rósł.
Od paprociowych wiotkich kit,
Gdzie dziki jaskier gęsto kwitł,

Po dwuwiekowych dębów szczyt,
Rozkołysany hymn się niósł...
A potem nagle cichnął bór,
I tylko drżały liście brzóz:
To świt! to świt! to świt!



Czy to błądzą w jałowcach
Strzępy nocnej mgły?
Po wykrotach, manowcach,
Gdzie wilgotne mchy,
Przez leszczyny gąszcz młody
Owczarz pędzi swe trzody.

Owce idą gromadą
I do siebie się garną,
Mgły po bagnach się kładą,
Las otwiera głąb czarną, —
Białych owiec drży stado.

Zmrok się tłucze wśród kaliny
Między głogu krze,
Cień w paprociach leży siny,
Brzask, przesiany przez gęstwiny
W śród gałęzi mrze.

Owczarz trzody swoje goni,
Tchem szerokim pierś mu gra,

Tętna biją mu na skroni,
Wtórem sercu echo dzwoni,
Wtórem sercu pierzcha noc,
Dnieje!

W piersi taka moc, —
Taka moc mu w piersi łka!
Hop! hop!
Obudził słońce!

Powstało krase z nocnych chmur,
Rzuciło blasków złoty snop,
Posłało ciepłych wiatrów gońce
W ten rozszumiały stary bór.
Hop! hop!
Obudził słońce!



Gdzieś z daleka dzwonki dzwonią:
Białoruną nową trzodę,
Dziewka pędzi lnianowłosa.
Do stóp kosy rozczesała,
Jak dziewanna — złota cała,
Idzie świeża, smugła, bosa,
Aż puszyste sosny młode
Czuby swoje przed nią kłonią.
«By-waj!»


Ranka świeżą wonią
Głos przesiąka, w bór się niesie:
Zagadały echa śpiące,
Przyczajone w wilgnym lecie. —
— «Chodź na słońce! Chodź na słońce!» —



Stada zwarte, zapatrzone,
Idą cicho pośród drzew,
Czasem na nie jaki krzew
Sypnie krople roztrzęsione,
Czasem tryśnie ptasi śpiew.

Za prastarą boru głuszą
Jest sośniny młody gąszcz:
Wiechy sosen tam się puszą,
Macierzanka dno wyściela,
Polnych świerszczy gra kapela,
W locie błyska złoty chrząszcz.

Rozsypały się bezładnie
Między sosny i jałowce
Oniemiałe, siwe owce;
Blask się nagły na nie kładnie,
Kładą lotne cienie chmur...
— Granie dzwonów idzie w bór. —


I zachciało się dziewczynie
Kwiecistego wianka:
Po pas brodzi w ziół gęstwinie,
Śmiech jej świeży echem płynie
W mocnej ciszy ranka.

Brodzi w ziołach aż po pas,
Rwie kwiecisty snop,
Wśród dziewanny, wśród paproci,
Jak słoneczny kwiat się złoci
Dzikich traw i ziół żniwiarka.
Czasem krzyknie w ciemny las:
Hop! hop!

Rozpłakała się fujarka
I zawodzi w głos,
Roztęsknioną gra przyśpiewkę,
Co się niesie het, przez wrzos —
— Przywabiła graniem dziewkę.

Przez nagrzany biegnie mech,
W biegu jeszcze kwiaty rwie,
Za nią lecą kosy dwie,
Przed nią leci głośny śmiech,
Hop! hop!

Ziela wielki snop
Na owczarza trzęsie włosy

Z kwiatów lecą krople rosy...
...Aż fujarka zcichła wraz,
Jeno echem wtórzy las...
«Graj!»



Upalny wstaje dzień,
Słońce żarem sypie w mchy,
Czasem chmura rzuci cień,
Pył się złoty górą skrzy,
A sosnowych wiech igliwie
W blasku chwieje się leniwie
Od gorących ziemi tchnień.

Chór koników w trawie dzwoni,
Wonnym lepem kapią drzewa,
Czasem w chaszczach żar przewiewa,
Żar żywicznej, skwarnej woni.

Owce brodzą w morzu ziela
Między sosen rude pnie,
W ziołach brzęczy much kapela,
Moc południa w słońcu tchnie.

A z daleka szumi bór,
I żywota pieśni młodej
Stuwiekowych ech rapsody
Rozszumiały niosą wtór.







POSPOLITOŚĆ.

W ojczyźnie mej posępnej i mglistej wieczyście
Pospolitość się czai z za każdego węgła.
Chcę uciec od niej! Z wiatrem iść, jak suche liście,
Tam, kędy stopa ludzka jeszcze nie dosięgła!

Odnalazłam ustronie w czarodziejskim lesie,
Całe jak kwiat dziewiczy, dyszący płomieniem,
Gdzie krzyk palm oszalałych z ljan uścisku rwie się
Pod szafirów przestworza głębokiem sklepieniem!

Tu mnie już nie dosięgnie mej ojczyzny zmora!
Czuję niezmierną rozkosz każdej nowej chwili
Pod świątyni żywota dyszącymi stropy.

Nie! Z za drzew znowu słychać śmiech mego upiora,
Na zmiętej trawie błyszczy ślad człowieczej stopy...
Jakto! więc i tu ludzie już przedemną byli?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.