Ostatni Mohikan/Tom IV/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

„Tłumacz się kratko; mam wiele na głowie.“
Szekspir.

Delawarowie obozujący blizko Huronów, liczyli w swojem pokoleniu, albo familii, tyluż prawie wojowników, co i dopiero wspomnieni ich sąsiedzi. Podobnie jak wszystkie okoliczne ludy, szli oni z Montkalmem do krajów korony angielskiej i często plądrowali lasy, w których polować Mohawkowie wyłączne przypisywali sobie prawo; lecz przez jakiś rozmysł Indyanom właściwy, podobało się im opuścić jenerała francuzkiego, władnie w tę porę, kiedy ich pomoc najpotrzebniejsza była, to jest w pochodzie pod William Henryk.
Francuzi rozmaicie tłumaczyli to niespodziewane odpadnienie sprzymierzeńców: mniemanie powszechne jednak było, że Delawarowie ani nie chcieli przestąpić traktatu, który podawał ich pod opiekę i obronę Irokanów, ani tez walczyć przeciw tym, których od dawna za swoich panów uważać nawykli. Kiedy zaś zapytana ich samych, odpowiedzieli z lakonizmem indyjskim, że siekiery ich są stępione i potrzebują czasu do wyostrzenia. Wielkorządzca Kanady uznał za rzecz roztropniejszą cierpieć przyjaciół podejrzanych, niżeli przez jaki postępek surowości niewczesnej, zamienić ich w nieprzyjaciół otwartych.
Tego ranku, kiedy Magua jakeśmy już mówili, przechodził ze swoim hufcem milczącym mimo siedliska bobrów, słońce wszedłszy nad oboz Delawarów znalazło wszystkich tak zaprzątnionych, jak gdyby już południe była. Kobiéty jedne przyrządzały śniadanie, drugie nosiły drzewo, lub wodę; każda prawie wszakże zatrzymywała się przy tej lub owej budzie, dla powiedzenia czegoś sąsiadce prędko i pocichu. Wojownicy tu i ówdzie stali w gromadach, lecz raczej myślami niżeli rozmową zajęci; a jeżeli który przemówił czasem, to znaczno było, że się zastanawiał pierwej, co miał powiedzieć. Narzędzia myśliwskie leżały przygotowane po chatach; ale nikt nie śpieszył do nich. Gdzie niegdzie, dawał się widzieć wojownik zajęty opatrywaniem broni z taką pilnością, jaka rzadko ma miejsce, kiedy chodzi tylko o spotkanie się ze zwierzyną. Często oczy całej którejkolwiek gromady zwracały się razem na wielką chatę stojącą pośrzodku obozu, jak gdyby w niej znajdował się przedmiot wszystkich myśli i rozmów.
Tymczasem jakiś nieznajomy Indyanin ukazał się na brzegu podniesiono i skalistej płaszczyzny, będącej stanowiskiem obozu. Nie miał on żadnej broni, a twarz jego była umalowana w taki sposób, iż zdawało się że usiłował złagodzić przyrodzoną jej srogość. Skoro go Delawarowie postrzegli, zatrzymał się i dał znak pokoju i przyjaźni, podnosząc naprzód rękę do nieba, a potem kładąc ją na piersiach. Odpowiedziano mu podobnież i przez wielokrotne powtarzanie giestów przyjacielskich ośmielano żeby się zbliżył.
Zapewniony o dobrem przyjęciu ruszył się z miejsca i poważnie zaczął postępować ku mieszkaniom, a gdy jego postać ciemna rysowała się co raz wyraźniej na świetnem tle porankowego nieba, żaden szmer nie towarzyszył jego krokom, prócz brzęku srebrnych blaszek zdobiących mu ramiona i szyję, a małych dzwoneczkow koło mokkasinow z danielowej skóry. Każdemu mężczyźnie, mimo którego przechodził, czynił on skinienie przyjazne, lecz na kobiety nie raczył zwracać uwagi, jak gdyby sądził że dla dopięcia celu swojego przybycia, nie miał potrzeby ich ujmować. Kiedy zbliżył się do gromady złożonej z mężów dumnej i okazałej postawy, miarkując iż byli celniejszymi wodzami zatrzymał się przed nimi, a ci ujrzeli, że gość ich był to dobrze znajomi wódz huroński, Lis Chytry.
Przyjęto go zatem w milczeniu, z ceremonialną powagą. Wojownicy stojący na przedzie ustąpili z drogi, żeby dać miejsce temu, co był uważany pomiędzy nimi za najlepszego mówcę i posiadał wszystkie języki, jakich używają dzicy Ameryki północnej.
— Mądry Huron jest miłym gościem u nas, — rzecze Delawar mową Magwów, — będzie on ze swoimi braćmi jeziernymi suk-ka-tusz spożywał.
— Po to też on i przychodzi, — odpowiedział Magua z całą godnością książęcia wschodniego.
Wódz Delawarów na znak przyjaźni podał mu rękę, Huron ją przyjął i uścisnął, a natenczas pierwszy z nich zaprosił przychodnia do swojej chaty na śniadanie. Trzech lub czterech starych wodzów udało się razem z nimi; inni zaś pozostali miotani najżywszą ciekawością dowiedzenia się powoda niespodziewanych tych odwiedzi złe, nie okazując jednak tego ani najmniejszém skinieniem, ani jakimkolwiek bądź sposobem.
Przy śniadaniu rozmowa była bardzo ostrożna i toczyła się tylko o wielkiém polowaniu, które jak wiedziano, Magua robił na łosie przed kilku dniami. Najbieglejsi dworacy niepotrafiliby lepiej od Delawarów udawać, iż odwiedziny te uważali tylko za prostą sąsiedzką grzeczość, chociaż w duchu przekonani byli, że pewno jakiś tajemny i ważny powod skłonił do nich Hurona. Skoro skwawy zebrały naczynia i resztki pokarmu, dwaj mówcy wystąpili na plac z chytrością i dowcipem.
— Twarz naszego ojca Kanady, czy zwróciła się znowu ku Huronom? — zapytał Delawar.
— Alboż była kiedy odwrócona od nich? — odpowiedział Magua; — ojciec nasz nazywa Huronów, najmilszemi dziećmi swojemi.
Delawar lubo przekonany inaczej, uczynił potwierdzające skinienie i dodał:
— Siekiery wojowników waszych były dosyć czerwone!
— Tak jest, — rzecze Magua, — a teraz chociaż jasne ale są tępe, bo już Dżankesy pobici, a za sąsiadów Delawarów mamy.
Na ten komplement, Delawar odpowiedział tylko wdziecznem ujęciem i zamilkł.
Korzystając z napomknienia o rzezi William Henryka, Magua zapytał:
— Niewolnica moja, czy nie jest ciężarem dla moich braci?
— Radzi ją widzimy u siebie.
— Droga od obozu Delawarów do Huronów niedaleka i łatwa, jeśliby się ona przykrzyła moim braciom, mogą ją odesłać skwawom naszym.
— Radzi ją widzimy, — powtórzył Delawar dobitniej.
Magua milczał czas niejakiś, udając wszakże iż obojętnie przyjął zbywającą odpowiedź na jego nieznaczne dopominanie się o powierzoną brankę, a potem przemówił:
— Spodziewam się że młodzi wojownicy moi zostawują przyjaciołom naszym Delawarom dosyć miejsca do polowania w górach.
— Lenapy nie potrzebują brać od nikogo pozwolenia na polowanie po górach należących do nich samych, — odpowiedział dumnie gospodarz domu.
— Zapewne, sprawiedliwość powinna panować między czerwonymi i dla czegoż by mieli oni podnosić noże i tomahawki jedni na drugich? czyliż twarze blade nie są wspólnymi ich nieprzyjaciółmi.
— Prawda! — zawalało razem kilku słuchaczów.
Magua zaczekawszy nieco, żeby to co powiedział uczyniło na Delawarach cały swój skutek, zapytał:
— Czy nie chodzą po lasach mokkasiny obce? bracia moi czy nie czują śladów ludzi białych?
— Niech nasz ojciec z Kanady przychodzi dzieci jego gotowe są na jego przyjęcie.
— Wielki wódz jeżeli przyjdzie to poto żeby w wigwamach Indyan palić z nimi tytuń, a natenczas i Huronowie powiedzą także: radzi mu jesteśmy. Ale Dżankesy mają długie ręce i nogi niemordujące się nigdy. Śniło się młodym wojownikom moim, że blizko obozu Delawarów widzieli ich ślady.
— Niechaj i oni przychodzą; nieznajdą Lenapów śpiących.
— Słusznie, wojownik powinien mieć oko otwarte na swoich nieprzyjaciół, — odpowiedział Magua, a widząc, że nie mógł wyprowadzić w pole ostrożnego przeciwnika, udał się do nowego wybiegu.
— Mam ja tu kilka podarunków dla moich braci, — rzecze; — mieli oni swoje powody nie iść na pole wojny; ale przyjaciele nie zapomnieli drogi do ich mieszkań.
Oświadczywszy tym sposobem swoję hojność, chytry wódz powstał i poważnie przed rozigranemi oczyma Delawarów rozłożył przyniesione dary. Składały się one po większej części z ozdób małej wartości zdartych z nieszczęśliwych kobiét, pomordowanych podczas rzezi William Henryka; ale Magua umiał dodać im ceny i rozdzielić zręcznie. Najświetniejsze błyskotki ofiarował dwóm znakomitszym wojownikom, w liczbie których znajdował się i Serce Kamienne, gospodarz chaty; mniej pozorne, dostały się wodzom niższego rzędu, z dodatkiem słów tak pięknych, że i ci na nierówność podziału narzekać nie mogli. Słowem trafne użycie pochlebstw i hojności sprawiło pożądany skutek, a dawca łatwo mógł wyczytać w oczach sąsiadów udarowanych, jakie wrażenie uczyniły jego dary i pochwały.
Surowa powaga Delawarów zmiękła natychmiast; twarze ich przybrały wyraz bardziej uprzejmy; sam nawet Serce Kamienne, który przezwisko to był winien zapewne jakim czynom odpowiednim, przypatrując się chwil kilka swojej cząstce zdobyczy z zadowoleniem widoczém, rzekł do Magui:
— Mój brat wielki wódz! Radzi mu jesteśmy.
— Huronowie są przyjaciółmi Delawarów. — odpowiedział Magua. — Ale i dla czegożby nie mieli im sprzyjać? Czyliż nie jedno słońce czerwieni ich skórę? Czyliż nie w jednym lesie będą polowali po śmierci? Ludzie czerwoni powinni żyć w przyjaźni i mieć oczy otwarte na białych. Brat mój czy nie widział w puszczy śladu szpiegów jakich?
Delawar zapomniał, że zbył lada jako toż samo pytanie, kiedy mu było uczynione w innych wyrazach i udobruchany datkiem, raczył teraz odpowiedzieć bardziej do rzeczy:
— Widziano za obozem mokkasiny cudzoziemców. Weszli oni nawet do mieszkań naszych.
— I mój brat wygnał tych psów zapewne? — zapytał Magua, nie postrzegając niby że teraźniejsza odpowiedź Delawara przeciwiła się dawniejszej.
— Nie. Cudzoziemiec zawsze jest gościem u dzieci Lenapów.
— Cudzoziemiec, zgoda; ale szpieg!
— Alboż Dżankesy używają swoich kobiet za szpiegów? Czyliż wódz huroński nie mówił, ze zabrał kobiéty w niewolą na wojnie?
— Nie mówił on kłamstwa. Dżankesy przysłali szpiegów. Przyszli oni do wigwamów naszych; ale nieznaleźli tam nikogo ktoby im powiedział: jesteście gośćmi u nas. Uciekli więc i poszli do Delawarów, bo powiadają, że Delawarowie są ich przyjaciółmi i odwrócili twarz od swojego ojca Kanadyjskiego.
Zręczne to podejście w społeczności ucywilizowanej cokolwiek więcej, zjednałoby dla Magui opinią biegłego dyplomatyka. Delawarowie wiedzieli bardzo dobrze że nieczynność ich w czasie wyprawy na zdobycie William-Henryka, dała powod Francuzom do wielu wymówek i nieufności; a bez wielkiego zgłębiania przyczyn i skutków, łatwo było pojąć, iż taki stan rzeczy mógł bydź dla nich bardzo szkodliwy na przyszłość, ponieważ zwyczajne ich mieszkania i knieje najobfitsze w zwierzynę leżały w granicach francuzkich. Ostatnie zatém słowa Hurona były nieprzyjemną, a może i zastraszającą nowiną.
— Niech nasz ojciec Kanadyjski spojrzy nam oko w oko, — rzecze Serce Kamienne; — obaczy on że się jego dzieci nie zmieniły. Młodzi wojownicy nasi nie szli wprawdzie na pole wojny; sny złowieszcze były im przeszkodą; ale nie mniej przeto szanują oni i kochają wielkiego wodza białych.
— Czy da on temu wiarę, kiedy się dowie, że największy jego nieprzyjaciel ma schronienie i posiłek w obozie jego dzieci? Kiedy się dowie, że Dżankes krwią zbroczony pali tytuń przy ich ognisku? że twarz blada, który zabił tylu jego przyjaciół jest swobodny śrzód Delawarów?
idźcie, idźcie! Nasz ojciec Kanadyjski nie głupi.
— Któżto ten Dżankes, co ma bydź dla Delawarów tak straszny, co zabijał ich wojowników, co jest śmiertelnym nieprzyjacielem wielkiego wodza białych?
— Długi Karabin.
Na to imie znajome dobrze wezdrgnęli się wojownicy Delawarscy, a ich zadziwienie było dowodem że się dopiéro teraz dowiedzieli, iż człowieka tak strasznego dla pokoleń indyjskich trzymających stronę francuzkę, mają w swojej mocy.
— Co mój brat mówi? — zapytał Serce Kamienne z zadumieniem, sprzeciwiającém się narodowej jego osłupiałości.
— Huron nie kłamie nigdy, — odpowiedział Magua z miną obojętną zakładając ręce na piersiach; — niechaj Delawarowie przejmą swoich jeńców, a znajdą pomiędzy nimi jednego, co ma skórę ani czerwoną, ani białą.
Długie milczenie nastąpiło potem. Serce Kamienne wziął na stronę swoich towarzyszów i pomówiwszy z nimi, wysiał zwoływać na radę wszystkich znakomitszych wodzów pokolenia.
Wojownicy zaraz zaczęli przybywać jeden po drugim. Jak tylko wszedł który, natychmiast donoszono mu co powiedział Magua, a ten z zadziwienia wykrzykiwał gardłowym głosem Hug! Nowina szybko rozbiegła się po całym obozie; kobiéty odrywając się od najpilniejszych robot, starały się schwytać kilka słów przelatujących z ust do ust wojowników; dzieci porzuciwszy swoje zabawki biegały za ojcami prawie również jak oni zdziwione zuchwalstwem straszliwego ich nieprzyjaciela: jedném słowem wszystkie zatrudnienia zostały na niejakiś czas zawieszone, a każdy tylko słuchał lub wyrażał swoim sposobem uczucie spólne całemu pokoleniu.
Kiedy piérwsze poruszenie uśmierzyło się cokolwiek, starcy zasiedli rozmyślać nad tém, co należało czynić w tak delikatnej materyi honoru i bezpieczeństwa narodu dotykającej. Wśrzód powszechnego zgiełku i kłopotu, Magua stał niedbale oparty o ścianę i tak obojętny, jak gdyby wypadek narady nic go nieobchodził. Jednakże żaden znak, wróżący przyszłe postanowienie, nie uchodził bacznych jego oczu. Znając doskonale charakter Indyan z którymi miał sprawę, częstokroć pierwej zgadywał ich wolą, nim ją objawiono, a nawet można powiedzieć, pierwej wiedział co mają pomyśleć-nim pomyślili jeszcze.
Narada Delawarów nie ciągneła się długo i zaraz ruch powszechny zapowiedział, że wnet ma nastąpić zgromadzenie całego narodu. Zgromadzenia te, jak były uroczyste i rzadkie, tak miewały tylko miejsce w okolicznościach największej wagi. Przebiegły Huron, chociaż samotny i milczący stał na stronie, był jednak aż nadto przenikliwym świadkiem i widział ze się zbliżała chwila, kiedy jego zamiary uwieńczone lub zniweczone bydź miały. Wyszedł więc z chaty i udał się na plac śrzodku mieszkań, gdzie już wojownicy zbierać się zaczynali.
Upłynęło więcej pół godziny nim się całe pokolenie tu zeszło, gdyż ani kobiety ani dzieci wyłączone od tego nie były. Do zwłoki tej jeszcze przyczyniały się ważne przygotowania, jakich tak nadzwyczajna uroczystość wymagała. Lecz gdy już słońce wybiegło nad wierzchołek wysokiej góry, której wygięty bok jeden służył za podstawę obozu Delawarów, promienie jego przenikając gęstych drzew gałęzie, padły na tłum ludu przeszło z tysiąca dwóchset dusz złożony i tak mocno przedmiotem narady zajęty, jak gdyby każdy miał w tein swój interes osobisty.
Na podobnych zgromadzeniach ludów dzikich nikt nie myśli występować ze swojém dostojeństwem, lub przedwcześnie wrzucać jaką materją do sporów. Wiek i doświadczenie tylko dają prawo wykładać publiczności przedmiot narady i otwierać swoje zdanie. Prócz tych dwóch zaszczytów, ani siła osobista, ani męztwo dowiedzione, ani dar wymowy, nie usprawiedliwiłyby nikogo, gdyby przestąpił ten starożytny zwyczaj.
W obecnym razie znajdowało się wielu wodzów mających wyżej wspomniane prerogatywy, lecz każdy z nich milczał, jak gdyby zastraszony wielkością przedmiotu. Milczenie zawsze poprzedzające narady Indyan przeciągnęło się dłużej niż zwykle, a najmniejszego znaku niecierpliwości lub zadziwienia nie okazało nawet najmłodsze dziecko. Kiedy niekiedy tylko, tu lub owdzie dwoje oczu podnosząc się od ziemi, gdzie wszystkich wzrok był wlepiony, zwracały się na jednę z pomiędzy chatek niczém nie różna od innych, chyba tylko że lepiej nakryta i przeciw słotom zabezpieczona była.
Nakoniec ten szmer głuchy, co tak często daje się słyszeć w zgromadzeniach tłumnych, rozszedł się nagle i całe pokolenie jakby zmównie powstało razem. Drzwi wspomnionej chaty otworzyły się powoli i trzech szedziwych wodzów wyszedłszy z niej postępowało ku śrzodkowi placu. Wszyscy trzej nie mieli równych sobie wiekiem w całym narodzie, lecz ten co szedł pośrzodku i wspierał się na dwóch towarzyszach swoich, liczył sobie lata jakich rzadko człowiek dosięga. Zgarbiony pod ciężarem więcej niżeli jednego wieku, już nie lekkim i sprężystym Indyanina krokiem, lecz stawiać nogę za nogą posuwał się z trudnością. Czerwona i marszczkami okryta jego skóra, odbijała się dziwnie od białości włosów spadających mu na barki i tak długich, iż całe pokolenia przeminąć musiały od czasu, kiedy je ostatni raz obcinał.
Ubiór tego patryarchy, gdyż jego lata, mnogość potomków, i władza jaką miał w narodzie, pozwalają dać mu to imie, był bogaty i okazały. Płaszcz jego składał się ze skór najwyborniejszych, lecz zamiast szerści na nich, dawały się widzieć hieroglificzne malowidła, wystawujące bohaterskie jego czyny, któremi wsławił się przed półwiekiem. Na piersiach wisiało mnóstwo srebrnych, a nawet złotych medalów, które w ciągu długiego życia podostawał od rozmaitych mocarstw europejskich. Szerokie koła z tychże kruszców opasywały mu ramiona i nogi. Głowę nie goloną od czasu kiedy starość zmusiła go zawód wojenny porzucić, zdobił pewien gatunek korony z trzema piórami strusiemi, ulatującemi nad włosem śnieżniejszym od nich. Rękojeść tomahawku ściskało wiele obrączek srebrnych, a oprawa noża lśniła się najczystszym złotem.
Jak tylko szmer uniesień i radości z widoku tak szanownego męża uciszać się zaczął, dało się słyszeć powtarzane wszędzie imie Tamcmund. Magua był już uprzedzony o mądrości i sprawiedliwości starego Delawara, bo wieść powszechna przypisywała mu nawet dar porozumiewania się z Duchem Wielkim, co dało powod że w późniejszym czasie biali pod nazwiskiem odmienioném nieco[1] wyobrażali sobie świętego patrona obszernych krain zagarniętych przez się. Wódz huroński usunął sie z tiumu i obrał sobie stanowisko, skąd mógł widzieć dogodnie oblicze człowieka, którego głos miał tyle wpływać na powodzenie jego zamiarów.
Oczy starca były zamknięte, jak gdyby sprzykrzył już sobie patrzać na dzieła namiętności ludzkich. Kolor jego skóry, z powodu niezliczonego mnóstwa drobnych, lecz bardzo regularnych prążków i figurek narysowanych farbami, wydawał się ciemniejszy niż innych Indyan.
Chociaż Magua stał na przejściu, Tamemund pominął go, nie zwróciwszy nań żadnej uwagi. Prowadzony przez dwóch swoich szedziwych towarzyszów wszedł pośrzód spółobywateli ustępujących mu z drogi i usiadł z miną pełną godności monarchicznej, a razem dobroci ojcowskiej.
Trudno jest wyobrazić sobie, z jakiem uczuciem miłości i poszanowania, całe pokolenie ujrzało człowieka przychodzącego niespodzianie jakby z drugiego świata. Po kilku chwilach milczenia, które zwyczaj nakazywał, najpierwsi wodzowie powstali z miejsc swoich i zbliżając się kolejno brali jego rękę i kładli sobie na czoło, prosząc niby o błogosławieństwo. Wojownicy najznakomitsi dotykali się tylko brzegu jego szaty. Inni zaś dosyć byli szczęśliwi z tego, że mogli oddychać tém samem powietrzem, co wódz tak waleczny niegdyś, a teraz jeszcze tak sprawiedliwy i mądry. Oddawszy hołd przywiązania i szacunku wodzowie i wojownicy wrócili na swoje miejsca.; głęboka cichość znowu nastała w całém zgromadzeniu.
Jeden z towarzyszów Tamemunda szepnął cóś kilku wojownikom młodym; ci powstali śpiesznie i weszli do chaty stojącej w śrzodku obozu.
Po niejakim czasie ukazali się znowu prowadząc z sobą tych, co byli powodem do tak uroczystego obrządku. Tłum rozstąpił się trochę i wpuściwszy ich zamknął się znowu, a więźniowie ujrzeli się w obszerném kole złożoném przez całe pokolenie.





  1. Święty Tammang.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.