Ostatni Mohikan/Tom IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Mohikan |
Data wyd. | 1830 |
Druk | B. Neuman |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Feliks Wrotnowski |
Tytuł orygin. | The Last of the Mohicans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I wnet Królowi Królów, swą myśl słyszeć daje.
Na czele więźniów była Kora, z wyrazem najtkliwszego przywiązania trzymająca siostrę pod rękę. Mimo straszne i groźne oblicza dzikich, którzy otaczali ich dokoła, szlachetna i odważna ta dziewczyna, nie troszczyła się bynajmniej o siebie, lecz ciągle oczy jej były wlepione w bladą twarz przelęknionej i drżącej Aliny.
Tuz przy nich stał Hejward nieruchomy jak posąg i tak mocno zajęty niemi, ii zdawało się, ze w tej chwili niespokojności morderczej, serce jego między dwiema siostrami nie Czyniło żadnej różnicy. Sokole Oko przez uszanowanie dla swoich towarzyszów umieścił się nieco ztyłu: bo chociaż los zwalając na nich jednakie nieszczęścia równał ich niejakoś, zawsze on przecież nie mniej ich poważał. Unkasa nie było tutaj.
Kiedy znowu zupełna cichość wróciła i długi przeciąg zwyczajem nakazanego milczenia upłynął, jeden ze starych, powstał i głośno, ledwo zrozumiałą angielszczyzną zapytał:
— Któryto z moich jeńców Długi Karabin?
Dunkan i strzelec nie odpowiedzieli na to. Pierwszy z nich przebiegł wzrokiem poważne i milczące zgromadzenie, a ujrzawszy Maguę cofnął się o krok jeden. Na twarzy dzikiego malowała się taka złość i zdradliwość, iż nie trudno mu było poznać że z jegoto poduszczeń tajemnych stawiono ich przed sąd narodu. Poruszony najżywszym gniewem, przedsięwziął użyć wszelkich sposobów, żeby zniweczyć niegodziwe jego zamiary. Widział przytém niedawno jak rychło Indyanie spełniali swój wyrok i lękał się aby jego towarzysz nie doświadczył teraz podobnego losu.
W tak dotkliwej obawie nie zatrzymując się nad trwoźliwemi uwagami postanowił natychmiast bronić przyjaciela, bez względu na jakie niebezpieczeństwa sam mógłby się narazić. Nim jednak pośpieszył odpowiedzieć, pytanie zostało dobitniej i z naleganiem powtórzone.
— Dajcie nam broń, — dumnie zawołał młodzieniec, — i puśćcie nas do tego lasu, a nasze dzieła odpowiedzą za nas.
— To więc jest wojownik, którego imie napełniło nam uszy, — rzecze wódz przypatrując się Hejwardowi z tą uwagą i ciekawością, jakiej oprzeć się trudno widząc raz pierwszy człowieka sławnego z powodzeń lub nieszczęść, cnót albo występków. — Dla czego człowiek biały przyszedł do obozu Delawarów? Co go tu przywodzi?
— Potrzeba. Przyszedłem szukać żywności, schronienia i przyjaciół.
— To bydź nie może. Lasy są pełne zwierzyny; głowa wojownika niepotrzebuje innego schronienia prócz pogodnego nieba; a Delawarowie są nieprzyjaciółmi, nie zaś przyjaciółmi Dżankesów. Daj pokój; twoje usta mówiły, ale serce nic nie powiedziało.
Dunkan nie wiedząc co miał odpowiedzieć, milczał; ale strzelec który dotąd słuchał z największą uwagą, śmiało wystąpił teraz naprzód i zabrał głos.
— Nie sądźcie, — rzecze, — żem z bojaźni lub wstydu nie przyznał się do tego imienia, kiedyście pytali kto z nas Długi Karabin. Wstyd i bojaźń poczciwemu człowiekowi są obce; ale ja nie przyznaję Mingóm prawa nadawać temu jakiekolwiek bądź przeźwisko, kto daleko zaszczystniejsze od swoich przyjaciół otrzymał; tém bardziej, że to jakie oni mi chcą narzucić i niestosowne i krzywdzące, bo moja Danielowka jest sobie prosta i wyborna strzelba, a nie karabin. Wszelako ja to jestem ten, którego rodzicy ochrzcili Natanielem; Delawarowie mieszkający nad rzeką Delawara, udarowali pochlebnym przydomkiem Sokolego Oka; a Irokanie bez żadnego prawa i powodu przezwali Długim Karabinem.
Wszystkie oczy dotąd poważnie wlepione w Dunkana, szybko przeniosły się teraz na męzką i zawiędła twarz nowego spółzalotnika do tytułu tak chlubnego. Nie było dla Delawarów rzeczą nadzwyczajną widzieć dwóch wydzierających sobie zaszczyt podobny, bo bezczelność chociaż rzadko, zdarzała sic jednak między nimi; ale chodziło im oto, żeby wyśledzić prawdę, bo chcieli bydź równie sprawiedliwi jak surowi. Kilku starców naradziło się pomiędzy sobą i skutkiem tej narady wódz obróciwszy się do gościa zapytał:
— Brat mój mówił że wąż wśliznął się do mojego obozu; któryżto on jest?
Magua nic nie odpowiedział, tylko wskazał palcem na Strzelca.
— Czyliż mądry Delawar usłucha szczekania wilczego! — zawołał Dunkan, bardziej jeszcze utwierdzony w domyśle o zamiarach Hurona: — pies nie kłamie nigdy, ale kiedyż słyszano żeby wilk prawdę powiedział.
Błyskawica mignęła w oczach Magui: lecz natychmiast powściągnął siebie i z miną pogardliwą odwrócił się w inną stronę, przekonany aż nadto, że przezorność Indyan nie da się słowami omamić. Jakoż się nie mylił: po nowej bardzo krótkiej naradzie, tenże sam wódz schylił się ku niemu i objawił mu postanowienie starców, chociaż w najostrożniejszych wyrazach.
— Mój brat został nazwany kłamcą, — rzecze; — Obchodzi to jego przyjaciół i pokażą oni, że prawdę mówił. Dać więźniom strzelby; niech czynem dowiodą, kto z nich jest tym wojownikiem, którego poznać chcemy.
Magua znał dobrze że propozycyą ta była skutkiem niedowierzania jemu; lecz przyjął ją niby za hołd należny sobie i dał znak zezwolenia, będąc pewnym aż nadto zręczności Strzelca i korzystnego dla siebie wypadku próby. Natychmiast dano broń spierającym się dwóm przyjaciołom i kazano im strzelać po nad głowy siedzącej tłuszczy, do glinianego naczynia, które przypadkiem znajdowało się na pniu przeszło o sto pięćdziesiąt kroków odległym.
Walka ta ze strzelcem o imie, wydawała się Hejwardowi śmieszną; postanowił jednak wspierać szlachetne 9we kłamstwo, pókiby nie zbadał zamiaru Hurona. Wziął zatem strzelbę, złożył się trzy razy, za czwartym wymierzył jak najstaranniej i strzelił. Kula weszła w pień o kilka cali od naczynia; powszechny szmer pochwały dał poznać jak wysokie mniemanie o zręczności strzelającego powzięto z tej próby; sam Sokole Oko nawet skinął głową jak gdyby chciał powiedzieć, że major więcej dokazał niżeli się on spodziewał, lecz zamiast coby miał okazać chęć pokonania szczęśliwego spółzawodnika, oparł się na swojej strzelbie i więcej minuty stał w myślach zagłębiony.
Młody Indyanin, który pierwej broń im podał, wyrwał go z tego zadumania uderzając po ramieniu i mówiąc złą angielszczyzną:
— A drugi biały czy dokaże tego?
— No, Huronie! — zawołał strzelec z oczyma wlepionemi w Maguę, podrzucając swoję strzelbę i łowiąc jedną ręką, tak łatwo jak gdyby, to trzcinka była; — teraz mógłbym cię rozciągnąć trupem u nóg moich; żadna potęga nie zdołałaby mi przeszkodzić. Sokół spadający na gołębia nie jest tak pewny swojego lotu, jak ja byłbym pewny mojego strzała, gdybym chciał kulą przeszyć ci serce! I czemuż nie czynię tego? Bo zabraniam mi prawa, któremi rządzą się ludzie mojego koloru, i mógłbym nowe nieszczęścia ściągnąć na głowy niewinne! Jeżeli więc wiesz co to jest Bóg, dziękuj jemu; dziękuj z całej duszy; masz powod dziękować!
Postać strzelca, jego iskrzące się oczy, jego twarz zapalona, przejęły wszystkich obecnych niejakąś trwogą i uszanowaniem razem. Delawarowie z natężenia uwagi wstrzymali oddech w piersiach, a Magna chociaż niezupełnie ufny w ostatnie słowa nieprzyjaciela, stał pośrzód tłumu, tak spokojny, tak nieruchomy, jak gdyby był przykuty do swojego miejsca.
— Czy dokażesz więc tego? — powtórzył młody Delawar stojący przy strzelcu.
— Czy tego dokażę? Ja czy tego dokażę? głupi! — zawołał strzelec, wstrząsając znowu nad głowią swoję strzelbę z miną groźną, lubo już nie poglądał na Mague.
— Jeżeli człowiek biały jest tym wojownikiem, którym się bydź mieni, — rzecze wódz, — niech trafi bliżej celu.
Sokole Oko na pokazanie wzgardy rozumiał się tak przeraźliwym i niezwyczajnym głosem, że aż Hejward zadrżał; a potem tylko ciężko opuścił strzelbę na wyciągnioną lewą rękę i w tejże chwili strzał wyleciał jakby od mocnego wstrząśnienia, broni. Naczynie rozprysło w tysiąc kawałków i czerepy z brzękiem na pień opadły. W tymże prawie momencie dał się słyszeć dźwięk inny, i postrzeżono że strzelec wzgardliwie rzucił strzelbę precz od siebie.
Piérwszym skutkiém tak dziwnego widowiska było samo tylko zadumienie.
Wkrótce zaczął szerzyć się pomiędzy tłumem szmer inny i stając się co raz wyraźniejszy dał poznać, że bardzo różniły się zdania widzów. Kiedy niektórzy głośno dziwili się zręczności tak niesłychanej, większa część pokolenia traf ten uważała za przypadkowy. Hejward chwycił się tej opinii wspierającej jego stronę.
— To przypadek, — zawołaj; — nikt nie może trafić nie mierząc.
— Przypadek! — powtórzył strzelec zapalając się co raz bardziej i mimo mrugania Hejwarda usiłując przekonać, że kim się mianował tym był w istocie, bez względu na to cokolwiekby to jego kosztować miało. — A ten Huron czy także nazywa to przypadkiem? Jeżeli tak; dajcie mu drugą strzelbę, niech stanie ze mną; zobaczemy kto ma trafniejsze oko. Pana nie wyzywam na to, majorze; bo nasza krew jest jednego koloru, i jednemu monarsze służym.
— Widocznie Huron jest kłamca, — rzecze Hejward z krwią zimną; — słyszałeś sam że ciebie nazwał Długim Karabinem.
Niewiadomo do jakiego stopnia gwałtowności posunąłby się Sokole Oko, w upartej chęci udowodnienia swojego nazwiska; gdyby stary wódz nie wdał się znowu.
— Sokoł który zlatuje z obłoków, może do nich kiedy chce powrócić, — rzecze Delawar; — dajcie im strzelby.
Strzelec chwycił broń z zapałem, a chociaż Magua pilnie śledził każde jego poruszenie, nie dostrzegł najmniejszego powodu do obawy.
— Dobrze więc! Niech całe to pokolenie Delawarów zobaczy kto z nas lepiej strzela, — zawołał Sokole Oko, uderzając po zamku swojej strzelby temi palcami, co tyle kul zabójczych wyprawiły do celu. Widzisz majorze tę konewkę zawieszoną tam na drzewiej ponieważ z pana taki strzelec, spróbuj w nią trafić.
Dunkan spojrzał na cel wskazany i zaczął gotować się do dania nowej próby. Konewka czyli niewielkie naczynie drewniane, pospolicie używane u Indyan, było zawieszone za ucho z danielowego rzemienia na suchym sęku nie zbyt wysokiej sosny, najmniej o trzysta kroków od stanowiska więźniów.
Takie jest dziwactwo miłości własnej, ze młody major, chociaż nie dbał w tej mierze o zdanie dzikich swoich sędziów, cały jednak zajęty chęcią otrzymania zwycięztwa, zapomniał o pierwszej pobudce do walki. Gdyby życie jego zależało od tego strzału, pewnoby nie mierzył staranniej. Dał nakoniec ognia; kilku młodych Indyan podskoczyło do celu i donośnym głosem oznajmiło, że kula osiadła w drzewie, bardzo blisko konewki. Wojownicy wydali okrzyk jednozgodny i zwrócili oczy na drugiego spółzawodnika.
— Jak na wojsko amerykańsko-królewskie, to dosyć jest dobrze, — rzecze Sokole Oko śmiejąc się swoim sposobem; — jednak gdyby moja strzelba zawsze tak boczyła, ileżby to gronostajów, których skórki są tam gdzieś w zarękawkach nie jednej pani, biegałoby jeszcze po lesie; ilu Mingów krwawych, którzy poszli już zdać rachunek swego żywota, roznosiłoby dzisiaj spustoszenie po kraju! Spodziewani się że właściciel tej konewki ma drugą w swoim wigwamie, bo ta nigdy już wody nie zatrzyma.
To mówiąc strzelec cały był zajęty nabijaniem broni, a kiedy skończył, cofnął się w tył o krok jeden i zwolna podniósł kolbę do twarzy. Kiedy już dobrze wziął na cel zatrzymał się jeszcze trochę w tej postawie bez ruchu; tak iż człowiek i strzelba zdawały sic z kamienia. Nakoniec błysnął ogień i rozległ się huk strzału. Młodzi Indyanie znowu przyskoczyli do drzewa, oglądali je ze wszech stron, lecz napróżno: powrócili z doniesieniem że piędzie znaku kuli niewidać.
— Idź precz, — rzecze stary wódz do strzelca tonem pogardy; — jesteś wilk w psiej skórze. Ja chce mówić z Długim Karabinem Dżankesów.
— Ach! gdybym miał tutaj tę broń, co była powodem do imienia, którego pan używasz teraz, podjąłbym się przeciąć rzemienne ucho konewki, nie tylko dno jej przeszyć, — zawołał Sokole Oko nie zrażając się surowym tonem starca. — Głupcy! jeżeli chcecie znaleść kulę przez dobrego strzelca wsadzoną; szukajcie jej w samym celu, a nie koło niego.
Ponieważ ostatnie te słowa powiedział po delawarsku; chłopcy zrozumieli go natychmiast, pobiegli do drzewa, zerwali z gałęzi naczynie i podniosłszy je w górę z okrzykiem radości, pokazali ze kula dno przeszyła.
Na ten widok wszyscy wojownicy wydali jeden głos zadumienia. Spór został reztrzygniony i Sokole Oko odzyskał swój chlubny, ale niebezpieczny przydomek. Wszystkie oczy, co po raz drugi z ciekawością i uwielbieniem były zwrócone na Hejwarda, przeniosły się teraz znowu na strzelca, jako jedyny przedmiot uwagi prostych i naturalnych istot, które go otaczały. Skoro się uciszyło, stary wódz rozpoczął swoje śledztwo.
— Dla czego, — rzecze do Dunkana, — chciałeś zatknąć mi uszy? Czy uważasz Delawarów za tak głupich, że niepotrafią rozróżnić młodej pantery od kota dzikiego?
— Delawarowie poznają zaraz, że Huron jest tylko ptakiem szczebiotliwym, — odpowiedział Hejward, starając się naśladować przenośny sposób mówienia dzikich.
— Dobrze; zobaczemy kto chce zatknąć nam uszy. Mój bracie, — dodał obracając się do Magui, — Delawarowie słuchają.
Wezwany w sposób tak nieobojętny, Huron powstał z miejsca, poważnym i mierzonym krokiem wystąpił na śrzodek koła, stanął przed więźniami i zabrał się mówić. Nim jednak otworzył usta powiódł pierwej powolne spojrzenie po otaczających go twarzach, jak gdyby chciał wysłowienie swoje zastosować do pojęcia słuchaczów. Wzrok jego pominął strzelca dając poznać zaciętą lecz połączoną z szacunkiem nieprzyjażń; przebiegł Dunkana błyskawicą nieubłaganej nienawiści; na drżącej Alinie ledwo zatrzymać się raczył: ale kiedy spotkał Korę, której dumna i śmiała postawa, więcej jeszcze dodawała wdzięków, utkwił się w niej na chwilę z tym wyrazem, jakiego określić niepodobna nigdy. Wspierając potem złośliwy swój zamiar, odezwał się w języku kanadyjskim, jako dla największej liczby Delawarów zrozumiałym.
— Duch, co stworzył ludzi, — tak zaczął Lis Chytry, — dał im, jak powiadają, rozmaitą farbę ciała. Jedni są czarniejsi od niedźwiedzi leśnych: tych wskazał na niewolą i nakształt bobrów przeznaczył wiecznej pracy. Kiedy wiatr południowy wieje, możesz słyszeć ich jęki po nad ryczenie bawołów przylatujące od brzegu wód słonych, gdzie wielkie łodzie przychodzą i odchodzą napełnione nimi. Drudzy mają skórę bielszą niżeli gronostaje: tym kazał bydź kupcami; psami dla kobiet, wilkami dla niewolników. Chciał żeby jak gołębie mieli skrzydła nie mordujące się nigdy; płód liczniejszy od liścia na drzewie, żarłoczność gotową ziemie połknąć. Dał im zdradliwy język dzikiego kota; serce królika; chytrość wieprza, ale nie lisa. Język białego zatyka uszy Indyan; serce jego radzi mu płacić żołnierzom, żeby się zabijali; chytrość uczy go sposobów zagarnienia dla siebie wszystkich bogactw świata; objął ramionami ziemię od brzegu wod słonych aż do wysep wielkiego jeziora; łakomstwo czyni go nienasyconym; Bóg dał mu dosyć, on chce więcej. Tacy są biali. Inni nakoniec, otrzymali z rak Wielkiego Ducha, skórę jaśniejszą i czerwieńszą niżeli słońce, które nas oświeca — dodał Magua, dobitném skinieniem ukazując tę gwiazdę dnia wznoszącą się nad mgły porankowe: — cito byli jego ulubionemi dziećmi; darował on im tę wyspę taką, jaką był stworzył: pokrytą lasem, pełną zwierzyny. Wicher robił trzebieże, słońce i deszcze pielęgnowały owoce dla nich; nie potrzeba im było dróg do podróży; zasiewali na skałach; a kiedy bobr pracował, przypatrywali się jemu leżąc w cieniu. Wiatry chłodziły ich latem; futra ogrzewały w zimie. Jeżeli kiedy walczyli między sobą, to dla pokazania męztwa. Byli waleczni, byli sprawiedliwi, byli szczęśliwi!
Tu mówca zamilkł i znowu spojrzał w koło siebie dla zobaczenia czy jego mowa sprawiła na słuchaczach zamierzony skutek. Wszystkich oczy z upragnieniem były wlepione w niego, głowy podniesione w górę, nozdrza rozdęte, jak gdyby każdy pałał chęcią przywrócenia praw całemu rodowi swemu.
— Jeżeli Duch wielki dał rozmaite języki swoim dzieciom czerwonym, — odezwał się po chwili, cichym, powolnym, żałobnym głosem; — to dla tego, aby wszystkie zwierzęta mogły ich rozumieć. Jednych osadził z niedźwiedziami śrzód śniegów; drugich blizko zachodu słońca na drodze do lasów szczęśliwych, gdzie wszyscy będziemy polowali po śmierci: innych na ziemi otaczającej wielkie wody słodkie; lecz najukochańszym wydzielił piaski wód słonych; bracia moi czy wiedzy jak się nazywał lud ten błogosławiony?
— Lenapy! — zawołało razem kilkanaście głosów.
— Lenni Lenapy, — dodał Magua, skłaniając głowę niby przez uszanowanie dla starożytnej ich wielkości. — Słońce powstając z wody słonej i niknąć w łonie wód słodkich, nigdy nie kryło się przed ich oczyma. Ale czyliż to do mnie, Hurona leśnego, należy przypominać mądremu ludowi własne jego podania? Jażto mam mówić skąd jego nieszczęścia, jego wielkość starożytna, jego dzieła, sława; powodzenie, klęski, upadek? Niemaszże między nim nikogo coby widział to wszystko i rzekł teraz: prawda! Powiedziałem; język moj już jest niemy, ale uszy otwarte.
Magua przesiał mówić, a wszystkie oczy, jakby zmownie, zwróciły się razem na Tamemunda. Szanowny patryarcha od chwili przybycia aż do tąd, nie otworzył ust ani razu, ledwo nawet można było postrzedz w nim jakikolwiek znak życia. Schylony prawie aż do ziemi siedział tak obojętny na wszystko, co się koło niego działo: iż zdawało się że bynajmniej nie zważał, jakim sposobem strzelec udowodnił prawo do swojego imienia. Kiedy jednak Magua przemówił i giętki swój głos stopniami rozwinął, zaczął on niby przychodzić do siebie i parę razy podniósł głowę, jak gdyby chciał słuchać. Ale skoro Lis Chytry wymówił nazwisko jego narodu, starzec otworzył ciężkie powieki i wlepił w tłum ten wzrok mglisty i obłąkany, jaki zdaje się bydź właściwy upiorowi wychodzącemu z grobu. Wzruszył się potem usiłując powstać, i za pomocą przybocznych towarzyszów swoich, stanął nareszcie w postawie zdolnej nakazać uszanowanie, chociaż kolana jego uginały się pod brzemieniem wieku.
— Kto tu mówi o dzieciach Lenapów? — zapytał głuchym gardłowym głosem, który jednak śrzód świątobliwego milczenia, jakie cały naród zachowywał, wyraźnie dawał się słyszeć; — kto mówi o tem, czego już nie masz? Czyliż, liszka w robaka, a robak nie przemienia się w owad? Po co mówić Delawarom o tem co utracili? Dziękujmy raczej wielkiemu Manitu za to co nam zostawił.
— Mówił to Wyandot, — rzecze Magua przystępując bliżej do podniesienia na którem miał miejsce starzec, — mówił to przyjaciel Tamemunda.
— Przyjaciel! — powtórzył mędrzec z zachmurzeniem czoła, będącém już tylko cieniem tej surowości, co tak straszném czyniła jego oblicze kiedy był w sile męzkiego wieku. — Czyto Mingowie całą opanowali ziemię? Huron tutaj! Czego on żąda?
— Sprawiedliwości! Niewolnicy jego są w ręku jego braci; przyszedł on po nich.
Tamemund schylił głowę ku jednemu z wodzów utrzymujących jego, a gdy ten dał mu krótkie objaśnienie, zwrócił oczy na Maguę, chwil kilka przypatrywał mu się z uwagą; nakoniec rzekł cichym głosem i z widocznym wstrętem:
— Sprawiedliwość jest przykazaniem wielkiego Manitu. Dzieci, dajcie jeść gościowi. Potem Huronie, zabieraj twoję własność i zostaw nas w pokoju.
Dawszy taki wyrok, patryarcha usiadł i znowu zamknął oczy, jak gdyby wolał wewnętrzne obrazy dojrzałej swojej myśli, niżeli przedmioty widzialnego świata. Skoro raz jego postanowienie zaszło, nikt z Delawarów nie śmiał słowa przeciw temu powiedzieć, a nie tylko stawić jakikolwiek opór. Zaledwo ostatnie wyrazy z ust mędrca wyszły, czterech lub pięciu młodych wojowników rzuciwszy się na Hejwarda i strzelca związało im ręce tak prędko i zręcznie, że ci nim się obejrzeli już byli skrępowani. Dunkan cały zajęty Aliną, prawie bez czucia oparła na jego ramieniu, nie miał czasu przewidzieć tej napaści; Sokole Oko zaś, nawet nieprzyjazne pokolenia Delawarów uważając za cóś wyższego między ludźmi, nie myślał bronić się bynajmniej. Możeby jednak mniej był uległy, gdyby zrozumiał ostatnią rozmowę; ale na nieszczęście ta odbyła się w języku obcym dla niego.
Magua rzucił pierwej na całe zgromadzenie wzrok tryumfujący, a potem widząc że mężczyźni nie mogli stawić żadnego oporu, przystąpił do tej, o którą najwięcej mu chodziło. Kora spotkała go tak mężném i spokojném wejrzeniem, iż zachwiał się na chwilę; lecz wnet przypomniawszy dawny swój wybieg, wziął Alinę na ręce i rozkazując Hejwardowi iśdź za sobą, skinął na tłum żeby mu ustąpił z drogi. Ale omyliła go nadzieja; Kora zamiast coby miała śpieszyć za siostrą, rzuciła się do nóg patryarchy i wzniesionym głosem zawołała:
— Szanowny i sprawiedliwy Delawarze, twojej wzywamy mądrości i władzy, pod twoję uciekamy się opiekę! Bądź głuchy na zdradliwe wybiegi tego potworu, co niedostępny zgryzotom sumienia, kłamstwem kala twoje uszy, żeby mógł dręczące go pragnienie krwi zaspokoić. Ty, co żyłeś długo i znasz biedy tego życia, powinieneś umieć litować się nad nieszczęśliwymi.
Starzec z trudnością otworzył powieki i znowu wzrok swój zagasły podniósł na tłum ludu. Ale w miarę tego jak coraz tkliwszy głos błagającej uderzał jego uszy, oczy jego zaczęły powoli zwracać się ku niej i nakoniec wlepiły się w nią bez powrotu. Kora klęcząca przed nim z załamanemi rękoma u piersi, z twarzą wybladłą, z czołem posępnem, lecz pełnem znaczenia, śrzód samej rospaczy nawet była najdoskonalszym wizerunkiem piękności. Zgrzybiałe oblicze starca ożywiło się nieznacznie; w zamarłych rysach jego zamiast zwykłej obojętności ukazał się wyraz uwielbienia; zabłysła w nich jaszcze jedna iskierka tego ognia, co przed stem laty tak silnie elektryzował całe szeregi Delawarów. Bez pomocy, bez silenia się prawie, stanął na nogach i głosem tak mocnym, że aż zadrżeli wszyscy, zapytał:
— Kto ty jesteś?
— Kobiéta; kobiéta, możesz dodadź jeśli ci się podoba, z nienawistnego plemienia; Angielka; ale która ni tobie, ni twojemu ludowi nie uczyniła, i nawet żeby chciała, nigdy nie może uczynić nic złego; a teraz błaga twojej opieki.
— Powiedzcie mi, dzieci, — rzecze patryarcha przerywanym głosem i odwołując się skinieniem do otaczających, chociaż oczy jego ciągle były wlepione w Korę — powiedzcie mi, gdzie Delawarowie obozują teraz?
— Na górach Irokańskich, z drugiej strony czystych źrzódeł Horykanu.
— Jlezto lat skwarnych upłynęło od czasu, kiedym pił wodę z mojej rzeki! — zawołał mędrzec. — Potomkowie Mikona są najsprawiedliwsi z pomiędzy ludzi białych; lecz cierpieli pragnienie i zabrali ją dla siebie. Scigająż oni nas aż tutaj?
— My nie ścigamy nikogo, nie pragniemy niczego — z żywością odpowiedziała Kora. — Gwałtem porwani i przyprowadzeni tutaj, żądamy tylko pozwolenia, wrócić spokojnie do naszego kraju. Czyliżto nie ty jesteś Tamemund, ojciec, sędzia, mogę powiedzieć prorok swojego ludu?
— Ja jestem Tamemund, który wiele dni widział.
— Około siedmiu lat temu, jak jeden z twoich na granicach tej prowincyi, dostał się w ręce pewnego wodza białych. Kiedy powiedział on że płynie w nim krew dobrego i sprawiedliwego Tamemunda; idź, rzekł mu wódz biały, przez wgląd na to pokrewieństwo jesteś wolny. Czy przypominasz sobie, jak się nazywał ten wojownik angielski?
— Przypominam, że kiedy byłem bardzo młody, — odpowiedział patryarcha, któremu łatwiej przychodziły na pamięć pierwsze chwile życia, niżeli późniejsze; — bawiłem się wtenczas piaskiem na brzegu morza i postrzegłem łódź wielką, mającą skrzydła bielsze od łabędzich, większe od tysiąca orlich złożonych razem. Płynęła ona od wschodu słońca — Nie, nie, ja nie mówię o czasach tak dawnych; ale o tém, że jeden z moich uczynił łaskę twojemu krewnemu; co jeszcze najmłodszy wojownik pamiętać może.
— Czy to było wtenczas, kiedy Dżankesy bili się z Holendrami o puszcze Delawarów? O, w tenczas Tamemund był wodzem potężnym i pierwszy raz porzucił Ink, a uzbroił się w piorun białych....
— Nie, — zawołała Kora przerywając mu znowu; — to także rzeczy zbyt dawne; ja mówię o tém co było wczoraj. Pamiętasz to zapewne.
— Wczoraj! — powtórzył starzec grobowym, żałosnym głosem, — wczoraj potomkowie Lenapów byli panami świata! Ryby jezior słonych, ptaki powietrzne, zwierzęta i Mingnwie leśni, uznawali ich za sagamorów.
Kora przejęta boleścią spuściła głowę; lecz wnet znowu odzyskała odwagę i dobywając sił ostatnich, zawołała prawie również tkliwym głosem:
— Powiedz mi, czy Tamemund jest ojcem?
Starzec zwolna podniósł oczy na całe zgromadzenie; uśmiech życzliwości rozjaśnił twarz jego; potém spuszczając wzrok na Korę, odpowiedział:
— Jest ojcem całego narodu.
— O nic ja nie proszę dla siebie, szanowny starcze, — rzekła nieszczęśliwa z konwulsyiném wzruszeniem przyciskając jego ręce do serca i z głową tak spuszczoną, że czarne pukle włosów spadające nieładem po ramionach, prawie całkiem zakryły zapłonione jej policzki. — Przeklęetwo zlane na mych przodków, z całą mocą przywaliło ich dziecko! Ale oto ta biedna, — dodała ukazując siostrę — nieznała jeszcze dotąd gniewu nieba. Ma ona krewnych, ma przyjaciół; których stanowi szczęście, którzy ją kochają nad wszystko; jest ona tak dobra, życie jej tak drogie, iż niepodobna, abyś dozwolił jej stać się ofiarą tego okrutnika.
— Ja wiem że biali są pokoleniem ludzi dumnych i chciwych. Wiem że nietylko pragnęliby posieśdź ziemię; ale najlichszy z ich rodu ceni siebie więcej, niżeli Saczemy ludzi czerwonych. Psy ich nawet — mówił dalej starzec nie zważając, że każde jego słowo było zabójczem ostrzem dla serca Kory; — psy ich nawet szczekałyby z największą zajadłością, gdyby który do swego wigwamu chciał wprowadzić kobiétę, krwi nie śnieżnego koloru; ale niechajże się przynajmniej nie chwalą tak głośno w obliczu Manitu. Przyszli do tych krajów o wschodzie słońca i o zachodzie mogą wyjśdź z nich jeszcze! Widziałem nie raz drzewa objedzione przez szarańczę; lecz zawsze pora zieloności przyszła, i liście rozwijały się znowu.
— Prawda, — rzecze Kora wzdychając głęboko, jak gdyby wychodziła z ciężkiego omdlenia, i odrzuciwszy w tył włosy pozwoliła widzieć ogień swych oczu, dziwnie sprzeczny z bladością twarzy: — prawda; ale dla czego to tak? to przed nami zakryto! Jest jeszcze jeden więzień, więzień własnego twojego rodu. Nie stawiono go przed tobą. Wysłuchaj jego pierwej, nim Huronowi pozwolisz odejść z tryumfem.
Jeden z przybocznych towarzyszów Tamemunda widząc że starzec jakby w obłąkaniu poglądał do koła; rzekł do niego:
— Jest to waż! czerwony żołdak Dżańkiesow. Zachowujemy go na męczarnie.
— Przyprowadzić go tutaj, — odpowiedział patryarcha, opuszczając się na swoje siedzenie. Młodzi wojownicy poszli natychmiast wypełnić rozkaz, a tymczasem tak głęboka panowała cichość, że można było słyszeć szmer liści za każdym tchnieniem porankowego wietrzyka drgających w przyległym lesie.