Panna Walerya/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna Walerya |
Podtytuł | (epizod z życia pracujących kobiet) |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | J. K. Żupański & K. J. Heumann |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Z jednej z pierwszorzędnych restauracyj, której okna na pierwszem piętrze, mimo spóźnionej pory, jasno świeciły się jeszcze wśród ciemnej nocy, wysypała się na ulicę gromada młodych ludzi, ożywiona, wesoła, hulaszcza, w dobrych?Umorach, rozmawiając głośno i śmiejąc się Jeszcze głośniej.
— No, a teraz dokąd? — spytał jeden z nich, który pierwszy wyszedł na ulicę. — Dokąd idziemy?,
— Ja do domu odezwał się idący za nim blondyn, o ile to można było rozróżnić przy, słabem świetle latarni, które wiatr, pędzący tumany suchego śniegu, co chwila zaciemniał.
— Do domu? — Zwaryowałeś? Tożto nie ma więcej, jak jedenasta. Najlepsza pora do lampartki. Słyszycie! Julek chce iść do domu.
A cóż ty będziesz teraz w domu robił? Spać przecież teraz zawcześnie.
— Mam się uczyć. Egzamina na karku, a ja jeszcze prawa cywilnego ani tknąłem. Trzeba teraz fałdów przysiedzieć,
— E! głupstwo. Co tobie po egzaminach, kiedy i tak masz zostać hreczkosiejem.
— Ale ambicya. Wstydby mi było przepaść przy egzaminach.
— Głupstwo ambicya! Schowaj ją sobie na późniejsze lata, kiedy już nie będziesz miał innych zachcianek; wtedy możesz sobie zaspokajać pragnienia ambicyi. Teraz masz coś lepszego do roboty. Używaj życia, pókiś młody, bo młodość tylko prawdziwem życiem; bo co po niej idzie, to tylko dopiski do dzieła, których czytać nie warto.
— Brawo, Edmundzie! pysznie to scharakteryzowałeś — odezwał się śniady, wysoki, chudy, w czarnem futerku i — cylindrze, mocno naciśniętym na oczy.
— Więc gdzież idziemy? — — zapytał z tyłu jakiś garbusek.
— Może do Orpheum — zaproponował któryś — jest podobno świeża szansonetka.
— Z nieświeżą twarzą i dyabelnie przechodzonym głosem — rzekł Franuś.
— Słyszałeś ją więc?
— I widziałem, niestety.
—Więc gdzież pójdziemy? Ten Kraków, to dalibóg taka nędzna dziura, taki partykularz, że porządny człowiek nie ma się gdzie zabawić.Żadnych rozrywek!
— Czekajcie, ja w as zaprowadzę gdzieś — odezwał się Edward — pysznie się zabawimy.
— Pewnie do tej samej budy, gdzieśmy to byli razem zeszłej soboty? — zapytał Bolek, najmłodszy z całego towarzystwa, bo mu zaledwie pierwsze włoski wyrastały pod nosem, które skubał wciąż niemiłosiernie, chcąc je coprędzej wydobyć na widok publiczny.
— A cóż nie dobrze się zabawiłeś?
— Wybornie, doskonale! Odkryliśmy tam Kalifornią pięknych twarzyczek.
— A więc zgoda, chodźmy do tej Kalifornii.
— Tylko weźmy jaką dryndę, bo wicher taki, że się na nogach utrzymać trudno.
Zrobił tę uwagę taki, z którym rzeczywiście wiatr nie miałby wielkiego kłopotu, aby go zdmuchnąć, bo był mały i wyglądał tak, jakby był z cienkich patyczków zrobiony.
— A ot tam, zdaje mi się, stoją jakieś — odezwał się Franuś, wskazując w stronę; gdzie na tle latarni czerniły się sylwetki dorożkarskich koni z pospuszczanemi łbami — « Dorożki!» — zawołał głośno.
Głos ten obudził drzemiących na kozłach dorożkarzy; poruszyli się, wstrząsnęli cuglami i wnet dwa fiakry potoczyły się przed chodnik kamienny, na którym stali w gromadce młodzi ludzie.
— No, siadajmy! — — rzekł Edward.
— Jedźcie wy, ja idę do domu — odezwał się Julek.
— Ależ nie bądźże dziwakiem! siadaj i jedź z nami.
— Kiedy razem, to razem; nie psuj nam kompanii.
— No siadaj — rzekł któryś, biorąc go pod rękę,
— Bo inaczej gotowiśmy pomyśleć, że ci twoja konsyliarzowa zakazała.
Głośnym śmiechem przyjęto tę uwagę,
— Chce jej dochować nieposzlakowanej wierności.
— To głupstwo robi, bo ona mniej skrupulatna na tym punkcie.
— Podobno już nawet postarała się o następcę, Julka widocznie drażniły te uśmiechy i rozmowy, bo chcąc im koniec położyć, zawołał niecierpliwie:
— No, mamy jechać, to wsiadajmy.
— Więc jedziesz?
— Cóż mam z wami robić?
— Brawo Julek!
— Zobaczysz, że nie pożałujesz — rzekł Edward, siedzący już w dorożce — siadaj tu przy mnie, będę twoim aniołem opiekuńczym.
— Więcej mi przypominasz Mefista — odezwał się Julek złośliwie, siadając obok Edwarda i zawijając się w futro.
Towarzystwo całe z trudnością umieściło się w dwóch fiakrach, jedni drugim prawie na kolanach siedzieli; ale ta mała niewygoda podniecała jeszcze wesołość młodych ludzi. Mnóstwo z tego powodu posypało się żartów, które sprowadzały głośne wybuchy szalonego śmiechu.
Gdy ruszono z miejsca, Bolek, siedzący z Sewerynem w drugiej dorożce, zapytał go:
— Cóżto za konsyliarzowa, którą sekowaliście Julka?
— Nie znasz konsyliarzowej? naszej Messaliny? Toż to o niej wróble na dachach świergocą.Znają ją wszystkie paupry w mieście.
Bolek, który miał pretensyą do dojrzałości, czuł się zawstydzonym tą nieświadomością swoją, jakby coś najgorszego popełnił i zaczął się tłumaczyć.
— Prawda, że to ty nie tutejszy, a sława naszej Messaliny nie wyszła jeszcze po za obręb miasta, bo jesteśmy dyskretni w tym względzie.Otóż trzeba ci wiedzieć, że konsyliarzowa jest żoną konsyliarza, a raczej on jest jej mężem, bo tak go tu powszechnie nazywają: mąż pani konsyliarzowej. On stary, mały, niepokaźny; ona — wspaniały okaz blondyny o bujnych kształtach i oczach, któremi podbija sobie ludzi, jak Aleksander Macedoński. Edward z powodu tych podbojów, nazywa ją Napoleonem w spódnicy.
Bolka zainteresowała widocznie powieść o konsyliarzowej, bo poprawiwszy się na siedzeniu, przysunął się bliżej do opowiadającego, aby nie stracić żadnego słowa, zwłaszcza, że dorożka turkotała mocno po nierównym bruku.
— A to ci ciekawa kobieta! odezwał się ze smakiem, skubiąc poważnie wąsy.
— Jak widzę, miałbyś ochotę należeć do jej niewolników.
— Ba! żeby to można.
— Dlaczego nie? Pozyskać jej względy łatwo, tylko utrzymać trudno, bo lubi nowości i zmienia kochanków, jak rękawiczki.
— Musi mieć najgorszą opinię w mieście?
Seweryn roześmiał się ironicznie.
— Mój kochany, u nas opinia, to siatka pajęcza, która chwyta i morduje drobne muszki, ale bąki kpią sobie z niej; kto ma pieniądze, stanowisko i od wagę lekceważyć sobie zdania drugich, ten może u nas broić bezkarnie. Z początku opinia będzie trochę wierzgać, niepokoić się; ale poźniej przyzwyczaja się i oswaja z najgorszem. A że konsyliarzowa jest aż nadto odważną, że mąż jej ma stanowisko, a oboje mają pieniądze, które dają możność prowadzenia wystawnego życia; więc opinia publiczna kłania się jej na ulicy, bywa u niej na rautach i wykwintnych kolacyjkach, zaprasza ją na gospodynią balów, do komitetów towarzystw dobroczynnych, a o grzeszkach jej mówi się, jak o sekretnych słabościach, na ucho, z ubolewaniem, i pobłażliwością.
— Mówisz o niej tak, jakbyś miał do niej coś na wątróbce. Przyznaj się. Pewnie okazała się dla ciebie mniej łaskawą? co?
— Nigdy nie należałem do starających się o nią, nie jestem motylem.
— Ty nie motyl! albo to prawda? Znam cię przecież, że lubisz się uganiać za... kwiatkami.
— Ale nie jak motyl, tylko jak pszczoła, która ma żądło. Otóż i jesteśmy na miejscu.
Fiakry zatrzymały się przed wysoką kamienicą, w której na trzeciem piętrze widać było światło w kilku oknach. Edward wyskoczył pierwszy i zadzwonił.
— Tylko panowie — odezwał się do wysiadujących — proszę zachować się przyzwoicie, bo tam będą damy dystyngowane, same szwaczki i magazynierki. Nie macie się z czego śmiać; to klasa najdrażliwsza, mająca pretensye wygórowane i trzeba z niemi bardzo ostrożnie, bo te dzikie różyczki mają duże ciernie.
— Powiedz raczej igieł, a będzie trafniejsze porównanie.
— Niedawno jednego młodzieńca wyproszono tutaj z towarzystwa, że śmiał którejś z tych pań powiedzieć żartem: damo! Wzięła to za grubą obrazę
— Może i nie bez racyi — zauważył półgłosem Seweryn.
— Więc panowie, proszę mnie nie skompromitować złem zachowaniem się, bo ja biorę za was odpowiedzialność — rzekł Edward pół seryo, pół żartem i otworzył drzwi, za które mi słychać było fortepian i skrzypce, wygrywające skoczną polkę.
W przedpokoju, do którego zapakowali się przybyli, wisiało dużo futer, płaszczów, paletotów, szalów, chustek, kapeluszy. Dołem pod ścianą czerniły się kalosze najrozmaitszej formy i wielkości. Pomiędzy kupą szalów, które się nie pomieściły na kołkach, drzemała stara służąca w sąsiedztwie naftowej lampki, która także była w drzemiącem usposobieniu..Drzwi do saloniku były nieco uchylone, a przez ten wązki otwór widać było przebiegające pary i czuć ciepłe duszne powietrze, przesiąkłe zapachem kwiatów, perfum, pomady i potu.
Niebawem wybiegł do przedpokoju jakiś chudy, zwiędły i już szpakowaty jegomość, lekki, jak konik polny we fraku i białym krawacie i zgrabnemi ukłonami począł witać przybyłych w ogólności, a pana Edwarda w szczególności.
— No, panie Skoczkowski, przyprowadziłem panu gości.
— Mocno obowiązany — odrzekł gospodarz, dając głową nurka, co miało znaczyć głęboki ukłon .
— Tylko czy nie zapoźno przychodzimy?
— O! dla takich gości salon mój zawsze
otwarty. Komplety u mnie trwają do drugiej, Czasem i dłużej, a teraz nie będzie więcej, jak pół do dwunastej; tak, pół do dwunastej za 5 minut — dodał, spoglądając na zegarek — będą więc panowie jeszcze mogli się dostatecznie zabawić. W programie jest jeszcze jeden mazur, dwa kontredanse i wirowych tańców, co się zmieści. Proszę panów, bardzo proszę!... Maryanna, kołtunie jakiś! czy nie widzisz, że goście przyszli? Odbierz od panów okrycia. Panowie pozwolą, że pomogę rozebrać się, bo lokaja posłała właśnie żona po małą przekąseczkę.
— Ależ nie rób pan sobie z nami zachodu, panie Skoczkowski, my sobie sami damy radę.
— O! bardzo proszę! usłużyć takim gościom to zaszczyt doprawdy. — I począł biegać od jednego do drugiego, ściągając z nich futra i paltoty i rzucając je zaspanej Maryannie, którą przy tej sposobności obdarzał nawiasowo różnemi przezwiskami.
— Cóż? gości pan masz dużo, panie Skoczkowski? — pytał Edward, zaczesując przed lustrem łysinę.
— Jak zawsze, jak zawsze Panie Dobrodzieju.Mój salon, nie chwalący się, cieszy się wielką frewencyą; jest on najpierwszym, powiedziałbym jedynym w mieście naszem, do którego osoby takie, dystyngowane, jak panowie, mogą wejść bez kompromitacyi i zabawić się przyjemnie.
— Przedewszystkiem proszę, to za bilety
wstępu dla nas wszystkich — rzekł Edward, podając banknot dziesięcioreńskowy.
— O! Panie Dobrodzieju, nic pilnego...zresztą nie mam wydać.
— Mniejsza o tę drobnostkę. A potem poślesz pan po wino i po szampana na nasz rachunek, jak kiedyś.
— Ależ Panie Dobrodzieju.
— Musimy przecież oblać nasz debiut w pańskim salonie.
— Doprawdy nie wiem, czy będę mógł panom zrobić to ustępstwo. Nasze panie są drażliwe na tym punkcie. Ostatnim razem kitka się obraziło, że pozwoliłem je częstować w imieniu panów.
Uważały sobie za ubliżenie przyjmować traktament od osób mniej znanych.
— Jeżeli o to idzie, to możesz pan częstować je pod własną firmą, żeby sobie te panie nie robiły skrupułu. Trzeba przecież czemś podniecić humorki i ożywić zabawę. No panowie! proszę za mną. Bez szczegółowego przedstawienia sądzę obejdzie się?
— Najzupełniej. Osoby panów są najlepszą rekomendacyą. Zresztą Pan Dobrodziej to już znany dobrze, a i pan zdaje mi się — rzekł, zwracając się do Bolesława — to wystarcza. Służę panom.
Otworzył na oścież drzwi i wprowadził z ostentacyą gości do salonu, gdzie właśnie ukończył się taniec, i tancerki, z zarumienionemi od zmęczenia twarzami, falującemi szybkim oddechem piersiami, przechadzały się po sali, chłodząc się wachlarzami, lub siedziały pod ścianami obok swoich matek, ciotek i innych opiekunek.
Wyjście naszych gości poruszyło całe towarzystwo. Jak wiatrem kołysane kwiaty, nachylały się główki ku sobie i ciche szepty przelatywały z ucha do ucha, podając sobie wieści i uwagi o przybyłych.
— To ten brunet łysy, co był zeszłej soboty — szepnęła jedna.
— To ten sam blondynek, co mnie dwa razy wybrał do mazura. Bardzo miły kawaler.Mówił mi, że ma rodziców w królestwie i zapisał się na uniwersytet; ale tylko tak, dla przyjemności — opowiadała swoim towarzyszkom rezolutna szatynka, żywo przytem gestykulując, i rzucała zalotne spojrzenia pod adresem owego blondynka, oczekując jego ukłonu i zbliżenia się.
— Adelciu — odezwała się znowu inna w drugim końcu sali, do swej towarzyszki — widzisz ty, jak ten blondynek goni cię oczyma...
o! o! — posunął się w tę stronę... pewnie chce cię zaangażować.
— Obejdzie się — odrzekła towarzyszka, Wydymając lekceważąco wargi i potrząsając ramionami — obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanu. Nie lubię takich gagatków. Tutaj latał za mną, jak kot z pęcherzem, nadskakiwał, prawił grzeczności; a na ulicy, jak mnie spotkał wczoraj, to udał, że mnie nie widzi. Błazen jakiś! nie potrzebuję takich znajomości“ “
— Dobrze, że ci panowie przyszli — mówiła inna — zabawa się trochę ożywi, bo dotąd szła lelum po lelum, od siedmiu boleści, od ósmego smutku. Ta nasza młodzież, to jak Bozię ko cham, do niczego. Niema to, jak akademiki.
Dwie jakieś w zielonych, tarlatanowych sukienkach, trzymając się pod ręce i chodząc po sali, robiły sobie zwierzenia.
I
— Wiesz ty, że ten garbusek, to już od dwóch miesięcy chodzi za mną.
— I przed naszym magazynem widuję go nie raz. Niby to ogląda wystawy, a właściwie na nas zerka przez szyby. Amator kwaśnych jabłek.
— Nie dałabym trzech groszy, że on tu dla nas tylko przyszedł.
— Szkoda, że garbusek.
— Ale ma bardzo pańską powierzchowność.Patrzno, co — to za brylant ma w pierścionku! jak się błyszczy z daleka! jaki ma ogień! to mi brylant!
— I spinki także brylantowe.
— Musi być bogaty.
O Sewerynie znowu w innej gromadce robiono uwagi:
— Ten z czarną brodą, to musi być jakiś hrabia, bo go słyszałam, jak mówił po francuzku z damami, i jeździ zawsze w karecie z liberyą na koźle.
— Któż to są ci panowie? — pytała jakaś mama swojej córki nosowym głosem.
— To hrabiowie.
— Proszę! proszę! słyszy pani — mówiła dalej, trącając w bok sąsiadkę — to hrabiowie jacyś.
— O! moja pani, mnie hrabiowie nie dziwni; napatrzyłam się ich nieraz w sklepie, a mój to jednego hrabiego tak zwymyślał, co mu przez parę lat winien był za kamaszki, że do drzwi trafić nie mógł ze wstydu.
— Ale ci się widzą jacyś porządni ludzie.
— E, moja pani! oni wszyscy z wierzchu porządni, a spodem brud się pokazuje.
Mama, zachwycająca się hrabiami, nie uważała za stosowne prowadzić dalej o nich rozmowy z właścicielką fabryki obuwia damskiego i męzkiego, mającą widocznie hrabiów na wątróbce, i zwróciła się ze swemi uwagami w drugą stronę
— To podobno hrabiowie jacyś — zaczęła znowu.
— O! znam ich dobrze. Przecież ten łysy mojej Milci tak asystował kiedyś, że Kropkowska mało apopleksyi nie dostała z zazdrości, bo jej córki same szwendały się po sali i pies się o nie nie spytał.
— Moja Julcia to także ma takie szczęście, że choćby było nie wiem ilu tych panów, ona nigdy chwili nie posiedzi; dobijają się o nią, że strach,
O kilka krzesełek dalej, jedna mama zwierzała się drugiej:
— A już nie ma co mówić, że tu eleganckie towarzystwo! antre wprawdzie kosztuje trzy razy tyle, co u Filasińskiego, ale też nie ma porównania. Dziewczęta nasze mają sposobność robić przyzwoite znajomości z kawaleryą, jak się patrzy. O! naprzykład ci, co teraz przyszli, jak Boga kocham, jak hrabiowie jacy wyglądają, aż miło spojrzeć!
Takie i tym podobne rozmowy prowadziła płeć piękna. Treść rozmów była przeważnie na korzyść przybyłych. Za to męzka połowa złożona głównie z kupczyków, aptekarzy, urzędników z kolei i magistratu, patrzała na nich z niezadowoleniem, czując się pokrzywdzoną w swoich prawach do płci pięknej, przez tych niespodziewanych gości, których obecność żenowała ich. Kilku tylko śmielszych usiłowało pokazać tym panom, że sobie z nich nic nie robią, i dotrzymywało odważnie towarzystwa pannom, spacerującym po środku sali, odwracając się ple cami,. gdy im wypadało przechodzić tuż koło nowo przybyłych. Reszta zaś, zbita w gromadkę; niby mała chmurka, brzemienna burzą, pomrukiwała.
— Ciekawa rzecz, — rzekł jeden — coby ci
panowie powiedzieli, gdyby kto do ich towarzystwa przyszedł o tak późnej porze?
— U nich to nie zapóźno wcale, bo oni z nocy dzień sobie robią. To po hrabsku.
— Ale my nie hrabiowie i nie powinniśmy zezwalać na to, żeby byle kto wchodził w nasze towarzystwo, kiedy mu się podoba. Jak chcą przychodzić, to niech przychodzą wtedy, jak wszyscy.
— Czekajcie, niechno mi ten śpiczak przysiędzie się do Amelci, jak zeszłym razem, to mu palnę takie paternoster, że mu aż w pięty pójdzie.
— Tego chudego, to znam dobrze: pański pieczeniarz, żyje jak hrabia, a długów nie płaci.U nas już mu nie kredytują.
— A ten drugi zawsze jeździ koleją za gratisowemi biletami.
— Furfanty! fircyki! — mruknął nizki brunet z krzaczastemi brwiami, zaciskając pięści i patrząc ponuro w stronę, gdzie stało gronko pozłacanej młodzieży, rozglądające się w towarzystwie — szczególniej między płcią piękną.Edward wysunąwszy się naprzód, dawał wyjaśnienia, ubarwione dowcipem i złośliwością.
— Ta różowa z pieprzykiem na szyi, to primadonna tutejszych zebrań.
— Kiedy nie ładna.
— Ale poważna. Papa ma szynk i kamienicę na Kleparzu, to też panna jest przedmiotem wzdychań i zabiegań tutejszej młodzieży. Kupczyki kręcą się koło niej, jak muchy; ale panna traktuje ich z góry, bo się jej zachciewa gwałtem doktora.
— Ignasiu, to dla ciebie partya — rzekł Franuś żartobliwie, trącając łokciem ów patyczek na cienkich nóżkach — bo ty podobno od lat dziesięciu nosisz się z myślą zrobienia egzaminu na doktora.
— Tylko każ się podwatować, żebyś przy niej jako tako wyglądał.
— Ta, co z nią chodzi po sali, to także gruba arystokracya, bo ojciec jej bywał kucharzem po wielkich domach, a dziś ma restauracyę i kawiarnię. Są tu także dwie wiejskie panny.
— Mój Edwardzie, czyś ty został stręczycielem małżeństw, że nam pokazujesz same wykwalifikowane kandydatki na żony? Co mnie po posażnych pannach na balu? pokaż mnie gołe, ale ładne.
— Jak chcecie ładnych buziaków, to patrzcie tam, pod okno, na te cztery w białych sukienkach.
— Tak, to, to rozumiem; pysia aż miło spojrzeć!
— To seminarzystki, kandydatki na nauczycielki.
— Być nie może! Ja myślałem, że na nauczycielki, to idą same stare i brzydkie.
— Szkoda takich, doprawdy, na nauczycielki.
— Gotówbym zacząć od a, b, c, żeby można brać od nich lekcye.
— Tylko zanadto eteryczne. Ja wolę coś masywnego, jak naprzykład te trzy, co się dzielą pomarańczą. Mają w sobie coś Rubensowskiego, przypominają trzy boginie w lasku Idy.
— Które pewnie znalazły już jakiegoś Parysa, co im, zamiast jabłka, ofiarował pomarańczę.
— Wiecie, panowie, że im więcej się rozpatruję, tem więcej odkrywam tu piękności.
— A co? nie mówiłem wam, że się pysznie zabawicie.
— Żeby tylko muzyka zagrała; ja sobie już upatrzyłem tancerkę.
— A któż jest ta, co teraz wchodzi? — spytał Julek dotąd milczący.
— Która? gdzie? — Ta w błękitnej sukni, z tą staruszką w okularach.
— Prawda, że śliczna! co za cera przezroczysta! jakie oczy! prawie fijołkowe. Julek ma dobre oko; któż to taki?
— Dalibóg, że nie wiem. Chyba nie była zeszłym razem, bo z pewnością byłbym ją zauważył.
— Z pewnością nie była — potwierdził Bolek.
— Jaki wzrost wspaniały! jakie ruchy majestatyczne! trzebaby zasięgnąć języka, bo to nie zwykły okaz.
— Czekajcie, spytam się gospodarza... Panie Skoczkowski, kto jest ta panna w niebieskiej sukni, z różą we włosach?
— Panowie jej nie znacie? Prawda, panowie nie używacie damskich strojów, bo inaczej musielibyście ją znać, gdyż w jej zakładzie ubierają się wszystkie prawie elegantki naszego miasta.
To pierwszorzędny zakład.
— Więc to może owa sławna panna Walerya.
— Do usług.
— Słyszałem o niej wiele od naszych pań, że jest najzdolniejszą modniarką i ma wiele gustu; ale nie mówiły nic, że taka piękna.
— Przez zazdrość — wtrącił któryś.
— W istocie, piękność osobliwa — odezwał się tancmistrz, chcąc także okazać swoje znawstwo, — tylko biedaczka zdrowia nie ma. Za mało ruchu, za mało ruchu panowie, i dlatego doktor zalecił jej taniec.
— Więc ona tu dla kuracyi przychodzi? A, to zabawne!
— A cóż panowie sądzicie? taniec, to najlepsze lekarstwo. Ja ciągle tańczę i dlatego nigdy nie choruję. Ile ja już panienek wyleczyłem z bladaczki, migreny, reumatyzmów.
— Powinieneś pan postarać się o dyplom doktorski.
— Furda, panie, dyplom — kuracya grunt.Niemasz panowie, jak taniec.
— Dlaczego nie każesz pan zagrać?
— W tej chwili, w tej chwili, panowie. Będzie kontradans, proszę angażować damy.
— Czy nie mógłbyś mnie pan przedstawić tej pannie Waleryi? — odezwał się żywo Julek.
— Owszem, owszem, służę panu — rzekł, biorąc go poufale pod ramię i prowadząc go prosto do owej panny Waleryi. — Przepraszam, jak godność? — spytał po drodze.
— Nabielowski, akademik.
— Mam zaszczyt — przedstawić paniom: pan Nabielowski, akademik — rzekł Skoczkowski ostentacyjnie, przedstawiając dystyngowanego gościa. Panna zarumieniła się mocno i widocznie w poważnym ukłonie usiłowała ukryć pomieszanie. Matka jej także, usłyszawszy nazwisko przedstawionego, podniosła żywo głowę i spojrzała na niego z niezwykłem zajęciem przez ciemne okulary.
— Czy mogę panią prosić do kontradansa? spytał Julek. — A może pani już angażowana?
— Nie jeszcze — odrzekła ze szczeroscią i swobodą, cechującą kobietę towarzystwa — miałyśmy właśnie zamiar z mamą już wyjść i dla tego nie przyjmowałam zaproszenia.
— To znaczy, że i ja nie będę tak szczęśliwy...
Panna zawahała się i spojrzała na matkę, jakby się jej radziła, co zrobić.
— Ja myślę, że jeszcze nie tak późno — odrzekła staruszka — jeżeli masz ochotę...
— Kontredans nie zmęczy pani zbytecznie.
— Ale ci panowie, którym odmówiłam, gotowi się obrazić.
— To już biorę na siebie wytłumaczenie...Więc mogę prosić?
— Będzie, będzie tańczyć z panem — odpowiedziała matka za córkę, patrząc przytem na niego tak jakoś przyjaźnie, dobrotliwie, że go to aż zmieszało. Nie wiedział, jak sobie tłumaczyć tę nadzwyczajną życzliwość matki, której obecność go żenowała i przeszkadzała w zawiązaniu z córką dłuższej rozmowy-. Nie wiedząc, co powiedzieć, skłonił się z wdzięcznym uśmiechem i powrócił do swoich towarzyszy, gdzie obrzucono go zaraz pytaniami:
— I cóż? jakże panna? czy taka piękna z bliska, jak z daleka? Mówiłeś co z nią? miła w rozmowie, a może gąska? angażowałeś ją?
Julek na to ostatnie pytanie skinął głową potakująco.
— Nie? na seryo? — zapytał Bolek.
— Ależ całkiem na seryo.
— Więc nie była angażowaną? Sapristi, gdybym był wiedział, a bodaj cię! Tańczmy przynajmniej vis a vis.
— Zgoda. Ale masz damę?
— Zaraz ją mieć będę. Panie Skoczkowski!
— Do usług.
— Postaraj mi się pan o jaką damę do kadryla.
— Jeżeli tylko będzie która wolna, bo ja Panie Dobrodzieju staram się zawsze o taką ilość tancerzy, aby żadna dama nie siedziała, to już moja zasada. Ale rozpytam się jeszcze, może która przypadkowo nie angażowana.
To powiedziawszy, poskoczył żywo w stronę dam.
— A wy nie myślicie tańczyć? — spytał Bolek kolegów.
— Kadryla? ani myślę — odrzekł Edward to wcale nie zabawne, trzebaby rozmawiać, a ja za wygodny jestem na to. Wirowe tańce to co innego.
— Ja także piszę się tylko na wirowe rzekł Franuś — mam apetyt na Rubensowskie kształty.
— Jeżeli cię tylko tutejsza młodzież dopuści do nich.
— Postaram się wcześnie o to.
— No cóż? — spytał Bolek nadchodzącego gospodarza.
— Wszystkie zajęte, chybaby moja żona.
— Niech będzie pańska żona.
— Zaraz. Melanko, Melanko! — zawołał na tłustą, przysadkowatą jejmość w czarnej sukni, mocno wydelkotowaną, która właśnie od drzwi
wysyłała służąca z limoniadą dla dam. — Melanko, proszę cię, ten pan prosi cię do kadryla.
Dama zrobiła ukłon według wszelkich reguł chereograficznych, o ile jej na to tusza pozwalała i rzekła z powagą:
— Z całą przyjemnością.
Franuś trącił łokciem Seweryna, pokazując mu ze złośliwym uśmiechem na panią Skoczkowską i szepnął:
— A to go ubrali w tancerkę!
— To szczęście, że nie będzie z nią tańczył wirowych tańców, boby sobie musiał ręce nadsztukować, aby objąć taką peryferyą.
W czasie, gdy towarzysze Julka w ten sposób rozmawiali, panna, którą zaprosił do kadryla, po jego odejściu, nachyliwszy się do matki staruszki, mówiła:
— Czyżby to był z tych Nabielowskich, mamo, których znaliśmy?
— Ależ ten, ten, niewątpliwie, poznałam od razu, wykapana matka, to on, Julek.
— Ciekawam, czy on nas też poznał?
— Wątpię bardzo, to już tyle lat, jak wynieśliśmy się z tamtych stron.
— Więc to ten, z którym bawiliśmy się, będąc dziećmi?
— Tak, tak — mówiła staruszka, ożywiona i rozmarzona trochę wspomnieniami dawnych lat. — Jego siostra musiała już wyjść za mąż,
bo była starszą od niego. Taką miałam ochotę zapytać go o nią, o rodziców, czy żyją?
— Niech mama tego nie robi — rzekła córka, biorąc żywo matkę za rękę,aby ją powstrzymać. Kto wie, czyby mu to było przyjemne takie przypomnienie. My teraz jesteśmy w innem położeniu. Oni obywatele wiejscy, a my pracować musimy. Możeby się nie chcieli przyznać do naszej znajomości.
— To też ja nie myślę przypominać mu się, broń Boże; ale tak, w rozmowie, przy sposobności radabym się coś o nich dowiedzieć. Przecież to byli najbliżsi nasi znajomi. Z matką chodziłyśmy razem na pensyą, mężowie byli ze sobą w przyjaźni, wyście, będąc dziećmi, bawili się Ze sobą... Mój Boże, inne to były czasy!
— Mamo, czyż nam teraz tak źle? — spytała córka z łagodnym wyrzutem.
— Dzięki Bogu, nie możemy się teraz skarżyć; ale ile to trzeba było przecierpieć, zanim wydobyliśmy się! — tych kłopotów, w jakich nas Zostawiła nagła śmierć twego ojca! ile ty, biedaczko, musiałaś napracować się, naślęczeć po nocach razem z siostrami!
— Dajmy temu pokój mamuniu — rzekła córka — bo gdyby nas kto podsłuchał, śmiałby. się, że się takie mi myślami zajmujemy na zabawie tańcującej. Tu trzeba być wesołą — dodała uśmiechając się, aby rozweselić matkę i pocałowała ją z uczuciem w rękę.
—W tej chwili muzyka zagrała pobudkę do kadryla, równocześnie Juliusz zjawił się przed niemi i, podając ramię córce, rzekł z rozpromienioną twarzą:
— Służę pani.
Ponieważ pary jeszcze się nie ustawiły, Juliusz ze swoją tancerką przechadzał się po sali, ścigany spojrzeniami swoich kolegów, którzy mu zazdrościli tej zdobyczy i różne robili uwagi tak głośno, że Juliusz z obawy by — nie doszły do ucha jego towarzyszki, umyślnie unikał zbliżenia się w tę stronę.
— Czy pani często tu bywa? — spytał, zawiązując rozmowę.
— Drugi raz dopiero — odrzekła. — Pierwszy raz byłyśmy tu z siostrami, a dziś z mamą, bo siostry zajęte.
— Pani ma dużo sióstr? — spytał tak, aby podtrzymać rozmowę, bo go nie wiele obchodziły te nieznane mu całkiem siostry. Uwaga jego cała zajęta była rozpatrywaniem wdzięków tej, którą miał tak blisko siebie i podziwiał delikatność jej matowej cery, zabarwionej różowo, jakby leciutkim rozczynem karminu, małe uszka, cudowne wygięcie szyi, nad którą z tyłu kędzierzawiły się kosmyki jasnych włosków, wpadających w popielaty kolor, klasyczne linie, jej nóżkę, a przedewszystkiem ciemno-fiołkowe oczy, ocienione czarnemi, długiemi rzęskami. Pieścił się z lubością rozpatrywaniem tych szczegółów
i tak go to zajmowało, że mało co słyszał z tego, co mu odpowiadała, że ma jeszcze dwie siostry, starsze od siebie, obie zamężne, jednę za maszynistą z kolei, drugą za introligatorem, że mieszkają razem i prowadzą wspólnie magazyn strojów damskich. Co go to obchodzić mogło? Zajmowało to tylko to jedno, że jest tak piękną, i doznawał dziwnie rozkosznego wrażenia, gdy czuł delikatne dotknięcie jej łokcia na swojéj ręce, gdy go zalatywał zapach werweny, którym prawdopodobnie napojoną była jej batystowa chusteczka, gdy ciepły oddech jej ustek, ruszających się w czasie rozmowy, czuł na swojej twarzy. Umyślnie nie nachylał się ku niej, aby częściej i lepiej odbierać to wrażenie, które mu łaskotało nerwy. To też nie kontent był mocno, gdy z tego zmysłowego upojenia zbudził go głos Bolka, który wraz ze swoją pulchną tancerką zastąpiwszy im — drogę, spytał:
— Julku, gdzie staniemy?
— Wszystko jedno — odrzekł niechętnie — możemy i tutaj.
— Bądź łaskaw przedstawić mnie swojej damie — rzekł głośno — a po cichu na ucho szepnął mu: Trąbczyński.
Julek jednak nie dosłyszał tego na prędce skomponowanego nazwiska, i wymówił przed swoją tancerką jego właściwe.
— Zwaryowałeś — — strofował go Bolek w czasie, gdy pani Skoczkowska zajęła rozmową pannę
Waleryą, uważając sobie za obowiązek, powiedzieć jej kilka komplementów z okazyi pięknej toalety, — zwaryowałeś, żeby wydawać właściwe nazwisko nasze. Może i swoje powiedziałeś?
— A dlaczegożby nie?
— Dobryś sobie! A nuż taka jedna druga pochwali się potem przed kim swoją znajomością?
— Cóż w tem złego?
—To przecież kompromituje.
— Dlaczegóż więc przyszliśmy tutaj?
— Ba, to co innego. Dużo się robi takich rzeczy, o których nie koniecznie powinien świat wiedzieć. My tu wszyscy zachowujemy incognito.
— Zachowujcie, jak chcecie. Ja nie mam potrzeby kryć się ze swejem nazwiskiem i uciekać się do kłamstwa — rzekł nieco szorstko Julek.
— Ty, jak widzę, traktujesz całkiem na seryo te znajomości ze szwaczkami?
Juliusz zmarszczył brwi i chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem muzyka zagrała i dał się słyszeć głos pana Skoczkowskiego, wołający do porządku. Musiał wracać do swojej tancerki i podał j ej rękę.
Kadryl się rozpoczął.
Pani Skoczkowska popisywała się z gracyą swoją umiejętnością chereograficzną, akcentując aż do przesady każdy krok, każdy ruch, aby olśnić swojego tancerza; ale ten nie zważał wcale
na to, zajęty będąc wyłącznie swejem vis ci vis.
Chcąc skokietować pannę Waleryą, przeszywał ją spojrzeniami, zaprawnemi zalotną czułością, pochłaniał ją wzrokiem jak magnetyzer, a gdy widział, że to nie skutkuje, że panna zajęta swoim tancerzem, nie zwracała wcale uwagi na niego, uważał za stosowne, zatelegrafować jej swoje uczucia przy podawaniu ręki silnym, przeciągłym uściskiem. Panna Walerya, z początku, nie uważała tego, czy też udawała, że nie uważa; gdy jednak Bolek, ośmielony tą pobłażliwością, powtórzył uścisk przy następnej figurze, cofnęła szybko rękę i, mierząc go z góry, co jej łatwo przychodziło, bo była wyższą od niego — rzekła z ironicznym uśmiechem:
— Czy pan chcesz na mnie próbować siły swej ręki?
Zaczerwienił się Don Juan, jak żak, tem niespodziewanem zdemaskowaniem swoich ukrytych manipulacyj i na razie nie wiedział. co odpowiedzieć.
— Co on zrobił? — spytał Juliusz po skończeniu figury.
— Dziwny ma sposób tańczenia ten pański znajomy. Musiałam mu dać małą nauczkę.
— Dobrze pani zrobiłaś; to zarozumiały młokos.
— W salonie może ten pan nie odważyłby się na podobną niegrzeczność; ale tu... niektórym panom się zdaje, że tu można nie szanować kobiet, które nie należą do ich sfery. Przeciw niegrzeczności musiałam się bronić niegrzecznością: sądzę, że mu wystarcza ta nauka.
— A to cię skonfundowała, co? — spytał Juliusz Bolka z pewną uciechą, gdy w czwartej:figurze przechodził koło niego.
— Ucięła mnie szelmeczka — odpowiedział Bolek po cichu z efronteryą — ale to nic; ja takie lubię.
I na potwierdzenie swego upodobania, probował zawiązać z nią dłuższą rozmowę, gdy w szóstej figurze znaleźli się przypadkiem obok siebie. Panna Walerya jednak, zbywała go półsłówkami, rzucanemi mu przez ramię niechętnie, jakby na odczepne, raz dla tego, że nie chciała uprzejmością ośmielać do siebie i tak już śmiałego młokosa, a powtóre, że rozmowa z Juliuszem zajmowała ją stokroć wyżej, gdy jej zaczął opowiadać o swoich stosunkach rodzinnych, o których go nieznacznie, nawiasowo pytała.Z urywanych odpowiedzi dowiedziała się, że siostra jego wyszła za mąż za sąsiada już od kilku lat, że się wybiera z mężem i z rodzicami na karnawał do Krakowa na parę tygodni, że on, t. j. Juliusz, bawi tu dla ukończenia studyów uniwersyteckich, poczem wraca na wieś i obejmuje gospodarstwo po ojcu. Spowiadał się jej z tą szczerością, która go cechowała, a do której przyzwyczajony był od lat dziecinnych; a widząc, że ją to zajmowało, opowiadał jej dużo o swoich
stronach rodzinnych, o wielu osobach, które, jak sen niewyraźny, zachowały się w jej pamięci z lat dawniejszych. To też słuchała go z natężoną uwagą, a pod wpływem wspomnień, poruszonych jego opowiadaniem, twarzyczka jej rozpaliła się silnym rumieńcem, a oczy nabrały niezwykłego blasku.
Julek, nie znając istotnego powodu tego zainteresowania się, tłumaczył je sobie najfałszywiej, przypisując je wrażeniu, jakie swoją osobą zrobił na pannie. Utwierdziło go to jeszcze w tem mniemaniu, gdy panna podczas walca, przetańczywszy z nim parę razy wokoło sali, odmówiła potem kilku innym panom, przenosząc rozmowę z nim nad taniec. Pochlebiło to jego miłości własnej, że go tak wyróżniała nad innych, i z tryumfującą miną wytrzymywał zazdrosne spojrzenia swoich towarzyszy, którzy go obserwowali z daleka.
— E, Julek zabrnął na dobre — rzekł Edward.
— I trzyma pannę w oblężeniu, jak fortecę.
— Zachowuje się w obec niej, jak konkurent.
— A panna, chcąc mu dać przedsmak swojej małżeńskiej wierności, nie chce z nikim tańczyć — rzekł Bolek, nie mogąc strawić, że i jemu odmówiła także.
— A tobie zazdrość? — spytał go drwiąco Seweryn.
— Zazdrościć, nie zazdroszczę; ale mnie to gniewa, że Julek tak kompromituje siebie i nas
przez to. Traktuje ją tak, jakby miał zamiar starać się o nią.
— A jeśli on myśli o tem?
— Jakto? żenić się?
— A choćby.
— Z krawcówną? E, idźcie! taki głupi przecież nie jest.
— Rzeczywiście Julek nie był takim głupim, bo lnu to ani przez myśl nie przeszło. Podobała mu się panna i szedł za popędem swego upodobania, nie troszcząc się o następstwa. Więcej jeszcze podobało mu się to, że ona się nim tak zajęła, i obiecywał sobie z tej znajomości wiele chwil przyjemnych. Uśmiechała mu się ta myśl, że w towarzystwie tak uroczej piękności mógł przepędzić niejeden wieczór i przemyśliwał zawczasu nad tem, w jaki sposób podtrzymać dalej tę znajomość. Przedewszystkiem nie odstępował swej zdobyczy na krok, z obawy, aby mu jej kto inny nie porwał; rozmawiał z nią ciągle półgłosem, nachylony ku niej, raz dlatego, żeby mama, siedząca obok kamieniem, nie mogła kontrolować zbytecznie słów jego, a więcej jeszcze dla pochwalenia się przed innymi, na jak poufałej jest z nią stopie. Bawił się przytem jej wachlarzem, podjął z ziemi kwiatek, który wypadł jej z włosów i zatknął go sobie ostentacyjnie w dziurce od surduta, słowem, zajmował się nią tak, że to zwróciło uwagę wszystkich. Parmy zaczęły sobie szeptać różne złośliwe uwagi o tem,
i oburzać się na nietaktowne postępowanie panny Waleryi, nie mogąc darować jej tego, ze była piękniejszą od nich i lepiej ubraną; mężczyźni czując się obrażonymi, że nie chciała tańczyć z nimi i przeniosła nad nich paniczyka, nie oszczędzali jej także w pokątnych rozmowach; towarzysze zaś Julka osądzili, iż się zanadto afiszuje i zachowuje się w obec magazynierki, jak student zakochany. Julek jednak, upojony urokiem swojej sąsiadki, nie uważał wcale drwiących i niechętnych spojrzeń, jakiemi go obrzucano, niewidział nic i nikogo, nią wyłącznie zajęty, z nią tylko rozmawiał, przy niej siedział, a gdy objawiła chęć powrotu do domu, ofiarował się co tchu z chęcią odprowadzenia jej i nie pytając, czy się zgodzi na to, podał jej ramię, aby ją wyprowadzić do przedpokoju. Tam ubrał ją w ciepłe okrycie, a nawet ze względu na nią i mamie zrobił tę przysługę, może po trochu i ze względu na to, że staruszka na równi z córką okazywała mu wielką życzliwość, i wziąwszy obiedwie pod rękę, sprowadził je do jednej z dorożek, czekających przed bramą.
Gdy dorożka unosiła ich szybko przez puste ulice, oświecone gdzieniegdzie tu ówdzie latarnią, Juliusz, siedząc naprzeciw panny Waleryi, nachylił się ku niej, aby go lepiej mogła słyszeć wśród turkotu kół po kamieniach i spytał:
— Pani wybierasz się na jaki bal publiczny?
— Nie, panie — odrzekła.
— A to dlaczego? Pani nie amatorka tańców?
— Owszem, bardzo lubię.
— Nawet doktor jej to zalecił dla zdrowia — wtrąciła matka.
— I dlatego zdecydowałam się chodzić do pana Skoczkowskiego.
— To jednak nie przeszkadza, żebyś pani nie miała bywać na balach publicznych.
Panna w milczeniu przyjęła tę uwagę. Matka także nic nie odpowiedziała i rozmowa na chwilę się przerwała.
— Czy ma pani ważne powody niebywania? — zaczął znowu indagować Juliusz,
— Może i mam. Obawiam się, że na balach publicznych znalazłyby się może osoby, któreby sobie miały za ubliżenie, bawić się w towarzystwie krawcowej swojej.
— Ależ pani! — zawołał Juliusz z oburzeniem — cóż za przypuszczenie! Żyjemy przecież w dziewiętnastym wieku, który się pozbył takich śmiesznych przesądów i szanuje pracę.
— A jednak w tym dziewiętnastym wieku-rzekła z uśmiechem panna Walerya — nie odważył się jeszcze żaden komitet balowy, na przysłanie nam zaproszenia.
— To być nie może.
— Pan nie wierzy?
— Jeżeli się tak stało, to tylko przez omyłkę, lub nieświadomość, zaręczam pani. I jeżeli sobie pani tylko życzy, sam się postaram o to. Proszę tylko o nazwisko.
Nastała chwilowa pauza. Obie panie zdawały się namyślać, co powiedzieć.
— Nie śmiałybyśmy trudzić pana — odezwała się po chwili panria.
— To żaden trud przecież. Bagatelna przysługa.
— Jeżeli pan taki łaskaw — odezwała się matka.
— To możeby na nazwisko Mulińskiego, mego szwagra — podchwyciła z pośpiechem panna, uprzedzając matkę — bo prawdopodobnie z nimbym poszła. Mama nie bardzo zdrowa.
— Więc pan Muliński?
— Tak, Muliński, introligator.
— W tym tygodniu jeszcze, doręczę paniom zaproszenie na bal akademicki.
— Pan sam chcesz się fatygować?
— Jeżeli panie pozwolą stawić się osobiście, będzie to dla mnie największą przyjemnością.
— Ale jeżeli pan łaskaw — rzekła matka — to prosimy wieczorem, bo w dzień moje córki tak zajęte... albo może we święto, jak panu dogodniej.
— Więc wieczorem — rzekł Juliusz przy pożegnaniu, uszczęśliwiony, że dostał formalne zaproszenie. Wolał wieczór, bo ten w towarzystwie tak pięknej istoty miał dla niego więcej uroku, dawał mu nadzieję wielu przyjemności. Wracał do domu w różowym humorze i wielkiem ożywieniu, bo miał teraz zajęcie dla myśli swoich.Należał on do tych kochliwych natur, które potrzebują ciągłego zajęcia dla serca i myśli, inaczej uczuwają pustkę i nudy. Nowa znajomość zelektryzowała go, rozkołysała rozkosznemi nadziejami. To też był wesół, śpiewający, ochoczy.
Stróż, otwierając bramę, wręczył mu liścik, który, jak mówił, przyniosła jakaś służąca przed wieczorem.
Juliusz po zapachu poznał od razu, że liścik był od doktorowej. Dawniej z bijącem sercem otwierał takie liściki, dziś był całkiem obojętny na to — i rozerwał kopertę z prostej ciekawości, aby się dowiedzieć, czego właściwie może jeszcze chcieć ta kobieta, skoro już wszystko między niemi było zerwane.
List zawierał krótką treść;
— Mój mąż wyjechał na dni parę. Spodziewam się, że skorzystasz z tej sposobności. Do widzenia — twoja Helena.
— O! więc przypomniała mnie sobie znowu — rzekł drwiąco — Tempi passati, moja pani.
— Skrzywił się lekceważąco, podarł list i wrzucił go do kosza.