Pięć minut do północy/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pięć minut do północy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Ilustrator | Tadeusz Lipski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na jesieni roku 1927-go w Genewie znowu roiło się od gości cudzoziemskich. Jednak, był to już inny tłum, niż ten, który zajmował wszystkie hotele i pensjonaty w r. 1913, gdy na cel dobroczynny odbywały się międzynarodowe popisy sportowe.
Przedewszystkiem zwracała uwagę przeważająca ilość turystów, przybywających z poza oceanu. Spotykano tu na każdym kroku Australijczyków, Anglików z Nowej Zelandji i południowej Afryki, obywateli Stanów Zjednoczonych, Kanadyjczyków, bogatych plantatorów z Brazylji, Argentyny i Wenezueli, poważnych Turków i Persów, tajemniczych Hindusów, milczących Japończyków, zmodernizowanych Chińczyków, a nawet mr. Kinga, wytwornego prezydenta murzyńskiej rzeczypospolitej Liberji.
W tłumie zamorskich gości znikały oblicza przedstawicieli europejskich państw. Wszędzie — w hotelach, kinematografach, kawiarniach, restauracjach, koncertach i w parkach spotykano barczyste, śmiałe postacie, pełne przedsiębiorczości i energji, oczy — jasne, — należące do anglo-sasów, i czarne — potomków konkwistadorów hiszpańskich i portugalskich.
Obok nich kroczyły ich żony i córki, a na uboczu trzymały się grupy kobiet już niemłodych, o twarzach poważnych, uduchowionych, a stroskanych.
Jakieś wiekowa pary małżeńskie, pochylone pod brzemieniem lat i dokonanego za młodu nadludzkiego nieraz wysiłku myśli i mięśni, zajmowały wspaniałe apartamenty w najdroższych hotelach. Dyrektorowie i służba kłaniali się im nisko, gdyż wiedzieli, że goszczą u siebie głowy potężnych dynastyj finansowych, przedsiębiorstw o nieograniczonych wpływach i nieprzebranych kapitałach.
Kręciły się wszędzie, podglądając, podsłuchując i węsząc te typy międzynarodowe, jakie spotkać można w Polsce i Nikaragui, w Londynie i Buenos-Aires, w Paryżu i Sidney, w Berlinie, lub w Batawji, Teheranie i Bombaju.
Byli to reporterzy dzienników politycznych, nowy wytwór współczesnego życia, ludzie, posiadający fenomenalną pamięć, mówiący wszystkiemi językami, znający wszystkich i wszystko, powtarzający słowa wielkich ludzi doby obecnej i z braku czasu nie mający żadnych przekonań i idei osobistych.
Tak, jak patefony lub pianole wyglądają i brzmią jednakowo w Marsylji, Nowym Orleanie, Valparaiso, Johannesburgu, Monachjum i w Libreville, tak i ci ludzie nosili jednakowe ubrania, mówili głosami o niczem nie odróżniającej się intonacji, z temi samemi gestami i z takim samym brakiem przekonania lub raczej pogardą dla trwałego przekonania, nawykli do płynnych, kalejdoskopowych ideologij i ciągłej zmiany zjawisk.
Dziennikarze chodzili z rozczarowanemi minami, a, zbierając się po kawiarniach, narzekali:
— Nic ciekawego!
Spoglądali na siebie chytremi oczami, bo każdy marzył, aby wyłowić ze środowiska genewskiego coś, czego nie spostrzegli inni.
— Pokój i pokój! Fantazje polskie... — powtarzali.
Tymczasem w Genewie odbywał się bardzo interesujący proces, ponieważ „fantazje polskie,“ zawierające oskarżenie wojny, jako „zbrodni międzynarodowej,“ i możliwość pokojowego rozstrzygnięcia całego szeregu najbardziej poważnych spraw, zajmowały umysły cudzoziemskiej publiczności daleko głębiej i poważniej, niż to się wydawało zblazowanym, fachowym dyplomatom i goniącym za sensacją dziennikarzom.
W Genewie odbywało się ogólne zgromadzenie Ligi Narodów.
Kwestją, wypływającą niespodziewanie na porządek dzienny, stała się propozycja Polski o zatwierdzenie pokojowych metod załatwiania sporów międzynarodowych, zagrażających wojną.
Nikt nie wiedział, jakiemi drogami dyplomaci, za kulisami i pod osłoną Ligi Narodów uprawiający swoją politykę, zwalczali projekt polski, usiłując nie dopuścić go na światło dzienne przed delegatami wszystkich państw.
Zaatakowano najpierw nadane przez Polaków wojnie miano „zbrodni.“
Oburzyło to tych, którzy drogą starć krwawych kroczyli ku wielkości i bogactwu swoich państw.
Obalono tę niewątpliwie sprawiedliwą i energiczną nazwę, nadaną wojnie. Polacy ustąpili, poświęcając mniejszą rzecz dla większej treści swojego projektu.
Obecny przy tej walce — Roy Wilson wzruszył pogardliwie ramionami i rzekł, do nikogo się zresztą nie zwracając:
— Brawo! Wielkie zwycięstwo odniosły Niemcy, odsądzone niedawno przez aljantów od czci i honoru! Wojna nie jest zbrodnią? Well! W takim razie wszelkie sposoby mordu są dozwolone? It’s splendid, gentlemen!
Następnym etapem walki było twierdzenie, że projekt polski powtarza już zapadłą przed laty decyzję Ligi Narodów o pokojowych metodach rozstrzygania sporów. Jednak Polacy, podtrzymani przez liczną grupę członków Ligi, dowiedli, że owa decyzja była bezsilną, marzycielską propozycją, raczej prośbą, niczem nie popartą, i że ujęcie zawierającej się w niej idei w formy prawne powinno mieć znaczenie praktyczne.
W ten sposób polski delegat mógł rzucić przed przedstawicielami niemal całego świata śmiałe i szczere słowa, wstrzymujące wybuch wojny.
Wrażenie tych słów było silne i każdy z obecnych, jeżeli umiał odrzucić na chwilę nieruchome, martwe systemy, czuł to wyraźnie.
Tak się stało z trzema najwybitniejszymi i najwytrawniejszymi ludźmi, którzy w tej kwestji zabrali głos.
Byli to ministrowie Niemiec — Stresemann, Francji — Briand i Wielkiej Brytanji — Chamberlain.
Nastrój, sprzyjający polskiej myśli, sympatja dla ideologji najbardziej na wschód wysuniętego państwa europejskiego wrywały się szerokiemi i potężnemi potokami do sali posiedzeń Ligi z poza jej murów i ze strony publiczności.
Wszyscy bowiem rozumieli, że jeżeli idea, rzucona przez Polskę, nie zatriumfuje, wtedy świat cały w najbliższej przyszłości wpadnie w wir nowej wojny, jeszcze bardziej okrutnej i niszczącej.
Przemysłowcy i bogaci plantatorzy wiedzieli dokładnie, że potężny kapitał angielsko-amerykański pochłonie ich, a, gdy wynajdzie dogodny moment, pchnie na ich kraj potężną flotę i uzbrojone armje.
Wiekowi potentaci kapitalizmu, ludzie, sami biorący udział w rozpaleniu drapieżnych namiętności, przynoszących tak obfity plon ich bankom, sprzyjali projektowi polskiemu.
Czując pod wpływem lat budzące się sumienie, a może tylko znużenie ciągłem wytężeniem myśli, ogarniającej całą kulę ziemską, pragnęli potentaci okresu pokoju, cichej pracy, wprowadzenia życia w stałe łożysko o prądzie wartkim, lecz nie szalejącym i burzącym wszystkie tamy.
Kierownicy organizacyj społecznych i dobroczynnych ludzie, należący do zgromadzeń religijnych, teozoficznych, pokojowych i walczących z upadkiem moralności — byli naturalnymi sprzymierzeńcami Polski, również jak delegaci mniejszych państw.
Rodziny magnatów finansowych i przemysłowych, liczące się na setki w Genewie jesienią 1927 r., potracili na wojnie swoich synów, w których pokładali całą nadzieję.
Słuchając polskiego delegata, z rozpaczą w sercu przypominali sobie ojcowie i matki pozostałych w zacisznych home’ach i haciendach Kalifornji, Florydy lub Rio, synów, poszarpanych w bitwie nad Marną, Izerą lub pod Verdun, o nogach i rękach oderwanych pociskami, o chorych, przebitych kulami płucach, o zniekształconych głowach i twarzach, o ślepych oczach, wyżartych gryzącemi gazami, a niegdyś takich jasnych, pięknych i ukochanych nad życie.
Ci ludzie wiedzieli, że wojna jest zbrodnią, że cały świat w imię ludzkich i boskich przykazań, kodeksów i odruchów duszy powinien ograniczyć jej wybuch i szaleństwo.
Pod wpływem tych nastrojów, mimowoli porwani wzniosłością chwili i odpowiedzialnością przed szeregiem pokoleń, przemawiali ministrowie państw europejskich i przedstawiciel pokojowej Szwajcarji.
Wygłaszali swoje mowy z drżeniem w głosie, z niezwykłem dla tak wytrawnych ludzi wzruszeniem, a każde ich słowo, nawet wtedy, gdy usiłowali zmniejszyć doniosłość prostej myśli, rzuconej przez Polskę w chwili, kiedy trudno było powstrzymać się od wojny zwycięskiej, stawało się świadomem lub bezwiednem jej potwierdzeniem.
Wiedzieli ministrowie, że tam, w ich krajach wrogie im siły użyją wszelkich argumentów przeciwko pokojowym ich słowom, lecz porwani byli nastrojem ogólnym, a podniecenie coraz silniejsze ogarniało ich.
Briand, który nie wiedział jeszcze, w jakim tonie będą przemawiali inni, mówił ostrożnie, nawet z odcieniem lekkiej ironji, lecz francuska krew przemogła, entuzjazm do szlachetnych, ogólnoludzkich idei zerwał pęta kombinacyj i zastrzeżeń politycznych. Syn narodu błyskotliwych i śmiałych myślicieli, swoim sceptycyzmem, oględnem omijaniem raf niebezpiecznych, swoją wreszcie krytyką jeszcze silniej i wyraźniej podkreślił konieczność przyjęcia idei pokojowej.
Stresemann mowę swoją odczytał.
Widocznem było, że obmyślał każde słowo długo i starannie, że uprzytomnił sobie wszelkie trudności i sprzeciwy, jakie napotkał w swoim rządzie, jednak, ogólny ton był pokojowy, a gdy podniósł śmiałe, niebieskie oczy, wesoło patrzące z pod wysokiego, rozumnego czoła, wszyscy wyczuli, że ogólny nastrój udzielił się tej okrągłej, upartej głowie męża stanu.
Nikt nie wątpił, że mimo oficjalnej, czytanej mowy, w pamięci ministra Niemiec odżyły najlepsze tradycje jego narodu; myśli wielkich filozofów i poetów, natchnionych zrozumieniem losów ludzkości, chwilami buntowały się gwałtownie przeciwko twardym, pełnym pychy słowom niemieckiego «credo», łkały nad tam, do jakiego poniżenia doprowadził ich ojczyznę zwodniczy, pozbawiony boskiego ducha niemiecki symbol wiary.
Wzruszenie i poryw raz po raz wdzierały się do jego głosu, a wesołe, śmiałe oczy nagle nabierały wyrazu bólu, gdy uświadamiał sobie nieufność, żywioną przez wszystkich dla strasznej, niegdyś, przerażającej swoją siłą Germanji.
Chamberlain, podniecony i wzruszony, być może, głębiej od innych, przeżywał dramat prawdziwy. Jako szlachetny Anglik, pełen zrozumienia idei pokojowej, niosącej chwilę wypoczynku dla znękanej cywilizacji, mógłby i niezawodnie pragnąłby powiedzieć najwięcej i najszczerzej, jednak musiał pamiętać, że piastuje tekę ministra Wielkiej Brytanji.
Więc chociaż głos mu drżał, pot kroplił się na czole, wypadał monokl z oka, ruchy rąk nie odpowiadały treści słów, Chamberlain nic nie obiecywał, bo on, wyraziciel odwiecznego systemu brytyjskiego, nie miał prawa obrać pokojowej drogi, zbyt niebezpiecznej w stosunku do setek miljonów niegdyś podbitych barwnych poddanych, stanowiących potęgę Imperjum.
Uczciwy, rozumny Anglik umyślnie starał się zapomnieć o ciężkim ciosie, zadanym przez barwnych ludzi dumnemu i bezwzględnemu światopoglądowi Wielkiej Brytanji.
Więc zamykał oczy sir J. A. Chamberlain na widmo, stojące przy nim na trybunie i szepcące do niego:
— Niech się sir nie krepuje i mówi szczerze i śmiało, tak, jak myśli i czuje!... Idea jest jasna i — któż przeciwko niej uczciwie powstać może?
Sir Chamberlain robi wysiłek, aby nie widzieć stojącej przy nim zjawy, lecz ona nie znika, pełna dostojeństwa i dumy spokojnej.
Przypomina sobie minister potężnej Wielkiej Brytanji rok 1920, poznaje w zjawie prezesa delegacji mahometan-Hindusów, sędziwego Mahomeda-Ali, słyszy jego słowa twarde i dobitnie wymawiane:
— Jeśli chrześcijanie wykreślili ze swego kodeksu Chrystusowe Kazanie na Górze, to byłoby dziwnem, gdyby żądali od wyznawcy Islamu nadstawienia lewego policzka temu, który uderzył go w prawy? Wy zaś niezmiennie przemawiacie do nas argumentem kija, a wice-hrabia Bryce twierdzi, że ludzie wschodu są nieczuli na inne argumenty. Czy wolno mnie skromnemu wschodniemu człowiekowi, zapytać mężów stanu Wielkiej Brytanji, na jakie inne argumenty wrażliwi są ludzie Zachodu? Nie zamierzamy dotykać sprzymierzonych narodów, będziemy mówili tylko o Niemcach i bolszewikach. Czyż nie są oni ludźmi Zachodu? A jeśli tak, to jakiż argument poza kijem wywarł na nich wrażenie?
Sir Chamberlain otarł spocone czoło i spojrzał na salę.
Tysiące oczu spoczywało na nim, a we wszystkich paliła się płomienna nadzieja, że oto padną z ust przedstawiciela największej potęgi stanowcze słowa, odkrywające nowe drogi bytu ludów.
— O, no, indeed! Never! — pomyślał angielski minister, nagle poczuwszy się mężem stanu Wielkiej Brytanji, jak niegdyś Joe Leyston po słowach Polaka — Alfreda Małachowskiego.
Zdaleka doszedł uszu Chamberlaina chór głosów dawno zgasłych i żyjących synów jego ojczyzny. Ujrzał ten tłum podniecony, a wśród niego Cromwella, Rhodesa, Spencera, Wilkinsona, Gladstona, Balfoura, Wellsa, Kiplinga i Szekspira.
Stali dumni. Mówili:
— Bóg dał Anglji uprzywilejowane posłannictwo na ziemi!
Uspokoił się odrazu i mowę swoją zakończył słowami sympatji dla idei pokoju i tamowania zastosowań siły zbrojnej, lecz pozostawiał Wielkiej Brytanji wolne ręce.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że minister angielski odsłonił tajemnicę przyszłej polityki Londynu — stolicy prawdziwego, wszechwładnego króla — kapitału.
Jego królewska mość, niewidzialny władca, utajony w „świętem świętych“ City, nie życzyłby sobie zbyt długiego pokoju, bo to nie przynosiło dużych procentów i nie wypełniało stalowych safesów banków.
Na promiennem tle nadziei, jak czarna rozpacz, zamajaczyła ponura sylwetka nielitościwego króla świata, którego nikt nie widział, chociaż ciężką stopę jego czuli wszyscy.
Tym mowom przysłuchiwała się z różnych miejsc sali grupa starych przyjaciół genewskich.
Manon z Henrykiem i Royem Wilsonem z ław dla publiczności; Joe Leyston — przy trybunie mówców, trzymając w pogotowiu tekę z papierami swego szefa, sir Chamberlaina; Hans von Essen — przy stole urzędników Sekretarjatu Ligi, ponieważ od dwóch lat pracował w tej organizacji, jako specjalista od spraw morskich; Alfred Małachowski — w loży prasy.
W tłumie, szczelnie zapełniającym galerję, znajdował się ostatni z pośród dawnych towarzyszy dzieciństwa.
Siedzący i stojący na galerji słuchacze z ciekawością przyglądali się dziwnej postaci.
Był to młody jeszcze człowiek, chudy i blady.
Na wyniszczonej, żółtej twarzy pałały żarem ognia ogromne, jasne oczy, pełne niezwykłego wyrazu.
Wydać się mogło, że patrzą one z głębi człowieka i sięgają ukrytych przed ludźmi wyżyn i tajników.
Strój nieznajomego również zwracał na siebie powszechną uwagę. Miał na sobie długi, czarny surdut, przypominający sutannę duchowną; sztywny kołnierzyk był owinięty szerokim, czarnym szalem. Lekko wijące się, kasztanowate włosy spadały na szerokie ramiona, a wychudzone, blade ręce były zaciśnięte na piersi ruchem rozpaczy lub namiętnego oczekiwania.
Nieznajomy stał i słuchał, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia i szepty sąsiadów.
Gdy sir Joseph Austen Chamberlain skończył swoją mowę i, odprowadzany oklaskami, usiadł w szeregu innych angielskich delegatów, a jego miejsce na trybunie zajął tłumacz, powtarzający ze stenogramu słowa ministra po francusku, — dziwny człowiek, zacisnął mocniej palce rąk i szepnął w obcej mowie:
— Tylko ty, tylko ty... uczynić to potrafisz!
Nagle obejrzał się i wtedy dopiero spostrzegł zwrócone na siebie oczy publiczności i usłyszał zdumione pytania:
— Kto to jest? Jaki niezwykły, natchniony wyraz twarzy! Z pewnością jakaś duchowna osoba... może mnich?...
— Cóż znowu? — doszedł inny głos. — Przecież nosi zwykłe ubranie, może tylko tużurek jest nieco przydługi, a krawat taki, jakiego obecnie nigdzie nie nakładają... Jakiś dziwak, lub...
Gwar na sali stłumił resztę zdania.
Człowiek w czarnym surducie nagle pochylił się, zmalał i, chyłkiem przedzierając się przez tłum, opuścił salę.
Stanął przy głównem wejściu i czekał, uważnie oglądając publiczność, wylęgającą na placyk.
Długo czekał, aż nagle oczy mu błysnęły. Zdjął czarny, wyszarzały kapelusz o szerokiem rondzie i podszedł do rosłego mężczyzny w jasnem sportowem ubraniu.
— Mister Roy Wilson? — spytał po angielsku. — Pan mnie nie poznaje?
Zapytany obrzucił dziwną postać zdumionym wzrokiem, lecz uchylił kapelusza i z uprzejmym uśmiechem odpowiedział:
— Jestem Wilson, lecz muszę przyznać się ze wstydem, że, chociaż po raz pierwszy coś podobnego mi się zdarza, nie przypominam sobie z kim mam przyjemność...
— Borys Suzdalskij, były oficer pułku kawalergardów w Rosji... rzucił nieznajomy.
— Devil! — zakrzyknął Roy. — Zmienił się pan do niepoznania!
— Tak, jak i cała Rosja... — szepnął Borys.
— O, yes! Prawda! prawda! Zapomniałem... — tłumaczył się Amerykanin.
— Stojąc na galerji, poznałem pana i tak serdecznie się ucieszyłem! Poczułem powiew młodości, nawet dzieciństwa — mówił Borys cicho. — Czy pan był z żoną i z dzieckiem?
— Nie! — zaprzeczył Roy, potrząsając głową. — Siedziałem obok panny de Chevalier i jej synka.
Panny... de Chevalier i... — zaczął Rosjanin i nagle umilkł, opuszczając jasne oczy. — Chciałbym się spotkać z nią.
— Czekam właśnie na nich, bo wnet muszą wyjść... — rzekł Wilson. — Ale, ale! Już widzę ich. Hallo! Hallo, Henry!
Do wymachującego kapeluszem Roya szła Manon, podtrzymywana pod rękę przez chłopczyka lat dwunastu.
— Well! — zawołał Roy. — Czy pani poznaje...
— Pan Borys Suzdalskij... — przerwała mu Manon. — Zmienił się pan, lecz poznałabym go zawsze, gdyż oczy pozostały te same...
Podniósł i zatrzymał na niej płonący, męczeński wzrok.
Manon dostrzegła w nim gorący wyrzut i ból.
— Może się mylę... — szepnęła, — lecz poznałam pana odrazu...
Uśmiechnął się łagodnie i nieśmiałym ruchem uścisnął rękę Manon.
Borys nie spostrzegł Henryka, który stał przed nim i bacznie oglądał go.
Po chwali chłopak pociągnął matkę za rękę i szepnął:
— Chodźmy, mamusiu, chodźmy prędzej... ja się boję!...
To powiedziawszy, odszedł i zdaleka z przerażeniem w oczach przyglądał się nieznajomemu.
Borys pośpiesznie i z zakłopotaniem pożegnał znajomych i odszedł skulony, nagle zgnębiony.
— Co się stało z tym wspaniałym niegdyś oficerem? Taki był przystojny i pewny siebie? — zapytał zdumionym głosem Wilson.
— W Rosji dzieją się straszne rzeczy, które złamały niejedną duszę! — szepnęła Manon, ze współczuciem patrząc za migającą w tłumie czarną postacią Borysa.
— Ludzie, odwiedzający Rosję, przywożą sprzeczne wiadomości, — zauważył Amerykanin.
— Powodem tej sprzeczności są naiwność lub szalbierstwo! — odparła z przekonaniem. — Jedni widzą tam tylko tyle, co im zechcą pokazać bolszewiccy komisarze, inni spostrzegają nieukrytą, niesfałszowaną prawdę, lecz dla swoich partyjnych celów ukrywają ją!
— To — socjaliści? — zapytał Roy.
— Nietylko! Powiedziałabym, że socjaliści raczej trzeźwo patrzą na eksperyment komunistycznej rewolucji i krytykują ją. Miałam na myśli... kapitalistów, którym spieszno do pugilaresu rosyjskiego. To już szalbierstwo oczywiście i zbrodnia!
— Pani się interesuje sprawami Rosji? — zadał pytanie Wilson.
— Specjalnie — nie! Jednak w klinice mam kolegów lekarzy i studentów Rosjan, którzy opowiadają o losach swego kraju — objaśniła.
— Hans, Hans idzie! — zawołał nagle Henryk i rzucił się na spotkanie kapitana.
— Mieliśmy dziś gorący dzień! — rzekł kapitan, witając przyjaciół i całując Henryka. — Mojem zdaniem — Polska odniosła duży sukces moralny. Wszyscy delegaci mniejszych państw patrzą na nią jak na swego wodza! Oprócz tego wysunęła się na widownię wszechświatową!
Mówił to ze szczerą radością.
— Jak na Niemca — za dużo entuzjazmu w słowach pana! — zauważył Roy, ze zdziwieniem patrząc na mówiącego.
— Jestem urzędnikiem międzynarodowej, niezależnej organizacji, jaką jest Liga Narodów, więc przestałem być Niemcem, naturalnie, o ile chodzi o poglądy polityczne, — rzekł Hans. — W Lidze wytworzył się już cały zastęp ludzi, pozbawionych cech nacjonalistycznej polityki. Liga jeszcze jest słabą, jeszcze uważają ją za fabrykę szczytnych marzeń, lecz niezawodnie przyjdzie czas, gdy stanie się potężnym parlamentem wielkiej myśli i będzie wolę swoją narzucała wszystkim narodom!
Powiedział to z głębokiem przekonaniem.
Roy Wilson zamyślił się i po chwili odparł:
— Well! Daj Boże! Tymczasem my nawet w naszem międzynarodowem biurze pracy nie możemy dojść do ogólnego porozumienia. Stoją na przeszkodzie stare poglądy i zamachy ze strony kapitału...
— Widzi pan?! — zawołała Manon. — I tam nawet daje się wyczuć jego odwieczna drapieżność!
Hans z Wilsonem odprowadzili Manon do domu i, pożegnawszy ją, poszli do kawiarni, gdzie mieli się spotkać z Leystonem i Małachowskim.
Gdy weszli na werandę, ujrzeli przyjaciół, siedzących w towarzystwie kilku nieznajomych panów i pań.
Byli to sekretarze angielskiej i niemieckiej delegacji, korespondentka socjalistycznego pisma francuskiego i rosyjska śpiewaczka, znajoma Joego z Londynu.
Rozmowa natychmiast zeszła na tematy dnia.
— Polacy powinni być zadowoleni! Ich idea miała powodzenie — rozpoczął młody niemiecki dyplomata. — Nawet pan minister Stresemann...
— Niezawodnie! — przerwał mu Leyston. — Wszyscy ministrowie bardzo sympatycznie odnieśli się do polskiego projektu.
— Dziwi mnie tylko, że Polacy, mając poważny spór z Litwą, właśnie w takiej chwili wystąpili z podobną propozycją! — wtrącił inny niemiecki urzędnik.
— Wybraliśmy ten moment dlatego, żeby dowieść naszej szczerości — odpowiedział Małachowski. — Nikt w Polsce nie wątpi, że w razie wojny, zwyciężylibyśmy bardzo prędko.
— Pan zapomina o Niemczech i Rosji, które podtrzymałyby Litwę — zauważyła, przenikliwie patrząc na Małachowskiego, Rosjanka.
— Nie wykluczamy tej ewentualności! — zgodził się Alfred. — Tymczasem jednak ani Francja, ani Anglja nie dopuszczą, aby Niemcy postąpili o krok dalej na wschód, bo połączenie się ich z Rosją byłoby zapowiedzią nowej wojny.
— Yes! — wyrwało się Joemu.
— A więc ta strona jest już zaszachowana. Co do Rosji, to, doprawdy, nie przeraża nas rozreklamowana czerwona armja! — ciągnął Alfred. — Nasze dzieciaki pod Radzyminem i Ossowem rozpędziły ją na cztery wiatry. Gdyby wybuchła wojna z Rosją, musielibyśmy przemyśliwać raczej nad wyżywieniem jeńców wojennych, niż nad dostarczeniem armji pocisków. Raj sowiecki wszystkim tam dał się we znaki i czerwoni żołnierze szliby do niewoli, jak do ziemi obiecanej. Zresztą w Rosji natychmiast zaczęłyby się zamieszki wewnętrzne, bunty, powstania... Gdyby komisarze nie wiedzieli tego — dawnoby rzucili na nas armję swoją. Są oni wiernymi naśladowcami polityki carów, tylko w znacznie szerszym i podstępniejszym zakresie. Panowie Anglicy mogliby coś o tem powiedzieć!
— Ja twierdzę, że pan ma rację — kiwając głową odezwał się wysoki, chudy Anglik o wojskowej postawie. — Byłem sam w Rosji i widziałem ową siłę sowietów. Rosja stała zawsze na glinianych nogach i trwa na nich. Dąży zaś do osłabienia Europy i do podniesienia narodów wschodnich. Yes!
— Pan jest bardzo pewny Francji? — zapytała francuska korespondentka.
— Tak! — odparł krótko.
— Nawet gdyby się zmienił rząd? — dopytywała dalej.
— Nawet!
— Hm! — mruknęła korespondentka. — We Francji pamiętają dobrze o waszych legjonach, walczących w szeregach austrjackiej armji...
— A—a! — zawołał przeciągłym głosem Małachowski i zaśmiał się. — Już wiem, do jakiego odłamu socjalistów pani należy! Tak, legjony walczyły po stronie Austrji, krusząc potęgę Rosji, łaskawa pani! Pozwolę sobie zapytać teraz, czy pani nie pamięta o naszych bajończykach i ochotnikach polskich, walczących w wojsku francuskiem? Walczyli, widocznie, bardzo odważnie, bo rozkazy głównego dowództwa o tem nieraz wspominały?...
— Tak! — zawołał wojskowy Anglik. — Będąc w sztabie francuskim sam widziałem wściekły atak polskich oddziałów na odcinku Carency. Nazywano ich djabłami, miss!
— Oddaliśmy Francji wszystko, co mogliśmy, aby spłacić dług wdzięczności za to, że ona dała schronisko naszym wieszczom, za to, że tylko Francja powtarzała od czasu do czasu imię Polski! Krwią polską zamanifestowaliśmy naszą wierną przyjaźń, — rzekł Alfred.
— Jednak musieliśmy wskrzesić niezależną Polskę, a dlatego romantyzm i sentyment poszły w kąt!
— Przepraszam! — rozległ się nagle poważny głos i jakiś starzec, o wysokiem, potężnem czole i ściągłej twarzy, podszedł do rozmawiających.
— Pozwolą państwo, że się przedstawię! — rzekł, uśmiechając się do obecnych. — Jestem profesorem historji, nazywam się Adam Łaski. Jako historyk, przywykłem patrzeć na zjawiska objektywnie i krytycznie. Myślę więc, że skoro towarzystwo zajęło się w tej chwili Polską, nie będzie zbytecznem, jeżeli zabiorę głos i wyręczę mego młodego rodaka. Czy państwo pozwolą?
— Yes! Bardzo pożądane... — powiedział Joe, wstając i ściskając rękę Łaskiego.
— Istotnie, bardzo szczęśliwa okoliczność! — zauważył inny Anglik. — Jestem kapitan Webley, Artur Webley. O Polsce wiemy mało, a tymczasem wychodzi ona na coraz szerszą arenę.
Niemcy nieufnie spoglądali na profesora.
Gdy znajomość została zawarta, Łaski zwrócił się do Alfreda i zapytał po polsku:
— Pan nie ma do mnie żalu, że wtargnąłem do rozmowy?
— Ależ, profesorze, sprawa bierze niespodziewanie pomyślny obrót i — uspokoił go Małachowski.
Profesor Łaski ogarnął wzrokiem siedzących dokoła ludzi i zaczął mówić:
— Idee rewanżu i odbudowy własnego państwa są znane Francji, Anglji i Niemcom. Nie zdziwi więc nikogo, że ta idea żyła w Polsce, rozdartej na części w sposób podstępny i brutalny! Resztki naszej państwowości i możliwość pielęgnowania polskiej kultury przechowała Austrja. Ostoją, Rzymem polskim stał się Kraków. Koło tronu Habsburgów skupili się dawni kierownicy Polski — szlachta, która usiłowała iść drogą najmniejszego oporu i całą uwagę zwróciła na osłabienie Rosji — kraju o niższej kulturze, łatwo mogącym ulec rozbiciu wobec braku spójni wewnętrznej. Szlachta marzyła o stworzeniu pod berłem Habsburgów państwa polskiego z dołączeniem części, zagarniętej przez Rosję. Dalszych planów nikt nie układał. Marzono narazie, aby Austrja i Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją. Jednak plan ten upadł pod naciskiem Berlina, a zmiany kursu politycznego w Wiedniu sprawę polską odroczyły aż do wojny 1914-go roku.
— Pomiędzy Wiedniem a Berlinem nie było żadnego wyraźnego porozumienia co do Polski — wtrącił jeden z niemieckich dyplomatów.
— Tak jest! — zgodził się Łaski. — To właśnie obaliło urok konserwatywnej partji szlacheckiej i jej wpływy... Po pewnym jednak czasie najbardziej energiczne elementy szlacheckie i ze sfer inteligenckich zaczynają zwracać się do niewyzyskanych warstw narodu naszego. Tworzą one stronnictwa radykalne, a w ich liczbie partję socjalistyczną. Mimo haseł partyjnych istnieje przez długie lata plan walki zbrojnej z Rosją. Zaznaczam, że wszystko to działo się już po powitaniu 1863-go roku! Kierownicy radykalnego obozu nie marzyli, lecz przez natchnienie doszli do przekonania, że powinna powstać Polska w dawnych granicach rozszarpanej Rzeczypospolitej.
— Śmiała myśl! — mruknął Joe.
— Śmiała myśl i niepojęty instynkt, — kiwnął głową profesor — zrozumiałe dla wielkich rozumów i serc gorących! Wtedy to już koło r. 1912-go zaczęto formować polską armję dla przyszłej wojny. Były to organizacje wojskowe, strzeleckie, sokolskie, skautowskie, gimnastyczne. Młodzi ludzie zagranicą i w kraju studjowali strategję i przygotowywali się do objęcia dowództwa nad wojskiem. Oto w ten sposób powstały legjony!
Profesor przerwał na chwilę opowiadanie i małemi łykami pił piwo.
— O ile wiem, sztab austrjacki długo nie pozwalał na włączenie do armji swojej legjonów — jako samodzielnego wojska, walczącego pod sztandarem nieistniejącej wówczas Polski? — zapytał jeden z Niemców.
— Ma pan rację — odpowiedział Łaski, — a Berlin i sztab niemiecki sprzeciwiał się temu wszystkiemi siłami. Był to ciężki czas i groźny dla naszej sprawy! W społeczeństwie rosło rozczarowanie; Sztab austrjacko-niemiecki zwlekał z decyzją: Rosja kusiła Polaków odezwą wielkiego księcia Mikołaja, którą sami Rosjanie nazywali „oszustwem,“ chociaż ten dokument zdołał podzielić opinję Polaków na parę odłamów i wywołać poważne starcia. Dopiero, gdy dowództwo polskie zagroziło rozwiązaniem legjonów, Austrja i Niemcy zrozumiały całą doniosłość tego ciosu dla centralno-europejskich państw i ogłosiły niepodległość Polski.
— Rząd nasz był zmuszony do tego, gdyż przeżywaliśmy krytyczny okres na wschodnim froncie — mruknął niemiecki dyplomata.
— Gdyby legjony polskie nie istniały, gdyby na ich czele nie stali ludzie, opromienieni niezłomną wiarą w zwycięstwo idei, gdyby wśród doskonałych, odważnych oficerów i wyszkolonych żołnierzy nie było ducha najwyższego porywu — nie istniałaby dla Niemiec i Austrji dostatecznie krytyczna chwila, w której dobrowolnie zdecydowałyby się ogłosić zmartwychwstanie Polski! Popchnęły je do tego bagnety legjonów i duch wojska polskiego! — zaprzeczył Łaski z ogniem w oczach.
Joe Leyston spostrzegł to i, uśmiechając się, rzekł:
— Opowiadanie pana o legjonach dowodzi, oprócz zmysłu politycznego, wyraźnej wojowniczości Polski. Jakżeż pogodzić z nią wniesiony obecnie do Ligi projekt pokojowy? Wojowniczość i pacyfizm?
— My Polacy nie jesteśmy pacyfistami! — odparł Łaski. — Nie wierzymy w trwały pacyfizm, ba, nawet boimy się tego tworu wyobraźni i marzycielstwa! Wiemy, że wszelkie nierealne myśli, jak to widzimy na przykładzie komunizmu, zagrażają ludzkości klęską.
— Nawet pacyfizm? — zapytała zdumiona Francuzka.
— Niezawodnie, — odpowiedział profesor, — a może nawet więcej, niż jaka inna niedorzeczność! Pacyfizm wywoła w społeczeństwie zbyt głębokie zmiany, które nie dadzą się naprawić.
— To już paradoks! — zawołały panie.
— Bynajmniej! — zaprzeczył profesor. — Pacyfizm zabiłby dwie siły, czynne w życiu: państwo, które jako organizacja obrony ojczyzny, straciłoby podstawę dla swego istnienia, oraz — ojczyznę. Ludzkość stałaby się ogromną, bezbarwną, płynną masą, nie posiadającą żadnego zrozumiałego ideału. Taki stan rzeczy nie usunie jednak walki o byt, a więc robotnicy będą nienawidzili i tępili kapitalistów, biedniejsi bogatszych, tubylcy emigrantów... Jednak będzie to walka, nie uregulowana żadnemi prawami wojny, bezwzględna i okrutna, jak każda rewolucja, a doprowadzi do anarchji. Władza międzynarodowa, bowiem, nie porywająca ideowo nikogo, będzie bezsilna wobec zmagających się mas i padnie, a anarchja nie przestanie zagrażać cywilizacji. My wiemy, że człowiek, miłujący pokój, musi być głuchy, ślepy i niemy, takimi jednak być nie chcemy i nie możemy. Przed Polską jeszcze piętrzą się całe góry pracy, czynu!
— I tak źle, i tak nie dobrze! — zaśmiał się Hans.
— Tak — to prawda! — zgodził się profesor. — Jednak jest coś pośredniego, jak i we wszystkiem, zresztą, i tam właśnie zostaje utajona prawda. Naprzykład feldmarszałek Moltke mówił, że „wieczny pokój jest marzeniem, a wojna — koniecznością dziejową, że jest ona potrzebna tak, jak burza dla oczyszczenia powietrza i użyźnienia ziemi strumieniami deszczu. Bez wojny świat pogrążyłby się w bagnie materializmu.“ Inny zaś człowiek, zupełnie odmiennej psychiki, mianowicie św. Augustyn, pisał: „Nie na to jest pokój, aby się zbroić do wojny, lecz wojnę na to się prowadzi, aby zyskać pokój. Mądrzy wojnę prowadzą dla pokoju.“
— Więc nawet św. Augustyn uznawał wojnę? — zapytał niemiecki dyplomata, słuchający z wielkiem zajęciem sędziwego profesora.
— Jak pan widzi! — odparł Łaski.
— Więc czegóż domaga się Polska? — padły pytania z różnych stron.
— Polska żąda w imię absolutnego prawa, aby ludy wyrzekły się gwałtu zbrojnego nad sąsiadami, dla interesów materjalnych i, co stąd wynika, aby nacjonalizm przybrał inne formy.
— Inne formy? — zapytała Rosjanka. — Jakież to formy?
— Powinien on zapomnieć o łupiestwie i napadach na słabszych, przeistoczyć się w walkę, chociażby zbrojną o swoją zagrożoną duchową kulturę i honor narodowy — objaśnił Laski.
— Więc znowu wojna? — zapytał Hans von Essen, smutnie kiwając głową.
— Nie! Lecz zbrojenie się jako przygotowanie do obrony. Jeszcze starożytni mówili: „si vis pacem, para bellum.“ Jestem tego przekonania, że nie wolno sztucznie ograniczać zbrojeń, bo to jest niemożliwe i daje powód dla ciągłej podejrzliwości i wrogości. Naród, który chce się zbroić, będzie się zbroił. Któż zdoła wyśledzić przy obecnym stanie wynalazków — zbrojenia chemiczne, naprzykład? Tylko pewne swoich sił państwo może dojść do dobrobytu i prawdziwego pokoju. Tak było z Wielką Brytanją do chwili...
— Póki Niemcy nie stanęły na jej drodze — dorzucił Joe.
— O, nie! — potrząsając głową przecząco, zawołał Łaski — od chwili, gdy pozwoliła wybujać nacjonalizmowi...
— O! — mruknął Leyston.
— Wojujący, zaborczy nacjonalizm, tępiący innych, bez moralnych przyczyn to niebezpieczna choroba! — dodał profesor.
— Jednak rząd polski zagarnął Śląsk, Wielkopolskę i korytarz gdański! — ze śmiechem szyderczym zawołał jeden z Niemców. — Daleki to dystans od marzeń o Księstwie Warszawskiem!
— W Księstwie Warszawskiem nasi przodkowie chcieli widzieć zarodek naszej niepodległości — dobitnym głosem powiedział Łaski. — My zaś już mogliśmy, zawdzięczając legjonom, odrestaurować prawie całą dawną Polskę. Nie byliśmy nigdy pokonani zbrojnie. Nas poprostu obrabowano w chwili słabości, więc zażądaliśmy zwrotu naszego mienia, zagarniętego niegdyś... Nie marzymy o Brandenburgji, Prusach i Kurlandji, bo, chociaż mamy do nich prawo historyczne, nie wchodziły one w odwieczne granice dawnej Polski!
Zapadło milczenie.
Pierwszy odezwał się sekretarz niemieckiej delegacji:
— W rozmowie prywatnej wiele rzeczy staje się bardziej zrozumiałemi i mniej strasznemi...
— O, tak! — zaśmiał się Łaski. — Narady dyplomatyczne wikłają sprawę i wzmacniają nieufność, drogi panie! Same mury ministerstwa i urzędowe papiery zarażają podejrzliwością i wzbudzają myśli podstępne.
— All right! To dobrze powiedziane! — wykrzyknął Roy Wilson.
Towarzystwo zaczęło się żegnać.
— We czwartek w willi księżny Rostowskiej odbędzie się odczyt znakomitego mówcy — Borysa Suzdalskija. Będzie opowiadał o Rosji! — oznajmiła śpiewaczka. — Zapraszam państwa! Godzina ósma. Adres w książce telefonów. Willa „Róża.“
Gdy całe towarzystwo opuściło kawiarnię, do Łaskiego podszedł Małachowski i, ściskając rękę jego, zawołał:
— Dziękuję profesorowi! Znakomicie pan wyjaśnił całą sprawę! Tego oni nie zapomną!
— Pozwoliłem sobie na wmieszanie się do rozmowy, bo, przyznaję, miałem obawę, że pan całą sprawę potraktuje za gorąco, ujmie ją od najbliższego momentu — odparł Łaski z uśmiechem. — Bałem się też innej rzeczy...
— Jakiej? — zapytał Alfred, widząc, że profesor urwał nagle.
— Obawiałem się usłyszeć z ust pana zachwyty nad naszą Polską a nie chciałbym, żeby w tak ważnym dniu dzisiejszym padł chociażby cień nieprawdy! — szepnął.
— Nie jestem zaślepiony, wierzę w nią tylko — rzekł Małachowski.
— O, i ja wierzę! — zawołał sędziwy uczony z ogniem młodzieńczym w oczach. — Gdybym nie wierzył — nie żyłbym już...
Umilkł, hamując wzruszenie. Dokończył piwo, i znowu zaczął mówić:
— W Polsce jeszcze nie jest dobrze... Stare partje, które zbankrutowały, niczego się nie nauczyły, a o wszystkiem zapomniały... Są one niezdolne do wejścia na nowe drogi, do zrozumienia tego, że nikt nie przejedzie współczesnym samochodem po starym, brózdami i dołami roztopów zoranym trakcie... Nie wiem, może nie mogą, może nie chcą przystosować się do pędzącej w cwał nowej wszechwładnej epoki, brzemiennej w myśli i czyny odmienne...
Uśmiechnął się i dodał:
— Rozum i szlachetność nie pomogą! Stary mąż nie zaimponuje niemi młodej żonie, porwanej żądzą nowego życia...
— Mamy przecież przedstawicieli nowego życia polskiego? — wtrącił Małachowski.
— A mamy! — zgodził się Łaski. — Pełni dobrych chęci, porywu do czynu... Tak! Tak! Jednak zapominają, że życie państwa nie może być regulowane prawem rewolucyjnem! Upewniam pana, drogi przyjacielu, że ludzkość nie posiada wielkiej swobody w wyborze form rządu! Najtęższe umysły przez długie wieki pracowały nad tem zagadnieniem. Nowej Ameryki nikt już nie odkryje! Nic innego nie istnieje oprócz władzy monarchy, lub przedstawicielstwa całego ludu. Nic, drogi panie! Wszystko inne — oligarchja, dyktatura osobnika lub warstwy społecznej, faszyzm, soldateska — są kalifami na jedną godzinę, zaledwie.
Alfred słuchał uważnie.
Łaski ciągnął dalej:
— Tu się zaczynają moje rozczarowania! Nie brak nam rozsądnych i śmiałych ludzi. A jednak porwał ich szał i pęd chwili. Wiedzą przecież, że wszystkie państwa zwątpiły o dobroczynnym wpływie parlamentaryzmu? Powoduje on ciągłe zmiany w rządach państw. Urwała się ciągłość politycznego kursu. Żaden program od trzydziestu lat nie został do końca doprowadzony w całości... Inaczej dzieje się chyba tylko w Anglji... Spodziewałem się, że Polska wskrzeszona zreformuje proces tworzenia przedstawicielstwa demokratycznego, że uczyni je zdolnym do stałej i wytrwałej pracy, tak koniecznej w zaraniu naszego życia państwowego. Tego nie umiano zrobić, a może — zapomniano! Partje, panujące w sejmie, poczynają sobie bezwzględnie, nieraz zuchwale, słowem — tak, jak na całym świecie...
— Tak jest istotnie — rzekł Małachowski, — a to zaognia waśnie partyjne, rodzi głuchą wewnętrzną walkę, wytwarza nienawiść, z której inni korzystają... Politycy knują swoje intrygi, dzienniki obrzucają się błotem, nikogo i nic nie szczędząc i nie szanując!
— Tak, jak wszędzie — kiwnął głową Łaski, — tak, jak wszędzie! Pod tym względem jesteśmy państwem „moderne.“
— W społeczeństwie zaś, stojącem poza polityką czynną, — mówił Małachowski — panuje wybujały pęd do zaściankowej krytyki, oszczerstwa i plotki, po której, ponoć, zawsze coś zostaje?... Drwiny, kpiarstwo, kawiarniane nawyknienia do „kawałów“ hulają bezkarnie... doprawdy, człowiek jest gotów kląć, gdy pomyśli, co nam Rosja wstrzyknęła do żył! Tam mówiono, że „nikt nie powinien wyrzekać się więzienia i torby żebraczej.“ A u nas? U nas możemy zmienić tę formułę „mądrości ludu“ na inną, a, bodaj, bardziej ponurą — „nie wyrzekaj się nazwy zdrajcy i zbrodniarza!“
— Niezawodnie, że są to wpływy niewoli rosyjskiej, a poczęści snobizmu. Staramy się naśladować Francję... z opóźnieniem o kilkadziesiąt lat. Tam moda na „mots de gais pendards“ dawno przeminęła, a my musimy starannie wszystko odrobić, żeby być „comme chez nous à Paris.“ Oby nie zechciano jeszcze naśladować wielkiej rewolucji z jej Maratami i Dantonami, bo to takie... romantyczne! Wpływ rosyjskiej duszy sięgnął, niestety, dalej, niż można było przewidywać! Przesączył się jej jad nietylko do Kongresówki, lecz i do Małopolski. Z literatury rosyjskiej wzięto najbardziej szare, mieszczańskie zamiłowanie do krytyki i protestu, chociażby nim było kiwanie palcem w bucie lub noszenie czerwonych skarpetek! Śmiać się z siebie samego — to pierwszy krok, drugi — kpić z innych, drwić ze wszystkiego...
— To boli! — szepnął Małachowski.
— Ojców naszych bolała jeszcze bardziej niewola, a przecież — przeminęła, jak senna mara! — pocieszył go profesor. — Umilkną i znikną krytycy od „pół-czarnej,“ wydrwiwacze, wesołki, do sclavus saltans podobni, bo są to poczwarki, które nigdy nie zmienią się na motyle. Nigdy! Inni, — ludzie nie gęby, lecz rąk, nie dowcipów ciętych, lecz myśli poważnej, zakończą to, co zaczęte było tak mądrze i szlachetnie! Wierzę w Polskę! Nie jest to bynajmniej wiara dla wiary. — O, nie! Mamy w sobie dużo romantyzmu i bez niego nic nie potrafimy robić. Jednak jest to romantyzm czynu, a przenika wszystkie warstwy społeczeństwa — od dołu do góry. Jesteśmy narodem nawskroś rycerskim. Nadałbym nawet wspólny herb wszystkim Polakom. Byłby nim człowiek na czerwonem tle, ciężkim młotem wykuwający serce z rozpalonej do białości stali...
— Oby tak było! — westchnął Małachowski.
— Tak jest! — zawołał Łaski. — Czyż pan nie widzi, że my, zdobywając przeszkody, zawsze przerzucamy przez nią swoje serce i dopiero później dążymy za niem? Jakież inne serce, oprócz stalowego, nie rozprysłoby się dawno? Niech pan przypomni też sobie, że rzuciwszy przed sobą serce, myślą szybko opanowujemy najgłębsze wzruszenie i wiemy, co nam robić wypada! Czyż nie spostrzegł pan tego w legjonach?
— Setki, tysięcy razy! — krzyknął Alfred. — Jak profesor to pięknie ujął!
— I tak bywało zawsze i wszędzie! — mówił Łaski. — Przez cały przeciąg naszej historji i aż do naszych czasów. Powstania, wielka wojna i wreszcie najazd bolszewicki. To był najjaskrawszy objaw naszej psychiki. Powołana pod broń młodzież ani chwili nie wątpiła, że szła na śmierć. A tymczasem jakiż to był poryw, werwa, jakie wspaniałe czyny najwyższego lotu ducha! Chłopskie pacholę, wypieszczony jedynak szlachecki, parobek wiejski, młody ksiądz — wczorajszy kleryk, robotnik fabryczny, terminator od szewca... — bohaterowie, romantycy czynu!...
— Widziałem to na własne oczy przy obronie Lwowa i Warszawy! — szepnął drżącym głosem Alfred.
— Widziałem to w różnych miejscach — odparł profesor — i jestem spokojny o Polskę! Niech tylko kierownicy nasi potrafią podsycać zapał do czynu przez długi czas. Niech wynajdą hasło porywające! My podatni jesteśmy na hasła...
— Jakież hasło? — zapytał Małachowski. — Hasła ogniste już przebrzmiały?...
— Jest jedno... nie wiem tylko, w jaką formę je ująć, aby porwało... — rzekł profesor. — Ustalenie idealnego przedstawicielstwa, poszukiwanie i obranie takich posłów, którzy mogą i umieją pracować dla kraju, a nietylko gardłować za przewódcami swymi i otrzymywać pensję. Niech zagaśnie pęd do ambicji poselskiej, a na pierwszy plan wystąpi przekonanie o zdolności osobistej do pracy wydajnej, umiejętnej i sumiennej. Wiem, że do tego dojdzie. Wierzę w Polskę!
— Wierzę w Polskę! — jak echo powtórzył Małachowski. — Wierzę dlatego, że wyszedłem z szeregu tych, którzy działali z pełnem zrozumieniem wielkiej zmiany, która powstała na całym świecie. Pierwsze strzały roku 1914-go zwiastowały koniec przeżytej ery! Już dawni bogowie runęli w proch, stare hasła nikogo nie porywają! Jeszcze brzmią, bo ci, którzy je przez szereg lat powtarzali, z tępym uporem zamykają teraz oczy na nowe życie i bełkocą siwe bajdy wśród zamkowych rumowisk na piasku! Nowi ludzie porwani zostali zapałem do pracy, za którą są gotowi wziąć na siebie całą odpowiedzialność, i tem wybijają się ponad szarą, płynną hałastrę tchórzliwych kretynów, umiejących krzyczeć, urągać, drwić, a drżących przed odpowiedzialnością za każdy śmiały czyn. Nowi ludzie już przyszli, a gdy ich będzie więcej, wszystko się zmieni! Wierzę w Polskę!
Uścisnęli sobie ręce i rozstali się.