Pieniądz (Zola)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pieniądz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Argent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tysiączne nieprzewidziane trudności sprawiły, że interes się odwlekał i pięć miesięcy czasu upłynęło, nie przynosząc żadnych pozytywnych rezultatów. Wrzesień dobiegał już końca a Saccard nie posiadał się z gniewu, widząc, że pomimo najusilniejszych jego starań nieustannie stawało cóś na przeszkodzie: codzień prawie nasuwała się jakaś drobna kwestya, którą należało rozstrzygnąć przed rozpoczęciem poważnej działalności. Zniecierpliwiony, powziął już chwilowo myśl wyrzeczenia się syndykatu i zakończenia interesu z samą tylko księżną Orviedo. Wszak milionowy jej majątek wystarczyłby z początku, dlaczegóż więc nie miałaby umieścić go w tak świetnej instytucyi, pozostawiając drobnej klienteli powiększenie kapitałów w przyszłości?... Projekty podobne snuł Saccard w dobrej wierze, przekonany że podsuwa jej znakomity sposób umieszczenia kapitałów, które pomnożone w dziesięćkroć pozwolą jej następnie jeszcze hojniejsze dawać ubogim jałmużny.
Pewnego zatem dnia udał się do księżnej i przedstawił jej całą sprawę, oraz projekt działalności owego tak gorąco upragnionego przez siebie banku. Z zapałem opowiadał kolejno o wszystkich planach ukrytych w tece Hamelina, nie pominął milczeniem ani jednego z przedsiębiorstw projektowanych na Wschodzie. Upojony własnym zapałem, wypowiedział szalony ów zamiar utworzenia nowego Państwa Kościelnego w Jerozolimie; dowodził, że dzięki założeniu „Banku Grobu Chrystusa“, katolicyzm stanowczy tryumf odniesie, a papież, królując w ziemi Świętej, rozpostrze swe panowanie nad światem całym. Księżna głęboko pobożna słuchała z zachwytem tylko ostatniego tego projektu będącego uwieńczeniem dzieła. Urojona potęga nowej Stolicy Apostolskiej podniecała bujną jej wyobraźnię, skłaniającą ją dotąd do wyrzucania milionów na zakłady dobroczynne urządzane z nadmiernym, nikomu pożytku nie przynoszącym przepychem. W owej porze stronnictwo katolickie we Francyi bolało srodze nad umową, którą cesarz zawarł był z królem włoskim, a mocą której Napoleon III zobowiązał się odwołać wojska francuzkie z Rzymu. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce Rzym zostanie wydany włochom; bujna wyobraźnia katolików widziała już papieża wypędzonego z Watykanu i wędrującego z miasta do miasta o żebraczym chlebie. W jakże zaszczytny sposób rozstrzygniętą byłaby ta kwestya, gdyby papież, posiadłszy nową stolicę w Jerozolimie, znajdował poparcie materyalne w banku, należenie do którego stałoby się najwyższym zaszczytem dla każdego wiernego syna kościoła! Zdaniem księżnej, przedsięwzięcie to było największym z pośród wszystkich wynalazków dokonanych w dziewiętnastem stuleciu i mogło roznamiętnić wszystkich ludzi dobrze urodzonych a posiadających wiarę prawdziwą. Powodzenie banku wydawało jej się niewątpliwem, piorunującem. Od tej chwili nabrała jeszcze więcej szacunku do inżyniera Hamelin, którego i tak poważała prawdziwie, znając żarliwość jego uczuć religijnych. Pomimo tego jednak odmówiła swego udziału, dowodząc, że chce pozostać wierną dawniej uczynionej przysiędze, że postanowiła miliony swe oddać ubogim, nie wyzyskując z nich nigdy ani grosza procentu, że dąży do tego jedynie, aby pieniądze te pochodzące z gry, zostały wypite przez nędzę, aby wsiąkły w nią, jak źródło zatrutej wody musi uledz zniszczeniu. Dowodzenie, że biedni skorzystają na tej spekulacyi, nie zachęcało jej, lecz nawet przeciwnie — gniewało. Nie! o nie! Nic skłonić ją nie zdoła do zmiany postanowienia!
Zawiedziony w swych oczekiwaniach, Saccard o tyle tylko zdołał wyzyskać jej przychylność dla sprawy, że uzyskał pozwolenie, którego dotąd domagał się bezskutecznie. Oddawna już miał zamiar utworzenia biura banku w pałacu; właściwie mówiąc, zamiar ten podsunęła mu pani Karolina, on bowiem, projektując wszystko na wielką skalę, gotów był przystąpić do budowy oddzielnego pałacu na pomieszczenie banku. Trzeba było tylko postawić oszklone drzwi wiodące na dziedziniec, który stanowić będzie hallę centralną; znajdujące się na parterze stajnie i wozownie można przerobić na biura; z apartamentów pierwszego piętra on sam gotów był oddać swój salon na salę rady zarządzającej, a jadalny pokój, oraz sześć innych pokojów na biuro. Na osobisty użytek Saccard chciał zatrzymać tylko sypialnię i mały gabinecik, przystając na to, że jadać będzie u Hamelinów i u nich spędzać wieczory. W taki sposób można będzie tanim kosztem urządzić dla banku pomieszczenie, trochę może za ciasne ale dość wygodne. Nienawidząc wszystkiego, co trąciło handlem pieniędzmi, księżna odmówiła z początku pozwolenia na urządzenie biur w swoim pałacu.
Nareszcie w tydzień po tej bezowocnej próbie, Saccard doznał wielkiej radości; sprawa najeżona tyloma trudnościami skleiła się ostatecznie w przeciągu dni kilku. Pewnego poranku Daigremont zjawił się z wiadomością, że wszystkie kroki przedwstępne zostały już poczynione i że można przystąpić do dalszej działalności. Po raz ostatni przestudyowano wtedy projekt ustawy i spisano akt spółki. Rzeczywiście stało się to już naglącą potrzebą zwłaszcza dla Hamelinów, którym znów niedostatek zaczynał dawać się we znaki. Jedynem marzeniem Jerzego było od lat już wielu zostać doradcą technicznym jakiej instytucyi kredytowej; odzywał się on niejednokrotnie, że bierze na siebie obowiązek sprowadzenia wody na młyn swoich mandataryuszów. To też gorączka Saccarda i jemu się udzieliła, zapalając w nim tęż samą gorliwość i niecierpliwość. Przeciwnie zaś pani Karolina, która w pierwszych dniach z zapałem myślała o dokonaniu tylu pięknych i pożytecznych rzeczy, znacznie teraz ochłodła; instynktownie zdając sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia, z trwogą myślała o przyszłości. Obdarzona zdrowym rozsądkiem i niepowszednią prawością charakteru, przeczuwała tysiące brudnych i ciemnych zasadzek, drżała więc szczególniej o brata, którego ślepo ubóstwiała, chociaż lekceważąc jego uczoność, nieraz żartobliwie nazywała go „dudkiem“. Nie wątpiła wprawdzie ani na chwilę o nieposzlakowanej uczciwości wspólnego ich przyjaciela, Saccarda, umiała cenić ofiary, jakie on dla ich dobra ponosił, a jednak nieświadomie prawie lękała się, że stoją na niepewnym gruncie i że za lada nieostrożnym krokiem czeka ich upadek i niechybna zagłada.
Tego ranka po wyjściu Daigremonta, Saccard wbiegł rozpromieniony do gabinetu Hrmelina.
— No! skończyliśmy już! — wykrzyknął wesoło.
Nie posiadając się z radości, Hamelin podbiegł ku niemu i z całej siły uścisnął mu rękę. Łzy wzruszenia zabłysły w oczach inżyniera. Zdziwiony obojętnem zachowaniem się pani Karoliny, która w milczeniu przyjęła tę wiadomość, Saccard dodał:
— Jakto? więc pani nic mi nie masz do powiedzenia? Tryumf nasz nie cieszy panią zgoła?
— I owszem! — z przyjaznym uśmiechem odparła pani Karolina — niech mi pan wierzy, że jestem bardzo.. bardzo zadowoloną.
Następnie, wysłuchawszy szczegółów o syndykacie stanowczo już utworzonym, ze zwykłym sobie spokojem spytała:
— Czy to wolno zawierać spółkę i rozbierać pomiędzy siebie akcye, które jeszcze urzędownie nie zostały wypuszczone? Czy to wolno?
— Naturalnie, że wolno! — żywo potwierdził Saccard. — Czy pani sądzisz, że wszyscy jesteśmy głupcy, którzy się dobrowolnie narażają na zawód? Nie mówię już o tem, że w początkach zwłaszcza potrzebujemy ludzi pewnych, będących panami rynku... Postępując w taki sposób, umieściliśmy już w dobrych rękach cztery piąte naszych akcyj. Teraz nareszcie możemy zrobić kontrakt spółki u regenta.
— Zdawało mi się — przerwała pani Karolina nieonieśmielona tem zaprzeczeniem — że prawo wymaga, aby zakładowy kapitał towarzystwa był zapisany w całości.
Nie mogąc utaić zdziwienia, Saccard spojrzał na nią znacząco:
— Czy pani czytała kodeks? — zapytał.
Zarumieniła się lekko, gdyż przypuszczenie Saccarda było prawdziwem. Miotana niepokojem i głuchą jakąś obawą, pani Karolina dnia poprzedniego właśnie odczytała prawa, dotyczące zawiązywania współek i stowarzyszeń. Zapytana, chciała w pierwszej chwili zataić prawdę, ale oparłszy się pokusie, odparła z uśmiechem:
— Tak, przeglądałam kodeks wczoraj. Chciałam wypróbować uczciwość moją i innych i oto skorzystałam tyle, ile korzystamy po przeczytaniu dzieła medycznego. Zdaje nam się wtedy, że tysiące chorób opanowało nasz organizm.
Saccard przykrego doznał wrażenia, gdyś fakt ten dowodził nieufności pani Karoliny; lękał się, że przenikliwe a rozumne jej spojrzenie śledzić będzie i nadal każdy krok jego.
— Ba! — zawołał, czyniąc ręką gest lekceważący — myli się pani, przypuszczając, że będziemy się stosowali do niedorzecznych przesądów kodeksu! Ależ bylibyśmy skrępowani na każdym kroku, nie moglibyśmy ruszyć się z miejsca, a tymczasem odważniejsi współzawodnicy stanęliby już u celu!.. O nie! ani myślę czekać, dopóki się zbierze cały kapitał zakładowy, wolę zawczasu zatrzymać dla nas akcye, w nadziei że znajdziemy przecież jakiegoś człowieka, który nam użyczy swego nazwiska.
— Ależ prawo na to nie pozwala! — poważnie odparła pani Karolina.
— Zapewne, a jednak wszystkie stowarzyszenia tak czynią.
— To źle. Nikt ich do tego nie upoważnia.
Saccard, siłą woli tłumiąc gniew, uśmiechnął się pobłażliwie i zwrócił do Hamelina, który z widocznem zakłopotaniem słuchał w milczeniu tej rozmowy.
— Mam nadzieję, że pan przynajmniej pokładasz we mnie zaufanie... Nie brak mi doświadczenia to też z zupełnym spokojem możecie złożyć w moje ręce wszystkie finansowe sprawy. Postarajcie się tylko o dobre pomysły, ja zaś obowiązuję się w zamian wyciągnąć z nich możliwie największe zyski. Zdaje mi się, że człowiek praktyczny nic lepszego powiedzieć nie może.
Nieśmiały inżynier, człowiek słabego charakteru, starał się tę sprzeczkę w żart obrócić.
— O! w Karolinie znajdziesz pan nielitościwego krytyka! — rzekł, unikając stanowczej odpowiedzi. — Ta kobieta stworzona jest na nauczyciela!
— Ja zaś jak najchętniej zapisuję się w poczet jej uczniów — z wytworną grzecznością oświadczył Saccard.
Pani Karolina roześmiała się także, co położyło koniec ostrej dyskusyi. Dalsza rozmowa toczyła się znów w poufnym, serdecznym tonie.
— Nie dziw mi się pan — odrzekła — kocham nadewszystko mego brata, pan także jesteś mi droższym, niżeli sam przypuszczasz i dlatego niezmiernie byłoby mi przykro, gdybyście się wplątali w jakieś podejrzane spekulacye, które ostatecznie doprowadzają do zguby i zgryzot. Ot naprzykład, skoro już o tem mówimy, przyznaję, że niczego nie lękam się więcej, jak gry na giełdzie. Przepisując dany mi przez pana projekt ustawy, wyczytałam z radością, że ósmy artykuł zabrania stowarzyszeniom wszelkich operacyj terminowych. Wszak tem samem wzbronioną jest także gra na giełdzie, nieprawdaż? Przykrego doznałam potem rozczarowania, gdy pan wyśmiewałeś się ze mnie, dowodząc, iż artykuł ten jest tylko kwestyą formalności, wykrętem, do którego wszystkie stowarzyszenia się uciekają, ale którego żadne z nich nie przestrzega w praktyce. Ach! gdyby to odemnie zależało, chciałabym, abyście panowie wypuścili obligacye zamiast tych piędziesięciu tysięcy akcyj. Widzi pan, jak biegłą stałam się w prawie po przeczytaniu kodeksu; wiem teraz, że na obligacye grać nie można, że właściciel obligacyi jest li tylko wierzycielem, biorącym oznaczony procent od pożyczonych pieniędzy, bez żadnego udziału w zyskach, akcyonaryusz zaś jest stowarzyszonym a zatem bierze udział w zyskach i przyjmuje odpowiedzialność za straty. Powiedz mi pan, dla czego nie chcecie ograniczyć się na obligacyach? Czułabym się wtedy tak spokojną i szczęśliwą!
Nie chcąc zdradzić trwogi miotającej jej sercem, pani Karolina w żartobliwym tonie wymawiała swą prośbę. Saccard uznał za stosowne przybrać takiż sam ton i z komicznem oburzeniem:
— Obligacye! obligacye! — zawołał. — O nie! na to nigdy nie pozwolę! Na cóżby nam się zdał taki martwy materyał? Niechże pani zrozumie, że gra na giełdzie, spekulacya jest główną osią, około której obraca się każde wielkie przedsiębiorstwo. Tak! spekulacya — to serce, do którego zewsząd przypływa krew małemi strumykami i zkąd następnie rozlewa się we wszystkich kierunkach! Spekulacya wytwarza owo krążenie pieniędzy, będące podstawą bytu wszelkich interesów. Bez spekulacyi niepodobna pomyśleć o wielkich obrotach kapitałami, o pracach, które stanowią dźwignię cywilizacyi... Ileż to razy krzyczano, że wszelkie stowarzyszenia, nie posiadające jawnej firmy, są to szulernie i jaskinie łotrów! A jednak bez nich nie mielibyśmy ani kolei żelaznych, ani żadnego z olbrzymich nowoczesnych przedsiębiorstw, które przeistoczyły postać świata, gdyż nikt nie posiada majątku wystarczającego do korzystnego prowadzenia chociaźby jednego z takich interesów, a przytem żadna jednostka, ani nawet pewna grupa osób nie miałaby odwagi narazić się na takie ryzyko. Ryzyko, oraz wielkość celu — oto dwa punkty zasadnicze! Trzeba projektu, któryby rozmiarami swemi oddziałał na wyobraźnię; trzeba nadziei olbrzymich zysków; trzeba loteryi, któraby dziesięćkroć zwróciła wkłady o ile w zupełności ich nie pochłonie — a wnet rozpłoną namiętności, życie szybszem zabije tętnem, wszyscy bez wahania rzucą pieniądze i twórca projektu może ziemię nawet poruszyć z posad! Cóż pani w tem złego widzi? Ryzyko jest dobrowolne, rozłożone na niezliczoną ilość osób, oraz zastosowane do zamożności i odwagi każdej z nich. Można stracić ale i zyskać można; każdy spodziewa się wyciągnąć dobry los, ale powinien być przygotowanym na to, że zły numer mu się dostanie. Zresztą ludzkość o tem tylko marzy, aby spróbować szczęścia i z pomocą ślepego zrządzenia losu zapanować nad światem całym!
Saccard przestał już śmiać się; uniesiony zapałem, wspinał się na palcach i wymownemi gestami popierając swe dowodzenia, tak mówił dalej:
— Czyż założywszy Bank powszechny, nie otwieramy szerokich widnokręgów? nie wskazujemy najpewniejszej drogi do prastarej Azyi? nie przyczyniamy się do postępów pługa i nie dajemy szerokiego pola marzeniom wszystkich poszukiwaczy złota? Ludzkość nigdy jeszcze nie snuła użyteczniejszych dążeń i dlatego to nigdy jeszcze przewidywanie zawczasu szans powodzenia lub upadku nie było rzeczą równie trudną. Dlatego to właśnie jesteśmy w tej chwili na przełomie zadania, a jednak gotów jestem przysiądz, że potrafimy rozniecić bezgraniczny zapał, skoro tylko działalność nasza stanie się ogółowi wiadomą. Pyta mnie pani, czem będzie nasz Bank powszechny? Z początku będzie to klasyczna instytucya na wzór innych stowarzyszeń utworzona: bank nasz będzie robił wszelkiego rodzaju interesy bankowe, kredytowe i dyskontowe, będzie przyjmował pieniądze na rachunek bieżący, będzie negocyował, kontraktował i emitował pożyczki. Ja jednak chciałbym przedewszystkiem uczynić z tej instytucyi olbrzymie narzędzie, potężną maszynę do wprowadzenia w czyn projektów brata pani: takiem będzie rzeczywiste jej zadanie, z tego to źródła czerpać ona będzie bezustannie wzrastające zyski i potęgę, która z czasem wszystko ogarnie. W rzeczywistości zakładamy ten bank w celu niesienia pomocy finansowym i przemysłowym towarzystwom, które wytworzymy w obcych krajach i których akcye umieszczać będziemy. Rzecz naturalna, że akcye te zapewnią nam władzę i panowanie.. I wobec tak olśniewającej przyszłości, wobec takich zdobyczy, pani zadajesz mi pytanie, czy godzi się wiązać w syndykaty i rozdawać członkom premie, które potem zostaną przeniesione na rachunek pierwszego przedsiębiorstwa?... Niepokoisz się pani drobnemi lecz nieuniknionemi nieformalnościami, które towarzystwo będzie miało prawo z korzyścią dla siebie zatrzymać na rachunek jakiegoś słomianego człowieka!... Chciałabyś pani wreszcie wypowiedzieć wojnę grze na giełdzie?... Ach! mój Boże! wszak gra ta jest właśnie duszą, ogniskiem, płomieniem odżywczym tego olbrzymiego mechanizmu, o którym ja marzę! Wiedzże pani, że to wszystko jest niczem jeszcze! że ten marny kapitał dwudziestu pięciu milionów franków jest li tylko łuczywem, które trzeba wrzucić w maszynę na pierwszą podpałkę... że w miarę jak się nasze operacye rozszerzą, ja go potrafię zdwoić, powiększyć cztery, pięć a nawet dziesięć razy!... że nam potrzeba istnego gradu sztuk złota, tańca milionów, jeżeli rzeczywiście chcemy dokonać takich cudów, jakie zapowiadamy! A! naturalnie!... niejeden się stłucze i przewróci! Niepodobna przecież wstrząsnąć całym światem bez uduszenia w tłumie kilku przechodniów!
Pani Karolina patrzyła na niego ze zdziwieniem. Zapał jego i ufność niezłomna czyniły go prawie pięknym w oczach tej kobiety, kochającej wszystko, co tchnęło siłą i czynem. Nie mogła podzielać teoryj, przeciw którym prawy jej umysł bunt podnosił, pozornie jednak złożyła broń.
— Niech że i tak będzie! Być może, że jako prosta kobieta lękam się nadmiernie owych walk życiowych. Przez wzgląd na mnie jednak staraj się pan o to, aby jak najmniej ofiar padło, a przedewszystkiem oszczędzaj pan tych, których kocham.
Saccard, upojony własną wymową, oraz dumny z przedstawienia rozległych swych planów, uśmiechnął się dobrotliwie.
— Niechże się pani niczego nie lęka! Ja przez żart tylko udaję ludożercę... Wszyscy, wszyscy bez wyjątku się wzbogacą!
Przez chwilę naradzali się jeszcze nad dalszym planem robót. Wreszcie stanęło na tem, że nazajutrz po ostatecznem ukonstytuowaniu się towarzystwa, Hamelin wyjedzie do Marsylii, a ztamtąd na Wschód, dla przyśpieszenia rozpoczęcia wielkich owych interesów.
Tymczasem na rynku paryzkim zaczynały już krążyć głuche wieści, wyprowadzające nazwisko Saccarda z głębi zapomnienia, w jakiej ono na czas jakiś utonęło. Wieści te z początku szeptem udzielane, brzmiały teraz coraz głośniej, zwiastując zapowiedź blizkiego a świetnego powodzenia. Skutkiem tego — jak niegdyś za czasów posiadania pałacu w parku Monceaux — przedpokój jego zapełniał się każdego ranka tłumem ludzi przychodzących z prośbami. Od czasu do czasu zjawiał się tu Mazaud, niby przypadkowo... pod pozorem pogawędzenia z nim o bieżących nowinach. Przychodzili też inni meklerzy a między nimi Jacoby, żyd znany z doniosłego, tubalnego głosu, oraz jego szwagier otyły, rudy Delarocque, który posiadał sławę niegodziwego małżonka. Kulisa przysyłała przedstawiciela w osobie Natansohna, niskiego blondyna, któremu zawsze szczęście sprzyjało. Nawet Massias, biedny remisyer, który pokornie znosił ciężką swą pracę, zjawiał się co rano, chociaż nie dawano tu jeszcze żadnych zleceń. Z dniem każdym wzmagał się tłum interesantów.
Pewnego dnia już o dziewiątej przedpokój paten był czekających. Nie mając jeszcze specyalnej służby, a nie chcąc spuszczać się na jedynego lokaja, Saccard najczęściej sam wprowadzał gości. Tego dnia, gdy otworzył drzwi od gabinetu, Jantrou chciał się przecisnąć przez tłum. Nieco dalej jednak Saccard spostrzegł Sabatiniego, którego szukał już od dwóch dni po mieście.
— Przepraszam pana — rzekł, zatrzymując na progu byłego nauczyciela i wprowadzając do gabinetu Sabatiniego.
Piękny grek spoglądał z uprzejmym, lecz zarazem niepokój wzbudzającym uśmiechem, słuchając Saccarda, który, wiedząc z kim ma do czynienia, jasno i otwarcie przedstawiał mu swoje żądania:
— Jesteś mi pan potrzebnym... Szukamy teraz słomianego człowieka. Otworzę panu rachunek i zapiszę na pana pewną ilość akcyj, których pan zostaniesz fikcyjnym nabywcą przez prostą grę księgowania... Widzisz pan, że zmierzam wprost do celu i że mówię z panem jak z przyjacielem.
Młody człowiek patrzył na niego pięknemi, lśniącemi jak aksamit oczyma, które nadawały wyraz łagodności jego szczupłej i śniadej twarzy.
— Łaskawy panie — rzekł wreszcie — prawo wymaga stanowczo pełnej wypłaty gotówki... O! nie mówię tego przez wzgląd na siebie, bo serdeczna przyjaźń, jakiej mi pan dajesz dowody, zaszczyt mi przynosi!... Godzę się chętnie na wszystko, czego pan żądasz odemnie.
Saccard, chcąc go zjednać ostatecznie, wspomniał o poważaniu, jakiem go obdarza Mazaud, który teraz już przyjmuje jego zlecenia, nie czekając pokrycia. Następnie począł go prześladować Hermaną Coeur, z którą go spotkał dnia poprzedniego i dość wyraźnie napomknął o fizycznej anomalii, którą przyroda obdarzyła pięknego greka, a która wzbudzała ciekawość wszystkich dziewcząt ze świata giełdowego. Sabatini nie zaprzeczał, śmiejąc się dwuznacznie z tych żartów cynicznych: o tak! te kobiety są bardzo ciekawe, biegają za nim ciągle i chciałyby same się przekonać.
— Ale, ale — przerwał Saccard — będziemy też potrzebowali podpisu do regulowania temi akcyami przelewu własności, oraz innych tym podobnych operacyj... Można zatem przysłać panu akcye do podpisania?
— Ależ naturalnie! Od niczego się nie uchylam.
Nie podnosił nawet kwestyi wynagrodzenia za to wszystko, wiedząc, że podobne usługi wysoko są cenione, a gdy Saccard dodał, że dostanie franka za każdy podpis, gdyż niepodobna aby darmo czas tracił, w milczeniu skinął głową na znak przyzwolenia. Następnie dodał z uśmiechem:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan nie odmówi mi rad swoich. Będziesz pan zajmował teraz tak świetne stanowisko, że pragnąłbym nieraz zasięgnąć u pana informacyj.
— Jak najchętniej — odrzekł Saccard, zrozumiawszy o co chodzi. — Do widzenia, nie ulegaj pan zbyt łatwo ciekawości tych dziewcząt.
Sam rozśmieszony swym żartem, pożegnał Sabatiniego i wypuścił go bocznemi drzwiami, przez które zwykle wyprowadzał interesantów, choąc im oszczędzić przykrości przepychania się przez natłoczoną poczekalnię.
Następnie uchyliwszy drzwi główne, wprowadził do gabinetu pana Jantrou. Od jednego rzutu oka dostrzegł cale zaniedbanie biednego człowieka, brak środków do życia, rękawy surduta powycierane na stołach kawiarnianych w oczekiwaniu jakiegoś zajęcia. I teraz, jak dawniej, giełda obchodziła się z nim po macoszemu, a jednak dbał zawsze o elegancyę i starannie rozczesywał brodę. Cynik ten, niepozbawiony wyższego wykształcenia, rzucał od czasu do czasu kwieciste zdania, przypominające epokę jego retorycznych popisów w uniwersytecie.
— W tych dniach właśnie miałem pisać do pana — zaczął Saccard. — Układając listę naszego personelu, zapisałem pana na jednego z pierwszych kandydatów i zdaje mi się, że będę mógł umieścić pana w biurze emisyjnem...
Jantrou przerwał mu żywym gestem:
— Dziękuję panu serdecznie za ten dowód pamięci... Ale ja przyszedłem tutaj z pewną propozycyą...
Nie wypowiedział jednak odrazu swego projektu, ale zaczynając od różnych ogólników, zapytał między innemi, o ile dzienniki przyjmą udział w tworzącym się Banku powszechnym. Saccard zapalił się natychmiast, oświadczył, że pragnie jak największego rozgłosu i że dla pozyskania go nie pożałuje pieniędzy. Nie trzeba pogardzać żadną, nawet najmarniejszą trąbką, bo wszelka wrzawa przynosi zyski choćby dlatego, że wszyscy ją słyszą. Jedynem jego marzeniem było pozyskać wszystkie dzienniki, ale to byłoby zbyt kosztownem.
— A może pan masz ochotę zorganizować nam porządną reklamę? — zawołał wreszcie. — To wcale niegłupia myśl! Musimy o tem pogadać.
— I owszem, później o tem pomówimy. Ale czy nie chciałbyś pan posiadać własnego... swego własnego dziennika, którego ja byłbym redaktorem?... W każdym numerze poświęciłbym zawsze jedną stronę waszej działalności. Możnaby dać to artykuł śpiewający wasze pochwały, to krótką wzmiankę zwracającą na was uwagę, to jakąś aluzyę w artykule traktującym o zupełnie innej kwestyi, to wreszcie prowadzić stale polemiki, któreby z jakiegokolwiek powodu lub nawet bez powodu wynosiły was na szczyty grobowców waszych współzawodników... Cóż pan na to mówisz?
— Ba! gdyby to nie wymagało bajecznych sum.
— O nie! koszta byłyby bardzo umiarkowane!
Wymienił wreszcie dziennik „L’Espérance“, założony przed dwoma laty przez stronnictwo zagorzałych katolików, którzy toczyli z rządem zaciekłą wojnę. Dziennik ten wcale się nie opłacał i co tydzień prawie zapowiadano, że wychodzić przestanie.
— Ależ oni nie mają nawet dwóch tysięcy prenumeratorów! — dowodził Saccard.
— Zjednanie sobie publiczności od nas już zależy — przekładał Jantrou.
— Nie! to niepodobna! Dziennik ten miesza z błotem mojego brata, a ja nie mogę od pierwszej chwili stawać z nim na stopie wojennej.
Jantrou wzruszył z politowaniem ramionami.
— Nie potrzeba kłócić się z nikim... Wiadomo panu równie dobrze jak mnie, że skoro instytucya kredytowa posiada własny dziennik, zupełnie obojętną jest rzeczą, czy redakcya popiera rząd, czy też nań napada. Jeżeli dziennik jest urzędowym, instytucya uzyska z pewnością udział we wszystkich syndykatach, tworzonych przez ministra finansów, celem zapewnienia powodzenia pożyczek państwowych i gminnych. Jeżeli zaś dziennik należy do opozycyi, minister musi jednak starać się o względy banku przez tenże dziennik reprezentowanego, usiłuje go rozbroić i pozyskać, skutkiem czego nadaje mu nieraz przywileje większe, niźli dziennikom rządowi przyjaznym... Nie troszczcie się zatem, panowie, o barwę „Nadziei“, ale pomyślcie o tem, aby mieć własny dziennik. Wielkie to źródło siły!
Saccard milczał chwilę, rozmyślając nad tym projektem z właściwą sobie bystrością inteligencyi, dzięki której w mgnieniu oka umiał przyswoić sobie cudzy pomysł, rozebrać go i przystosować do swoich potrzeb, tak że nieraz zdawało mu się, iż z samego siebie cały plan wysnuł. Postanowił zatem kupić „Nadzieję“, położyć koniec ostrym występom przeciw rządowi, złożywszy dziennik u stóp brata, aby tym sposobem zaskarbić jego wdzięczność, zachować pewien odcień katolicki, zatrzymać go jako pogróżkę podjęcia w każdej chwili wojny w obronie interesów kościoła. A gdyby nie okazano się względem niego uprzejmym, wtedy podniesie sprawę Rzymu, spróbuje olśnić świat projektem założenia w Jerozolimie stolicy papiezkiej. Świetnyby to był fajerwerk na zakończenie walki!
— Czy mielibyśmy jednak swobodę działania? — zapytał nagle.
— Najzupełniejszą!... Dziennik wpadł teraz w ręce jakiemuś biednemu człowiekowi, który nigdy grosza nie mając, odda go nam chętnie za kilkanaście tysięcy franków. Zrobimy z niego potem, co się nam podoba.
— Niechże i tak będzie! — zawołał Saccard po chwili namysłu. — Umów się pan z właścicielem „Nadziei“, daj mi pan znać i przyprowadź go tutaj. Zostaniesz pan redaktorem i postaram się o to, aby w pańskich rękach zcentralizować całą naszą reklamę, ale nawzajem żądam, aby reklama była olbrzymia, na wielką skalę, wtedy zwłaszcza, gdy na seryo puścimy już w ruch naszą maszynę!
Obaj podnieśli się z miejsc. Jantrou, uszczęśliwiony ze znalezienia kawałka chleba, pokrywał swoją radość blagierskim uśmiechem zwykłym u wykolejonych, którym nurzanie się w błocie ciążyć już zaczyna.
— Ach! powrócę więc nareszcie do ukochanej mojej działalności! Dziennikarstwo — to mój żywioł!
— Nie zaciągaj pan jeszcze żadnych zobowiązań — podjął Saccard, odprowadzając go do drzwi. — Ale... dobrze, że mi to na myśl przyszło... Zapisz pan sobie nazwisko mojego protegowanego, Pawła Jourdain; ten młody człowiek ma wiele talentu i potrafiłby znakomicie kierować częścią literacką.
Wychodząc bocznemi drzwiami, Jantrou zwrócił uwagę na tak wygodny rozkład mieszkania.
— Znakomity pomysł budowniczego! — zawołał ze zwykłą poufałością. — Można ukradkiem wprowadzać i wyprowadzać ludzi, co bywa bardzo wygodnem wtedy zwłaszcza, gdy przychodzą takie piękne panie, jak np. baronowa Sandorff, którą przed chwilą widziałem w poczekalni.
Nie wiedząc o przybyciu baronowej, Saccard wzruszył ramionami, aby tem okazać swoją obojętność; Jantrou jednak uśmiechnął się szyderczo i z niedowierzaniem. We drzwiach pożegnali się wreszcie serdecznym uściskiem dłoni.
Po wyjściu Jantrou, Saccard machinalnie podszedł do lustra i przyczesał włosy, w których dotąd nie świeciła ani jedna nitka srebrna. Nie kłamał on przecież, mówiąc, że kobiety nie zajmowały go wcale, odkąd rzucił się znowu w wir interesów; poprawienie to włosów było tylko objawem instynktownej niemal galanteryi sprawiającej — we Francyi przynajmniej — że mężczyzna, zostawszy sam na sam z kobietą, stara się ją zdobyć pod groźbą zasłużenia na miano niedołęgi. To też ujrzawszy baronowę, Saccard okazał się nader uprzejmym i nadskakującym.
— Niechże pani raczy siadać! — zapraszał, przysuwając jej fotel.
Nigdy jeszcze baronowa nie wydawała mu się tak powabną jak dzisiaj. Patrzył z zachwytem na karminowe jej usteczka, pełne blasku oczy, przysłonięte długiemi rzęsami i osadzone pod łukiem gęstych brwi. „Czego ona chce odemnie?“ — zadawał sobie w duchu pytanie i prawdziwego doznał rozczarowania, dowiedziawszy się o celu jej przybycia.
— Przepraszam, że ośmieliłam się zabierać panu czas, ale wszak ludzie do jednej sfery należący, muszą nawzajem wyświadczać sobie drobne przysługi... Mój mąż umówił teraz kucharza, który przez czas jakiś służył u pana. Przychodzę zatem zapytać o pańskie zdanie o tym człowieku.
Saccard cierpliwie słuchał zapytań, uprzejmie na nie odpowiadał, nie spuszczając oka z baronowej: domyślił się bowiem, że zażądanie opinii o kucharzu jest li tylko pretekstem i że baronowa w innym celu tu przybyła. W istocie po kilku zręcznych zwrotach młoda kobieta mimochodem niby wspomniała, że wspólny ich znajomy, margrabia de Bohain, opowiadał jej o projekcie założenia Banku powszechnego... W obecnych czasach tak trudno umieścić kapitał i znaleźć pewne walory... Saccard zrozumiał nareszcie, że baronowa wzięłaby chętnie kilka akcyj z premią dziesięciu od sta przyznaną członkom syndykatu; zrozumiał też, że gdyby jej otworzono rachunek, nie zapłaciłaby go nigdy.
— Posiadam mój majątek osobisty, do którego mąż nigdy się nie miesza — mówiła baronowa. — Sprawia mi to wiele kłopotu a zarazem bawi mnie trochę. Nieprawdaż, że każdemu z panów wydaje się dziwną i niestosowną rzeczą, aby młoda kobieta zajmowała się interesami pieniężnemi?... Niekiedy sama nie wiem co począć, bo nie mam przyjaciół, którzyby mi światłą radą dopomogli... Niedalej jak dwa tygodnie temu straciłam znaczną sumę li tylko skutkiem braku dobrych informacyj... Ach! teraz gdy pan stajesz na tak świetnem stanowisku, gdybyś pan zechciał być tyle uprzejmym...
Chciwa, zawzięta, niepohamowana namiętność do spekulacyi przebijała teraz w tej damie wielkiego świata, tej córze Ladricourtów, której jeden z praojców zdobywał Antyochię, w tej małżonce dyplomaty posiadającego wielkie uznanie wpośród całej kolonii zagranicznej w Paryżu. Nie pomnąc o względach należnych stanowisku męża, jak podejrzana spekulantka włóczyła się ona po kantorach i gabinetach ludzi zajmujących się finansami. Wargi jej krwią nabiegały, oczy pałały dzikim blaskiem, zdradzając kobietę zmysłową i namiętną, jaką baronowa bezwątpienia być musiała. Saccard uwierzył dobrodusznie, że kobieta ta przyszła w celu należenia do wielkiego przedsiębiorstwa, aby tym sposobem miewać zawsze pewne informacye giełdowe.
— I owszem — zawołał — z prawdziwą przyjemnością służyć pani będę mojem doświadczeniem!
To mówiąc, przysunął się do niej z krzesłem i ujął ją za rękę. Baronowa wzdrygnęła się nagle. O nie! nie upadła ona jeszcze tak nisko! dość jeszcze czasu pozostaje jej, aby ciałem swem płacić za różne wiadomości i telegramy giełdowe! Wszak za ohydną pańszczyznę uważała już stosunek z prokuratorem generalnym Delcambrem, do którego to stosunku zniewalało ją sknerstwo małżonka. Zmysłowa obojętność, pogarda, jaką żywiła dla wszystkich mężczyzn w ogóle, odbiła się teraz wyrazem niewypowiedzianego znużenia na twarzy tej pozornie namiętnej kobiety, której nic prócz gry, podniecić nie mogło. Wychowanie i duma rodowa podnosiły w niej bunt w podobnych razach, stając się przyczyną niejednej porażki w interesach.
— A zatem byłeś pan zupełnie zadowolonym ze swego kucharza? — spytała wyniośle.
Zdziwiony Saccard zerwał się z miejsca. Czyliż ona przypuszczała, że on zadarmo udzieli jej pomocy? Oto nowy dowód, że nigdy nie należy ufać kobiecie i że w interesach są one do najwyższego stopnia niesumienne. W istocie ogarniała go pokusa zdobycia baronowej, nie nalegał jednak; ukłonił jej się tylko z uśmiechem, który bardzo wymownie zdradzał jego myśli: „Jak się pani podoba... odłóżmy to na później...“ Głośno zaś odparł:
— Tak, byłem z niego bardzo zadowolonym i tylko konieczność zaprowadzenia pewnych zmian w urządzeniu domu zmusiła mnie do rozstania się z nim.
Baronowa Sandorff zawahała się chwilę nie dlatego, aby żałowała swego oburzenia, lecz czuła zapewne, jak naiwnie postąpiła, przychodząc do Saccarda a nie będąc zawczasu przygotowaną na następstwa, jakie ztąd wyniknąć mogły. Gniewała się sama na siebie, gdyż we własnem przekonaniu miała się za kobietę poważną. Wyniośle skinęła głową Saccardowi, który pożegnawszy ją pełnym szacunku ukłonem, odprowadzał ją do drzwi, gdy nagle ktoś stanął na progu. Był to Maksym, który zaproszony przez ojca na śniadanie, wchodził bocznem wejściem przeznaczonem dla domowników. Usunął się grzecznie na bok, aby przepuścić baronowę, poczem zwrócił się do ojca z uśmiechem:
— Jakże idą twoje interesy, ojcze?... Uważam, że zaczynasz już ciągnąć wstępne zyski?
Pomimo młodego jeszcze wieku, Maksym posiadał pewność siebie i stanowczość doświadczonego człowieka, który nie naraziłby się bezpotrzebnie na jakieś ryzykowne przyjemności. Saccard uczuł się niemile dotkniętym tym tonem ironicznej wyższości:
— Mylisz się, mój chłopcze, nie zbieram jeszcze żadnych owoców. Prawdę mówiąc, nie czynię tego przez rozsądek, bo jestem równie dumnym z tego, że ciągle jeszcze mam lat dwadzieścia, jak ty zdajesz się szczycić tem, iż dobiegasz sześćdziesiątki.
Maksym wybuchnął głośnym, rubasznym śmiechem, dźwięk którego przypominał objawy wesołości dziewczyn. Prostacze to przyzwyczajenie pozostało mu dotąd, pomimo siłą woli nabytej powagi człowieka, który nie chce lekkomyślnie narażać sił i zdrowia. W ogóle udawał on zawsze bezwzględną pobłażliwość, byle tylko jemu nic nie zagrażało.
— Dalibóg, masz racyę, ojcze, jeżeli cię to nie męczy. Mnie reumatyzm już dokucza...
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i biorąc do rąk gazetę, dodał:
— Nie zajmuj się mną, ojcze, przyjmuj dalej swoich gości, jeżeli ci moja obecność nie przeszkadza. Przyszedłem trochę zawcześnie, bo nie zastałem doktora, do którego wstępowałem po drodze.
W tejże chwili wszedł kamerdyner z zapytaniem, czy pan może przyjąć hrabinę de Beauvilliers. Saccard zadziwił się nieco, chociaż w Domu pracy niejednokrotnie już spotykał swoją — jak ją nazywał — arystokratyczną sąsiadkę. Dawszy lokajowi polecenie wprowadzenia jej natychmiast, rozkazał odprawić wszystkich innych interesantów, czuł się bowiem bardzo znużonym i głodnym.
Wchodząc do gabinetu, hrabina nie spostrzegła Maksyma, którego widać prawie nie było z poza wysokich poręczy fotelu. Zdziwienie Saccarda wzmogło się jeszcze, gdy ujrzał wchodzącą razem z matką Alicyę. Dziwnie uroczystym wydawał się pochód obu tych smutnych i bladych kobiet: matka szczupła była, siwa, wysoka i starzej nad swe lata wyglądająca, córka starzejąca się już z nieproporcyonalnie długą szyją. Saccard z pośpiechem przysunął dwa krzesła, pragnąc się okazać uprzejmym gospodarzem domu.
— Przybycie pani hrabiny czyni mi niewypowiedziany zaszczyt... Jeżeli w czemkolwiek mogę być paniom użyteczny...
Hrabina nieśmiała bardzo pomimo dumnej napozór postawy, niepewnym głosem wyjawiła cel swego przybycia.
— Rozmowa z przyjaciółką moją, księżną d’Orviedo, nasunęła mi myśl zwrócenia się do pana... Przyznaję, że wahałam się z początku, bo kobiecie w moim wieku niełatwą jest rzeczą zmienić przekonania, a ja zawsze obawiałam się wielce tych rzeczy dzisiejszego pokroju, których zupełnie nie rozumiem. Wreszcie, porozumiawszy się z moją córką, doszłam do wniosku, że powinnam nakazać milczenie własnym skrupułom, skoro tym sposobem mogę dzieciom moim zapewnić szczęście.
I jednym tchem powtórzyła wszystko, co słyszała od księżnej Orviedo o założeniu Banku powszechnego. Będzie to instytucya kredytowa w oczach profanów niczem się od innych nie różniąca, dla wtajemniczonych jednak założenie jej da się usprawiedliwić wielkim i tak podniosłym celem, że wobec niego najdrażliwsze sumienia zamilknąć muszą. Najlżejszej nawet nie uczyniła wzmianki ani o papieżu, ani o Jerozolimie: o tem bowiem nie mówiono wcale, zaledwie szeptać śmiano między wiernymi o tej tajemnicy powszechny zapał budzącej; ale wszystkie jej słowa tchnęły głęboką wiarą i nadzieją, sprawiającą że religijną niemal ufność pokładała w powodzeniu nowego banku.
Tłumione jej wzruszenie i głos drżący łzami — przejęły Saccarda zdziwieniem. Raz tylko w przystępie gorączkowego uniesienia wyjawił on zamiar założenia stolicy papiezkiej w Jerozolimie; w głębi ducha uważał ten projekt za niedorzeczny i gotów był odstąpić go a nawet obrzucić szyderstwem, gdyby mu zaczęto zarzucać ściganie szalonych mrzonek. Odezwanie się tej świętej kobiety przychodzącej tu z córką, ton niezłomnego przeświadczenia, jakim wypowiadała, że ona sama, rodzina jej i cała arystokracya francuzka zaufałaby takiemu przedsięwzięciu i chętnie przyłożyłaby doń rękę, utwierdzało Saccarda w tych zamysłach, przyoblekając w ciało to, co dotąd było marzeniem tylko. A więc doprawdy myśl ta jest dźwignią, z pomocą której można wstrząsnąć światem całym! Z wrodzonym darem przyswajania sobie cudzych myśli, Saccard zrozumiał wnet położenie i tajemniczemi półsłówkami mówić zaczął o tym ostatecznym tryumfie, do którego wytrwale dążyć postanowił. Głęboki zapał dźwięczał w jego słowach, w tej chwili bowiem wierzył istotnie w potęgę tego środka działania, jakie dawała mu w ręce, chwila groźna dla bytu idei papieztwa. W ogóle posiadał on zdolność wierzenia temu, co sprzyjało planom jego i zamiarom.
— Krótko mówiąc — podjęła znowu hrabina — zdecydowałam się na rzecz, która dotąd sprzeciwiała się moim zasadom... Tak, nigdy dotąd nie przyszło mi na myśl, aby godziło się obracać pieniędzmi lub umieszczać je w jakichś przedsiębiorstwach. Wiem, że są to pojęcia przestarzałe, że podobne skrupuły muszą się panu wydawać niedorzecznemi, ale cóż począć?... trudno rozstać się z zasadami, jakie się z mlekiem matki wyssało. Byłam dotąd zdania, że tylko ziemia i wielka własność powinna stanowić źródło dochodu ludzi nam podobnych... Na nieszczęście, wielka własność...
Zarumieniła się lekko, przystępując do wyjawienia swego ubóstwa, które tak troskliwie ukrywała przed światem.
— Wielka własność istnieć już przestała — dodała po chwili milczenia. — Los wystawił nas na bardzo ciężką próbę. Obecnie pozostaje nam jeden tylko folwark...
Chcąc wybawić hrabinę z kłopotu, Saccard mówić zaczął z zapałem:
— Ależ obecnie nikt już nie utrzymuje się z ziemi... Rozległe dobra i klucze stanowią przestarzałą już formę bogactwa, która straciła wszelką racyę bytu. Podobny stan rzeczy był przyczyną ogólnego zastoju finansowego; nam to należy się zasługa podniesienia wartości pieniędzy, które puszczamy w obieg pod postacią papierów publicznych, oraz wszelkiego rodzaju walorów handlowych i przemysłowych. Dzięki temu jedynie zbliża się chwila odrodzenia świata, bo niepodobieństwem byłoby marzyć o nowych nabytkach wiedzy, o osiągnięciu powszechnego pokoju, gdyby nie było pieniędzy, które płyną na wszystkie strony i wszędzie przeniknąć mogą. Ach! majątki ziemskie należą już teraz do przedpotopowych zabytków! Obecnie można umrzeć z głodu, posiadając majątek oszacowany na milion franków; żyje się zaś wygodnie z czwartej części tego kapitału, umieszczonego na piętnaście, dwadzieścia a nawet trzydzieści procent.
Dumna hrabina smutnie wstrząsnęła głową.
— Nie rozumiem pańskiego dowodzenia, gdyż, jak to powiedziałam, za moich czasów podobne rzeczy przejmowały trwogą i były uważane za występne i wzbronione... Nie jestem jednak samą i przedewszystkiem muszę myśleć o losie mojej córki. W ciągu ostatnich kilku lat zebrałam małą... o bardzo małą sumkę!
To mówiąc, zarumieniła się znowu:
— Zebrałam dwadzieścia tysięcy franków, które spoczywają u mnie w biurku — wyznała wreszcie. — Kto wie, czy kiedyś nie czyniłabym sobie wyrzutów, że te pieniądze leżały nieprodukcyjnie przez tyle czasu, a ponieważ... jak mi mówiła księżna... bank, o którym pan myślisz, będzie instytucyą uczciwą, mającą dążyć do spełnienia tego, co stanowi najgorętsze nasze pragnienia, postanowiłam zatem zaryzykować... Krótko mówiąc, byłabym panu bardzo wdzięczną, gdybyś zechciał zatrzymać dla mnie kilka akcyj na sumę od dziesięciu do dwunastu tysięcy franków. Chciałam, by moja córka była obecną tej rozmowie, nie taję bowiem, że te pieniądze są jej własnością.
Alicya nie przyjmowała dotąd udziału w rozmowie i słuchała obojętnie, chociaż spojrzenie jej zdradzało żywą inteligencyę.
— O! mateczko! — zawołała teraz tonem serdecznej wymówki — czyż ja posiadam cokolwiek, coby nie było twoją własnością?
— Możesz wyjść za mąż, moje dziecko...
— Wiesz, mateczko, że ja nie chcę iść za mąż! — przerwała hrabianka.
Ale pomimo tak stanowczego zaprzeczenia, w głosie jej przebijała się boleść nad samotnem, zmarnowanem życiem. Matka nakazała jej milczenie tęsknem spojrzeniem i obie spoglądały przez chwilę na siebie, niezdolne okłamywać się dłużej i taić przed sobą wspólne cierpienia i zawody.
Saccard nie mógł się oprzeć zdziwieniu.
— Ach! gdyby nawet wszystkie akcye były już rozebrane, znalazłbym je jeszcze dla pani! Tak! w razie potrzeby gotów jestem odstąpić pani część mojego udziału. Zaufanie, jakiem mnie pani obdarzyła, czyni mi wielki zaszczyt, za który szczerze pani jestem wdzięcznym.
Mówił to zupełnie szczerze, wierząc w tej chwili, że istotnie poprawi byt nieszczęśliwych tych kobiet, czyniąc je współwłaścicielkami tego deszczu złota, który miał wkrótce spaść na niego i na wszystkich, którzy mu zaufali.
Panie podniosły się i pożegnały gospodarza. Na progu dopiero hrabina wspomniała delikatnie o ważnej sprawie, o której nigdy z zasady nie mówiła.
— Otrzymałam z Rzymu od syna list donoszący o smutnem wrażeniu, jakie wywołała wieść o cofnięciu się wojsk naszych.
— Cierpliwości! — tonem niezłomnej wiary wykrzyknął Saccard — niebawem nadejdzie chwila powszechnego ratunku!
Z pełnym uszanowania ukłonem wyprowadził obie panie na schody, tym razem przez poczekalnię, w przekonaniu że nie ma tam już nikogo. Powracając jednak, spostrzegł dwie osoby siedzące na ławeczce: wysokiego chudego mężczyznę wyglądającego na lat piędziesiąt i mającego na sobie odświętne ubranie robotnika; przy nim siedziała osiemnastoletnia może, szczupła i blada dziewczyna.
— Czego tu chcecie? — szorstko zapytał.
Dziewczyna wstała z ławki a mężczyzna onieśmielony tem szorstkiem przyjęciem zaczął cóś bełkotać niewyraźnie.
— Po co siedzicie tu jeszcze?... Powiedziałem, że nikogo więcej dziś nie przyjmę.. Cóżeście za jedni?
— Jestem Dejoie, proszę pana, i przyszedłem tu z moją córką Natalią...
I znów zaczął się jąkać, nie mogąc mówić dalej. Zniecierpliwiony Saccard chciał już wypchnąć ich za drzwi, gdy zrozumiał wreszcie, że to pani Karolina kazała czekać tu temu biedakowi, którego znała oddawna.
— Czemuż nie mówicie odrazu, że to pani Karolina przyjść wam kazała? — zawołał. — No, chodźcież za mną i mówcie prędko o co chodzi, bo jestem bardzo głodny.
W gabinecie nie dał usiąść ani Dejoie ani Natalii, sam także nie usiadł, chcąc się ich pozbyć jak najprędzej. Maksym, który po wyjściu hrabiny powstał był z fotelu, nie uważał teraz za stosowne usunąć się przez delikatność i ciekawie przyglądał się nowoprzybyłym. Tymczasem Dejoie opowiadał swoją sprawę, wtrącając mnóstwo objaśnień do rzeczy nienależących.
— Oto jak było, proszę pana. Najprzód odsłużyłem swoje lata w wojsku, potem dostałem miejsce woźnego w biurze nieboszczyka pana Durieu, męża pani Karoliny, który był piwowarem. Potem poszedłem do pana Lamberthier, tego, który był komisyonerem handlu artykułami żywności w hali centralnej. Potem dostałem się do pana Blaisot, bankiera, którego pan znał dobrze, a który dwa miesiące temu palnął sobie w łeb. Oto dlaczego teraz zostałem bez miejsca. Ale muszę jeszcze panu powiedzieć, że się ożeniłem. Tak wziąłem sobie za żonę Józefę, wtedy gdy ja służyłem u pana Durieu, a ona była kucharką u bratowej mego pana, u pani Levêque, którą pani Karolina zna dobrze. Potem kiedy ja byłem u pana Lamberthier, to ona nie mogła tam dostać roboty i zgodziła się za kucharkę do jakiegoś pana Renandin, doktora, który mieszkał w dzielnicy Grenelle; potem znowu służyła w magazynie Trois-Frères, gdzie jakby na złość nigdy miejsca dla mnie nie było.
— Koniec końców — przerwał Saccard — przyszliście do mnie, żebym wam dał jakie zajęcie, nieprawdaż?
Ale Dejoie postanowił bądź co bądź przedstawić mu swoje nieszczęśliwe położenie, ubolewał nad fatalnym losem, sprawiającym, że ożeniwszy się z kucharką, nie mógł nigdy znaleźć miejsca w tych samych domach, w których ona służyła. Wychodziło to prawie na jedno, jak gdyby wcale nie był żonatym, nigdy bowiem nie mieli wspólnego mieszkania, widywał ją tylko w izbach szynkownych, a całował w bramach lub za drzwiami kuchennemi. Z małżeństwa tego urodziła się córka Natalia, którą musiał oddać na mamki, aż wreszcie, znudzony życiem samotnem, zabrał ośmioletnią już dziewczynkę do swego ciasnego pokoiku kawalerskiego. W ten sposób on to właściwie był matką córeczki, sam ją wychowywał, odprowadzał do szkoły, czuwał nad nią z bezgraniczną pieczołowitością i z dniem każdym więcej ją ubóstwiał.
— Ach, proszę pana, mogę sprawiedliwie powiedzieć, że doczekałem się z niej pociechy! Rozumna to i uczciwa dziewczyna!... Zresztą pan sam widzi, jaka ładna i miła!
W istocie Saccard z zadowoleniem patrzył na ładną dziewczynę. Wątły ten kwiatek na bruku paryzkim wyrosły, nęcił ku sobie oczy wdziękiem swym i prostotą. Duże jej oczy spoglądały ciekawie, drobne jasno blond loczki okalały czoło. Natalia pozwalała się ojcu uwielbiać, niewinna jeszcze, bo nic ją do upadku nie przywiodło. W oczach jej malował się wyraz spokojnego, lecz okrutnego samolubstwa.
— Otóż, proszę pana — prawił dalej Deioie — dziewczyna mogłaby już iść za mąż i zdarza jej się nawet bardzo dobra partya... syn introligatora, naszego sąsiada... Ale ten chłopak myśli o tem, aby założyć swój warsztat i dlatego chce za żoną sześciu tysięcy franków... Nie można mu się dziwić, bo taki chłopak mógłby dostać dziewczynę, któraby i więcej miała... Ale muszę panu powiedzieć jeszcze, że cztery lata temu umarła mi żona, zostawiając trochę grosza, który pewnie uciułała z pensyi... Mam więc cztery tysiące franków, ale co cztery, to nie sześć, a tym obojgu młodym bardzo pilno do ślubu...
Młoda dziewczyna, która dotąd słuchała z uśmiechem, rzuciła śmiałe i chłodne spojrzenie na Saccarda i kiwnięciem głowy potwierdziła słowa ojca.
— Naturalnie, że nam pilno. Takie czekanie znudziło mnię już i chcę, aby się to wreszcie skończyło tak lub owak...
Saccard spróbował znowu położyć koniec tej gadaninie. Dejoie wydał mu się bardzo ograniczonym, ale uczciwym, dobrym i do karności wojskowej przywykłym. Zresztą sam fakt polecenia przez panią Karolinę stanowił — jego zdaniem — dostateczną rękojmię.
— A więc dobrze, mój przyjacielu. Teraz właśnie nabyłem dziennik, wezmę was zatem na woźnego do administracyi. Zostawcie mi tylko wasz adres.
Ale Dejoie nie miał jeszcze zamiaru odejść. Mnąc czapkę w ręku, mówił dalej z zakłopotaniem:
— Bardzo... bardzo panu dziękuję i z wdzięcznością przyjmę to miejsce, bo przecież będę musiał znowu pracować, jak Natalka pójdzie na swoje gospodarstwo. Ale ja tu przyszedłem jeszcze z inną prośbą... Dowiedziałem się od pani Karoliny i od innych ludzi, że pan będzie robił jakieś ogromne interesy, na których każdy może bardzo dużo zarobić... Gdyby pan był łaskaw zająć się nami i dać nam kilka swoich akcyj...
Saccard uczuł się znowu wzruszonym silniej może niż wtedy, gdy dumna hrabina powierzała mu pieniądze, będące także posagiem jej córki. Czyż ten prosty, ciemny posiadacz małego kapitaliku złożonego z groszowych oszczędności, nie był przedstawicielem łatwowiernego, pełnego ufności tłumu — tego tłumu, z którego tworzy się liczna i pewna klientela, który stanowi sfanatyzowany zastęp stronników, zapewniających instytucyi kredytowej siłę niezwyciężoną. Jeżeli ten człowiek przybiega tu, zanim jeszcze uczyniono jakąkolwiek wzmiankę publiczną, jakież tłumy zbiegać się będą po otworzeniu kasy?... Przejęty rozrzewnieniem, Saccard spoglądał z uśmiechem na pierwszego małego akcyonaryusza, widząc w jego postępowaniu zapowiedź świetnej dla siebie przyszłości.
— Dobrze, mój przyjacielu, zachowam dla was akcye.
Na twarzy Dejoie zabłysnął wyraz takiej radości, jak gdyby dostąpił wielkiej, nadspodziewanej łaski.
— Ach! jaki pan jest dobry dla biednego człowieka! Nieprawdaż, proszę pana, że w pół roku najdalej zarobię te dwa tysiące franków, których mi jeszcze potrzeba na posag dla Natalki? Ale jeżeli pan już taki łaskaw na mnie, to możeby najlepiej zaraz zapłacić, co się należy... Na wszelki wypadek przyniosłem tu pieniądze...
Sięgnął do kieszeni i wyjąwszy dużą kopertę, podał ją Saccardowi, który stał w milczeniu nieruchomy, jakby przejęty uwielbieniem wobec tak bezgranicznej ufności. Nielitościwy ten korsarz, za sprawą którego tylu bogaczy utonęło już w otchłani ruiny, wybuchnął wreszcie serdecznym śmiechem, czyniąc w duchu szczere postanowienie, że musi wzbogacić tego prostodusznego biedaka.
— Nie, mój przyjacielu, tak nie można robić. Zatrzymaj u siebie pieniądze, ja cię zapiszę a gdy będzie potrzeba, wtedy zapłacisz we właściwej kasie.
Tym razem Dejoie odszedł wreszcie, szepnąwszy przedtem Natalii, aby sama podziękowała panu za jego dobroć. Wyraz radości zajaśniał w pięknych, lecz surowych oczach dziewczęcia.
Zostawszy sam na sam z ojcem, Maksym rzekł z zuchwałym, szyderczym uśmiechem.
— Uważam, że zbierasz teraz posagi dla ładnych panien, mój ojcze!
— Dlaczegóżby nie? — wesoło odparł Saccard. — Szczęście innych i nam szczęście przynosi.
Przed wyjściem z gabinetu, układał jeszcze jakieś papiery. Nagle zwracając się do syna, zapytał:
— A może i ty chcesz naszych akcyj?
— Ja? — zawołał Maksym, stając przed ojcem. — Ja? Czyż ojciec i mnie ma za głupca?
Zarówno odpowiedź ta jak i ton mowy Maksyma, wydały się Saccardowi bardzo niewłaściwemi. Oburzony, chciał już przekładać synowi, że interes posiada istotnie szanse powodzenia i że sam daje dowód głupoty, jeżeli ojca uważa za prostego oszusta. Ale podniósłszy oczy, nie mógł się oprzeć litości na widok dwudziestopięcioletniego młodzieńca tak już zużytego i bezsilnego, że skutkiem wrodzonego skąpstwa, oraz troski o swe zdrowie nie mógł zdecydować się na żaden wydatek, ani na użycie żadnej przyjemności, dopóki zawczasu nie obliczył mogących ztąd wyniknąć strat lub zysków. Uspokojony, dumny prawie, że dobiegając już piędziesiątki, zachował dotąd prawdziwie młodzieńczy zapał i nieoględność, roześmiał się i poklepawszy syna po ramieniu, zawołał wesoło:
— No, no! chodźmy na śniadanie... Pamiętaj, mój chłopcze, że powinieneś leczyć się na ten dokuczliwy reumatyzm!
We dwa dni później, t. j. 5 października, Saccard udał się z Hamelinem i Daigremontem do regenta Lelorrain, mieszkającego przy ulicy św. Anny. Po ostatecznej naradzie spisano wreszcie akt ustanawiający: „Stowarzyszenie Banku powszechnego“ z kapitałem dwudziestupięciu milionów franków, podzielonych na piędziesiąt tysięcy akcyj, po pięćset franków każda, z których to akcyj tylko czwarta część była wymagalną do natychmiastowej wypłaty. Prawnem mieszkaniem towarzystwa obrano pałac Orviedo przy ulicy S. Lazare. Jeden egzemplarz ustawy na podstawie aktu sporządzony złożono w aktach regentalnych Lelorraina. Pomimo jesiennej pory roku, dnia tego ciepło było i pogodnie, słońce świeciło jasno, to też wszyscy trzej panowie, wyszedłszy od regenta, zapalili cygara i poszli pieszo przez bulwary, zadowoleni z życia i w tak świetnych humorach, jak uczniowie używający wakacyj.
Ogólne zebranie konstytucyjne odbyło się w następnym tygodniu dopiero przy ulicy Blanche. Podpisawszy akcye, członkowie syndykatu zdążyli już poumieszczać te, których dla siebie zatrzymać nie chcieli; to też na zebranie stawiło się stu dwudziestu dwóch akcyonaryuszów, reprezentujących blisko czterdzieści tysięcy akcyj. W rzeczywistości powinno było być około dwóch tysięcy głosów, gdyż dopiero posiadanie dwudziestu akcyj dawało prawo głosu, oraz uczestniczenia w zebraniu. Ponieważ jednak bez względu na ilość posiadanych akcyj, jednemu akcyonaryuszowi nie przyznawano więcej nad dziesięć głosów, przeto ilość głosów, do jakich mieli prawo zgromadzeni, wynosiła tysiąc sześćset czterdzieści trzy.
Saccard domagał się usilnie, aby Hamelin przewodniczył zebraniu, sam zaś skrył się w tłumie. Dla inżyniera, oraz dla siebie zapisał on po pięćset akcyj, które miały być wpłacone za pomocą zapisu buchalteryjnego. Daigremont, Huret, Sédille, Kolb, margrabia de Bohain — słowem wszyscy członkowie syndykatu byli obecni: każdy miał przy sobie garstkę akcyonaryuszów zostających pod jego rozkazami. Był tu również Sabatini, jeden z największych subskrybentów; był też i Jantrou w gronie wielu wyższych urzędników banku, czynnego już od dwóch dni. Wszystkie postanowienia, jakie powziąć miano, były tak dobrze przewidziane i ułożone zawczasu, że pierwsze to posiedzenie zawiązującego się towarzystwa odznaczało się bezprzykładnym spokojem, niczem niezamąconą zgodą i harmonią. Jednogłośnie przyznano deklaracyę istotnej subskrypcyi całkowitego kapitału, oraz wpłatę stu dwudziestu pięciu franków za każdą akcyę. Botem uroczyście ogłoszono ukonstytuowanie towarzystwa. Następnie wybrano radę zarządzającą: miała ona się składać z dwudziestu członków, którzy oprócz wynagrodzenia za znaczki obecności (na co przeznaczono rocznie około piędziesięciu tysięcy franków) mieli, zgodnie z jednym z artykułów ustawy, pobierać dziesięć procent od zysków towarzystwa. Nie było to rzeczą do pogardzenia, skutkiem czego każdy z członków syndykatu stawiał za warunek swój udział w radzie zarządzającej. Daigremont, Huret, Sédille, Kolb, margrabia de Bohain, oraz Hamelin, którego forytowano na prezesostwo, stanęli naturalnie na czele listy wespół z czternastoma innymi, mniej ważnymi członkami, których wybrano z pośród najposłuszniejszych akcyonaryuszów. Saccard, który dotąd trzymał się na uboczu, wysunął się nakoniec, gdy nadeszła chwila wyboru dyrektora. Hamelin postawił jego kandydaturę. Szmer zadowolenia rozległ się w sali i Saccard jednogłośnie wybrany został. Pozostało już tylko wybrać dwóch członków komisyi rewizyjnej, mającej obowiązek składać na ogólnem zebraniu raport o bilansie, oraz kontrolować rachunki przedstawiane przez administratora. Do spełnienia tej równie drażliwej, jak bezużytecznej czynności, Saccard zaproponował pana Rousseau, oraz pana Lavignière, z których pierwszy był ślepem narzędziem woli drugiego. Lavignière, wysoki blondyn, zawsze dla każdego uprzejmy i wszystkiemu potakujący, pałał chęcią wejścia kiedyś do rady, gdy towarzystwo będzie zadowolone z jego usług. Po wyborze tych panów miano już zamknąć posiedzenie, gdy przewodniczący uznał za stosowne podnieść kwestyę premii dziesięciu od sta, przyznanej członkom syndykatu, a wynoszącej ogółem czterykroć sto tysięcy franków. Na jego wniosek zebranie zaliczyło tę sumę do kosztów zawiązania towarzystwa. Była to drobnostka a wiadomo przecież, że gdzie drwa rąbią, tam zawsze wióry lecą. Teraz wreszcie posiedzenie zamknięto. Mali akcyonaryusze wychodzili powoli, grupami, drepcąc na miejscu jak stado baranów. Ważniejsi członkowie wyszli ostatni i pożegnawszy się przed bramą, rozeszli się zadowoleniem przejęci.
Nazajutrz rada zarządzająca zebrała się w pałacu Orviedo w dawnym salonie Saccarda, przeistoczonym terasz w salę posiedzeń. Na środku pokoju stał duży stół, pokryty zieloną aksamitną serwetą i otoczony dwudziestoma fotelami krytemi tą samą materyą. Żadnych innych mebli tu nie było, oprócz dwóch wielkich szaf oszklonych i pełnych książek, oraz zasłoniętych od wewnątrz ciemno zielonemi jedwabnemi zasłonami. Ciemno pąsowe obicia przyciemniały światło w tym dużym pokoju, którego trzy okna wychodziły na ogród pałacu Beauvilliersów. Półmrok panujący w pokoju przypominał spokój starych klasztorów uśpionych w cieniu drzew stuletnich. Wyglądało tu surowo i szlachetnie, oraz miało pozór wiekami uświęconej uczciwości.
Rada zebrana w celu utworzenia biura stawiła się w zupełnym komplecie na oznaczoną godzinę, t. j. punkt o czwartej. Margrabia de Bohain, dużego wzrostu mężczyzna, z drobnemi, arystokratycznemi rysami twarzy, był przedstawicielem starej Francyi; Daigremont zaś był uosobieniem wysokich sfer drugiego Cesarstwa w całej pełni swego powodzenia olśniewającego przepychem. Sédille, mniej niż zwykle zakłopotany i niepewny, rozmawiał z Kolbem o nieprzewidzianym zwrocie, jaki się ujawniał na giełdzie wiedeńskiej. Dokoła nich skupili się inni członkowie rady, słuchając, starając się pochwycić jaką pożyteczną wiadomość, albo też gawędząc między sobą o osobistych swoich sprawach. Rozumieli oni dobrze, że są tutaj tylko dla dopełnienia liczby członków, oraz dla zagarnięcia swojej cząstki, gdy nadejdzie chwila podziału łupów. Huret, który spóźnił się jak zwykle, przybiegł zadyszany, dowodząc, że zaledwie udało mu się wymknąć z posiedzenia jakiejś komisyi parlamentarnej. Teraz już wszyscy zasiedli na fotelach dokoła stołu.
Najstarszy wiekiem, margrabia de Bohain zajął miejsce na fotelu prezydyalnym — wyższym od innych i większą ilością złoceń ozdobionym. Dyrektor Saccard usiadł naprzeciw niego. Gdy margrabia zagaił posiedzenie, zchęcając do wyboru prezesa rady, Hamelin podniósł się i w długiej mowie zrzekł się swej kandydatury. Oświadczył zgromadzonym, iż — jak mu się zdawało — większość zgromadzonych pragnie powołać go na to stanowisko, on jednak czuje się w obowiązku zwrócić uwagę szanownych członków rady, że musi bezzwłocznie wyjechać na Wschód, że nie ma żadnego doświadczenia w kwestyach skarbowości, w interesach bankowych i giełdowych, oraz że nie czuje się na siłach przyjęcia odpowiedzialności, jaką wkłada stanowisko prezesa. Saccard nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdyż wczoraj jeszcze rzeczy były ułożone; domyślił się jednak wpływu pani Karoliny, która przed kilkoma godzinami miała długą naradę z bratem. Chciał on bądź co bądź wyboru Hamelina, lękając się, aby inny prezes, więcej niezależny, nie krępował jego działalności; wtrącił się zatem do dyskusyi i jął przekładać że jest to stanowisko raczej honorowe i zaszczytne, niżeli wkładające prawdziwe obowiązki, że prezes powinien tylko być obecnym na ogólnych zebraniach, aby zagaić posiedzenie i popierać stawiane wnioski. Zresztą rada mogłaby wybrać wiceprezesa, któryby podpisywał papiery. Co się zaś tyczy reszty, t. j. części czysto technicznej, rachunkowości, giełdy, tysiąca drobnych szczegółów wewnętrznej działalności tak wielkiego towarzystwa — czyż nie w tym celu jego właśnie obrano dyrektorem? Stosownie do artykułów ustawy, obowiązki dyrektora polegają na tem, aby kierować pracami biurowemi, pilnować poborów i wypłat, zarządzać interesami bieżącemi, wprowadzać w czyn decyzye rady — słowem pełnić władzę wykonawczą towarzystwa. Pomimo słuszności tych dowodzeń, Hamelin długo jeszcze się opierał, aż wreszcie uledz musiał, zniewolony nader usilnem naleganiem Hureta i Daigremonta. Majestatyczny margrabia de Bohain siedział w milczeniu, udając zupełną obojętność. Po zwalczeniu oporu inżyniera, mianowano go wreszcie prezesem; wiceprezesem zaś obrano nieznanego nikomu obywatela ziemskiego, byłego członka rady stanu, wicehrabiego de Robin-Chagot. Człowiek ten niezmiernie bojaźliwy i cichy był doskonałą maszyną do podpisywania papierów. Na posadę sekretarza nie powołano żadnego z członków rady, ale powierzono tę czynność jednemu z urzędników biura tworzącego się banku — naczelnikowi wydziału emisyjnego. Ściemniać się zaczynało; wielka poważna sala nader smutne sprawiała teraz wrażenie, rada uznała zatem postanowienia swe za dobre i wystarczające, poczem wszyscy się rozeszli, ustanowiwszy, że zebrania odbywać się będą dwa razy na miesiąc: zebranie małej rady o piętnastego, a wielkiej rady — co trzydziestego każdego miesiąca.
Saccard i Hamelin poszli razem na górę do gabinetu inżyniera, gdzie zastali czekającą na nich panią Karolinę, Od pierwszego rzutu oka domyśliła się z zakłopotania brata, że i tym razem uległ słabości, to też w pierwszej chwili nie mogła zapanować nad oburzeniem.
— Ależ to nie ma żadnego sensu! — zawołał Saccard. — Niechże się pani zastanowi nad tem, że prezes pobiera trzydzieści tysięcy franków, która to suma podwojoną zostanie, gdy interes szersze przybierze rozmiary. Nie jesteście dość bogaci, abyście mieli prawo zrzekać się dla fantazyi takich korzyści. Chciałbym wreszcie wiedzieć czego się pani obawia?
— Wszystkiego — odparła pani Karolina. — Mego brata nie będzie w Paryżu, a ja nie znam się wcale na interesach pieniężnych. Ot, naprzykład te pięćset akcyj, któreście zapisali na jego imię, a za które on nie dał ani grosza. Czy nie poczytanoby mu tego za winę w razie, gdyby się cała operacya nie powiodła?
Saccard wybuchnął śmiechem.
— Wielka mi rzecz! pięćset akcyj, pierwsza spłata sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset franków! Gdyby przed upływem półroku Hamelin nie mógł pokryć tego długu z pierwszych zysków, lepiejby było dzisiaj się utopić, niżeli przykładać ręki do takiego przedsiębiorstwa... Nie! nie! nie ma się pani czego lękać! Tylko ludzie niezręczni tracą na spekulacyach.
Ale pomimo tych zapewnień, wyraz niepokoju malował się na twarzy pani Karoliny. Dopiero gdy zapalono dwie lampy, światło padające na olbrzymie plany i żywemi barwami malowane akwarele, przywiodło jej na myśl marzenie o tych odległych krainach. Nagie jeszcze równiny i góry zasłaniające widnokrąg przypomniały jej całą nędzę tego starego świata uśpionego na skarbach swoich — świata, który dzięki wiedzy jedynie mógł się ocknąć z wiekowej ciemnoty. Iluż to wzniosłych, pięknych i dobrych rzeczy na tem polu dokonać można! Stopniowo przed oczyma jej wyobraźni przesuwać się zaczęły nowe pokolenia silnej i szczęśliwej ludzkości wybujałej na starożytnym gruncie, który pracą postępu na nowo uprawionym został.
— Spekulacya! spekulacya! — powtórzyła machinalnie, nie mogąc pokonać miotających nią wątpliwości.
Znając zwykły bieg myśli pani Karoliny, Saccard bez trudu wyczytał na jej twarzy owe świetnej przyszłości nadzieje.
— Tak, spekulacya! Dlaczegóż ten wyraz trwogą panią przejmuje? Ależ spekulacya — to najsilniejszy bodziec w życiu, to owo niczem nieugaszone pragnienie, które nas pcha do walki i do życia!... Gdybym śmiał uczynić jedno porównane, przekonałbym panią natychmiast.
Roześmiał się, ulegając na chwilę skrupułom delikatności. Wreszcie zwykła brutalność w postępowaniu z kobietami wzięła górę i bez wahania już dodał:
— Niechże się pani zastanowi, czy bez... jakżeby to powiedzieć?... czy bez rozpusty rodziłoby się wiele dzieci? Na sto dzieci, których moglibyśmy być ojcami, jedno zaledwie na świat przychodzi. Nadużycie zatem daje to, co jest koniecznem, nieprawdaż?
— Bez wątpienia — odparła zawstydzona.
— A zatem, tak samo bez spekulacyi niepodobna byłoby dokonać żadnych interesów. Pocóżbym do licha miał wydawać pieniądze i narażać swe mienie, gdybym się nie spodziewał wzamian wielkich rozkoszy, niepojętej szczęśliwości otwierającej mi niebo? Przy umiarkowanem, prawem dozwolonem wynagrodzeniu za pracę, przy rozsądnej równowadze pospolitych tranzakcyj życie jest li tylko martwą, jednostajną pustynią, bagniskiem, w którem wszystkie siły więzną i marnieją; ale niechże nagle marzenie jakieś zabłyśnie na widnokręgu, niech pani przyrzeknie tym odrętwiałym tłumom, że grosz każdy przyniesie sto groszy zysku, niech im pani podsunie myśl pogoni za czemś niepodobnem do urzeczywistnienia, za milionami, które chociażby z narażeniem się na największe niebezpieczeństwa zdobyć można w ciągu dwóch godzin — a wnet rozpocznie się szalona gonitwa, siły każdego wzrosną w dziesięćkroć i wpośród tej pracy podjętej dla przyjemności jedynie, uda się niejednemu spłodzić dziecko... przepraszam, chciałem powiedzieć, dokonać wielu rzeczy wielkich, pięknych i wzniosłych!... Prawda! dużo jest na świecie brudów niepotrzebnych, ale bez nich świat oddawna już istniećby przestał.
Nie mając w sobie ani cienia fałszywej skromności, pani Karolina roześmiała się szczerze.
— A zatem — odrzekła — sądzisz pan, że należy się poddać temu, co jest poniekąd prawem przyrody? Masz pan słuszność, życie nie jest czystem jak kryształ.
Prawdziwe męztwo wstąpiło w nią teraz na myśl, że idąc naprzód trzeba za każdym krokiem stąpać w krew i błoto. Należy tylko mieć silną wolę. Przez cały ten czas na chwilę nie spuściła oka z wiszących na ścianach planów i rysunków a myślą sięgając w przyszłość, widziała już porty, kanały, gościńce, koleje żelazne, wioski i folwarki podobne do fabryk, nowe miasta, w których rozumni i zdrowi ludzie dosięgali późnej starości.
— Cóż robić! — dodała wesoło — muszę wam uledz, tak jak zwykle. Starajmy się tylko czynić trochę dobrego, aby nam przebaczono winę.
Brat, który dotąd siedział w milczeniu, podszedł do niej i uściskał ją serdecznie. Pogroziła mu palcem.
— O! znam cię, znam dobrze, pieszczochu! Jutro wyjechawszy ztąd, nie zakłopoczesz się nawet o to, co się tutaj dzieje... zagrzęźniesz w twoch pracach, pewien, że wszystko idzie jak najlepiej... będziesz marzył o tryumfach tylko, a nam tymczasem cały interes może się z pod nóg usunąć.
— Ależ — wesoło zawołał Saccard — umówiliśmy się przecież, że pani pozostanie przy mnie jak żandarm, aby mnie schwcić za kołnierz, gdybym cokolwiek przeskrobał.
Wszystko troje wybuchnęli śmiechem.
— I możesz pan być pewien, że nieomieszkam tego uczynić — potwierdziła pani Karolina. — Niech pan nigdy nie zapomina o tem, co przyrzekłeś nam przedewszystkiem, a następnie wielu innym, naprzykład temu biedakowi Dejoie, którego panu gorąco polecam. Tę samą obietnicę uczyniłeś pan naszym sąsiadkom, paniom de Beauvilliers. Biedne kobiety! widziałam je dziś, jak pomagały kucharce przy praniu jakichś łachmanków; chciały zapewne uniknąć wydatku na praczkę.
Przez chwilę jeszcze toczyła się rozmowa w życzliwym tonie prowadzona. Zdecydowano ostatecznie kwestyę wyjazdu Hamelina.
Gdy Saccard wszedł do swego gabinetu, lokaj oznajmił mu, że jakaś kobieta czeka na niego, chociaż jej powiedziano, że pan jest zajęty i z pewnością nie będzie miał czasu się z nią rozmówić. W pierwszej chwili, zmęczony, zniecierpliwił się i kazał ją odprawić; wnet jednak odwołał rozkaz, powodowany myślą, że właśnie szczęście zobowiązuje go względem innych, oraz fanatyczną obawą zmiany szans, gdyby drzwi zamknąć kazał. Zwiększająca się z dniem każdym fala interesantów wprawiała go w stan upojenia.
W gabinecie paliła się tylko jedna lampa, to też Saccard nie poznał odrazu nowoprzybyłej.
— Pan Busch przysłał mnie tu, proszę pana — zaczęła.
Rozgniewany, sam nie usiadł i jej nie prosił by siadła. Po bezdźwięcznym tym głosie i po olbrzymiej tuszy poznał Méchainową. Cóż to za akcyonaryuszka! taka handlarka walorów na funty!
Ona zaś tłomaczyła spokojnie, że Busch przysłał ją, aby zasiągnęła wiadomości co do emisyi akcyj Banku powszechnego. Czy są jeszcze akcye do nabycia? Czy można mieć nadzieję otrzymania ich z ustępstwem dawanem członkom syndykatu? Saccard domyślił się, że pytania te były tylko dla Méchainowej pretekstem, aby wejść do niego, rozejrzeć się w około, przeszpiegować co się tu dzieje i jego samego wybadać, bo małe jej oczki — niby dziurki wyświdrowane w opłyniętej tłuszczem twarzy — biegały niespokojnie po wszystkich zakątkach i spoczywając na jego twarzy, usiłowały do głębi jego duszy przeniknąć. Busch, który długo czekał cierpliwie, chcąc, aby sprawa opuszczonego dziecka dojrzała, postanowił teraz działać i w tym celu przysłał ją na zwiady.
— Nie ma już ani jednej akcyi — szorstko odparł Saccard.
Czując, że niczego więcej się nie dowie i że nieostrożnie byłoby zaczepiać go powtórnie, Méchainowa nie czekała aż ją odprawią, ale sama zwróciła się ku drzwiom.
— Dlaczego pani nie chcesz nabyć akcyj dla siebie samej? — zapytał Saccard.
— O! ja się tem nie trudnię! to nie moja rzecz! Wolę poczekać — odparła, szepleniąc piskliwym głosem, który brzmiał szyderczo.
W tej chwili Saccard wzdrygnął się mimowoli, spostrzegłszy wytarty, skórzany worek, z którym Méchainowa nigdy się nie rozstawała. W dniu, w którym stało się zadość wszystkim jego życzeniom, w dniu, w którym czuł się tak szczęśliwym, widząc powstanie gorąco upragnionej przez siebie instytucyi kredytowej, czyżby ta łotrzyca miała być ową złą wieszczką, rzucającą urok na księżniczki w kolebce? Wiedział on, że w tym worku, z którym weszła do biura nowootworzonego banku, znajdowało się mnóstwo zdeprecyonowanych walorów; w słowach jej odczuwał groźbę, że kiedyś, gdy bank runie i jego akcye tu zagrzebie. Głos jej wydał mu się krakaniem kruka, który ciągnie za wojskiem, krąży po nad niem aż do dnia bitwy i spada wreszcie na pobojowisko, wiedząc, że ciała zmarłych żeru mu dostarczą.
— Do widzenia panu — wychodząc z gabinetu, grzecznie powiedziała zadyszana Méchainowa.