Pożegnanie jesieni/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Pożegnanie jesieni
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.

ROZMOWY ISTOTNE

Informacja

[Kiedy po operacji Atanazy ocknął się z lekkim bólem w prawej piersi, ściśnięty w gorset z bandaży i przekonał się, że żyje — ucieszył się niezmiernie. Ale zaraz chwycił go straszny niepokój: „azali (tak — pomyślał: azali) nie czeka mnie jeszcze raz to wszytko da capo — całe umieranie — i to już po raz trzeci?“ — Ale dr. Chędzior uspokoił go natychmiast: żyć będzie i śladu z tego wszystkiego nie pozostanie. Odrazu zniknęła cała wyższa radość i zaczęło się zwykłe życie poprzednie. Coś się zmieniło... ale co? — Aha: te baby... Nie miał siły myśleć więcej. Często jednak w myślach powracał do tej chwili na łączce: „Czy nie był to najwyższy punkt mojego subjektywnego odczuwania życia i świata? Skondesowanie uroku istnienia, którego już nigdy nie osiągnę?“ Jakkolwiek jeszcze pierwszego dnia cieszyła go chropowatość kołdry, spierzchnięte usta Zosi i płacze różne i pocieszania. Na miłość wpłynęło wszystko to bardzo dobrze — oczywiście po tamtej stronie. Nikt nie wiedział o momentach strachu. Wyjaśnienia przyjęto jako dostateczne: potrącenie w zdenerwowaniu i przemówienie się, właśnie w ten dzień, wyjątkowo podnieconych panów: zniżka barometryczna.
Przewieziony do szpitala szybko powracał Atanazy do stanu normalnego. Całe towarzystwo, zainteresowane w tej historji odwiedzało go, często nawet w komplecie. Wtedy to znowu nasycał się rzeczywistością, tą nieuchwytną, tą niby codzienną, a dla nikogo „normalnego“ niewidzialną, tą, do której spostrzegania i ujmowania dochodzi się przez delikatne męczarnie wyrzeczeń pozornie drobnych, a ciężkich, jak żadne z tych znanych — subtelna askeza ducha: odrzucenie pewnych myśli, ułatwiających życie codzienne; nie mówienie tego, co się powiedzieć powinno (w pewnej dyskusji); odtrącenie małych przyjemnostek, które daje towarzystwo osób niegodnych (jak upadek, to w wielkim stylu); samotność, wyłowiona z gwaru zdarzeń, kiedy najbardziej potrzeba uścisku podejrzanej siostrzanej ręki — to wszystko jedne z drobnych środków, ułatwiających przyjście tych stanów, w których świat przepoczwarza się bez użycia narkotyków w cichą piękność i dziwność wyższego stopnia.
Gdy Zosia, witając się, lub żegnając, całowała Helę, gdy Prepudrech — obecnie blizki jednostronnie pseudo-przyjaciel — poprawiał mu poduszkę, gdy Łohoyski przy damach najbezczelniej uwodził rotmistrza de Purcla, gdy ksiądz Wyprztyk jastrzębim wzrokiem i zręcznem słówkiem zgłębiał i sondował dusze obecnych, czyhając na nowe ofiary, rzeczywistość zdawała się puchnąć aż w nieskończoność, przerastając chwilę teraźniejszości o biljony lat wstecz i naprzód. Czas znikał i świat zdawał się stać w miejscu, mimo zmienności, był aktualnie wiecznym. Wtedy to nienasycenie (już to absolutnie niemożliwe do zaspokojenia, to picie nieskończoności przez wązką rurkę, jak mazagran) stawało się udziałem wszystkich dookoła pod wpływem wewnętrznych napięć Atanazego: — wytwarzało się psychiczne pole magnetyczne o niebywałym potencjale. Ludzie przestawali być, związanemi ze sobą banalnością życiowych masek, stworami, które wszystko bez reszty o sobie wiedzą. Stawali się raczej jedni dla drugich symbolami tajemnicy częściowej dowolności istnienia: „to jest, ale równie dobrze mogłoby tego nie być wcale, mogłoby nie być mnie, nie być nic.“ Tu otwierała się potrójna hierarchja metafizycznej potworności całej tej jedynej w swoim rodzaju sprawy istnienia — poza bezpośredniem bydlęcem przeżywaniem, które może być takiem nawet u mężów stanu, w ich najistotniejszych funkcjach i uczonych, w samej ich naukowej pracy. Sprytne bydlę w surducie ma jednak zamknięty wstęp do pewnych sfer myśli.
Tego, że jego samego mogło nie być, nie bardzo już rozumiał Atanazy. Kiedy naprawdę dla siebie umierał tam na „placu walki“, było to innego gatunku znikaniem z tego świata. Nie było w tem nic z metafizycznego uświadomienia co do okropności tego faktu. Nicość, niewyobrażalna nawet jako pusta przestrzeń, była zupełnym bezsensem. A jednak mimo logicznej konieczności przyjęcia czegoś wogóle, choćby jednego jakiegoś elementu (inaczej nie byłoby logiki) — o czem mówił kiedyś mętnie Chwazdrygiel — potworna dziura możliwości ogólnego, a nic tylko indywidualnego niebytu, dziura logiczna raczej, niż rzeczywista, bez żadnego obrazowego odpowiednika samego pojęcia, zionęła śmiertelnem przerażeniem. Atanazy nie dobrze rozumiał to: dla niego pierwotnem pojęciem, od którego poczynała się i Ontologja i Logika i Matematyka, było pojęcie wielości. Dawniej, przed wojną wydawało mu się to wszystko przesadą. Ale nawet po pierwszej bitwie nie miał tego w tym stopniu. Dziś, na tle pojedynkowego bezsensu, logiczna historyjka stawała się rzeczywistem przeżyciem w sferze uczuć: „Oto religijne stany naszych czasów, te same, które dawniej prowadziły do religijnych wojen, inkwizycji, palenia czarownic. Bo to, co dziś przeżywają takie typy, jak Wyprztyk i ich ofiary i pupile, to już nie stan bezpośredni, tylko przeżuta dawno papka bez krwi i smaku. A więc nietylko zupełnie inni ludzie występują pod temi samemi etykietkami, ale i inne stany psychiczne. (To mówił kiedyś Heli Bertz). A pojęcia, które w pewnych sferach mają jednoznacznie określone znaczenia w ścisłych definicjach, w życiu, w każdej epoce, co innego znaczą, zależnie od zmiany uczuciowych kompleksów znaczeniowych.“
Dla Zosi czas ten był epoką supremacji nad nie dającym się dotąd przezwyciężyć Atanazym. Fakt zranienia narzeczonego w pojedynku, dał jej wypromieniować z siebie to, co było w niej najbardziej wartościowego (z jakiego punktu widzenia? — Oczywiście z ordynarnie męskiego), to jest uczucia macierzyńskie i to w stosunku do obcego mężczyzny. Była w czasach tych stale rozpromieniona, co chwilami drażniło, zagmatwanego w metafizycznych wątpliwościach, Atanazego. W dodatku, mimo pozornie zadawalniających wyjaśnień, Zosia odczuwała w sprawie tej coś ciemnego, nie dającego się niczem usprawiedliwić. To dodawało Atanazemu uroku tajemniczości, poza tem, że jako możliwy obrońca nabrał nowej wartości, o zabarwieniu wybitnie erotycznem. Gdzieś na dnie, chociaż nie śmiałaby się do tego przyznać, wolałaby, aby pojedynek był o nią. Sama dla siebie wypiękniała duchowo w tem wywyższeniu, jakie dały jej nowe uczucia i była, aż do łez w oczach włącznie, zadowolona z siebie i ze świata. Miała to charakterystyczne dla takich wypadków fałszywe poczucie swojej własnej zasługi w piękności swego wewnętrznego stanu, nie zdając sobie sprawy, że jest on najbanalniejszym wynikiem prostego zbiegu okoliczności zewnętrznych. Miłość sama przez się nie odegrała tu żadnej roli, mimo, że wskutek wypadków i wewnętrznych przemian, spotęgowała się aż do niepokojących (jeszcze) rozmiarów. Jako coś, co może być ostatecznie zabite i zniszczone, Atanazy zdobył nieskończenie wyższe znaczenie. Wszystko to transponowało uśpiony dotąd erotyzm Zosi, (jako dość w istocie prawdziwej kobiety) w nowy wymiar urzeczywistnień i znajdowało w tem swoje najgłębsze usprawiedliwienie. Wkońcu pomięszało się wszystko tak jedno z drugiem, że nic już nie wiadomo było gdzie się zaczyna pożądanie gwałtu, a kończy wielka miłość, intelekt i erotyczne perwersje, prawdziwe przywiązanie i próżność — wogóle gdzie się kończy tak zwana dusza, a zaczyna ciało: Zosia dojrzewała, stawała się naprawdę kobietą. Ogólnie mówiono, że w okresie tym była „wprost urocza“. Jej dziewczynkowato-bestyjkowata piękność (raczej ładność), prześwietlona promieniowaniem, ukrytych jeszcze w rudach, promienio-twórczych materjałów na przyszłą matkę, nabrała odcienia pewnej niedostępności i dalekości. To podnieciło w zupełnie nowy sposób Atanazego: „Wielka miłość“ zmniejszała się teraz u niego proporcjonalnie do fizycznego podobania się narzeczonej. Zdawałoby się więc, że wszystko szło ku lepszemu, ku większej równowadze i stałości, gdyby nie pewne spęknięcia, rozprucia, naderwania i rozlazłości, będące wynikiem ostatnich przeżyć. Ukazywał się niejasny wyższy horyzont (jakby gdzieś w chmurach) nowych wartościowań i niepokojących porywów w sferę dotychczas nieznaną, posiadającą społeczne poniekąd kryterja dla oceny chwil codziennych, dotąd z beztroską mimo smutku ulatujących w dal obojętnej przeszłości. Atanazy sam nie zdawał sobie sprawy z istoty zachodzącej przemiany, ale niejasna całość problemów tych zarysowywała się w postaci złowrogiego pytania: „kim jestem? — a dalej: „do czego mam prawo? — kim mam być? — jakie są moje granice?“ Pytania te nie miały nic wspólnego z możliwemi odpowiedziami rzędu n. p. takiego: „byłem aplikantem adwokackim, teraz żenię się z miłości, dość bogato, chcę pisać szkice z pogranicza filozofji i socjologji“ — zjawiały się w innym niż dotąd wymiarze. Nie były to dawne poszczególne kwestje życiowe, problemy programów działań częściowych, w okresie definitywnego wyrzeczenia się artystycznych zamiarów. Nie — było to coś nowego i nieznanego: rachunek sumienia w związku z obojętnem dotąd (i obecnie — więc co u djabła?) społeczeństwem. Samo słowo: „społeczność“, budziło wstręt niejasny, a jednak, a jednak... Przypominały mu się słowa ojca, marzyciela o „ogólnem dobrze“, który sam żyjąc w zupełnie przeciętny sposób, pół zły — pół dobry, zarzucał mu obojętność co do spraw społecznych jeszcze ośmnaście lat temu — to znaczy kiedy Atanazy miał zaledwie lat 10.
— Wy wszyscy — mówił stary Bazakbal o nim i jego kolegach szkolnych — żyjecie w zupełnej pustce. Obcinacie sobie całe olbrzymie obszary duszy, nie żyjąc w związku z wielkiemi zagadnieniami narodowemi i społecznemi. — Ale jak to zrobić, aby w związku z niemi żyć, nie mówił stary nic, a Atanazy nie przypierał go do muru pytaniami, bo kwestje te nudziły go wtedy bardzo. Teraz, ni stąd ni zowąd, po tylu latach, kiedy wszystko pozornie było załatwione w postaci jakiegoś pseudo-arystokratycznego, pesymistycznego, a-społecznego światopoglądu, w którym problem mechanizacji ludzkości, upadku sztuki i filozofji i wymarcia religji, zdawał się być pozytywnie rozstrzygniętym w sposób transcendentalnie prawdziwy t. j. jedynie możliwy — nagle pękła powłoka, ukazując niedomyślane do końca koncepcje i to z nienawistnego dotąd, historycznego punktu widzenia. Zakrzepły świat abstrakcyjnych idei odpływał w dal na falach marmelady ulegających ewolucji nowych pojęć. Wszystko się chwiało. Mimo woli i wiedzy zwyciężała względność, pluralizm — jednem słowem intelektualne świństwo i tandeta, godna niedorobionych umysłowo „niedonosków“, ale nie możliwych, przynajmniej z temperamentu, absolutystów.
Tymczasem między narzeczonymi doszło wreszcie do pewnych erotycznych zbliżeń, bardziej niż dotychczasowe ryzykownych, wywołanych leżeniem Atanazego w łóżku i stanem macierzyńskiego podniecenia Zosi, która mimo pozornej niewinności okazywała coraz bogatszą intuicję co do zepsucia wszelkiego rodzaju, prześcigając nawet czasem Atanazego, ku jego radosnemu zdumieniu. A problem ogólny, kim on właściwie jest sam dla siebie, olbrzymiał do metafizycznych rozmiarów. Codzienne zajęcia począwszy od gimnastyki, mycia się (ew. golenia) aż do umysłowej pracy (włączywszy u niektórych ludzi i samą metafizykę, zmechanizowaną, aż do stopnia bezdusznego żonglowania martwemi abstrakcjami), zasłaniają, czasem zupełnie, bezdenną przepaść, którą otwiera dostatecznie jadowicie postawione pytanie: „kim jestem“. Nic tu nie pomoże książeczka księdza Wyprztyka p. t. „Poznaj siebie póki czas“, ani namowy starych ciotek, by wziąć się do jakiej pożytecznej pracy. Pod wpływem spotęgowanej miłości i zdrady, zawodu w stosunku do własnej intuicji w sprawie pojedynku i fizycznego cierpienia, a może głównie z powodu otarcia się o ordynarną, bezsensowną śmierć, wiązadła mimowoli, instynktowo zorganizowanej do walki z metafizyczną potwornością pospolitości, popuściły nagle, ukazując, jako podstawą dla całej tej codziennej pewności siebie, obłąkaną swoją własną dziwnością bezkształtną miazgę, w której zwykła osobowość roztapiała się jak cukierek w gorącej wodzie, a na jej miejsce zjawiała się inna, nieściśliwa, prawie punkt matematyczny, nie istniejąca naprawdę nigdzie w dowolności tego lub innego miejsca przestrzeni, iracjonalna i własną iracjonalnością zarażająca świat cały. Bezgłośnie, antykatastroficznie, w sposób tajny i niewiadomy, najtęższe wartości stawały dęba nad próżnią i spadały cicho w nieoczekiwaną, boczną otchłań, przybierając kształty spotworniałe, chimeryczne, złowrogie. (N. p. dawny światopogląd, podświadoma etyka, stosunek do społeczeństwa, miłość (!)) — w błyskach tej nadświadomości nawet miłość przepoczwarzała się radykalnie i dopiero najbezwstydniejsze nasycanie perwersyjnych pożądań zwracało oszalałe myśli w ich codzienne łożyska. Potęgowało przewrotność tych chwil to, że Atanazy nie mógł się ruszać, i że stroną raczej czynną była niewinna pozornie Zosia. Wytwarzanie sztucznej niedostępności i drażnienie niby bezsilnego „samca“, jak nazywała teraz w skrytych myślach narzeczonego, stało się jej specjalnością. Nad nieuchwytnemi, nie-przestrzennemi prawie otchłaniami sztucznie stworzonych niedosytów, krwawy wał żądzy twardej, napiętej aż do pęknięcia, spinała z rzeczywistością mgiełka rozkoszy na pajęczej nitce, przepojona niesamowitym zapachem płci, zmaterjalizowaną jakby samą grozą tych spraw jedynych w swoim rodzaju. Męczenie Atanazego podniecało Zosię do szału... Gorączkowo wchłaniała „Nieznane“ przez zaciśnięte kurczowo zęby, spalone usta, skręcone okrutnie ciało: poprostu zakochiwała się na dobre.
Scenki takie przerwało któregoś dnia wejście Łohoyskiego, który bardzo z czegoś niezadowolony (wogóle potępiał małżeństwo Atanazego), oświadczył zaraz na wstępie, że Hela Bertz zdecydowała się wybrać tu dziś właśnie po raz pierwszy. Prepudrech bywał w szpitalu od samego początku i stosunki jego z Atanazym stawały się coraz istotniejsze. Był to w gruncie rzeczy dość dobry i inteligentny chłopiec, ale intelektualnie zapuszczony, jak większość młodych poetów — pisał bowiem czasem wiersze, które nazywał kakonowalijkami. (Grał też na fortepianie, ale była to tak zwana „reine Fingermusik“, bez żadnej na razie przyszłości). Korzystał wiele rozmawiając z Atanazym, którego wiedza akurat wystarczała aby móc być mistrzem myśli takiego Prepudrecha. Teraz książę mógł już przynajmniej zrozumieć niektóre filozoficzne koncepcje Heli: jej teorję pojęć, teorję ruchu z punktu widzenia psychologji (pojęcie ruchu objęte było szerszeni pojęciem zmiany) i teorję konieczności tajemnic na tle ograniczoności w nieskończoności. Szczególniej popularny wykład psychologizmu, na tle „Transcendentalnej Systematyki“ Corneliusa, wzruszył go do samych podstaw jego istoty. „Żyję w rzeczywistości elementów wrażeniowych prawie jak sam Chwistek“ — powtarzał czasem w najnieodpowiedniejszych chwilach, ku uciesze miejscowych filozofastrów. Popularność jego wzrosła od czasu pojedynku i zaręczyn i zdawało się, że wszystko idzie coraz lepiej. Został nawet przyjęty w paru domach „bardzo dobrze“ (trés bien). Hela, teraz gorliwa katoliczka, nie zaspakajała go pod względem erotycznym wcale. Conajwyżej wśród czystych narzeczeńskich pocałunków, mimowoli, nie wierząc sam sobie, doznawał rozkoszy najwyższej.
Dla Heli był to okres podświadomego naciągania najcięższych sprężyn, przygotowywania się do ostatecznego skoku, którego natury i istoty nawet w przybliżeniu nie przeczuwała. Nic o tem wszystkiem nie wiedząc brnęła w cnotę i tajemnice katolickich nabożeństw z całą dobrą wiarą, wciągając w niektóre z nich swego belzebubicznego papę, który też zasmakował we wrażeniach ubocznych, dostarczanych przez oddawanie czci nieznanemu i wrogiemu, a jednak temu samemu w gruncie rzeczy, Bogu. Uroczysty chrzest musiał być na razie odłożony z powodu koniecznej podróży papy, chociaż odpowiednie przygotowania były już porobione. Ale co to kogo obchodzi?
Była to dziwna epoka kryzysów indywidualnych, na tle kryzysu społecznego. Według tego przeklętego Sajetana Tempe, warstwa ustępująca — może pierwszy raz w historji — tak długo opóźniała swój ostateczny upadek, broniąc się beznadziejnie, nietyle wprost, ile przy pomocy kompromisów. Miało to przypominać skazańca, wybłagującego ostatnie sekundy już pod szubienicą. Poza kolosalnemi napozór różnicami, całe towarzystwo składało się z odpadków kończącej się, „burżuazyjnej kultury“, przed którą była jedynie próżnia zupełnego wyczerpania i marazmu. Wszyscy czuli śmierć w sobie, mniej lub więcej świadomie i to może było powodem konsolidacji tych przypadkowych znajomości w głębsze przyjaźnie i miłości. Samice, silniejsze oczywiście w takich układach od samców, węszyły nowe perwersje w stosunku do upadłych do głębi (nawet przy pozorach siły) mężczyzn. Psychiczny nekrofilizm z jednej strony, autogalwanizowanie się zastygłych już trupów — z drugiej. Nikt nie zdawał sobie dokładnie sprawy kim jest w istocie (już nie metafizycznie, ale społecznie) na tle zawiłych przelotnych struktur społeczeństwa i wyobrażał sobie siebie, zupełnie inaczej, niż należało. Nawet Atanazy — ten wogóle zbyteczny, ale dość inteligentny improduktyw — mimo wyjątkowej zdolności zafiksowywania stosunkowo nikłych stanów, rozmijał się, stale ze swym intelektualnym sobowtórem, dążącym szybko ku zupełnej likwidacji swego umysłowego sklepiku. I to było jeszcze jego szczęściem. Wszyscy zstępowali w otchłań — niektórzy myśleli, przytem, że idą ku szczytom. Za nimi, „im unbemerkten Hintergrunde“ społecznej świadomości, na którem to tle, jak dogasająca iskierka, świeciła zanikająca tak zwana „inteligencja“, przelewała się i kotłowała bezmyślna jeszcze magma przyszłości, w której gorącem, płynnem wnętrzu kryły się już możliwości nadchodzących form nowego bytu, potencjalne struktury wymarzonej przez dobrych ludzi ludzkości. Czem miała żyć ta przyszła ludzkość nie wiedzieli dobrze dobrzy ludzie, ale to nie obchodziło ich wcale — chcieli „nieść światło“ innym, maskując tem fakt, że w sobie go już nie mieli: ekspansja zastępowała twórczość, propaganda — samą wiarę, rozpuszczanie się w bezforemnem mrowiu — konstrukcję osobowości. Tak mniej więcej przedstawiał ten proces przeklęty Tempe w jakiejś rozmowie z Atanazym 2 lata temu. Ale wtedy myśli te nie przyczepiły się do własnych koncepcji Bazakbala. Dziś występowały niejasno, zmięszane w kłąb jeden z metafizyczno-erotyczną transformacją dni ostatnich. Atanazy myślał: „Czy dekadenci, choć trochę świadomi swego upadku i bezczynnie obserwujący przerosłemi i znowotworzałemi mózgami ten swój własny i dawnego świata upadek, nie są lepszym gatunkiem „schyłku“, niż ci, którzy jeszcze się łudzą i zgrywają się w śmiesznych rolach władców?“ Błazeństwo tej koncepcji było tak widoczne, że bądź co bądź inteligentny Atanazy nie mógł ani na chwilę uwierzyć w jej prawdę. A jednak myśl ta, raczej jej podkład bezpośredni, trwał. Co za wstyd! Więc czyż był naprawdę takim typem pospolitego człowieczka, jakim właśnie pogardzał, takiem szarem świństewkiem, jednym z elementów tej zgniłej miazgi, na której rosły nędzne kwiatki dzisiejszego pseudo-indywidualizmu? Gdyby choć był artystą! „Choć“ — w tem słówku wyrażała się cała pogarda dla tego zajęcia, wpojona mu od samego dzieciństwa. Nie — Atanazy pewną ambicję miał: nie chciał być błaznem. Gdyby stać się artystą musiał, byłby nim już dawno. A więc widocznie był tem właśnie i niczem innem: aplikantem adwokackim, który przez mimowolne, nie programowe bogate małżeństwo, uwalniał się od pospolitej pracy bez przekonania — ale w jakim celu? Samotne, nie objęte żadną religją, ani kultem, chwile bezpośredniego przeżywania Tajemnicy Bytu, wydymały się jak bańki gazu nad błotnistą powierzchnią życia i niezapalane żadnym entuzjazmem pękały i rozwiewały się w szarej atmosferze nadciągającego mroku, „idejowego zmierzchu pożerającej siebie ludzkości“, jak mówił Chwazdrygiel. Czy warto wogóle czynić cokolwiek? Dać się nieść prądowi zdarzeń i zobaczyć co będzie — ach, gdyby to było tylko możliwe! Ale rzecz pozornie najłatwiejsza zdawała się Atanazemu wprost niewykonalną. Jeszcze jedno: spotęgować chwile życiowej dziwności aż do zupełnej ciągłości metafizycznego objawienia, w samem bezpośredniem przeżywaniu wznieść się ponad zmorę przypadkowości codziennej. A jeśli to niemożliwe, starać się przynajmniej o to wszelkiemi siłami: tylko droga do czegoś jest czemś istotnem — osiągnięty cel jest niczem. Tu celem mogłaby być chyba tylko jedna rzecz: piękna śmierć. Ale na samobójstwo nie miał jeszcze Atanazy ochoty. A więc zostawała tylko „czysta droga sama w sobie jako taka“. Ale droga ta mogła być nudna... Na tę wątpliwość, jak zwykłe w takich razach, zimny pot wystąpił Atanazemu na skroniach i wokół powiek. Rzucił się na łóżku. Tamto wszystko przemyślał między jednem jakiemś zdaniem Łohoyskiego, a drugiem.
— Co ci jest? — spytał Jędrek. Był dziś zlekka przybity. Chwilowo opadnięta, wskutek piekielnych nadużyć, życiowa siła, pozwalała mu choć trochę myśleć. Atanazy zaczął mówić, chcąc się wreszcie dowiedzieć czegoś o sobie samym.
— Nie masz pojęcia jak ja czasem cierpię, zupełnie bez wyraźnego powodu. Myśli mam tak dziwnie poplątane, wartościowanie tak stasowane, że już nie mogę dłużej tak żyć. Mój niby-arystokratyczny światopogląd, z religją, filozofją i sztuką na czele, zaczyna walić się od podstaw. Właściwie jestem wcieleniem kompromisu i to koniecznego i niczem więcej. Gdybym mógł z czystem sumieniem zostać artystą, miałbym jakiś punkt stały, z którego mógłbym na to wszystko spojrzeć: Ale pogardzam sztuką — nie wogóle, tylko jej dzisiejszemi upadkowemi formami. Malarstwo, rzeźba i poezja skończyły się, muzyka jest na ukończeniu, architektura staje się czysto użytkową, teatr ma jeszcze jakiś mały dystans przed sobą i to, jak słusznie twierdzi Tempe, w związku z awanturą społeczną. Jak to się wygładzi i wyrówna — teatr jako sztuka zginie także. — (Zosia słuchała zachwycona. Atanazy w stanie rozterki i upadku podobał się jej najwięcej. Ona też, słuchając tych „mądrych głupstw“, jak nazywała takie rozmowy, nasycała się najbardziej rzeczywistością rzędu wyższego). — A do tego, z jednej strony, nie mogę znieść kłamstw dzisiejszej demokracji, razem z jej równym startem dla wszystkich, parlamentaryzmem, niby-równością wszystkich wobec prawa i tak dalej, a z drugiej strony nic, ale to nic mnie nie obchodzi los klas pracujących i walka ich z mdłą demokracją, która się dopiero zaczyna. Wynik tego wszystkiego będzie okropny: koniec najwyższych dotychczasowych wartości, szary mrok ogólnego dobrobytu. Więcej lituję się nad mrowiskiem, spalonem przez pastuchów, czy nad zdychającym z głodu, oślepionym, starym kotem, niż nad całą ludzką nędzą świata. Nie masz pojęcia jak ciężko jest żyć w pustce, wypełnionej takiemi sprzecznościami. Wiem, że gdzieś, dla mnie jakby w zamkniętej szklanej kuli, odbywa się wielka przemiana ludzkości, coś olbrzymiego przewala się poza horyzontem mego ciasnego pojmowania i nie mogę widzieć tej wielkości w żadnym fakcie, który jest dla mnie dostrzegalnym. Nie mogę scałkować tego co widzę w jedną ideję, w której mógłbym przeżyć w pełni samego siebie.
— Bądź pewnym, że nikomu na tem nie zależy z tamtej strony...
— Wiem: jestem różniczką, ale scałkowanie takich elementów daje wypadkową atmosferę społeczną danego kraju. Ty przynajmniej nie masz tych problemów...
— Mylisz się. Wogóle jeśli masz zamiar tak ze mną mówić, to lepiej dajmy spokój. Nie rozmawiałeś ze mną nigdy w taki sposób i myślisz, że ja nic nie myślę...
— Nie gniewaj się: ale ty przynajmniej jesteś hrabią...
— Jeszcze jedno słowo, a nie ręczę za siebie. Pani wybaczy — zwrócił się do Zosi — ale on programowo chce mnie obrazić...
— Poczekaj: nie brnijmy w nieistotne nieporozumienia. Mówmy otwarcie raz w życiu, nie przyjmując niczego za obrazę. To nie jest tak banalne. Jesteś hrabia — to już jest coś. Należysz do tej klasy, która przynajmniej dawniej tworzyła rzeczywistość historji. Możesz sobie z czystem sumieniem powiedzieć, że nawet jeśli jesteś dekadentem, to w każdym razie czegoś wielkiego — według Tempego jakiegoś potwornego świństwa na wielką skalę. Możesz pomyśleć: „dobrze — niech się wali świat, ale bądź co bądź ja jestem hrabia i koniec“. Ja nie mam nawet tego — nie mam żadnej tradycji, przy pomocy której mógłbym upiększyć mój upadek. Jestem czemś bezimiennem, odpadkiem młodszej pseudo-kultury, która u nas właściwie nic ciekawego nie stworzyła, przeżuwając od wieków zagraniczne nowalje i to przeważnie nie w porę, nie te, które należało i nie z tej strony je przyjmując, z której należało. Ty jesteś czemś tak międzynarodowem, jak pierwszy lepszy komunistyczny żydek — takimi byliście w historji mimo wojen — narodowość, to dość wczesny wynalazek — ale mniejsza o to: to się skończyło, tak nędznie, jak zaczęło. Nie pomogą tu nic szlachetne wmawiania. Teraz mogłoby może przyjść coś wielkiego w dawnych wymiarach, ale na to nie będzie już czasu, bo idzie fala przemian, która zmiecie, zniweluje wszystko i inni ludzie, tak inni, jakby z innej planety, wypłyną na wierzch i będą tworzyć nowe życie, jakościowo niepodobne do naszego. Ci którzy chcą z tem walczyć, to nie ludzie przyszłości — to jakby ktoś wkładał pięknie rzeźbiony patyk w koła lokomotywy, chcąc ją zatrzymać. I to jest najstraszniejsze, że jakkolwiek to, co się teraz zaczyna, ma wszelkie pozory wielkości i może jest wielkiem w chwili stawania się, będzie przyczyną szarzyzny i nudy społecznej, o jakiej my pojęcia nawet nie mamy, mimo, że na te rzeczy już narzekamy. Dlatego nie mogę przejąć się tą ideją.
— Mówmy otwarcie: socjalizm czy coś podobnego. Ja już byłem komunistą — nie ty mnie będziesz o tem mówił. Marzyłem o wielkich jakichś wybuchach utajonej energji tych, których wyzwolić może tylko rewolucja. Zwątpiłem w to.
— To nie to — byłeś esdekiem dopóki żył twój ojciec, który tobie nie dawał żyć tak, jak chciałeś. Teraz, kiedy masz już wszystko, zmieniłeś front. U ciebie nie było to na idejowym podkładzie. Nienawiść do rodziny i niechęć do orania i nawożenia twoich dóbr ziemskich, przetransponowałeś na ogólno-ludzkie dążenia. Ja też czasami z nudów, z tego nienasycenia wielkością czegokolwiekbądź, chciałbym być djabli wiedzą czem: wielkim zbrodniarzem, czy włamywaczem nawet, nie tylko komunistą, chciałbym żeby na świecie zrobiła się jakaś straszna kasza, wobec której wszelkie dotychczasowe wojny i rewolucje zdawałyby się nędznemi igraszkami. I w takiej kaszy zginąć — jeśli już nie w kosmicznej, między-planetarnej katastrofie...
— Tak — a jednak przed lufą Azia miałeś chwilkę strachu: widziałem twoje oczy.
Zosia wyprężyła się jak okularnik, nadsłuchując uważnie.
— I cóż to ma do tego. Tak przyznaję to. Na wojnie bałem się też, ale inaczej i nie uciekłem ani tam, ani tu.
— Wojna to zupełnie co innego, mimo, że ani ty, ani ja — co tu ukrywać — nie biliśmy się dla jakiejś idei, a jeżeli nawet, to w bardzo małym proceńcie. Pamiętasz jak zadrościliśmy tym...
— Ach — daj spokój. Na samą myśl o wojnie dostaję drgawek obrzydliwej nudy. Małość tego dlaczegoby można zginąć przeraża mnie.
— No — to już jest lekka przesada, a nawet, powiedzmy otwarcie: megalomanja. A kimże ty jesteś u djabła starego? Może cię nie znam, może ukrywasz w sobie coś, co przekracza granice mego pojmowania? — tu spojrzał ukradkiem na Zosię. Wpatrzona w Atanazego, jako w swój łup, zdawała się myśleć tylko o jednem...
— Wszystko jedno kim jestem — niezależnie od tego, tamto wszystko jest za małe: za małe, żeby w imię tego żyć i za małe, żeby zginąć. A kim jestem nie wiem, metafizycznie nie wiem. Wytrzymać życie, nie wiedząc kim się jest — może w tem jest pewna wielkość. Poza tem jestem byłym aplikantem i narzeczonym Zosi. To zdaje się jest najpewniejsze, bo kiedy na zaręczynowym wieczorku upiłem się do utraty przytomności i widziałem półmiski jakieś na stole, nie jako półmiski, tylko naprawdę jako plamki barwne, i ja jako ja, nie istniałem zupełnie — czyli byłem, według tego przeklętego Chwistka, w rzeczywistości elementów wrażeniowych — nagle pomyślałem sobie: „aha: jestem narzeczonym Zosi“ — pomyślałem, jeszcze nie wiedząc właściwie co to znaczy i wtedy nagle wróciłem sam do siebie, gdzieś aż z nieskończoności, z osobowego niebytu i stałem się znowu sobą, a kompleks plam barwnych stał się znowu półmiskiem. Bzdura jest to wszystko: nie rozwiązuje to pytania czem żyć i w imię czego żyć. Pojęcie: „w imię czegoś“ straciło swoje znaczenie dla pewnych typów. Trzeba się pogodzić z tem, że ta klasa ludzi, do której należymy, skończyła się. Niema nad czem rozpaczać. Rozmowa jest najistotniejszym sposobem przeżywania się. Mur dla filozofów w willi Hadrjana pod Tivoli — oto jedyna rzecz dobra na tym świecie — idzie od północy do południa, czy naodwrót, aby ciepło było pod nim przed i po południu.
— Poczekaj. Jakaż to klasa? Tylko co mówiłeś, że nie zaliczasz się do jednej klasy ze mną. Mięszasz się w zeznaniach. Jestem przecie hrabią...
— Wobec tego, co przychodzi, nawet takie różnice, jakie są między nami, stają się nieznaczne. — Atanazy zaśmiał się. — Wybiegłem już myślą poza te kategorje. Nazwałbym klasę tę klasą „metafizycznych istot bez formy działania“ — w życiu, czy w sztuce — to wszystko jedno. Dodatkową podklasą jej będą hrabiowie bez wyższych aspiracji — kokainiści i alkoholicy. Ci, którzy obecnie sprawują rządy mdłej demokracji są tak samo nie na miejscu, jak ta część społeczeństwa, na której się opierają. Przestaliśmy być — my: mdli demokraci w praktyce, twórcami życia: nie mamy miejsca we wszechświecie, ani w nas samych. Lepiej niech wyrżną nas wszystkich prędzej. Wiesz, że ja, mimo całego wstrętu do przyszłości, czekam z upragnieniem katastrofy — byle coś wielkiego, byle nie ta zakłamana płaskość dzisiejsza, nie ta małodystansowość pod maską niby wiecznych prawd. Ludzkość — przeklęte pojęcie, o ile nie jest doprowadzone do ostatnich konsekwencji. Ludzkości niema: są tylko typy dwunożne tak od siebie różne, jak słonie i żyrafy. A jeśli jednolita ludzkość będzie kiedyś istnieć, to w formie takiego mechanizmu, który niczem się nie będzie różnił od ula, albo mrowiska.
— Możliwe. Ale co to cię obchodzi. Ciesz się, że żyjesz teraz, kiedy to się jeszcze nie stało. Patrzeć z boku na to wszystko to też pewna satysfakcja i zapełnienie życia. Patrzeć i rozumieć. Ja może sam tak nie myślę, bo dobrze tego wszystkiego nie rozumiem, ale czuję to i to mi wystarcza.
— Ty możesz, bo masz za dużo jeszcze zdrowej, bydlęcej energji. Ale zrozum: nawet najwięksi awanturnicy naszych czasów, też są dekadentami. Dawniej ci właśnie awanturnicy tworzyli życie na szczytach swoich epok — dziś są to tylko sporadyczne historyjki na małą skalę. Wymarzony nadczłowiek Nietzschego, to dziś zwykły złodziej czy zbrodniarz, a nie pruski junkier nawet. Amerykański traper jest tylko macką cywilizacji, która za nim stoi i przy pomocy niego wżera się w ostatnie kawałki dzikiej ziemi, jakie jeszcze zostały. A awanturnicy dzisiejsi w wielkim stylu: jakieś Wilhelmy i Ludendorffy to już typy skarlałe, przepojone społecznością, w postaci dogasającego dzisiejszego nacjonalizmu, który już jest wytworem wysokiego uspołecznienia od czasu rewolucji francuskiej. A dzisiejsi twórcy rewolucji, mający może więcej faktycznie władzy niż faraonowie, są tylko emanacją tłumu — robią to, co muszą, a nie to, co chcą. Przecież dawniej nacjonalizmu tego typu nie było: byli naprawdę wielcy panowie, którzy gięli rzeczywistość jak chcieli w desenie odpowiadające ich fantazji.
— Wiesz, że gdyby tak mówił jakiś Burbon albo Hohenzollern tobym to rozumiał. Ale ty! Kimże jesteś, żebyś miał prawo…
— Jak mówisz to ty, burboński kuzyn, to jest to tylko niesmaczne. Jestem nieudanym artystą. Jeszcze ci dranie łyknęli choć kroplę czegoś z dawnych czasów — w formie artystycznej perwersji i zgnilizny, ale łyknęli. Ja tem pogardzam. Właściwie nieudanych artystów niema: gdybym nim był, tobym był i koniec.
— Wielka mądrość. Ja też malowałem, ale mnie to nie zadawalniało…
— Malowałeś! Dziecinne bzdury! Nie masz prawa tak mówić. Ja też piszę tego samego rzędu poetyckie brednie. To nie jest szczyt tego, co wyraża w sztuce, w charakterze jej formy, naszą epokę. To samo robią dzieci — my jesteśmy w tem też dzieci: nie umiemy nic i nie chcemy umieć: nie chcemy poświęcać życia tej chimerze. Czy myślisz, że taki Ziezio Smorski nie dałby dużo, aby teraz być tylko zblazowanym bubkiem i niczem więcej? Mówił mi o tem po pijanemu. Te słowa jego umiem na pamięć: „Poświęciłem życie i rozum dla chimery, dla czegoś, co się kończy. Miałem powodzenie — tak, coś w tem jest — i sławę i wszystko, co jest z nią związane. Ale dałbym wszystko to za to, aby żyć zwyczajnie, nie zwarjować, a zwarjować muszę, bo teraz się już nie zatrzymam“. Oto jest prawdziwy artysta dzisiejszy. Tamci dawni umieli być sobą nie warjując — dziś prawdziwa sztuka, to obłęd. Wierzę tylko w takich właśnie, którzy kończą obłędem. A te wszystkie typki pseudo-romantyczne i pseudo-klasyczne to śmiecie takie same, jak ci, co dziś jeszcze rządzą tą bachanalją kłamstwa — ze wstrętem o nich myśleć będą nawet przyszli zmechanizowani przedstawiciele szczęśliwej ludzkości.
poco o tem myśleć? Czy nie lepiej przeżywać tę rzeczywistość taką, jaką ona jest.
— Ty jesteś potencjalnie inteligentny, ale pojęciowo głupi — nie gniewaj się. Jesteś jednolity blok, bez żadnej szparki, w którą myśl może się wcisnąć. I nie masz tej żądzy prawdy, którą mam ja. Chcę wiedzieć prawdę, jakkolwiek byłaby ona potworna. Pewno, że byłoby lepiej dla mnie i dla mego otoczenia żebym był jakąś maszynką na swojem miejscu, a nie dywagował za pieniądze Zosi… —
— Nieprawda — wtrąciła Zosia. — Ja ciebie uznaję takim, jakim jesteś. Nie mów nigdy więcej o pieniądzach, bo cię znienawidzę.
— Tak — jesteś już zepsuta, jak wszystkie dzisiejsze kobiety — te ostatnie — potem będą tylko mechaniczne matki, spełniające funkcje społeczne mężczyzn, na równi z nimi. Lubisz jeść rzeczy nieświeże — uznajesz mnie za moją wewnętrzną zgniłość, pod pozorami zwykłego uczucia. — Łohoyski dziwnie patrzył na Atanazego. „A jednak ty musisz być dla mnie tem, czem ja zechcę, mimo wszystkich wykrętów. Kop pod sobą jamkę, kop — w niej to właśnie złapię cię kiedyś“, myślał niejasno. Wzdrygnął się ze wstrętem i kłującą zazdrością na myśl, że Zosia… Marzył o innej przyjaźni, ale nikt, z godnych jej, nie chciał go zrozumieć. Atanazy był jeden jedyny. To był jego własny szczyt życia — jakże trudno było to zdobyć; ileż okropnych nieporozumień czekało go na tej drodze. Atanazy mówił dalej; Łohoyski wrócił do nienawistnej mu rzeczywistości, tej, według Chwistka — popularnej. A jednocześnie poczuł pogardę (tę arystokratyczną) dla „nich“ wszystkich — a w „swojej sferze“ nie miał nikogo....
— ...i to mnie przeraża, że zaczyna mnie fascynować ten drugi świat, od którego odwracałem się — i odwracam dotąd ze wstrętem. Możliwem jest, że aby widzieć jego piękność i wielkość, trzeba wyrobić w sobie inne kategorje, nie tylko myślenia, ale uczucia, inne instynkty, choćby na razie zaznaczone. Inaczej nie ma się klucza do syntezy: widzi się pojedyńcze, rozdrobnione objawy, które nie scałkowane, dają fałszywy obraz całości — tak mówił Tempe. To jest właśnie ten mikroskopiczny pogląd na otaczające życie, którego nie uniknęli nawet wielcy pisarze naszych czasów. Nie ma prawa zabierać głosu, jako prorok, ten, który nie widzi jasno drogi przed sobą. Inaczej mąci tylko, zamiast tworzyć siły, po tej, czy tamtej stronie. Nikt nie ma odwagi mówić wszystkiego do końca, stawiać kropek nad i. Walka indywiduum ze społeczeństwem, a właściwie naodwrót, objawia się też w powieści: bohaterem przestaje być człowiek — staje się nim masa, dotychczasowe tło i powieść na tem też kark skręci i skończy się, bo ilość możliwości zwęża się przez to, aż do powtarzania wszystkiego w kółko. W naszych czasach życie po raz pierwszy przegania literaturę — ale nie sztukę. A wogóle ten rozdźwięk między sztuką, a społeczeństwem — mała dygresja: powieść nie jest dziełem sztuki: nie działa bezpośrednio swoją konstrukcją — musiał wzrastać, bo im więcej życie się mechanizuje, tem więcej ezoteryczną w perwersji staje się sztuka, mimo, że jest funkcją ogólnego stanu. Napróżno chcieli walczyć z tem futuryści: Z jednej strony doskonała maszyna, z drugiej a-formalna, a-konstrukcyjna w granicy, miazga komplikacji, jako wynik nienasycenia formą i garstka dekadentów, potrzebujących tego narkotyku. — Łohoyski nudził się śmiertelnie, a ten mówił dalej, wypuszczając długo trzymany chaos myślowy.
— Tem, czem nas teraz karmią, nikt długo żyć nie będzie, a my czekamy ciągle na „wielkie słowo“, to przez wielkie S — romantyczne nałogi! To słowo umarło jako objawienie społeczne czy narodowe. Nieświadomi twórcy przyszłej rzeczywistości rozwiążą to, ale nie ci, którzy dziś udają władców sami przed sobą, pod maską niby ogólno-ludzkich umiarkowanych poglądów, tej letniej wody, od której rzygają już wszystkie zdrowe natury... —
— I ty i tobie podobni, którzy nie są wcale zdrowi. Chce się wam katastrofy dlatego tylko, aby skończyć w interesujący sposób — przerwał mu ze złością Łohoyski. — Wiesz jakie robisz na mnie wrażenie: oto człowieka, który bojąc się być zarżniętym podczas rewolucji, zaczyna zmieniać poglądy. A obserwuje się przytem, czy kłamstwo, które popełnia, nie jest już zbyt wyraźne i czy niepotrzebnie nie zabrnął zanadto już na lewo, kiedy mniejszem przesunięciem i takby życie uratował.
— Przysięgam ci, że nie. A zresztą jest to sprzeczne z tem, co mówiłeś poprzednio.
— Wiem, mówiłem w przenośni.
— Psychicznie może jest coś takiego, staram uratować się za jakąbądź cenę, ale w imię czego nie wiem — bydlęcy instynkt. — Ogarnął go straszliwy niesmak. Cała ta rozmowa wydała mu się nieznośnym nonsensem. Wstręt rozszerzał się obejmując coraz to nowe obszary: Łohoyskiego, Zosię, wszystkie problemy, życie całe. Wyrwać się stąd, uciec, zapomnieć. Poczuł, że uciec musiałby od siebie i zrozumiał, że skazany jest na dożywotnie więzienie sam w sobie: odczuwał siebie jako więźnia i jego klatkę jednocześnie. Męka bez granic trwała — w imię czego?
Nagle zapaliły się dwie lampy: jedna u sufitu, druga przy łóżku, z zielonym kloszem. Szara godzina szpitalna była skończona. Wir mętnych pojęć, unoszący się nad szarą, zdechłą rzeczywistością opadł. Atanazy odetchnął: wszystko rozwiąże samo życie — trzeba dać się nieść prądowi i wyrzec się raz na zawsze komponowania zdarzeń: to była najtrudniejsza rzecz do wykonania. Nowy problem, postawiony tak poprostu, pogodził go z istnieniem. Niech wszystko płynie samo — zobaczymy co będzie. Zdanie to, od tej chwili stało się jego dewizą. Łohoyski milczał, pęczniejąc od środka od niewyrażalnych zamiarów. Rozmowa z Atanazym sprężyła w nim na nowo chęć użycia. Postanowił być „turystą wśród ruin“ — niczem więcej. Zwiedzać świat zewnętrzny i wewnętrzny, w sposób najbardziej interesujący i intensywny, choćby przyszło umrzeć od znanych i nieznanych mu dotąd narkotyków. Wszystko dla chwili, nic dla przyszłości — kokaina nie kokaina — obojętne. Nie miał nic do stracenia, o umysł swój nie dbał, pierwsze nasycenie życiem miał już poza sobą, tak zwane „dziecinne ideały“ były prawie w zaniku. Poczuł rozkoszną swobodę i nonszalancję. Tylko ten Atanazy... Ale i to się zrobi. Z nim właśnie zwiedzić te nieznane obszary uczuć i stanów. Atanazy próbował znowu mówić. Chciał pokryć słowami pustkę uciekającej chwili, ale nie mógł. Łatwo to powiedzieć: „poddać się prądowi“, ale co zrobić kiedy prądu niema?
— Gdybyś wiedział co to za męczarnia mieć ten apetyt na wszystko — ten najwyższy, nie chęć użycia — i nie móc... Wszystkiem chciałbym być, wszystko przeżyć, połączyć w sobie najdziksze sprzeczności — aż pękłbym wreszcie nadziany sam na siebie jak na pal.
— Jesteś śmieszny. To, o czem mówisz, jest właśnie źródłem artystycznej twórczości — tak mówi Ziezio Smorski.
— Ty nie wybierasz, ty żresz wszystko, co ci samo w ręce wpadnie jak świnia, twoje apetyty są niższego rzędu — to nie jest metafizyczne nienasycenie. Ja wiem, że takie zjawiska jak my, ludzie bez miejsca, były we wszystkich epokach, ale dziś specjalnie trudno jest w tej formie przeżyć siebie w sposób istotny. Czasem marzę o jakimś salonie z XVIII-tego wieku: bredziłbym wtedy o filozofji w sposób niczem nieukrócony... —
— O ile nie byłbyś nędznym pachołkiem jakiegoś wielkiego pana, a nie salonowym nadobnisiem. Pamiętaj, że nie jesteś arystokratą, tylko — ale mniejsza o to — wtedy byłbyś na innem miejscu, niż teraz. Za cenę mdłej demokracji, jak to pogardliwie nazywasz, mówisz wogóle ze mną jak równy z równym i masz czas na twoje roztrząsania. Bo przecież nie jesteś ponad-klasowym wielkim myślicielem, który mógł wyleźć i z plebsu nawet, na szczyty swojego czasu. — Łohoyski pierwszy raz, na tle umowy poprzedniej, ośmielał się mówić Atanazemu „takie rzeczy“. Czynił to programowo prawie, instynktem inwersji odczuwając, że w ten sposób oddziała na jego psychiczny masochizm, zwracając go w tę stronę, w którą zwrócić pragnął, to jest ku swojej osobie. Za temi „truc’ami“ dopiero zarysowywała się ideja najwyższej, „pełnej“ przyjaźni. — A ja nie jestem demokratą i w tem jest moja wyższość — mogłem być komunistą — to inna rzecz — ale moja amplituda wahań jest szersza i dlatego to niema u mnie miejsca na analizę wątpliwej wartości, jak u ciebie.
— Zapominasz, że jesteś wyjątkiem w twojej sferze — zagadał tę sprawę Atanazy. „Ten Jędruś wcale nie jest tak głupi, jak myślałem. Teraz zajechał mnie w sam duchowy pępek. Ma rację bestja“, pomyślał w międzyczasie. „W innej epoce przesunąłbym się na inne miejsce w hierarchji społecznej, pozostając w tej klasie, w której jestem. Kwestja rasy nie jest jeszcze czystym snobizmem w naszych czasach. To zaczyna mi się podobać. Trzeba być szczerym wobec siebie.“ Pocisk trafił. Był to pierwszy wyłom. Złość Atanazego na Łohoyskiego przybrała powierzchownie formę zlekka erotycznego poddania się. — A propos cykliczności nie rozumiem jednej rzeczy — zagadywał dalej Atanazy — czemu Spengler, któremu trzeba przyznać wiele racji w jego historycznych syntezach — wyłączywszy matematykę i malarstwo — nie widzi tego, że mimo cykliczności właśnie, wszystko posuwa się stale w jednym tylko kierunku i że proces uspołecznienia jest nieodwracalny. Jest to cykloida nakreślona na paraboli: szczytem jej jest, o ile chodzi o indywiduum, XVIII-ty wiek — od rewolucji francuskiej, przyczepność społeczna przerastać zaczyna siłę jednostki i przyjście każdego następnego wielkiego człowieka jest coraz trudniejsze. Na organizującej się masie nie wyrastają silne osobowości, tylko jej narzędzia, które… —
— Dosyć już. Nudzi mnie ta bezsilność pojęciowa. Co mi z tego, że uświadomię sobie trudności, kiedy nie dosięgnę nigdy ostatecznego zrozumienia. I ty także. Zostawmy to innym, których specjalnością jest myślenie. Dla nas już jest zapóźno.
— Otóż to: to jest ten przeklęty dzisiejszy antyintelektualizm: wpływ dobrze zrozumianego Bergsona, źle zrozumianego Spenglera, pragmatyzmu i pluralizmu. Ja zgadzam się, że przerost intelektu jest jednym z symptomów upadku, ale cóż na to poradzić, że żyjemy w takiej chwili, w której ten intelekt jest naszą jedyną wartością. Jemu to zawdzięczamy nawet blagierską teorję intuicji. Zbliża się okres panowania kobiet, którym teorja intuicji daje olbrzymią broń w ręce. Dlatego to wybitni mężczyźni zaczynają się formalnie organizować w związki samowystarczające — to jest wstrętna kapitulacja: tylko przy pomocy intelektu można jeszcze opóźnić upadek najwyższych wartości… —
— Wiem, wiem — przerwał z wyraźnym gniewem Łohoyski. (Opór Atanazego doprowadzał go do wściekłości) — ale nie ty jesteś tym mózgiem pierwszej klasy, który to rozstrzygnie. Życie samo w sobie… —
— Ja też wiem, czem dla ciebie jest życie samo w sobie: narkotyki i najgorsza perwersja, a nawet więcej niż perwersja, a potem szpital warjatów. My nie mamy na to sił, aby używać życia, tak jak używali go dawni ludzie, i cierpieć tak, jak oni — mówię o całej ludzkości. Mówi się o przeroście serca, o zaniku żołądka, a nie o skutkach psychicznych narkotyków, które w minjaturze każdy z początku nawet zaobserwować może i wiedzieć co go czeka. W tym kierunku powinna iść propaganda… —
— Nudny jesteś z tem zabieraniem głosu we wszystkich sprawach z takim autorytetem jakbyś… —
— Tazio ma rację — przerwała mu Zosia.
— Dla pani Tazio ma we wszystkiem rację, bo pani się w nim kocha. Ale niech pani uważa, żeby mu nie zmarnować życia. Jak się urwie z łańcucha będzie z nim gorzej…
W tej chwili rozległo się pukanie i do pokoju weszła Hela Bertz z Prepudrechem, a za nimi Chwazdrygiel i Smorski. Sytuacja sprężyła się momentalnie. Wszystkie strzałki zadrgały i przesunęły się, niektóre poza czerwone linje, granice bezpieczeństwa. Zosia poczuła wyraźnie jak nigdy, że Atanazy, mimo wszystkich wad, jest tym właśnie, jedynym: poza nim nie było dla niej życia. Bronić go — to było jej zadaniem. Ale przed czem? Przed Łohoyskim, Helą, czy przed sobą? Przysięgała w duszy, że wszystko uczyni dla jego szczęścia, poświęci nawet siebie. Cała medycyna to głupstwo — tylko on, on jeden. Spojrzała na niego: Zmięszany (ale piękny) starał się podnieść na poduszkach. Blady był i tylko usta czerwieniły mu się jakby jakaś rana. Bezradnie rozejrzał się dookoła. W tej chwili nawet jego teorja materji martwej, z której wyśmiewała się, z punktu widzenia materjalistycznej bijologji, wydała się Zosi prawdziwą — dawniej, mimo „pewnej“ jej religijności bliższym był dla niej pogląd Chwazdrygiela. Nie było już na nic czasu: Zosia wstała i spojrzała prosto w oczy Heli, podając jej rękę. Teraz miała pewność, że z tej strony czaiło się niebezpieczeństwo. Ale chwila intuicji przeszła i utonęła w miazdze samookłamań i uspokojeń. Nagadane w pokoju tym słowa wymiatała teraz żywa potęga życia, tego „samego w sobie“, jak mówił Łohoyski. Bezwładne ciało Atanazego leżało martwe pod obłokiem znaczeń pojęciowych, które zdawały się kłębić bezładnie u sufitu, wraz ze zwojami papierosowego dymu. Chwazdrygiel i Ziezio, jako względnie obcy, łagodzili sytuację szeregiem niepotrzebnych wypowiedzeń.

INFORMACJA.

[Chwazdrygiel (Buliston)), lat 46. Zamknięty, jak w kasie ogniotrwałej w swoim materjalistycznym światopoglądzie. Zdawał się on naprawdę „żyć“ w rzeczywistości fizykalnej Leona Chwistka: robił wrażenie kogoś niewidzącego barw, nie słyszącego dźwięków, nie czującego dotyków. Rzeczywistością był dla niego złudny obrazek świata, według ostatniej fizycznej nowalji. Teraz „wierzył“ oczywiście w elektrony, a jakości bezpośrednio dane uważał za znaczki, „któremi nazywamy takie to a takie związki fizyczne“. Ale kto to nazywał je w ten sposób i dlaczego tak właśnie, nie obchodziło go to wcale. Psychologizm Macha i Corneliusa nie czepiał się tak jego mózgu, jak woda natłuszczonej skóry. Dziwny to był anachronizm w bijologji, wobec rozpoczynającej się orgji witalizmu, którego cichym wyznawcą był nawet ksiądz Wyprztyk i uczeń jego Atanazy. Poza tem był Chwazdrygiel znakomitym bijologiem (nie uznając istnienia życia) i twórcą teorji mikro i megalo-splanchizmu i zależności charakteru psychologicznego indywiduum — od przewagi nerwu sympatycznego i błędnego. Całą ludzkość (i narody też) dzielił na dwie niewspółmierne ze sobą części według tych właściwości. Był mały, ogolony, z olbrzymiem siwiejącem owłosieniem.
Ziezio (Żelisław) Smorski. Daleki kuzyn Jędrka. Lat 45. Chudy, niepomiernie wysoki, przypominający statyw od aparatu. Blondyn. Często nakładający i zdejmujący binokle. Płowy wąs, trochę opadający. Ubrany bez zarzutu. Doszczętnie zanarkotyzowany bardzo rzadkiemi „drogami“ południowo-amerykańskiemi. Mówił o sobie: „jestem „drogista“ proszę pana — Jędruś? — ah non — c'est un snob des drogues — et „de la musique avant toute chose“, jeśli już nic innego być nie może“. Z powodu długości palców nie mógł sam grać wszystkich swoich fortepianowych kompozycji, nad czem cierpiał bardzo. Należał kiedyś do najzdolniejszych uczniów Karola Szymanowskiego. Ale teraz muzyka jego potworniała, aż do nieznanych dotąd nikomu rozmiarów. Schönberg, neo-pseudo-kontrapunkciści razem z klasycznymi defetystami i ultra-busonistami i brumbrumbrumistami i „pure nonsense’m“ szkoły techników-akcydentalistów z Niżnego Prześmierdłówka w Beskidach, izolującymi się sztucznie od kultury, niczem byli wobec jego szatańskich konstrukcji. Zachowywał konstrukcję nawet w najdzikszem muzycznem rozpasaniu, jak Ludwik XV-ty etykietę, wśród najszaleńszych orgji. — Ziezio tonął w sławie, ale jej nie używał, bo nie mógł, podobnie jak do niedawna nie używał tytułu Łohoyski, choć mógł to czynić z łatwością. O ile Atanazy zazdrościł trochę Łohoyskiemu maski hrabiego, mocą której był on czemś, choćby w Almanachu Gothajskim, o tyle Jędruś zazdrościł (również trochę) sławy Zieziowi i skrycie cierpiał nad tem właśnie, że jest tylko „turystą wśród ruin“. Obu im, zazdrościł Sajetan Tempe, że mogli być właśnie temi nieokreślonemi stworami, podczas kiedy on musiał (koniecznie musiał) być społecznym działaczem; a wszystkim trzem razem zazdrościł Chwazdrygiel, marząc w głębi duszy o wyrwaniu się z naukowej pracy w życie społeczne, lub sztukę. Ale wszystko przechodziła zazdrość księdza Hieronima, tak wielka, że aż nieuświadomiona i do niepoznania przetransformowana w żarliwość nawracania i naznaczanie nieznośnych pokut. (Tak więc nikt nie jest zadowolony ze swego losu. Ale czyż nie jest to też „eine transcendentale Gesetzmässigkeit“, przez którą wogóle coś dzieje się we wszechświecie? Gdyby wszystko było tem tylko, czem jest i gdyby każdy element istnienia nie rwał się gdzieindziej, czyż nie byłoby to równoznaczne z absolutną nicością? Dlatego to całość istnienia w poglądzie witalistycznym, trzeba przyjąć nie jako zbiorowisko istnień, a ich organizacje, coś w rodzaju rośliny. Przyjęcie bowiem jednego, jedynego istnienia implikuje też nicość). Tak myślał czasem Atanazy. Ale na razie mniejsza o to; ważnem było to, że Ziezio Smorski, mimo, że jeszcze się do tego nie przyznawał, zazdrościł każdemu, kto nie był artystą i nie musiał zwarjować, od kogo los nie wymagał „rançon du genie“.]
Hela wyglądała wspaniale. Jej twarz dziwnego ptaka, przeduchowiona askezą i pokutami, które zwalał na nią rozżarty aż do okrucieństwa ksiądz Wyprztyk, była jakby wielkiem ogniskiem sił tajemniczych o straszliwych napięciach, miejscem przecięcia niewiarogodnych sprzeczności, natężonych aż do pęknięcia. Jak kulisty piorun unosiła się twarz ta, jakby bez ciała, grożąc potworną eksplozją ze najlżejszem muśnięciem. Niezdobytość i pycha pokuty wiały od Heli na odległość kilku metrów, stwarzając nieprzekraczalny dystans dla najwścieklejszych, co do sił i jakości, potęg męskich. Nawet Łohoyski, który, jako antysemita i homoseksualista, niecierpiał Heli, wcielenia kobiecości w żydowskiem wydaniu, wstrząśnięty był do głębi jej pięknością. Czuł też instynktem zakochanego, jak straszne ma siły do zwalczenia. Widział Atanazego za nieprzebytemi zwałami kobiecości, niedostępnego, dalekiego. Delikatna, płowa uroda Zosi zmarniała przy tem zjawisku, jak świeczka przy łukowej lampie. Przeznaczenie zazębiało się coraz straszliwiej, na tle banalnych rozmówek. Prepudrech napróżno usiłował utrzymać maskę szczęśliwego narzeczonego. Od Heli szedł, złowrogi, trujący czar, wywołując rozpacz, poczucie czegoś utraconego na zawsze i cennego niezmiernie; zachwyt graniczący z bólem; wściekłość, przechodzącą w żądzę samounicestwienia; metafizyczny żal za beznadziejnie uciekającem życiem. Atanazy, wpatrując się w przewrotne zjawisko przeźroczystej maski świętości na bezwstydnej, nagiej jakby pod spodem, twarzy Heli, starał się odgadnąć swoją przyszłość. „Jest w niej coś nie do zgnębienia i ja muszę to zgnębić — może to śmierć, która zawsze jest koło niej. A może poprostu jest to mój typ kobiety, ten jedyny okaz na całym świecie, wypadek, który się zdarza raz na tysiące lat. Jakiemże strasznem świństwem jest to wszystko...“ Odległy obłok djalektyki, piękny skłębiony cumulus, unoszący się daleko gdzieś nad innemi krajami, oświetlony zachodzącem słońcem małego, podręcznego rozumku, krył się za horyzont mroczniejących szczytów i mrocznych już wąwozów życia — ŻYCIA — o jakże nienawidził Atanazy tego słowa i tego, co się za niem kryło. Nienawidził tej specyficznie miejskiej w małym stylu wiedzy o życiu i tego znaczenia owego słówka, w jakiem używają go jakieś nieszczęsne, połamane pseudo-mężatki i zwykłe prostytutki, jacyś upadli literaci, opisujący trzeciorzędnych ludzi. „A którego rzędu człowiekiem jestem ja“, spytał w nim dobrze mu znany głos, Dajmonion, również może 3-ciej klasy, jak i on sam. „Jestem symbolem przełomu, małym semaforkiem ginącej klasy niepotrzebnych ludzi, ludzi-gratów“. „...ja znam życie — oto jest życie — takiem jest życie...“ — słyszał jakiś zachrypły, brutalny, bezpłciowy głos, za nędznem chwiejnem przepierzeniem: smak szminki, zapach rynsztoku i drogich perfum, pierwszorzędnej restauracji, praczki, kapusty, drogiej skóry, juchtowych butów, potu, we wszystkich odcieniach i nędzy — to było to życie. Nędzy bał się Anatazy panicznie. Jednak problem ten w sferach świadomości nie wpływał zupełnie na kwestję jego małżeństwa. Ale czy nie było to podświadomem przygotowywaniem życiowej rezerwy — któż zaręczy? O jakże tęsknił do czystej djalektyki, unoszącej się ponad życiem!
Na tle tych rozmyślań posłyszał rozmowę tych dwóch pań, ale jakby nie tu, tylko w czytanej kiedyś o sobie powieści. Miał sekundę przeczucia bliskiej swojej śmierci — z tem były związane one obie, jak wtedy, po pojedynku. Nagły wstręt do obu kobiet opanował go z niezwykłą siłą i trwał długo — jakie 10 minut. Z minki Zosi wywnioskował, że domyśla się ona wszystkiego. Mylił się zupełnie. Zosia była tylko onieśmielona notoryczną inteligencją Heli i robiła co mogła, aby się nie wydać głupszą, niż była. Hela zbyt jawnie i nienaturalnie objawiała Atanazemu pogardę. „Aha — będzie walka o mnie — i to o kogo: o taki zgniły odpadek „burżuazyjnej kultury“ bez przyszłości. Miał rację Jędrek, że tylko o pewne rzeczy tu chodzi. Co za intuicja wstrętna! Ja jestem bądź co bądź byk pierwszej klasy i one to wiedzą“.
— Tak się cieszę, że nareszcie panią poznałam — mówiła Hela. — Z narzeczonym pani jesteśmy już od roku w wielkiej przyjaźni — z widzenia znamy się oddawna. Robił do mnie zawsze oko, póki mnie nie poznał — teraz koniec.
Zosia: On mnie nie zauważał przez kilka lat. Nie wiem co mu się stało teraz. Boję się pani: jest pani zbyt piękna.
Hela: Jestem żydówką proszę pani: oni mnie nienawidzą za to i boją się tego, nie wyłączając mego narzeczonego — to takie zabawne. Prepudrech nie bądź smutny — rzekła ostro, tnąc go jakby brzytwą po storturowanej, chłopięcej twarzyczce.
— Tak — jęknął Azalin wstając nie wiadomo czemu.
Hela: Siedź! (Usiadł). Przyszłość puchła przed nim, jak jeden okropny, narywający, bolesny do obłędu wrzód. Operacja bez chloroformu zaczęła się i miała trwać tak do końca narzeczeństwa. A potem? Na samą myśl ogarniał go strach bezprzytomny. Czy zdoła opanować tę furję, jak ją nazywano? Nie miał nadziei wyplątania się z tej kobiety, a nawet nie chciałby tego za nic na świecie. W głębi duszy dumny był ze swego upadku — nareszcie działo się coś. Nadaremnie szukał ratunku — pozostawała jedynie muzyka: książę improwizował czasem dzikie rzeczy, ale nie śmiał jeszcze zaprodukować się z tem przed żadnym znawcą. „O — gdybym był artystą“, powtarzał za Atanazym, „gdybym mógł w to uwierzyć!“ Ale jak zdobyć tę wiarę, że to, co czynił było naprawdę sztuką! A tylko to mogło dać rzeczywistą siłę. Bał się rozczarowania i ukrywał się z tym problemem nawet przed najbliższymi. Obydwaj z Łohoyskim byli na pochyłości — stąd ich przyjaźń — na nieszczęście Azalin nie podobał się „hrabiemu“.
Hela: (Do Zosi) — Ci mężczyźni to głupia banda. Za nic nie należy upaść tak nisko, aby ich na serjo traktować. Trzymać to w klatkach, nawet złotych — owszem — i wypuszczać na nas w chwilach potrzeby, a potem otrząsnąć się i precz. Dla rozmów najistotniejszych mamy kapłanów dowolnych kultów. Ta wymierająca rasa przypadkowych — nie dziedzicznych — rozbabrywaczy tajemnic, jest jedyną godną rozmowy partją. — Wszyscy rzygali wprost wewnętrznie od niesmaku; tylko piękność Heli nadawała tej ohydzie znaczenie pozytywne, ale już w sferze perwersji. — Niech pani powie sama, żeby takie dwa — już nie powiem co — (Łohoyski zarżał złym śmiechem) jak ci nasi narzeczeni, żeby o takie głupstwo, jak potrącenie na ulicy, strzelać się! Ja mam formalny wstręt do Azia, że mu się tak udało. Tak chciałam go pielęgnować, długo, długo, nawet mógłby umrzeć ostatecznie. O — jakże zazdrościłam pani: nie objektu, tylko samej funkcji. — Zosia zmięszała się ostatecznie. Atanazego drażniła ta rozmowa niepomiernie: mało ze skóry nie wyskoczył, ale na dnie było w tem coś płciowego: „płciowy gniew“, grożący lyngamem, jako narzędziem bicia. „Tak, one to lubią wywoływać, tę właśnie złość. Ohyda na każdym kroku. Jak zechcę to cię będę miał kiedykolwiekbądź. W miłości jest to samo, tylko powierzchownie zamaskowane. Jędrek ma rację: przyjaźń jest czemś nieskończenie wyższem, tylko nie taka, jak on sobie wyobraża.“ Ale nie miał już w stosunku do Heli tej pewności, co dawniej i to podniecało go coraz więcej. Niedawna harmonja bezwładu rozwiała się ostatecznie. Życie leżało przed nim, jak niedopatroszone przez niedźwiedzia ścierwo, jak otwarta, ropiejąca rana, jak bezczelnie rozwalone połacie jakiegoś monstrualnego płciowego organu: niezałatwione, uprzykrzone, rozbabrane, nieporządne. wymykające się wszelkim kategorjom, już nie jako metafizyczna dziwność, ale jako takie, to zwykłe: odtąd — dotąd, w którem wszystko jest takiem, jakiem jest: i restauracja, wódeczka, zakąska i piwko, i papierosik, posadka, dziewczynka, miłostka i przyjaciel, podwieczorek i babcia i narzeczona i jakieś pokoiki, dywaniki i cała ta przyjemność: ta ludzka, obrzydliwa, odtajemniczona, sprowadzona do zmian chemicznych w gastrulach czy blastulach, czy jakichś innych drobniutkich świństwach, składających ciało, o których tak lubił mówić Chwazdrygiel. Posłyszał nieśmiałą odpowiedź Zosi i znowu poczuł, że ją kocha, ale wszystko było dalej oblepione pół-płynnem paskudztwem. Był bezsilny.
Zosia: A ja pani właśnie wszystkiego zazdroszczę, nawet tego, że pani jest żydówką — pani jednej. Pani ma prawo do wszystkiego. Ale najwięcej zazdroszczę pani tej programowej ordynarności, którą pani tak dobrze umie zrobić. — Hela spojrzała na nią z zainteresowaniem. — Jabym chciała być taką.
Hela: A gdybym zakochała się w panu Atanazym do tego stopnia, że zechciałabym go pani odebrać.
Bury cień przemknął przez jasną „twarzyczkę“ Zosi: była prawie brunetką w tej chwili.
— Panią jedną mogłabym zabić za to — rzekła prawie z wybuchem i zaczerwieniła się po samo „czółko“. (Tak pomyślała o sobie w tej chwili.) — Ale pani tylko żartuje. Ja chcę być pani przyjaciółką, o tak — wzięła ją za rękę i przytuliły się do siebie, nie obejmując się. Atanazy wił się ze wstrętu na łóżku. Zosia mówiła wszystko jak we śnie, wbrew sobie, z obrzydzeniem, a jednak musiała: coś nieprzeparcie ciągnęło ją ku tej kobiecie (nie „pannie“ — to wiedziała napewno) „jak ptaszka ciągnie do węża“ — pomyślała banalnie.
— Zabić, zabić — wyszeptała Hela, patrząc szeroko rozwartemi oczami w nieskończoność. — Czy wiesz co to znaczy zabić, moje dziecko — choćby siebie? — Zosia, mimo całej swojej medycyny, uczuła się słabą, biedną. Przytuliła się jeszcze bardziej do tamtej, oddała się jej zupełnie. „Jak mężczyźnie“, przemknęło jej w myśli. „Ale przecie w tem niema nic lesbijskiego“. Zmiana która zaczęła się już podczas rozmowy z Łohoyskim, postępowała teraz z szaloną szybkością, odkrywając dalekie widnokręgi, nowe płaty nieznanych krajów. Wszystko to jakby na globusie, zarysowywało się na mózgu. Widziała swój mózg, w różnokolorowych „lawunkach“, jak w anatomicznym atlasie. A wszystko było takie straszne, takie straszne. Pierwszy raz odczuła, zamaskowaną codziennością, potworność istnienia i tę samotność absolutną nie z tego świata, o której tyle razy, mówił jej Atanazy. Coraz silniej tuliła się do Heli, aż objęła ją nagle za szyję i pocałowała ją w same usta, z boku trochę i od dołu. W tej samej chwili oczy tamtej spotkały się, ponad tym pocałunkiem jakby, w innej, czystej sferze, z oczami Atanazego, który nagle, psychicznie oczywiście — Co? Nic. Każdej z tych trojga osób zdawało się, że dwoje drugich czuje dokładnie to, o co się ich podejrzewa. Atanazy szczególnie miał zawsze podświadome „założenie“, że wszyscy ludzie są to w są w gruncie rzeczy tacy sami i trochę podobni do niego. Nikt nigdy pewnie nie był tak daleko od siebie, jak tych troje skazańców. Poprzez mękę sprzeczności, Atanazy czuł dziką pełnię życia: nabrzmiały owoc przyszłości zdawał się pękać lubieżnie, tryskając świeżym płynem na zmięte, suche resztki pamiątek zdarzeń przeszłych. Ropiejąca rana zmieniła się w smaczny kąsek: mógł go ugryść kiedy chciał, ale drażnił się sam ze sobą, potęgując pożądanie. Przyszłość spiętrzyła się przed nim w mroczną fortecę, pełną tajemniczych wież, załomów, bastjonów i fos — musiał zdobyć ją, jak nieznaną kobietę, o której nie wiedział nic. Cała rozmowa poprzednia nabrała dziwnego sensu, nawet w najbardziej beznadziejnych wynikach. Czuł się w mocy swego przeznaczenia i jego marny los, byłego adwokackiego aplikanta i pseudo-inteligenta, wyolbrzymił mu się do rozmiarów metafizycznego symbolu, w złowieszczej błyskawicy objawienia przyszłości, z którą już był zrośnięty w nierozszarpalną bryłę. Grząskie bagno flaków stężało w twardy zwał. „Będę je miał obie — to jest symbol najwyższego życia dla mnie. Wszystko wyznaczy się wtedy samo, stanie się jedynem, poza przypadkiem miejsca i czasu.“ Ale chwila wyczerpywała się sama sobą, a wielkość nie nadchodziła. Wlekło się coś już martwego, aż wreszcie pękło, prysło, przed ostatecznem sflaczeniem. Tylko tyle? Został jak w nudnem polu wóz ze złamanem kołem. Wokół zapadał posępny mrok zaświatowej, niezwyciężalnej nudy całego Istnienia. Ciągłe wahanie się między najwznioślejszą metafizyczną dziwnością istnienia, i najmarniejszą życiową podłostką. Gdyby to przynajmniej były zbrodnie!
Hela nie znała swego przeznaczenia, ukrytego w głębiach jej ciała — wiedziała tylko, że tam się kryje. Z sekundy na sekundę czekała co uczyni z nią ta cała miazga poplątanych instynktów. Tam nie miał dostępu jej intelekt, nastawiony jak teleskop na nieskończoność Bytu; tam, między jej gruczoły (powiedzmy: w ich psychiczne emanacje) wdzierał się tylko ksiądz Wyprztyk, babrząc się w tym mrocznym moczarze swoją bezsilną już czasem myślą. Tam skupiała się jej wewnętrzna siła, czając się do tego „tygrysiego skoku“, o którym marzyła od dzieciństwa. Śmierć stwarzała sztuczne tło tej wielkości oczekiwanego zdarzenia. Ale nie mogła dokonać tego sama: jeden Atanazy tylko nadawał się (na sam początek tylko) jako medjum dla tego procederu: dlatego wyrzekła się go, jako męża. Gdzież było w tem wszystkiem katolickie sumienie i dobroć, nadewszystko dobroć? Załatwić to miała pokuta, a cierpiał za to nieszczęsny, Bogu ducha winien, Prepudrech.
Zosia nie miała przyjaciółki istotnej, podobnie jak Atanazy naprawdę nie miał przyjaciela — to ich łączyło. Gdybyż mogli być przyjaciółmi nie całując się, nie żeniąc. Ale któż mógł im to wytłomaczyć! Teraz wydało się Zosi, że Hela właśnie odpowiada jej ideałowi — ale na dnie była w tem perwersja: „właśnie dlatego, że obrzydliwe — zjem to.“
— Ja chciałabym być... Ja nie wiem... — szepnęła.
— Ja wiem, ja wiem — ale to źle — broniła się resztką katolickiego sumienia Hela.
— Chciałabym być pani przyjaciółką — dokończyła, naprzekór wszystkiemu i wszystkim, Zosia. Była w tej chwili bez ambicji, odarta z wszystkiego, co ceniła dotąd, bezwstydnie naga. Atanazy żałował jej aż do łez w oczach włącznie. Było już zapóźno. Objęły się znowu przy wszystkich. Spełniło się kłamstwo. U Zosi odruch ten, którego sama nie rozumiała, był tylko instynktową chęcią wejścia klinem między nią, a niego: odgrodzenia siebie i jego od grożącego niebezpieczeństwa. A Hela wyglądała w tej chwili na wcielenie wszystkich kobiecych niebezpieczeństw świata. Radjoaktywne pokłady zła, semickiego, czarno-rudego, sfermentowanego w starozakonnym sosie, przepojonego kabałą i Talmudem (w wyobrażeniu tych, co nie mają o tem pojęcia), to całe „CHABEŁE, CHIBEŁE“, (akcent na pierwszych sylabach), jak mówił Łohoyski, przeświecało przez cieniutką tafelkę męczeńskiej wyniosłości. „Święta Teresa zmięszana pół na pół z żydowską sadystką, mordującą z torturami w kokainowem podnieceniu białogwardyjskich oficerów“, pomyślał Atanazy i zmysłowy urok Heli, w masochistycznej transformacji, ubódł go, jak róg złego bydlęcia w najczulsze sploty erotycznych ośrodków. Aż zachłysnął się nową mięszaniną wstrętu i aż wzniosłego pożądania Nieznanego. Były w tem: łzy, zmięszane z wydzielinami innych gruczołów (ciągle gruczoły — ale czyż to nie jest właśnie najważniejsze według dzisiejszej medycyny?) dziecinne perwersje i wspomnienia pierwszych dziecinnych religijnych ekstaz: chór dziewczynek na majowem nabożeństwie i jakieś gołe nogi ładnej pokojówki i nadchodząca letnia, wieczorna burza i wszystko, co mogło być tak cudowne, a trwało teraz, wykrzywione ohydą i bólem zawiedzionej piękności życia. Już nigdy, nigdy… To był ten upadek najgorszy, graniczący z czemś zaświatowem. Ostatnim wysiłkiem sprężył się w dzikim buncie obrzydzenia. Siła wstąpiła znowu w opróżnione łożyska. Hela śmiała się teraz swobodnie, mówiąc z Zosią o „wszystkiem“, raczej zaznaczając program przyszłych rozmów, których miała być cała masa. Właśnie wchodzili Baehrenklotz z księdzem Wyprztykiem, a zanimi Purcel i porucznik Grzmot-Smuglewicz: — świadkowie: był komplet. [Zosia miewała też chwile nawróceń i komużby się spowiadać mogła, jak nie przemądrzałemu Ojcu Hieronimowi]. Wyprztyk, na tle różnych spowiedzi i rozmów, miał dość dokładny obraz tego, co się działo i, rozgrzeszony co do swego bezwładu w tych materjach tajemnicą zawodową, rozkoszował się skrycie sytuacją, jak doskonałą powieścią, czytaną w feljetonach. Oczywiście wobec Zosi nie popuszczał z łańcucha wiary całej swojej inteligencji, jak to czynił z Helą. Ale umiał mimo to utrzymać jej religijność w stanie słabego tlenia się, przez cały czas czteroletniej medycyny. Teraz i to się nawet skończyło: ogieniek zgasł, zabity przez potężniejsze uczucie dla Atanazego. Ale niewiadomo czemu całość życia zarysowywała się złowrogo, w jakichś splątanych kłębach, jak burzliwe niebo pod wieczór, pełne znaków tajemnych i niepokoju. Przeczucia ściskały za serce coraz nieprzyjemniej: coś w rodzaju zaczynającego się żołądkowego rozstroju, tylko że nie w żołądku. Nieszczęście szło ciężkiemi, a cichemi krokami z niezmierzonej oddali losów. „Ale tyle razy przecie przeczucia nie sprawdzały się“, pomyślała Zosia naprzekór gniotącej grozie i uśmiechnęła się przez potężniejący smutek do tamtych światów, które zostały gdzieś w dali, jak nieznany pejzaż, za pędzącym pociągiem. Tam była jeszcze pogoda. Zosia stała dziś na samem spęknięciu dwóch epok swego życia. Wejście dawno niewidzianego Baehrenklotza (który po pojedynku wyjechał nagle) nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Dawne rozdwojenie zniknęło. — Atanazy był dla niej wszystkiem. Jak słońce przez smugi deszczu wiosennej burzy, świecił jej biedny uśmieszek przez łzy. Rozmowa stała się ogólniejszą i cały ten kłąb naznaczonej przyszłości rozplątał się pozornie bez śladu. Jeden Atanazy widział wszystko. Potworna miłość do Zosi, już nie wielka, ale wprost gigantyczna i okrutna jak pijany Turek, targała go za wszystkie bebechy bez litości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Było to tylko następstwo zawiłych czuć wewnętrznych, o natężeniach dochodzących do siły normalnego bólu brzucha. Ponawiał w myśli najstraszliwsze przysięgi: miał być wiernym Zosi do końca życia, miał „o nią dbać“, dać jej „wszystko“. „Jedyny realny człowiek tu pomiędzy nami to ten ksiądz“ — pomyślał na zakończenie. W szarej magmie bezsensu, jak błędny ognik tlała ta miłość i to było jedyną jego prawdą. „Mało — czy nie lepiej odrazu w łeb sobie strzelić“. I znowu tamta przepiękna, djaboliczna bestja, czająca się na niego z tajemnej przyszłości, z nieubłagalnością „piekielnej maszyny“, nastawionej na pewien dzień i godzinę. Wiedział już kiedy to będzie: zaraz po ślubie. I nagle znowu: jasność, harmonja, konstrukcja, sens — i wszystko cieszy i raduje, nawet kolor kołdry w kwiaty i to, że jest Zosia i że ani wszyscy tu siedzą i mówią te „mądre bzdury“. (Nie wiedział jeszcze Atanazy jak pięknym może być kolor kołdry — ale o tem później). Szczęście, szczęście bez granic z tem poczuciem, że za chwilę przyjdzie tamto i że do końca życia trwać będzie ten taniec sprzeczności, nudny w swej beznadziejnej prawidłowości. Przypomniała mu się wojna i wstrętne trudy i strachy i umęczenie nie do zniesienia — a jednak tego wtedy nie było: była chęć życia, a na zwątpienie w jego wartość nie było czasu i wogóle żadnych danych. A wtedy właśnie tęsknił do obłędu za chwilką spokoju: wśród pękających pocisków, widział w wyobraźni salonik w ich dawnym dworze i dałby pół życia za możność pogrania pewnego walczyka na starowatym Bechsteinie, na tle cykania zegara, z czkającą co godzinę kukułką. A teraz formalnie pożądał „nieznośnego“ wycia szrapneli i huku „rozrywających się“ granatów, błota po pas i wszów i wody ciepłej z bagna i śmierdzącej zupy. „A niechże to wszystko...!“ Zaczął słuchać rozmowy. Oficerowie, żywe symbole jego myśli, siedzieli sztywni, gotowi zawsze na wszystko. Cóż to za cudowny wynalazek jest mundur! Kobiety objęły się i słuchały także — „usiostrzyły się“ wstrętnie na małej kanapce.
Mówił Chwazdrygiel: ...sztuka nie spełnia swoich zadań społecznych. Artyści stali się pasożytami, żyjącymi na pewnej tylko warstwie, znajdującej się w stanie rozkładu. Fałszywy estetyzm oddalił ich od życia. Nowe warstwy stworzą nową sztukę społeczną. Ona wpłynie na charakter formacji zbiorowych....
Atanazy: żadne warstwy nic nie stworzą — stworzy może sama awantura społeczna i to na krótko. Sztuka stanie się użytkową, przestanie wogóle być sztuką, powróci tam skąd wyszła i powoli zaniknie. Wmawianie chłopom i robotnikom, że muszą stworzyć sztukę, nic nie pomoże, bo dalszy rozwój tych warstw — w formie kooperatyw, syndykatów czy komunizmu państwowego — zabija indywiduum jako takie — i niema czego żałować.
Chwazdrygiel: Sztuka jest wieczna, jak życie ludzkie — to jest: o tyle wieczne o ile planety...
Wyprztyk: Banał. Sztuki rodzą się i giną i sztuka wogóle też zginąć może — Tazio ma rację. Ale co pana to obchodzi, panie profesorze: dla pana niema przecież nic prócz komórek, sprowadzonych do procesów chemicznych w pierwszym rzędzie, a następnie jakichś pojęć, obowiązujących w danej chwili rozwoju fizyki. Te przyjmuje pan za ostateczne — za wyrażające rzeczywistość bez reszty. Przepaść niezgłębioną między jakościami, a ruchami bezjakościowych z założenia rozciągłości, przeskakuje pan sztucznie…
Chwazdrygiel: Myślimy i mówimy skrótami: tak, jak pojęciem życia i jego pochodnych obejmujemy w skrótach ekonomicznych całe masy zjawisk fizycznych, tak samo postępujemy we wszystkich innych uogólnieniach.
Wyprztyk: Dzika historja! Zupełnie naodwrót: Cała fizyka daje się wyrazić w terminach psychologistycznych. Pojęcia fizyki, zaczynając od pojęcia przedmiotu martwego wogóle, są skrótami właśnie dla oznaczenia dość małych zbiorowisk istot żywych…
Chwazdrygiel: Manowce witalistycznej metafizyki…
Wyprztyk: Czekaj pan: prawa fizyczne ważne są i ścisłe z dużem przybliżeniem w sferach zjawisk innych rzędów wielkości niż nasza, tak w kierunku małości, jak wielkości: w astronomji i w chemji — w teorji budowy materji. Ale nawet jeśli elektrony istnieją faktycznie — istnieją też faktycznie takie kompleksy istot bardzo małych, jak systemy gwiezdne — to niczego jeszcze nie dowodzi. Systemy te mogą być elementami fikcyjnej materji martwej istot, dla nas bardzo wielkich. Tak jedne, jak drugie muszą być zbiorowiskami istot żywych. Świat nie jest ciągły — to jest pewne.
Chwazdrygiel: Nie, ja nie mogę: ksiądz profesor robi także skok…
Wyprztyk: Robię tylko dla skrótu. Jest pan dość inteligentnym, aby mnie zrozumieć odrazu. Fizyka jest fikcją — konieczną — przyznaję to. Jak może się wszystko przekręcić dowodzi to, że fikcję uważa pan profesor za rzeczywistość wyższą od rzeczywistości bezpośrednio danej — od indywidualnego istnienia, nawet samego siebie.
Chwazdrygiel: To ostatnie pojęcie to także skrót, jak pojęcie czerwonego koloru. Ale chciałem mówić o czem innem. Ciągle słyszę narzekania artystów na to, że stali się obcy społeczeństwu. Tylko dlatego tak jest, że wskutek sztucznego arystokratyzmu odsunęli się od spraw społecznych.
Atanazy: Ależ nie można programowo narzucać artystom tematów. Sztuka upada na tle uspołecznienia wogóle. Przyczyny są ogólniejsze, powiedziałbym kosmiczne w znaczeniu Spenglera.
Chwazdrygiel: Sztuka negująca treść degraduje się do czysto zmysłowego zadowolenia.
Atanazy: Otóż to jest zasadnicza pomyłka tych, którzy nie widzą, że sztuka wyraża zawsze tę samą treść: poczucie jedności osobowości w konstrukcjach formalnych, działających bezpośrednio.
Smorski: Ale i to się skończy kiedyś. Widzę to po sobie. Niewykonalne i niezrozumiałe zupełnie staną się koncepcje, zadawalniające artystów. Ja wiecie czasem byka za rogi, a tu nagle rogi z galarety…
Chwazdrygiel: Istotą sztuki jest treść podana w pewnej formie.
Atanazy: Tu przychodzimy do założeń pierwotnych. Nigdy nie przekonam profesora djalektycznie, że forma jest istotą sztuki. Jednak prawdopodobieństwo jest za mojem rozwiązaniem. Twory sztuki, tak różne między sobą, mają wspólną cechę: formę — przewagę formy! — tem różnią się od innych zjawisk i przedmiotów, mimo tak wielkich różnic wzajemnych. Stan rzeczy przemawia za mną. Istnieje od wieków sztuka jako coś odrębnego. Nie sztuka wynajdywać wspólności między sztuką, a czem innem, ale określić to, czem się ona różni. W ten sposób jak pan profesor można udowodnić, że między każdemi dwoma dowolnemi rzeczami niema istotnej różnicy: każda może mieć formę i treść i szycia butów nikt nie odróżni od pisania symfonji. Proporcja danych stanowi tu o…
Łohoyski: Wszystko jest względne. Uważam, że niema o czem mówić. Sam Chwistek dąży do uwzględnienia prawdy przez teorję typów…
Purcel: Ależ oczywiście. Ja, teorję wielości rzeczywistości, wprowadziłem jako przedmiot obowiązujący w wyższej szkole kawaleryjskiej…
Atanazy: Obaj nie rozumiecie Chwistka ani w ząb…
Purcel (krzyczy): Niema kryterjów na ocenienie czy lepszym jest regulamin jazdy francuski, czy rosyjski…
Atanazy: Pan jest chyba pijany, panie rotmistrzu. Otóż jedyną rzeczą ciekawą jest jeszcze rozmowa. Tylko nie z tem przekonaniem, że wszystko jest względne: wtedy oczywiście lepiej tłuc kamienie, lub łowić ryby. To najtańsza doktryna ten relatywizm. Ale jest przeważnie bronią ludzi o niższej inteligencji, podobnie jak dowcip i złośliwość: wydaje im się że są bardzo mądrzy…
Łohoyski: Dziękuję ci. A Einstein, czy też…?
Wyprztyk: Nic nie rozumiesz fizyki, Jędrusiu. (Mała informacja zbyteczna: Łohoyski, na równi z Atanazym i Sajetanem Tempe, byli uczniami księdza Hieronima z czasów gimnazjalnych). Teorja Einsteina, nazywając się teorją względności, ubezwzględnia nasze poznanie, czyniąc je dokładniejszem. Pozorna bezwzględność Newtona staje się tylko pierwszem przybliżeniem w stosunku do wypadków, w których występuje ruch dość szybki, zbliżony do szybkości światła, największej, praktycznie nieskończonej.
Łohoyski: Ale dlaczego właśnie to ma być 300 000 km. na sekundę ta ostatnia szybkość? Tego nigdy nie mogłem pojąć.
Wyprztyk: Nieskończonej szybkości być nie może. Któraś ze skończonych musi być najwyższa. Czy nie wszystko jedno która?
Atanazy: Tak — to jest właśnie zasada przypadkowości takiej, a nie innej rzeczy. To się stosuje też do istnienia indywidualnego. Gdzieś i kiedyś musiałem być jako konieczność, czy nie wszystko jedno jak. Ach — nie umiem tego wyrazić..
Wyprztyk: Nikt temu rady nie da. Nazwałem to kiedyś zasadą Tożsamości Faktycznej Poszczególnej, w przeciwieństwie do prawd wiecznych i Boga — ich źródła. Ale pojęcie to nie przyjęło się ogólnie. — Skonstatowanie tego prawa jest też prawdą absolutną.
Smorski: To wyraża tylko sztuka — zgadzam się z Atanazym — symbolem tego jest konstrukcyjność i jedność każdego dzieła, a właściwie jedyność: każde jest takiem, a nie innem, jak my wszyscy, w tem poszczególnem utożsamieniu, czy jak to ksiądz profesor nazwał, a wszystkie wyrażają jedno, to je ne sais quoi — dawniej bym to powiedział — dziś, mózg mi się — ech — co tam gadać. Jestem szczęśliwy, że jestem artystą — jeszcze jako tako można przeżyć w ten sposób tę naszą nieszczęsną epokę. Nie gniewajcie się wszyscy, ale nie dlatego to mówię, że mnie grają w Kalkucie i New-Yorku i że pławię się w pieniądzach, z któremi nie mam co robić — ale na dobroczynność nie dam nic: niech giną zdechlaki i niedołęgi.
Atanazy: Nie dywaguj Zieziu: mów jeszcze o sztuce. Jest to wstrętne, ale ciekawe.
Smorski: A więc nie dlatego — ale nie mogę pojąć, jak wy możecie egzystować wszyscy, nie będąc artystami. To, co było dawniej wielkiego w wojownikach, wielkich mężach stanu, zdobywcach, kapłanach, a czego nie było w dawnej normalnej sztuce, przeszło w sposób zdeformowany na nas, na kilkunastu ludzi na świecie: nie mówię oczywiście o jakichś pejzażystach, Bernardzie Shaw i Schönbergu, tej marmeladzie bez konstrukcji. My jesteśmy potomkami dawnych arystokratów. Robię abstrakcję od mego pochodzenia, mimo, że (tu ukłonił się Jędrkowi) mam zaszczyt rodzić się z Łohoyskiej z tych gorszych. Drogo to kosztowało moją matkę, bo umarła przytem — Smorski, wiecie — to nie do przetrzymania. (Zaśmiał się idjotycznie).
Łohoyski: Wiesz, Zieziu, że trochę jednak przesadzasz w dowcipach na rachunek twego obłędu. To jest bzdura. Artyści mają wartość sami przez się — poco podszywać się pod coś, czem nie są i nigdy nie będą.
Atanazy: Tak — nigdy nie będą hrabiami. Podobna nie można wytrącić z równowagi dwóch rodzajów ludzi: prawdziwego arystokraty i człowieka zajmującego się logistyką...
Łohoyski: Mówisz tak, bo mi poprostu zazdrościsz. Jeżeli jeszcze raz...
Wyprztyk: Dosyć — bez złośliwości chłopcy. Ziezio: mów dalej.
Smorski: To nie są złośliwości. W tem wszystkiem jest część prawdy. Sam jestem un demi-aristo, ale nie pnę się bynajmniej do tego, czem nie jestem. Jeśli mam snobizm, to w sferze zupełnie innej... (Znane były powszechnie procesy Ziezia o uwiedzenie nieletnich — miał ich kilkanaście, ale zawsze wychodził z nich cało. Kolekcjonowanie tych faktów było jego manją. Lubił pokazywać fotografje i wycinki z gazet, ale dotyczące jedynie tych jego przeżyć. Sławą muzyczną pogardzał, uważając wszystkich krytyków swoich, tak złych jak i dobrych, za skończonych kretynów i durniów.).
Atanazy: Nie potrzebujesz nam tego objaśniać — wiemy — a tu są panie...
Smorski: Ach — zupełnie zapomniałem. Tak cicho panie siedzą na tej kanapce.
Hela (z ironją): Napawamy się głębią waszych koncepcji. Jak się z boku słucha waszych rozmów, to można nabrać obrzydzenia do mówienia wogóle. Czy nasze rozmowy, ojcze Hieronimie, także są takie wstrętne?
Smorski: Niech pani nie żartuje z osłabionych życiem mózgów. Wiem, że pani jest przesycona wiedzą, jak gąbka. Ma pani opinję najinteligentniejszej kobiety w stolicy. Nigdy jednak nie zaszczyciła mnie pani rozmową. Mógłbym myśleć, że jest to mitem tylko, ta cała pani mądrość. Ale ja się pani nie boję: mam kryterja absolutne, których nic nie rozwali.
Hela: Głównem pańskiem kryterjum jest powodzenie. Chciałabym pana widzieć w dziurawych butach, głodnego, zziębniętego — czy wtedy też miałby pan takie poczucie ważności swojej egzystencji.
Wyprztyk (z wyrzutem): Helu!
Hela: Ach tak: przepraszam ojca: zapomniałam, że jestem chrześcijanką.
Ziezio (urażony): Mogę zaręczyć pani, że skazany na śmierć w torturach, zawsze byłbym taki sam.
Hela: Oby pan w złą godzinę nie wymówił tego słowa. Dziś tortury są czemś nieprawdopodobnem, ale jutro!
Smorski: Czyżby pani wierzyła w możliwość, rewolucji po strasznym przykładzie Rosji? Mówi pani, jakgdyby była pani członkinią jakiegoś tajnego komitetu najbardziej wywrotowej partji.
Hela: Ja znam ludzi ze wszystkich możliwych warstw. Ale teraz mówię jako zwykła burżujka — wstrętne słowo. Ale czasem — i to teraz, kiedy przeszłam na katolicyzm, chce mi się pewne rzeczy doprowadzić do ostatecznych konsekwencji i marzę o papieżu, któryby nareszcie wyszedł z Watykanu na ulicę. (Ksiądz Hieronim zadrżał: to była jego myśl przecie — czyżby telepatja?)
Smorski: Możeby pani sama została papieżycą, nowej sekty na próbę? Z pani pieniędzmi wszystko można zrobić.
Hela: Niech pan nie wygłasza lekkomyślnie takich przepowiedni: mogą się sprawdzić. Może i zostanę papieżycą. We mnie jest wszystko — co będzie, zależy od tego, kto mnie wyzwoli z tego więzienia, w którem żyję. (Tu spojrzała na Atanazego, ale ten wytrzymał twardo jej wzrok. Prepudrech zwinął się w kłębek jak pchnięty sztyletem.)
Wyprztyk: Helu: jutro na spowiedzi powiesz mi o tem wszystkiem. Teraz milcz. Ja znam te konsekwencje: na dnie tego jest nienawiść do arjów, maskowana ogólno-ludzkiemi idejami.
Hela: Plecie ojciec jak na mękach. Dziwne są te luki zupełnego dureństwa u najinteligentniejszych ludzi, jeśli chodzi o żydów.
Smorski: Wracając do mojego tematu: artyści są ostatniemi odbłyskami ginącego indywidualizmu. Następuje ciągle nieznaczne przemieszczanie pewnych właściwości na inne pod innemi względami typy ludzi.
Atanazy: To samo mówiłem przed chwilą. Pamiętasz Jędrek? Tylko w innej sferze…
Łohoyski: Nic nie pamiętam. We łbie mi się kręci od tych waszych rozmów. Fakt jest, że życie spsiało i że nic go odpsić nie zdoła — nawet twoje symfonje, Zieziu, które zresztą stosunkowo dość lubię. Chodźmy. Dajmy odpocząć choremu. Kiedy ślub?
Atanazy: Za tydzień, o ile jutro wstanę. — Słowa te padły z jakimś przykrym ciężarem między obecnych. Czemu — nikt nie wiedział. Każdy miałby ochotę odradzać, ale nie śmiał. Tylko Hela zaśmiała się dziwnie i rzekła:
— I nasz też będzie za tydzień. Papa wraca pojutrze. Zrobimy to tego samego dnia, a rano będę się chrzciła oficjalnie z papą — olejem, bo z wody…
Wyprztyk: Dosyć!
Hela: Chodź, Prepudrech. (Ponury, jak skazaniec, książę wstał i nieprzytomnie żegnał się z Atanazym. Miał twarz człowieka, który leci w przepaść. Wszyscy ruszyli się nagle i z ulgą zaczęli się żegnać także. Po chwili cicho i pusto było w szpitalnym pokoju. Zostało tych dwoje samotnych w nieskończonym wszechświecie, mimo złudy uczuć i słów. Oboje mieli wrażenie, że od wejścia Łohoyskiego upłynęły lata całe, że są gdzieindziej: nietylko w innym pokoju i mieście, ale w innym wymiarze istnienia. Atanazy z zamkniętemi oczami leżał cichutko, a Zosia stanęła w otwartem oknie, przez które dołem tłoczyła się zimna zgniłość jesiennego wieczoru, mijając się z tytoniowym dymem, uciekającym kłębiastemi zwojami górą. Szumiały głucho bezlistne drzewa w parku. Pokój wypełniał się zapachem gnijącego listowia. Atanazy poczuł się nagle zdrowym. Dosyć miał leżenia w łóżku i wszystkich pielęgnacyjnych rozkoszy. Ostatnie myśli na temat względności, intuicji (czyż jest taka istność wogóle?) i bezpłodności intelektu, rozwiały się w zupełnie już pojęciowo nieartykułowany gąszcz obrazowego, zwierzęcego (prawdopodobnie) myślenia. Drzemał zakryty po szyję, podobny do storturowanego trupa. Duch jego, oderwany jakby od ciała, poza czasem, błądził nieświadomie w nieznanej na jawie krainie niespełnionego szczęścia: zgody ze samym sobą, możliwej jedynie na granicy świadomości, albo we śnie. Zosia, wpatrzona w światła migające z za drzew poza murem ogrodu, myślała o „wszystkiem“, tylko nie o nim. Oboje narzeczeni, o dwa kroki jedno od drugiego, byli w tej chwili jakby na innych planetach. Ziarna jakichś trujących zielsk zapadły w ich dusze — jeszcze nic nie zaczęło kiełkować, ale tajemne kłamstwo, zrodzone z przedwiecznych pokładów zła, jak ukryty nabój, czekało swego detanatora, a wtedy, lada uderzenie mogło wywołać wybuch. W oddali huczał pociąg. Gwizd lokomotywy, daleki, żałosny przerwał tę ciszę trwającą na tle huku i chwila przeczuć prysła. Zosia poczuła nagle straszną żądzę, żeby się czemuś oddać, za coś poświęcić, — ach — cokolwiekbądź byle tylko... — ale pusto było wokoło. Odwróciła się i spojrzała na łóżko, nie widząc jakby nikogo. Atanazy otworzył oczy i spojrzenia ich spotkały się. Wszystko się zmieniło: na małą chwilkę codzienny świat ich obojga, ustąpił miejsca poczuciu ogromu, obcości, inności tamtego, istotnego nieznanego świata. I znowu zasłoniła się niepojęta tajemnica wszechrzeczy. Jedynym dla niej był on, ten biedny jej Atanazy, ostatnia maska, która kryła przed nią potworność życia. Rzuciła się ku niemu całem ciałem, szepcząc coś dla niej samej niezrozumiałego. Ale on był dalej obcy: powoli powracał z niebytu do swego własnego, izolowanego, wewnętrznego piekła. Gdyby mogli mieć takie piekiełko wspólne? Może to jest konieczne, aby istniała prawdziwa wielka miłość. I znowu zaczęło się to, co działo się przed przyjściem Łohoyskiego, ale już inaczej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.